Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Dziewczyna, która wróciła

Dziewczyna, która wróciła

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65740-89-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Dziewczyna, która wróciła

Wciągający thriller psychologiczny o kobiecie gotowej pomścić śmierć córki bez względu na konsekwencje

Kiedy Jules Bright słyszy pukanie do drzwi, ostatnią osobą, której się spodziewa jest detektyw ze złymi wiadomościami. Okazuje się, że stało się coś, czego obawiała się nieustannie od trzech lat. Z więzienia zwolniono Amelię Quentin.

To dziewczyna, która zniszczyła życie Jules. Odebrała jej wszystko, co kobieta kochała. Wszyscy wiedzą, że sprawiedliwość nie została wymierzona i każdy chciałby, żeby Quentin zapłaciła za swój czyn. Co w obliczu powrotu morderczyni zrobi Jules i kto powinien bardziej się obawiać – ona czy Amelia?

__

To naładowana emocjonalnie opowieść o sprawiedliwości, zemście i szukaniu ukojenia w żałobie. – „The Parkersburg News and Sentinel”

__

O AUTORCE:

Susan LewisKiedy miała 9 lat jej mama zmarła na raka. Wówczas tata wysłał ją do szkoły z internatem. Nie chcąc tam mieszkać, mała Susan zachowywała się nieznośnie i doprowadziła do tego, ze ją wyrzucono. Powróciła do domu. Stanowczość i upór w dążeniu do tego, czego chce został w niej na zawsze. Po przekroczeniu magicznej granicy osiemnastu lat zaczęła pracować jako asystentka w „Thames”. W późniejszych latach pracowała w Hollywood, ale odkryła, że pisanie scenariuszy to nie jej powołanie. Choć robiła zakupy z Jennifer Anniston i od czasu do czasu gościła Nicholasa Cage’a, postanowiła poddać się sentymentom. Pisać powieści. Susan napisała już niemal czterdzieści książek.

Polecane książki

„Róża: o małżeństwie opowieść tragiczna” to przepiekna i wzruszająca opowieść o miłości szczęśliwej i nieszczęśliwej, o ludzkim losie, o życiu i o śmierci. Autorka znakomicie ukazuje zarówno duszę kobiety, jak i duszę mężczyzny. Tragiczny romans napisany po mistrzowsku przez znakomicie władającą pió...
Polska dała w swej historii dowody zadziwiającego liberalizmu: przyjęła Żydów i nadała im prawa, a w czasach triumfującej gdzie indziej kontrreformacji pozwoliła protestantom na praktykowanie ich wiary i objęła opieką Akademię Mohyły w Kijowie. Ale Polska dała też dowody fanatyzmu religijnego, który...
Artyści to zbiór obszernych wywiadów z artystami różnych dziedzin sztuki i pokoleń. O swym życiu i twórczości opowiadają: aktorka teatralna i filmowa Ewa Krasnodębska, światowej sławy śpiewak operowy Wiesław Ochman, poetka i dziennikarka Barbara Gruszka-Zych, znany z seriali telewizyjnych aktor Toma...
Książka podejmuje problematykę funkcjonowania pierwszej szeroko rozpoznawalnej kryptowaluty (bitcoina) jako przedmiotu stosunków cywilnoprawnych. Pojawienie się w obrocie nowego rodzaju „pieniądza” stanowi poważne wyzwanie dla prawników. Obrót kryptowalutami rodzi liczne wątpliwości na gruncie różny...
Księga Koheleta to jedna z tzw. ksiąg mądrościowych Biblii. Możemy się z niej dowiedzieć, jak czerpać siłę z rozczarowania życiem i wszelkimi jego przejawami. Chociaż wszystko jest "marnością", to uznawszy tę prawdę, jesteśmy w stanie poznać Boga. Zobaczmy zatem, co ma nam do powiedzenia Kohelet. Ks...
Premier Słabosilny i pretendent do jego stanowiska, Leon Garolis, postanowili zmierzyć się w organizowanych corocznie Sportowych Igrzyskach Partii i Organizacji Politycznych. Traf chciał, że do kraju po dłuższej emigracji wrócił zawodowy sędzia sportowy Orlando – człowiek o orientacji polityczne...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Susan Lewis

Jamesowi,
ponownie i zawsze…

Nie powinna żywić takich uczuć.

Nie wobec własnej córki.

To dziecko ma zaledwie dziewięć lat, na litