Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Dzienniki lodu

Dzienniki lodu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379767588

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dzienniki lodu

Co stracimy, kiedy zniknie cały lód?

Dziesięć lat temu powieściopisarka Jean McNeil dostała stypendium od British Antarctic Survey (Brytyjskie Towarzystwo Badań Antarktycznych), w ramach którego przez rok odwiedzała tereny polarne i przyglądała się pracy naukowców badających je. Cztery miesiące spędziła na najbardziej tajemniczym kontynencie – na Antarktydzie. Większość obszaru jest dostępna tylko dla naukowców, jest to jedyny ląd na naszej planecie, który nie należy do żadnego państwa. Dzienniki lodu to opowieść o latach, które McNeill ostatecznie spędziła na obszarach pokrytych lodem, nie tylko na Antarktydzie, ale także na Grenlandii, Islandii i Spitsbergenie. Zaskakującym punktem kulminacyjnym jej podróży był wyjazd do Kapsztadu w RPA, skąd miała wyruszyć w swoją ostatnią podróż na najbardziej południowy kontynent.

McNeil idzie w ślady takich odkrywców jak Robert Scott i Ernest Shackleton, w swojej relacji łącząc narrację podróżniczą, wiedzę naukową i elementy dziennika, które składają się w spójną opowieść o fascynacji lodem. McNeil z zaskoczeniem odkrywa, jak wielki wpływ na jej życie miało dzieciństwo spędzone w chłodnych, nadmorskich prowincjach Kanady, i jak klimat dzieciństwa określa emocjonalną termodynamikę naszego życia. Dzienniki lodu to porywająca opowieść o związkach między pięknem a grozą, utratą i opuszczeniem, transformacją i triumfem.

Polecane książki

Istotą tzw. dodatkowej kwalifikacji jest ; dopuszczalne przepisami prawa ; zawężenie przy zastosowaniu określonych kryteriów liczby wykonawców spełniających warunki udziału w postępowaniu, którzy zostaną zaproszeni do kolejnego etapu procedury. W e-booku zapoznasz się z najważniejszymi problemami, j...
Wrocław, rok 1963. Na tyłach Zakładu Karnego Nr 1 stoi zwalisty poniemiecki gmach mieszczący klinikę psychiatryczną. To właśnie w jej murach rozegra się kolejna odsłona dramatu mieszkańców miasta. To tutaj późnym popołudniem 9 sierpnia trafia uznany za szaleńca pacjent. Twierdzi, że jego zmarła żona...
Proste i pouczające historie przedstawione po polsku i po angielsku pomogą dziecku uczyć się słówek, konstrukcji gramatycznych i żywego języka angielskiego, dając przy tym przyjemność ze szlifowania umiejętności językowych. Krótkie i często zabawne opowiadania o ludziach, zwierzętach, roślinach ...
Stacy, Madeline i Amelia przyjeżdżają do Monaco na ślub przyjaciółki. Miesiąc w Monte Carlo sprawi, że życie każdej z nich nabierze innych barw... Niemoralna propozycja Przystojny biznesmen, który proponuje milion euro za krótki romans? Takie rzeczy zdarzają się tylko w f...
Czego potrzebuje dojrzała kobieta? Spokoju, niezawodnych przyjaciółek, sukienki szytej na miarę i perfum, które pozostawiają po niej ulotne, niezapomniane wrażenie. Maria nie musi się już ścigać z życiem. Poznała idealnego mężczyznę, a może przestała przejmować się jego wadami? Jest ...
„Parabole…” to autorski zbiór tekstów ubranych w słowa, które prościej wyrazić niż emocje. Wylane prawdziwe uczucia na papier....

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jean McNeil

WSTĘP

Usłyszałam o niej od Simona, komendanta stacji w Bazie R. Mała, dziwna książeczka stoi gdzieś w biblioteczce stacji, powiedział. Zawiera listę różnych rodzajów lodu, spisaną dla marynarzy w podobnym stylu, jak leksykony węzłów, rodzajów wiatru i innych terminów morskich.

Na tym polarnym statku badawczym przypominającym lizak w czerwono-białe paski zetknęłam się już z różnymi terminami opisującymi lód. Dowiedziałam się o istnieniu lodowych kwiatów, połyni, growlerów – to nazwy form lodowych, które można zobaczyć na morzu. Zapałałam natychmiastową sympatią do tych chropawych, zaskakująco brzmiących słów. O ilu rodzajach lodu jeszcze nie słyszałam?

Poszperałam w idealnie czystej bibliotece (kurzu nie ma, bo nie ma roztoczy – Antarktyda jest rajem dla pedantów) i znalazłam ją. Była cieniutka, miała niebieską okładkę ze sztywnego papieru, podniszczoną, ale bez śladów „foxingu” – jak mówią antykwariusze o drobnych, rdzawych plamkach pojawiających się zwłaszcza na skraju kartek i na oprawie. W tutejszym powietrzu nie ma wilgoci, więc książki się nie niszczą.

Słowniczek nazw lodu. Tekst wydrukowany został klockowatą czcionką typu Courier i wyglądał, jakby napisano go na starej maszynie do pisania. Ablacja, gołoledź, lód włóknisty, lód pierwszoroczny, śryż, szkło lodowe, growler, toros, breja lodowa, lód stłoczony, lód zmurszały, zastruga, serak, zwał lodowy, jezioro polodowcowe, zimowa pokrywa lodowa. Książka zawierała angielskie definicje ponad sześćdziesięciu terminów związanych z lodem. (W oddzielnym aneksie ujęte zostały słowa związane z Grenlandią). Nie przypuszczałam, że będę musiała aż tylu rzeczy nauczyć się o lodzie.

Wypożyczyłam ją, wypisując przestarzały rewers – w rejestrze wypożyczeń lśniło na niebiesko nazwisko niejakiego Johna Struthersa, obok widniał rok 1978 i tytuł książki God’s Mammoth Tasks. Cieniutki słowniczek nazw lodu leżał potem na moich biurkach w obu pokojach, które mi przyznano, w Labie 7 i Labie 5, przez cały czas, który spędziłam na Antarktydzie. Kiedy wyjeżdżałam, znałam go na pamięć, tak jak zna się odmianę czasowników. Nie spodziewałam się, że przyswoję taki język.

Lód ma cykl życiowy, podobnie jak ludzie. Kiedy lodowiec się cieli i powstaje nowa góra lodowa, mówimy o narodzinach, topnienie określamy mianem śmierci. Tak naprawdę lód jest jednak wieczny. Nie umiera – podlega reinkarnacji, topiąc się, zmieniając w wodę, a następnie w parę wodną.

Największe światowe zasoby lodu znajdują się na Antarktydzie. Kraina wiecznych lodów – jak się czasem pieszczotliwie mówi na ten kontynent – jest, obok Grenlandii, najbardziej kompletnym zamarzniętym archiwum przeszłości naszej planety. Jest też wyrocznią, choć swoje przepowiednie wygłasza niechętnie i raczej przypadkiem. W lodzie uwięzione są osady chemiczne dostarczające precyzyjnych informacji o historii klimatu, szczególnie zaś o minionych okresach ocieplenia i lodowacenia. Analizując te dane, naukowcy stają się wróżbitami – mogą przewidzieć prawdopodobny scenariusz wydarzeń wywołanych zmianami klimatycznymi i emisją gazów oraz ich wpływem na przyszłą temperaturę naszego globu.

Lód ma też związek z innym rodzajem wróżbiarstwa, a mianowicie z krystalomancją. Już w XVIII i XIX wieku przepowiadano przyszłość z kryształów – wpatrywano się w nie, aby wyczytać, co się wydarzy. Ówcześni mistycy wierzyli, że patrząc w lód, można zobaczyć przyszłość. Lód przynosi objawienie, zarówno na poziomie molekularnym, jak i ezoterycznym.

Podczas ostatniego zlodowacenia półkulę północną przykryły wielkie połacie lodu: lądolód laurentyjski, skandynawski i grenlandzki, południową zaś lądolód zachodnio- i wschodnioantarktyczny. My też żyjemy w epoce lodowej, jednak obecna faza zwana jest interglacjałem, co znaczy, że pokrywa lodowa się nie powiększa. To dość istotne – interglacjał nie jest epoką, w której pokrywa lodowa kurczy się do zera, lecz jedynie częściowo. Większa część historii naszej planety tak wyglądała. W naturalnym cyklu następna epoka lodowa prawdopodobnie rozpoczęłaby się za jakieś dziesięć tysięcy lat. Wynika to z subtelnych zmian temperatury, które zachodzą w sposób naturalny i cykliczny.

Jednak po raz pierwszy w długiej historii Ziemi cykl ten został zaburzony przez człowieka, w wyniku czego lądolody, czekające cierpliwie na swoją chwilę, mogą już nigdy nie urosnąć. Półwysep Antarktyczny, na którym spędziłam kilka miesięcy, jest odpowiednim miejscem do prowadzenia rozważań na ten temat. Jest to jeden z najszybciej ogrzewających się lądów na świecie, temperatura wzrosła tu o ok. 2,5°C w ostatnich 50 latach, czyli mniej więcej sześć razy szybciej niż średnia temperatura na świecie.

Kraina lodu to tajemnicze miejsce, tym bardziej że wiąże się z nią kilka wciąż niewyjaśnionych i rzadko wspominanych zagadek naukowych. Choć dorastałam wśród zimnych, lodowcowych krajobrazów, przed wyjazdem na Antarktydę nie wiedziałam zbyt wiele o kriosferze – sferze, która składa się z lodu. Ludzie wywodzący się z tego samego co ja środowiska – najubożsi mieszkańcy Ameryki Północnej – raczej nie jeżdżą na Antarktydę, przynajmniej nie do brytyjskiej bazy, a już zwłaszcza nie w charakterze pisarzy. Nigdy nie marzyłam, że tam pojadę. Większość osób wyruszających na Antarktydę to naukowcy zajmujący się różnymi dziedzinami nauki związanymi z kriosferą – glacjologią, oceanografią, biologią morza, biologią lądu, chemią atmosfery, fizyką i astronomią. Towarzyszą im inżynierowie, technicy, wspinacze, piloci i marynarze pracujący przy programach badawczych na tym zamarzniętym kontynencie. Odgrywają rolę współczesnych odpowiedników dawnych odkrywców, przywożąc okruchy wiedzy o kapryśnej naturze lodu, o ostrości światła, o postawionym na głowie świecie, który czeka tam, gdzie wszystkie oczekiwania i poglądy na temat tego, jak planeta powinna się zachowywać, obracają się w pył w zetknięciu z dziwnym zachowaniem słońca na niebie.

Przez te wszystkie lata, które spędziłam między dwoma krańcami świata – od pierwszego wyjazdu na Antarktydę, przez pobyty na Grenlandii, w archipelagu Svalbardu, na Islandii, w Norwegii i na Falklandach, a także przemieszczając się między tymi miejscami na statkach badawczych – spotkałam wielu ludzi: naukowców, marynarzy, pilotów, elektryków. Wszyscy jak jeden mówili o wyjątkowym powabie Antarktydy. „Kiedy tam trochę pomieszkasz, nie będziesz mogła przestać o niej myśleć” – powiedział Tim, wygadany budowlaniec, którego poznałam w bazie. Australijski pisarz Thomas Keneally opisał Antarktydę nie jako fizycznie istniejące miejsce, ale jako „inny stan istnienia”. Rzuca ona na świadomość ludzi, którzy ją odwiedzili, biały promień ściągający, skłaniający ich do powrotu, oddziałujący w sposób nieoczywisty, nieodnoszący się do jej powszechnie znanych cech – zimnej charyzmy, nieskalanego krajobrazu. Czy kupa kamieni i lodu obciążająca dół naszej planety może mieć cechy, jakich nie ma żadne inne miejsce? Czy może być obdarzona czymś zbliżonym do świadomości? Będąc tam, czułam, że wpływa na mnie jakaś zewnętrzna świadomość, nie po raz pierwszy zresztą. Podobny wpływ miało na mnie miejsce, w którym się wychowałam – zimne, wschodnie wybrzeże Kanady, zdążyłam jednak o tym zapomnieć.

Dzienniki lodu to ostatnia z moich trzech książek o obszarach polarnych. Nie jest to chronologiczny zapis tego, co się wydarzyło, nie wyjaśniam w niej także, dlaczego zmienia się klimat ani jak tłumaczy to nauka. Jest wiele książek (niektóre z nich cytuję), które radzą sobie z tym dużo lepiej. Moje zamiary były mniej ambitne – chciałam spisać relację naocznego świadka, sporządzić dziennik z podróży na najbardziej niedostępny z siedmiu kontynentów. Jest to także studium termodynamiki naszego życia. Podobnie jak nasza planeta, przechodzimy przez cykle zimna i gorąca, rozdzielone okresami umiarkowania. Czasami pogrążamy się w kriogenicznym uśpieniu na całe lata. Kiedy indziej żar topi wszystko, co uważaliśmy za prawdziwe – nasze domy, partnerów, rodziny. To, jak radzimy sobie z tymi osobistymi zmianami klimatu, wpływa na bieg naszego życia.

Pamiętniki karmią się gorącą walutą osobistej przemiany, wybrzmiewającej w zdaniu: „To doświadczenie całkowicie mnie zmieniło”. Nie jestem pewna, czy uda mi się ta sztuka, chociaż staram się odkopywać wszelkie symptomy zmian w moim życiu, nawet podczas przeżywania go – w końcu pisarze są zapalonymi archeologami czasów obecnych. „W chłodzie pewne rzeczy rozkwitają piękniej niż w cieple. Przekształciłaś swój smutek w sukces. Nie żegnam się, nie patrzę wstecz, nie jesteśmy przecież zbyt dobrzy w wyobrażaniu sobie tego, co ma się dopiero wydarzyć”. Nie są to wyłącznie zdania wypowiedziane przez osoby, które spotkałam na Antarktydzie – za ich dosłownym znaczeniem skrywają się głębokie sensy. Są czymś więcej, niż się wydaje. Nadal mnie prześladują, co oznacza, że zostały ze mną, choć bez mojej woli.

Jak to jest z podróżami? Najlepiej wyraził to Arystoteles: „Na początku wszystko jest możliwe. W połowie drogi prawdopodobne jest jedno lub dwa rozwiązania. Koniec jest nieunikniony”. Arystoteles pisał o narracji, a nie o podróży, lecz te dwie rzeczy mają ze sobą sporo wspólnego. Podróż jest jak klarowny wątek opowieści, którego nasze życia – te mniej więcej dwadzieścia pięć tysięcy dni, które rozciągają się między smętnymi punktami wyznaczanymi przez narodziny i śmierć – zazwyczaj nie mają. Jest początek, jest koniec, a pomiędzy nimi jest to, co się wydarzy.

Moim zdaniem jednak podróże nie są takie proste. Przyszłość rzuciła cień na moją siedmioletnią podróż przez krainy skute lodem. Przez ten czas stałam się bardziej wyczulona na to, co ma się wydarzyć, doprowadzając to wreszcie do skrajności. W pewien sposób bawiłam się we wróżbiarstwo, wkraczając w niebezpieczną przestrzeń przewidywania przyszłości. Przekonałam się, że ludzie nie są w stanie przyjąć przyszłości, tak samo jak nie potrafią przyswoić zbyt wiele prawdy. Odkryłam, że przyszłość i prawda są ze sobą nierozerwalnie związane, tak jakby były zbudowane z tej samej materii. Pokrywy lodowe stały się synonimami pewnej wizji przyszłości – wizji, w której ludzka cywilizacja kończy się, albo przynajmniej ulega poważnej przemianie, z powodu zmian klimatycznych.

Wydawało mi się, że skoro wychowałam się w skromnych warunkach na wschodnim wybrzeżu Kanady, wiem, czym jest skrajne zimno. Starałam się nie myśleć zbyt wiele o tamtych czasach, udając, że się nigdy nie zdarzyły. Gdy jechałam na Antarktydę, wierzyłam, że wybieram się do całkiem innego miejsca. Jedyną wspólną cechą Antarktydy i miejsca, w którym spędziłam dzieciństwo, miała być temperatura. Mimo piętnastu łagodnych zim w Anglii będę przynajmniej wiedziała, jak się wkłada śniegowce. Będę umiała rozpoznać pierwsze oznaki odmrożenia i im zapobiec. I tyle. Jadąc na Antarktydę, nie byłam osobą z przeszłością – byłam pisarką, posłem z przyszłości, który ma jak najwięcej zrozumieć.

Domy dla pisarzy prowadzone przez British Antarctic Survey (BAS) i Arts Council England International funkcjonowały od 1998 do 2010 roku. Miałam to szczęście, że udało mi się wziąć udział w programie, w ramach którego wielu utalentowanych artystów i kilku pisarzy mogło wyjechać na Antarktydę. Nie musieliśmy podpisywać żadnej umowy ani też obiecywać, że czegoś dokonamy. Mieliśmy być świadkami. Oczekiwano, że prace, które potem powstaną, przyczynią się do zrozumienia wyników badań naukowych, przede wszystkim tych na temat ocieplenia klimatu. Dzięki nam abstrakcyjne pojęcia i liczby staną się bardziej zrozumiałe dla szerokiej publiczności, do której nie docierają naukowcy. Nadamy im wymiar ludzki, osobisty. Ludzie zaczną się przejmować nauką, obszarami polarnymi, zmianami klimatycznymi. Jak napisał angielski pisarz Robert Macfarlane: „Nie ocalimy tego, czego nie kochamy”.

Bez wątpienia udało się to dzięki pracy literatów i artystów wysłanych na siódmy kontynent. Jednak pisarze są niepewnym źródłem informacji. Jeżą się, kiedy ktoś im mówi, co mają pisać i co powinni widzieć. Trzeba przyznać, że BAS tego nie robiło. Wina leży po stronie wrażliwości pisarza. Automatycznie nastawiamy się na sabotowanie oficjalnego stanowiska, świadomie lub nie. Robimy tak nawet wtedy, kiedy to stanowisko niemal nie istnieje. Nie możemy tego uniknąć, ponieważ jednym z zadań pisarza jest mierzenie się z rzeczywistością, którą nam się serwuje, zamówioną przedpremierowo i poddaną wstępnej obróbce. Nazywam ją „rzeczywistością zgody”, ponieważ wszyscy dla wygody zgadzają się, że jest prawdziwa. Kiedy jednak zajrzy się pod powierzchnię danej chwili, można zauważyć kłębiące się napięcie, takie jak na południowym Atlantyku jesienią i zimą – dynamiczny konflikt, tak potężny i wszechogarniający, że trudno uwierzyć, iż udaje mu się nie wybuchnąć. Przez cały czas jesteśmy o krok od zrozumienia, które sprawi, że nasz świat się rozpadnie. Jest to jednym z powodów, dla których wypieramy te myśli.

Ta książka przedstawia coś, co wielu czytelników uważa za naukę, choć moim zdaniem nie da się oddzielić nauki – informacji i obserwacji – od tego, co się naprawdę zdarzyło i co czułam. Są tym samym, tak jak woda, a nawet lód. Jeśli wykluczę naukę, książka niebezpiecznie zbliży się do solipsyzmu. Na Antarktydzie informacja, doświadczenie i wysiłek są ze sobą zespolone. Antarktyda to jedno ogromne, otwarte laboratorium. Jeśli nie liczyć nielicznych zamożnych turystów poszukujących przygód, wszyscy na tym kontynencie poświęcają się nauce.

Nauka pozwala widzieć sprawy jasno, przynosi oświecenie. Pisarz także próbuje widzieć sprawy jasno, dostrzegając niezmienne prawdy leżące pod powierzchnią pułapki, którą uważamy za rzeczywistość. Czasem ta wnikliwość przynosi oświecenie, ale bywa też aktem sabotażu, ponieważ może pokrzyżować osobisty interes innych kuratorów prawdy. Aby odkryć prawdę, na światło dzienne muszą wyjść rzeczy, które normalnie pozostają w ukryciu – zarówno przed nami samymi, jak i przed innymi. W Antarktyce po raz pierwszy dowiedziałam się, że słowo „apokalipsa” (pochodzące od greckiego apokalupsis) oznaczało odkrycie czegoś,ujawnienie.

Na Antarktydzie sporo się nauczyłam o zmianach klimatycznych. Jednak klimat jest dość elastycznym pojęciem, a książka w takim samym stopniu dotyczy przestrzeni wewnętrznej, jak i zewnętrznej i jest zapisem emocjonalnego wrażenia, jakie wywarło na mnie ponowne zaznajomienie się z zimą. Mówiąc krótko, jest rodzajem zasadzki, jaką urządziłam sama na siebie. Zima w sercu i zima w umyśle potrafią zmrozić bardziej niż najniższa nawet temperatura, jakiej można doświadczyć. Ta książka mierzy się z zimą jako konceptem i zimą jako doświadczeniem. Teraz, kiedy część każdego roku spędzam na kenijskim wybrzeżu Oceanu Indyjskiego, zima wydaje mi się konieczna. To czas leżenia odłogiem, regeneracji, odbudowy zaufania. Zimą ludzie są zdecydowani i pełni pomysłów. Potrzebujemy tych cech, żeby przetrwać chude czasy.

Tęsknię za zimą, za czasem śniegu i lodu, za wewnętrzną siłą, którą trzeba wtedy przywołać. Moglibyśmy się wiele nauczyć od jej surowego splendoru. Dzienniki lodu są zapisem życia spędzonego w takim czy innym rodzaju lodu, a także opowieścią o tym, jak fascynacja zimnem zmieniła mnie i ludzi, którzy mnie ukształtowali. To także opis podróży i licznych odkryć. Nie dotarłam do lądów pełnych bogactw, dane mi było jednak odkryć bogactwo w sobie. Przekonałam się, że umysł, wyobraźnia i serce mogą zapłonąć od lodu.

1. KLATKA

DYMIENIEMORZA

Mgła tworząca się nad morzem, kiedy mroźne powietrze napływa nad cieplejszą wodę, zjawisko typowe dla antarktycznej wiosny, kiedy pokrywa lodowa na morzu topi się i znika, ale nad lądem utrzymuje się niska temperatura.

25 MARCA

Przed zimnem, ciepło. Ponownie jestem w Klatce. Nie spodziewałam się, że znowu zobaczę to miejsce po tym, jak zatrzymałam się tu w drodze z Antarktydy dwa lata temu. A jednak tu jestem, choć tym razem nie wybieram się na biały kontynent. Samolotem Royal Air Force lecę na Falklandy. Tak blisko, a jednocześnie tak daleko.

Przy stołach piknikowych sączymy słabą, słonawą kawę przygotowaną na odsalanej wodzie morskiej. Podsłuchuję prowadzone przyciszonymi głosami rozmowy najeżone takimi słowami jak „rozmieszczenie” i „operacje”. Oficerowie siedzą w idealnie wyprasowanych chinosach i markowych koszulach, podczas gdy szeregowcy stoją z założonymi rękoma, zbijając się w hałaśliwe grupki. Wokoło widzę wystające brzuchy, tatuaże, znoszone buciory i sporo łysiejących głów. Wszyscy wydajemy się przygaszeni. Epoka podróży lotniczych umożliwiła nam przyspieszone przejście od zimna do ciepła w ciągu ośmiu godzin. Mrużymy oczy, znieważeni przez blask słońca. Pocą nam się plecy. Czytamy gazety albo wpatrujemy się w taki czy inny gadżet, próbując złapać zasięg, chociaż dobrze wiemy, że na Wyspie Wniebowstąpienia to niemożliwe.

Po raz drugi podróżuję RAF-em. Czuję się, jakbym znowu wstąpiła do wojska, chociaż nie przypominam sobie, żebym się zaciągała. Na Wyspie Wniebowstąpienia znajduje się lotnisko wojskowe, więc bez problemu można ominąć wszystkie przepisy lotnictwa cywilnego i prawa pasażera. Podczas tankowania jesteśmy wszyscy zamknięci w pilnowanej przez strażnika Klatce – tak właśnie wszyscy nazywają tu halę odlotów, częściowo zadaszoną, częściowo zaś będącą miejscem piknikowym, przykrytym zardzewiałym dachem z blachy i otoczonym drutem kolczastym.

Do drutu przytwierdzono tablice ostrzegawcze: NIEBEZPIECZNE CIAŁA OBCE, krzyczała jedna z nich, ozdobiona dziecinnymi rysunkami scyzoryków i korkociągów – niebezpiecznych ciał obcych. Inny znak głosił „Zakaz fotografii”, czym prędzej zrobiłam więc kilka zdjęć nieoznakowanych samolotów stojących na pasie (nie ma dowodów na to, że samoloty przewożące więźniów lądowały na wyspie, ale nie jest to całkiem wykluczone, jako że tylko brytyjscy i amerykańscy wojskowi naprawdę wiedzą, co się tu dzieje) – posępne, obciążające ujęcia, które wyglądają, jakby pochodziły ze strony Amnesty International.

Znowu to samo, dziecięcy bunt. Zawsze, kiedy jestem w budynku jakichś służb, mam ochotę go zburzyć albo przynajmniej złamać zasady. Pociesza mnie to, że znowu jestem w świecie, którego działanie pojmuję.

Liście mizernych palm skrzypią na wietrze, zaraz za płotem. Krzewy bugenwilli chylą się ku nam. Gdyby tylko udało mi się przeciąć drut, mogłabym zerwać jeden z kwiatów.

Byłam na Wyspie Wniebowstąpienia dwa lata temu. Nie spodziewałam się, że tu wrócę, tak samo jak nie spodziewam się, że wrócę w wiele innych miejsc. Ta wyspa ma coś wspólnego z Antarktydą – podobno jeśli nie jesteś pracownikiem RAF-u albo Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Wspólnoty, czy też naukowcem zajmującym się Antarktydą, nie uda ci się przyjechać tu więcej niż raz.

Wyspa Wniebowstąpienia leży na przedziwnym szlaku komunikacyjnym prowadzącym z Wielkiej Brytanii na Falklandy i Brytyjskie Terytorium Antarktyczne. Zanim przejęło ją wojsko, zakładając na niej śródoceaniczne lotnisko oraz bazę kontroli i monitorowania systemu GPS, znajdowała się na niej stacja przekaźnikowa BBC. Za pośrednictwem imponujących instalacji elektromagnetycznych, które wciąż pokrywają pola zastygniętej lawy na południowym krańcu wyspy, przekazywano stąd sygnał do Afryki Zachodniej. Obecnie tankują tu samoloty, a rządy brytyjski i amerykański używają wyspy jako stacji szpiegowskiej. Jest tak najeżona antenami, kopułami satelitarnymi i ogromnymi urządzeniami z drutu, wyglądającymi jak przerośnięte łapacze snów, że czułam, jak moje komórki wibrująod mikrofali.

To jedna z najbardziej oddalonych od reszty świata wysp, podobnie jak Tristan da Cunha i Wyspa Wielkanocna. Jest położona prawie osiem stopni na południe od równika, na 14°36´ długości geograficznej zachodniej. Na tym samym, wyjątkowo osamotnionym południku, leżą tylko Dakar, Senegal i Tristan da Cunha. Prawie tak samo daleko jest stąd do Afryki (1600 km), jak do Ameryki Południowej (1400 km). Najbliższy ląd to Wyspa Świętej Heleny, położona na południowym zachodzie i oddalona o 1300 kilometrów. My mieliśmy do pokonania 6000 kilometrów dzielące nas od Falklandów. Siedząc w Klatce w ten marcowy poranek, nie byłam pewna, czy te odległości w ogóle coś znaczą. Byliśmy po prostu bardzo, bardzo daleko od wszystkiego.

Dwa i pół roku wcześniej, na Konferencji (tak nazywane jest doroczne spotkanie British Antarctic Survey, podczas którego przygotowywane są plany na kolejny rok), poznałam meteorologa, który kilka lat temu pracował przez pół roku na Wyspie Wniebowstąpienia. Staliśmy w ogromnej jadalni Girton College, ściskając kieliszki do wina. Podobał mi się – był trochę potargany i nieco niechlujny. Chwiał się lekko, tak jakby kieliszek, który trzymał w dłoni, nie był pierwszym tego wieczoru.

– Co się tam właściwie dzieje? – spytałam.

– No wiesz, chociaż przygotowywałem prognozy pogody dla brytyjskiego i amerykańskiego wojska, nie miałem wstępu do większości budynków. – Urwał na chwilę. – Ale widziałem samoloty, o których nikt nie wiedział. Leciały ze Stanów do Botswany, Kenii i Senegalu.

– Do Botswany?

– Najwyraźniej. Nie wiedziałem nawet, że Botswana ma wojsko.

Po czym zaczął opowiadać mi anegdotki o prowadzonych na wyspie operacjach wojskowych.

– A teraz – powiedział, kołysząc lekko biodrami i cofając się o krok – będę musiał cię zastrzelić.

Poprzednio byłam na wyspie dwa lata temu. Zatrzymałam się tu wtedy na pięć dni podczas podróży do domu z Antarktydy, raczej z ciekawości, a nie z jakiegoś konkretnego powodu. Paul, dyrektor Działu Komunikacji BAS, powiedział mi wtedy: „To może być twoja jedyna szansa, żeby obejrzeć wyspę. Tak naprawdę potrzebna ci będzie zgoda gubernatora na pobyt, ale możemy ją dla ciebie zdobyć”.

Na miejscu wynajęłam sobie samochód i zataczałam koła i spirale po czterdziestu kilometrach dróg. Oprócz baz wojskowych, na wyspie nie ma prawie nic. Obskurne osady, które tu kiedyś istniały, nazywały się Jedna Łódź i Druga Łódź, Trzecia Łódź najwyraźniej nie istniała. Poszłam też na siłownię w bazie RAF-u. Nazywała się Wzgórze Podróżnych i wyglądała trochę jak kanadyjskie obozy letnie, na które jeździłam w dzieciństwie, ze swoimi lichymi, drewnianymi domkami i ręcznikami plażowymi suszącymi się na balustradach. Potem pojechałam do nieco solidniej wyglądającej bazy amerykańskiej, zaglądając po drodze do Wideawake Airfield, następnie do Jednej Łodzi i dalej do przekaźników BBC World Service, przy których umieszczono znaki ostrzegające przed promieniowaniem. Zmobilizowałam się też do wjechania na Green Mountain – szczyt porośnięty lasem deszczowym, jedyny zielony teren na całej liczącej 98 km2 wyspie. Przejechałam serpentynami wijącymi się przez ciche lasy sosnowe pełne ogromnych głazów, dopóki drogi nie zablokował mi strumień lawy. Jeśli Wyspa Wniebowstąpienia kiedykolwiek znudzi się byciem stacją szpiegowską, będzie się mogła z łatwością przekwalifikować na plan filmowy idealny dla produkcji typu Wulkaniczna apokalipsa. Jestem pewna, że tak właśnie wyglądały początki naszej planety – jałowa ziemia, potoki lawy, głazy i stożki czterdziestu czterech kraterów.

Analizowałam to, co widzę. Wyspa nie tylko nie jest zamieszkana przez tubylców, nie występują tu również żadne rodzime gatunki. Porastające Green Mountain drzewa i kwiaty były tu sadzone od roku 1850, kiedy to z angielskich, argentyńskich i południowoafrykańskich szklarni zaczęto przywozić sadzonki drzew, kwiatów i innych roślin. Obecnie rosnący na szczycie góry las zatrzymuje wilgoć z przepływających chmur, która następnie spada na niego w postaci deszczu.

Zazielenienie zboczy krateru to duży sukces. Gdyby się to nie udało, wyspa wyglądałaby jak Lanzarote. Smagana przez suchy wiatr z Sahary, niosący z sobą tumany piasku, nie mogłaby liczyć na opady deszczu, gdyby nie systematyczne sadzenie drzew. Obecnie opady są tu wystarczające, żeby przetrwać mogła cała masa gatunków o ciekawych nazwach – ślimak, nazywany po angielsku rumianym (Succinea sanctaehelenae), eukaliptus nazywany bękarcim(Commidendrum rotundifolium), konik polny, endemiczny gumowiec i fenestraria „dziecięce paluszki”.

Spacerowałam po zasypanych piaskiem uliczkach Georgetown, czyli „stolicy” (tak naprawdę będącej zbieraniną niedbale skleconych szop). Stopień odizolowania tego miejsca od świata napawał mnie lekkim strachem, wystawiałam więc do słońca swoje antarktycznie białe plecy, nie przejmując się wizją oparzeń. W nocy na plażę przypłynęły ogromne, zielone żółwie morskie. Widziałam ślady, które zostawiły tego ranka, i wgłębienia, które pracowicie przygotowały w nocy, żeby złożyć w nich jaja. Horyzont był zawsze pusty. Tankowce z wodą i gazem, na wszelki wypadek zawsze zakotwiczone w pobliżu, kręciły piruety na falach, a znudzeni strażnicy portowi ze Świętej Heleny chowali się w cieniu. Mimo upału nie potrafiłam się zmobilizować, żeby zanurzyć się w położonym koło doków ogólnodostępnym basenie, jedynym miejscu, w którym można tu popływać, jako że ocean jest zbyt wzburzony, a fale rozbijają się o falochron lub o ostre jak brzytwy, bazaltowe rafy. Na domiar złego w otaczających wyspę wodach roi się od rekinów.

W nocy usiadłam na podłodze w moim pokoju, z butelką chilijskiego shiraza, kupionego w West Store na Falklandach, i oglądałam jedyny program dostępny na antycznym telewizorze – British Forces Broadcasting Services. Nie mogłam zasnąć nie tylko dlatego, że krzyczał we mnie niepokój, ale też z powodu mężczyzny ze Świętej Heleny, który kaszlał w pokoju obok, i zdziczałych osłów, które łaziły po uliczkach Georgetown, rycząc swoje ii-oo jak potępieńcy przez całą noc.

Oprócz mnie, jedynymi gośćmi byli mieszkańcy Świętej Heleny czekający na statek, który zabierze ich do domu. Zaczepiła mnie grupka pań. Ubrane były jak na niedzielny obiad – w schludne sukienki w groszki i niebieskie kapelusze. Siedziały na werandzie i obserwowały wędrujące ulicą osły.

– Cześć – odezwały się uprzejmie. – Masz męża?

– Ja… No cóż. – Postanowiłam skłamać. – Tak.

– O! – Uśmiechnęły się szeroko. – To dobrze!

Odeszłam kawałek, po czym wróciłam.

– Dlaczego mnie o to spytałyście?

– No, na Świętej Helenie wszyscy o to pytają.

Nie powiedziałam: nie jesteście na Świętej Helenie. Uśmiechnęłam się tylko, pławiąc w ich aprobacie.

Gdy teraz siedziałam w Klatce i piłam słoną kawę, zdałam sobie sprawę, że każdy mężczyzna wygląda jak Tom – koszula w kratkę, niemodne dżinsy, buty będące skrzyżowaniem adidasów i butów trekkingowych, skomplikowany w obsłudze zegarek na nadgarstku. Łysina, często siwiejące włosy przystrzyżone równo na karku, twarze usiane starczymi plamami od latania za blisko słońca.

Czasem faktycznie spotykam Toma – albo tak mi się wydaje – na ulicy, na dworcach, na lotniskach. Tak naprawdę widziałam go dwa lata temu, na płycie lotniska w Bazie R. Kolejny antarktyczny duch.

Mam trudności z radzeniem sobie z tą stroną życia, którą nazywam widmową. Ludzie przychodzą i odchodzą bez wyjaśnienia, jak niezapowiedziane postacie w sztuce elżbietańskiej. Stoją sztywno w blasku reflektorów, coś znaczą, wydają się wieczni. A potem znikają. Nie łudzę się, że jestem bez winy, nie sądzę też, że to nie jest typowe – ludzie przemijają, nie można na nich liczyć, nie da się ich zgłębić.

Mimo wszystko tego ranka na Wyspie Wniebowstąpienia poczułam znowu to samo, co czułam na Antarktydzie podczas miesięcy, które tam spędziłam dwa lata temu. Było to ledwie uchwytne, ale nie do pomylenia z niczym innym wrażenie, że istnieje jakaś większa, bezimienna inteligencja. Znowu jej podlegałam. Odległe miejsca, w których życie nie płynie tak bezpiecznie jak gdzie indziej, uświadamiają nam, jak krucha i przypadkowa jest nasza egzystencja. Oto byłam na wyspie, na której telefony nie łapią zasięgu, nie ma tu bankomatów, właściwie w ogóle nie ma gotówki, oprócz monet ze Świętej Heleny z wizerunkami sieweczek atlantyckich i zawilców. Byłam w miejscu, które jest bazą dla systemu GPS, informującego nas, gdzie znajdziemy stację benzynową, ale które Stany Zjednoczone i Wielka Brytania ukryłyby przed resztą świata, gdyby tylko dało się to zrobić w erze satelitów i systemów śledzenia samolotów. Czułam, jak młody jest ten ląd. Wciąż jeszcze nie był przekonany, jak bardzo jest oddany planecie. Jedno czknięcie wulkanu mogło go wessać z powrotem do oceanu, a nas razem z nim.

Zacznij od początku. Nauczyłam się tego, pisząc powieści, i ta rada prawie zawsze się sprawdza. Tylko że często opowieść zaczyna się w środku, a nawet pod koniec. Tak jak góra lodowa, kiedyś oderwana od kontynentu, bez ustanku się obraca, uwięziona w gigantycznym wirze Antarktycznego Prądu Okołobiegunowego, my również bez ustanku zataczamy kręgi. Nie wędrujemy wzdłuż pojedynczej linii, jak w prostej przypowieści, która przeskakuje od punktu A do punktu B, nie obracamy się w koło – jesteśmy uwięzieni w spirali.

Rozległ się komunikat. Opryskliwy głos wydawał rozkazy.

– Uwaga, uwaga, major Christian zgłosi się do podoficera w obsłudze lotów. Pasażerów prosi się o wchodzenie na pokład w następującym porządku: oficerowie, następnie cywile i na końcu personel.

W samolocie RAF-u jeszcze inna hierarchia. Nie było tu superbiznesmenów, grubych ryb z przedmieść Londynu, których można spotkać w pierwszej klasie British Airways. Z przodu samolotu siedzieli tu oficerowie, a szeregowcy i cywile zajmowali część dla pasażerów klasy ekonomicznej. Na karcie pokładowej widniała informacja o stopniu wojskowym (na mojej był napis „Pani”). Poza tym wśród pasażerów znaleźli się Falklandczycy i mieszkańcy Świętej Heleny, których wszyscy nazywają tu Świętymi. Dwójka Świętych stała naprzeciw mnie. Wciąż jeszcze zaspani, opierali się o siebie, obejmując się nawzajem w pasie. To było ich miejsce na tej planecie, a dwugodzinne oczekiwanie w lotniskowej pace uważali za coś równie normalnego, jak pobyt w hali tranzytowej na Heathrow.

Gęsiego maszerowaliśmy w stronę samolotu. Odnosiłam wrażenie, że powłóczymy nogami, nie chcąc wyjeżdżać z tego zalanego tropikalnym słońcem miejsca. Na południowej półkuli zaczynała się jesień. Czułam, że już tu jest, małomówna i enigmatyczna. Brytyjczycy z Antarktydy mówią po prostu „Południe”, tak jakby wszystko na południe od równika tonęło w oślepiającej rzeczywistości lodowego kontynentu, któremu nazwa nie jest potrzebna, wystarczy tylko ogólny kierunek.

Tom opowiadał mi kiedyś o uroku, o magnetycznej sile przyciągania, jaką ma ten kontynent. Siedzieliśmy w samolocie Twin Otter podczas śnieżycy, czekając, aż przejaśni się na tyle, że będziemy mogli wystartować i wrócić do bazy.

– Już od dwunastu lat pracuję na Południu – powiedział. – Na początku, kiedy przyleciałem tu po raz pierwszy, nie mogłem przestać myśleć o tym miejscu. Zimą pracowałem na Falklandach albo latałem do Wielkiej Brytanii, ale czasami po prostu musiałem wszystko na chwilę odłożyć. Przed oczami stawała mi ta połać bieli. Potrzebowałem jej. Czułem się lepiej, kiedy wiedziałem, że wrócę tu zaraz po rozpoczęciu kolejnego sezonu.

– A teraz? – spytałam.

– Nie wiem. – Potrząsnął głową. Wyglądał… Nie wiem, jak nazwać wyraz jego twarzy. Wyglądał na pokonanego. Może nawet winnego. – Teraz dostrzegam tylko niedostatki. Kiedy wyjeżdżam, wszystko to przestaje się wydawać realne. Jak sądzisz, dlaczego tak się dzieje?

– Może dlatego, że nie ma tu twojej rodziny. Nie ma tu nikogo, kogo kochasz.

– Wiem tylko – powiedział – że kiedy teraz stąd wyjadę, zostawię to miejsce za sobą.

Już w samolocie, wiekowym DC-10 – paliwożernym modelu z lat siedemdziesiątych, którego dawniej używali tylko przewoźnicy cargo, a który obecnie jest czarterowany przez RAF – wystawiłam twarz do wschodzącego słońca. Poczułam upiorny zew podróży, w którą nie powinnam była wyruszyć. Leciałam na Falklandy, gdzie miałam przez dwa miesiące zajmować się pisaniem.

Miałam być gdzie indziej. Większość moich znajomych sądziła, że jestem gdzieś na Oceanie Południowym, na statku badawczym. Zostawiałam za sobą porzuconą podróż, dziwne kłamstwo i katastrofę, którą do pewnego stopnia przewidziałam. Leciałam na kraniec Ziemi w skrzypiącym samolocie nad pustką oceanu, więc wsłuchiwałam się w siebie, szukając oznak niepokoju, który poczułam zaledwie kilka tygodni temu w Kapsztadzie i który zmusił mnie do porzucenia obranej ścieżki.

Miałam wrażenie, że nie wiem już, kim jestem. Przychodziło mi to na myśl już wcześniej – że być może nie posiadamy naszych ciał, a nawet dusz. Że zostały nam pożyczone przez dawców losu, którzy chcieli się przekonać, jaki zrobimy z nich użytek. Jeśli zaś chodzi o charakter i tożsamość, te konstelacje przebłysków, przeczuć i lęków rządzących naszym zachowaniem mogą być w znacznym stopniu fikcją, w którą wierzymy.

Czasem, kilka razy w życiu, podejmujemy niespodziewaną i niewytłumaczalną decyzję, popełniamy niewybaczalny błąd, załamujemy się emocjonalnie, co uświadamia nam, że nie wiemy, kim jesteśmy, czego chcemy ani nawet dokąd zmierzamy w tej konkretnej chwili. Znika złudzenie spójności jaźni. Stajemy się sami sobie obcy. Przemieszczamy się między tajemnicą naszych pragnień i ograniczeniami naszych możliwości.

Nagle moje ograniczenia stały się właśnie takie – zaczęły mnie ograniczać. Siatka i drut, którymi Royal Air Force postanowiło mnie odgrodzić, były zbędne. Sama dla siebie byłam klatką.

Niektóre miejsca zostawia się za sobą, ale inne nie chcą zająć należnej pozycji na osi czasu. Tworzą wyspy na rzece czasu i w pamięci, trwałe i nieprzezroczyste. Zamieszkują je ludzie i zdarzenia, które dzieją się wciąż od nowa, wykraczając poza to, co znane, poza wcześniejsze doświadczenia. Jest w nich coś, czego nie można pojąć z perspektywy tej chwili, w której przyszło nam żyć. Są przeszłością, ale też przyszłością.

Maks, klimatolog, którego poznałam na Antarktydzie, opowiadał mi o tym, że dzięki programowi komputerowemu udało mu się zajrzeć w zakamarki przeszłości tego kontynentu, co z kolei pomaga mu tworzyć trafne prognozy dotyczące tempa i intensywności ocieplania klimatu. – Jeśli chcesz znać przyszłość – w jego głosie dźwięczała pewność siebie, charakterystyczna dla bardzo młodych ludzi – musisz zajrzeć w przeszłość.

Rozpędziliśmy się na czterokilometrowym pasie. Pięćdziesiąt parę stewardes z Teksasu, pracujących dla firmy wynajmującej samoloty, trzęsło się na fotelach. Po chwili byliśmy już w górze, a otaczające nas powietrze zacisnęło się z zimna. Od najbliższego skrawka lądu dzieliło nas dziesięć godzin oceanu i nieba.

Samolot przechylił się, skręcił, po czym wyprostował się nad kruchymi brzegami wyspy, otoczonymi przez pełne rekinów wody. Wróciliśmy do troposfery. Stare silniki ryczały. Oddalaliśmy się od Afryki i Ameryki Południowej, zmierzając w stronę nicości. Lecieliśmy na południe.

2. PRZEPOWIEDNIA

SZADŹ

Biały lub mleczny osad złożony z bardzo małych kulek lodu powstających na eksponowanych obiektach w temperaturze poniżej 0°C.

Taksówka okrążała ronda, mijała klockowate budynki o spadzistych dachach, z szarobrązowego i rdzawego piaskowca, które tkwiły wśród lasów, pojedynczych drzew i polan niczym wiecznie odpoczywające żurawie. Obok nas przemykały rowerzystki w skromnych, tweedowych spódnicach. Wyglądały jak z innej epoki. Może były statystkami na planie filmu o Wittgensteinie albo Turingu, albo innym wielkim uczonym z tych okolic.

Było to oczywiście w Cambridge. Nie ma takiego drugiego miejsca na świecie, z takimi popielatymi budynkami i sklepami spożywczymi, w których laureaci Nagrody Nobla z fizyki stoją w kolejce po sushi.

Mieliśmy piękną, złotą jesień. Był ciepły, wrześniowy dzień. Pociąg z Londynu jechał przez gorące miasteczka z niską zabudową i pola tak płaskie i nieskazitelne, jakby narysowano je kredkami.

Siedziałam w taksówce z Suzanne, rzeźbiarką z Kornwalii, która od jakiegoś czasu mieszkała w Londynie, podobnie jak ja. W tym roku przyjęto ją do programu. Miała tworzyć ceramiczne rzeźby przedstawiające nie lód, lecz budynki i instalacje elektryczne, anteny satelitarne i mechaniczne pługi śnieżne, których się używa na Antarktydzie – szpetne bryły ciężkich maszyn. – Estetyka postindustrialna – tak to nazwała.

Nie wiedziałyśmy, czego się spodziewać. Powiedziano nam tylko, że każda wyprawa British Antarctic Survey zaczyna się w ceglanym budynku w Cambridge. Pod koniec lata setki ludzi o różnych zawodach i narodowościach zbierają się na trzydniową konferencję. Łączy ich tylko jedno – Antarktyda.

Na Antarktydzie badania prowadzi trzydzieści kilka krajów. Program organizowany przez British Antarctic Survey należy do najstarszych. Częściowo jest to pokłosie epoki brytyjskich wypraw badawczych prowadzonych przez bohaterskich rywali z epoki edwardiańskiej – Roberta Falcona Scotta i Ernesta Shackletona. Obecnie BAS to instytucja czysto naukowa, chociaż jej biegłość w dziedzinie nauk o Ziemi i w fizyce ma związek z wieloletnim doświadczeniem Wielkiej Brytanii w prowadzeniu polarnych ekspedycji.

Doroczna, letnia konferencja BAS odbywa się w Girton College dłużej, niż ktokolwiek sięga pamięcią. Budynek kolegium jest surowy i onieśmielający. Żeby uciec z jego niekończących się korytarzy, pełnych portretów zrzędliwych profesorów, postanowiłam pierwszego dnia obiec cały teren i przeżyłam przy tym coś dziwnego. Kiedy biegłam, za plecami poczułam masę powietrza o rozmiarze człowieka, która zaszeptała coś przy mojej szyi. Wzdrygnęłam się i odwróciłam, ale nikogo tam nie było – ani żadnego biegacza, ani potencjalnego napastnika. Na długo zapamiętałam powiew powietrza, który towarzyszył temu głosowi. Miał masę, był naelektryzowany, choć niewidoczny. Pomyślałam, że Girton musi mieć własne duchy, zwłaszcza duchy nieszczęśliwych, młodych kobiet, które zostały wydane za mąż zaraz po uzyskaniu symbolicznego wykształcenia – przez większość czasu studiowały tu tylko kobiety.

Nocami w barze w piwnicy młodzi ludzie w polarach doskonalili swoje umiejętności bilardowe i pili piwo z ogromnych niczym dzbany kufli. Przebywanie w towarzystwie młodzieży okazało się zaskakująco ożywcze. Było hałaśliwie, a atmosfera uderzała do głowy. Wszyscy wyglądali jak chodzące okazy zdrowia. Większość asystentów terenowych – tak nazywano wspinaczy, którzy towarzyszyli naukowcom podczas wypraw naukowych – dopiero co zeszła z gór, żeby wziąć udział w konferencji. Po jej zakończeniu wrócą do Snowdonii albo w góry Cairngorm, przeczekując jesień, aż dni staną się tak krótkie, że będą mogli opuścić szczyty północnej półkuli na rzecz ich antarktycznych kuzynów.

Stałyśmy z Suzanne przy barze. Spoglądałyśmy na siebie, myśląc o tym, że w grupie raźniej, nawet jeśli grupa liczy tylko dwie osoby. I tak tworzyłyśmy swoisty duet, tym bardziej dopasowany, że wyglądałyśmy prawie identycznie – dwie niskie, ciemnowłose kobiety. Byłyśmy zwyczajnie ubrane, ale i tak przypominałyśmy fanki rocka gotyckiego przeniesione do katalogu firmy North Face.

Jednak my też czułyśmy ożywienie. Wkrótce zostawimy za sobą życie bohemy typowe dla północnego Londynu, wypełnione brutalnymi walkami o zdobycie przyzwoitego mieszkania w Islington albo w Stoke Newington, negocjowaniem stawek z agentami literackimi i galeriami, niespokojnego sprawdzania, czyja książka jest czytana w odcinkach w BBC i czyj program jest recenzowany w „Art Monthly”. To była swoista walka o przetrwanie, ten nasz świat. Patrząc na tych krzepkich, normalnych młodych ludzi zastanawiałyśmy się, w co się właściwie pakowałyśmy.

– Nikt nie trafia na Antarktydę przypadkiem – oznajmił mi Paul, dyrektor działu informatyki i nasz opiekun w Programie dla Artystów i Pisarzy, kiedy się poznaliśmy trzy miesiące temu. – Przeszłaś przez taką samą selekcję, przez jaką przechodzą wszyscy inni, zarówno hydraulicy, jak i piloci.

Paul powiedział nam, że co roku o pracę w brytyjskiej bazie na Antarktydzie stara się prawie czterysta osób. Piloci sami się odsiewali – na całym świecie była tylko garstka ludzi, którzy potrafili i chcieli latać w takich warunkach, na jakie tam można trafić. Naukowcy – do których, dla celów logistycznych, też się miałam zaliczać, dzięki czemu pławiłam się przez chwilę w nowym dla mnie poczuciu prawowitości – musieli przejść przez wiele etapów starania się o fundusze. Ludzie, których spotykałam, gratulowali mi tego, że udało mi się przejść przez rygorystyczny proces selekcji, podczas którego moje podanie rozpatrywały nieznane mi komisje.

Sam Paul stanowił przykład człowieka renesansu – naukowca interesującego się sztuką i obdarzonego doskonałym gustem. Ten kosmopolita był całkowicie oddany tej bryle lodu o rozmiarach kontynentu, umiejscowionej na dnie świata. Była w nim niezwykła intensywność i przytomność umysłu. Miałam się później zetknąć z wieloma antarktycznymi weteranami, którzy posiadali te same cechy. Sprawiali wrażenie ludzi, którzy zmierzyli się z własnymi granicami, podobnie jak ci, którzy byli na wojnie lub brali udział w innych konfliktach.

W tamtej chwili, na konferencji, wyglądało na to, że wszyscy ludzie Antarktyki toczyli boje o to, żeby się tam dostać, a do ich cech należało przekonanie o niemalże boskim posłannictwie. Nie było w nich cynizmu ani poczucia, że coś im się należy. Wydawało się to bardzo odświeżające.

Pewnego wieczoru podczas konferencyjnej kolacji trafiłam na Mathieu, francuskiego glacjologa, który pracował dla BAS od ponad dziesięciu lat. BAS ściągnęło go, żeby wygłosił odczyt o różnicach w dynamice pokrywy lodowej Arktyki i Antarktydy. Mathieu spędził dwanaście lat na południu, w lecie zaś przenosił się do Arktyki.

– Jestem rybitwą – oznajmił. Badawczo przyjrzałam się jego twarzy, szukając śladów poparzeń słonecznych. Ostrzegano mnie, że łatwo o nie w rejonach polarnych. Połączenie skrajnej suchości klimatu i intensywnego promieniowania UVA i UVB może postarzyć skórę twarzy o pięć lat podczas trwającego trzy miesiące lata.

Mathieu wyglądał jak dwunastolatek. Nosił niebieską koszulę założoną na biały podkoszulek i beżowe chinosy. Ten strój był zresztą czymś w rodzaju mundurka dla naukowców.

– Tak naprawdę nie byłem jednak na południu od dziesięciu lat. Robiłem tam badania do doktoratu i po doktoracie, ale potem uciekłem na północ – powiedział.

– Różnią się? Arktyka i Antarktyda?

Mathieu pokręcił lekko głową. Nie było to ani zaprzeczenie, ani przytaknięcie. Zadałam pytanie, na które nie da się udzielić odpowiedzi.

Ważył słowa, być może zastanawiając się, które nadają się dla kretynki, która stała przed nim i nigdy nie była na żadnym z biegunów.

– Oczywiście i tu, i tu jest zimno. Ale nie da się tych miejsc porównać.

Wpatrywał się we mnie spokojnie swoimi brązowymi oczami. W kolejnych miesiącach miałam się przyzwyczaić do tego uczucia – wstydu z powodu swojej względnej ignorancji albo przynajmniej do bycia najgorzej poinformowaną osobą w pomieszczeniu.

Przynajmniej wiedziałam, skąd wywodzą się obie nazwy. Ich przeciwstawność osadzona jest w grece: arktos pochodzi od arktikos, co oznacza „północny” i wywodzi się z greckiej nazwy Wielkiego Wozu. Antarktikos to przeciwieństwo arktos. Lustrzaność sięga dalej niż do nazewnictwa. Amerykański historyk środowiskowy Stephen Pyne zauważył w The Ice, swojej kanonicznej historii kontynentu: „Arktyka to prawdziwy ocean, otoczony przez kontynenty. Antarktyda to kontynent otoczony przez oceany”. Różnią się skrajnie także pod innymi względami, takimi jak historia ludzkiej obecności, klimat, prądy oceaniczne, rodzaje lodu i historia glacjologiczna.

– Antarktyda jest o wiele zimniejsza – powiedział Mathieu. – Wyobraź sobie stanie na lodzie w porywistym wietrze. – Uderzył się dłonią w pierś. – Można sobie odmrozić płuca, biorąc oddech. W Arktyce tak zimno bywa tylko na Grenlandii. W zimie – dodał. W jego oczach pojawiło się coś nowego. Mglisty, lecz pełen entuzjazmu błysk. – Arktyka jest pełna życia! – Potrząsnął głową, jakby sam nie mógł w to uwierzyć. – Są lisy, kwiaty, mchy, renifery, ludzie.

– A na Antarktydzie?

– Antarktyda jest martwa. Ale pociągająca.

– Jak coś, co jest martwe, może być pociągające?

Rzucił mi spojrzenie, którego nie potrafiłam odczytać, ale mogło oznaczać coś w rodzaju: „Sama zobaczysz”.

– Tęsknisz za nią?

– Tak – odparł. – Ale zaskoczy cię, za czym najbardziej.

– Za czym?

– To naprawdę najbardziej śmiercionośne miejsce, jakie możesz sobie wyobrazić – stwierdził, potrząsając głową. – Może cię zabić ot tak! – Pstryknął palcami.

– I za tym tęsknisz?

– Za brakiem bodźców. Antarktyda jest wyjątkowa, nawet w Arktyce nie jest tak ekstremalnie. W Arktyce jest głośniej. Nawet wiatr ma inny dźwięk. Na Antarktydzie nie wyje, po prostu przenika. Patrzysz na lód i nie słyszysz niczego poza biciem swojego serca. – Znowu uderzył się w pierś. – Nie ma dźwięków, nie ma zapachów. Dwa zmysły z głowy.Co za ulga.

Zaczęłam się zastanawiać, czy Antarktyda przyciąga ludzi pragnących śmierci, czy też kliniczna martwota tego miejsca wyzwala pragnienie uciszenia samego siebie i zniknięcia. Z historii wynika, że Antarktyda przyciąga do siebie niezwykłe, często niestabilne emocjonalnie osoby, i wielokrotnie dowiedziono jej związków ze śmiercią.

– Antarktyda jest całkiem Inna – powiedział mi Paul, kiedy w maju tego roku przyjechałam do siedziby BAS w Cambridge. Było to krótko po tym, jak przyznano mi stypendium. – Nie istnieje drugie takie miejsce. – To stwierdzenie wydało się oczywiste, wręcz liturgiczne. Zapał Paula zaczął mi się jednak udzielać. W umyśle z wolna pojawiały mi się obrazy pochodzące z filmów i zdjęć, ale też będące projekcją moich lęków. Zobaczyłam połacie bieli pomarszczone kobaltowymi szwami niewidzialnych rozpadlin. Czytałam Wszystko za Everest Krakauera. Potrafiłam sobie więc wyobrazić jak to jest zniknąć w jednej z tych lodowych szczelin, zostać pożartym żywcem przez zmrożoną ziemię.

W literaturze polarnej śmierć jest obecna od dawna, miałam jednak nadzieję, że nie jest obowiązkowa. Zanim wysłałam zgłoszenie do Programu dla Artystów i Pisarzy, czytałam klasykę literatury podróżniczej: Południe Ernesta Shackletona, Na krańcu świata Apsleya Cherry-Garrarda, listy kapitana Scotta. Opowieści tych mężczyzn (wtedy tylko mężczyźni wyruszali w takie podróże), którzy zmierzyli się z wyniszczającym zimnem, składały się w zawstydzające kompendia bezinteresownego poddawania się trudom i znojom, a zarazem bardzo skutecznie zniechęcały do postawienia stopy w takich rejonach.

Choć jednak śmierć była najwyraźniej typowym wątkiem i jedyną dopuszczalną metaforą tego kontynentu, jej przeciwieństwo też się pojawiało. W swojej historii Antarktydy pod tytułem I May Be Some Time Francis Spufford stwierdził, że choć wszystkie te książki miały opisywać zewnętrzne środowisko i narzucone przez nie wyzwania, a także królewską obojętność tego lądu na los jakiejkolwiek ludzkiej istoty, tak naprawdę opowiadają też o psychice samych zdobywców. Literatura dotycząca wypraw geograficznych stanowi afirmację życia. Śmierć grasuje po Antarktydzie; kontynent uwalnia nadzwyczajne pokłady odwagi i wytrzymałości, skazując próbujących go podbić śmiałków na pokutę, która wykracza poza granice zwykłego cierpienia, czyniąc z nich niemalże świętych.

Podczas lektury rzadziej zastanawiałam się, jak ci ludzie przetrwali wszystkie próby fizyczne. Bardziej mnie interesowało, jak radzili sobie potem emocjonalnie, o ile udawało im się przeżyć. Jak można było, po tych chwilach triumfu, rozpaczy, braterstwa i odwagi, tak sugestywnie opisanych przez odkrywców-pisarzy, wrócić do normalnego życia, do żywopłotów i zwieszających się hortensji edwardiańskiej Anglii, do niekończących się podwieczorków z matronami, na które z pewnością zapraszano ich po wykładach, jakie wygłaszali po powrocie. Czy adrenalina nie skolonizowała ich zmysłów, jednocześnie je wyostrzając i tłumiąc, uniemożliwiając przeprogramowanie emocji na wypełnione herbatkami, codzienne życie?

Podczas lektury tych wyczerpujących katalogów nieszczęśliwych wypadków, załamań pogody, błędnych decyzji, sytuacji, w których wszystkie te czynniki występują równocześnie, a także smutku, dostrzegłam jeszcze jeden powracający motyw – fart. Śmierć i łut szczęścia – niespecjalnie podnosząca na duchu para. Moje życie znalazło się akurat w impasie, bardziej więc ufałam śmierci niż szczęściu. Te dwa zwodnicze widma miały toczyć bój w pustym sercu lodowego kontynentu. Dało mi to do myślenia.

Oparłam się o ceglany mur, podczas gdy sympatyczni oficerowie częstowali nas ciasteczkami imbirowymi, które podobno pomagają na chorobę morską. Miałam wyruszyć na Antarktydę za dwa miesiące. Wciąż mogłam to odwołać. Nie wiem, czy jest na świecie inne miejsce, które potrafi cię tak oddzielić od siebie samego. Będziesz podzielony, rozdarty na cząstki, o których nie miałeś pojęcia. To będzie podróż według innych zasad, bez gwarancji bezpiecznegopowrotu.

2 WRZEŚNIA

Moje trzydzieste siódme urodziny. Całkiem o nich zapomniałam. Znajomi wysyłają mi SMS-y z pytaniem, gdzie jestem. Jest noc, siedzę sama w moim pokoju na uniwersytecie. Wpatruje się we mnie pusta tablica korkowa. Ściany upstrzone są śladami po Blu Tacku. Wkrótce wprowadzi się tu jakiś student lub studentka, nie wierząc własnemu szczęściu, w końcu to jedna z najlepszych uczelni w kraju.

Próbuję zrobić bilans sytuacji. W uniwersyteckim barze wszyscy się przekrzykują, ta hałaśliwość to klasa sama w sobie. Taka wylewność prowadzi zarówno do żartów, jak i do powstawania klik. Ten entuzjazm wydaje się wręcz patologiczny. Przyzwyczajona jestem do posępności i asekuranctwa. Zanotowałam dzisiaj coś takiego: „jedyna w swoim rodzaju grupa, prawdopodobnie na całym świecie nie ma podobnej, tworzą ją prowadzący osiadły tryb życia myśliciele, przyklejeni do coraz bardziej skomplikowanych programów komputerowych, i odważni poszukiwacze przygód”.

Zapisuję zawody osób, które spotykam: stolarz, pierwszy oficer (na statku), główny pilot, glacjolog, chemik atmosfery, biolog środowiskowy, kucharz, mechanik, operator maszyn budowlanych. Wszyscy ze sobą rozmawiają, nie ma wyraźnego podziału na naukowców i pracowników obsługi. Ten romans nauki i logistyki wydaje się charakterystyczny dla wojska, częściowo ze względu na zaangażowanie Królewskiej Marynarki Wojennej, która użyczyła swojego okrętu „Endurance”, i dwóch niezaprzeczalnie stukniętych kandydatów na pilotów, którzy spędzą lato w bazie jako asystenci do spraw łączności i lotnictwa.

Dlaczego wszyscy są tak podekscytowani, tak zdeterminowani? Jestem pisarką, a nikt parający się piórem nie przyzna się do takich uproszczeń jak poczucie pewności. Weterani z Antarktydy stawiają mi drinki. Nie opowiadają historii, a przynajmniej nie tylko. Ich opowieści zawierają coś w rodzaju duchowych przestróg.

Antarktyda uzależnia, mówią. Wszystkiego tam brakuje, ale nawet jeśli będziesz miała całkowicie dość, przyciągnie cię z powrotem. Pod koniec sezonu będziesz myśleć tylko o tym, żeby się stamtąd wydostać. Zaledwie jednak wyjedziesz, poczujesz, że cierpisz na amnezję. Będziesz pamiętać tylko to, co dobre. I wtedy zamarzysz o powrocie.

Ostrzegają, że świat już nigdy nie będzie taki sam. Po wyjeździe nic nie będzie się wydawało rzeczywiste. Będziesz śnić o rombach lodu zmieniających się w lodołamacze albo pokrywających czerwone samoloty niczym zamarznięte hangary. Ale nie będziesz mogła wrócić, bo miałaś już swoją szansę. Inni czekają w kolejce, a dostęp do kontynentu jest ograniczony. Jeszcze zanim tam pojedziesz, usłyszysz: „To twoja jedyna szansa”, a słowo „jedyna” będzie brzmiało ostrzegawczo, jakby dotyczyło jakiejś choroby. Latami będziesz się budzić ze snów o lodzie, spocona i zdezorientowana, zastanawiając się, dlaczego nie możesz wrócić do domu.

Dwa dni później trąba powietrzna, jaką była Konferencja Antarktyczna, zabrała manatki. Pracowników Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Wspólnoty odwieziono do Londynu jaguarami, oficerowie wrócili na statek cumujący gdzieś na rzece Humber, a naukowcy ponownie zabrali się za wykonywanie skomplikowanych obliczeń.

Suzanne i ja złapałyśmy wspólnie taksówkę i pociąg na King’s Cross, by wrócić na dwa miesiące do londyńskiego życia. W trzecim tygodniu listopada przyszedł rozkaz wymarszu, dołączyłyśmy więc do jednej z pierwszych wylatujących grup BAS-u.

– Było o wiele fajniej, niż się spodziewałam –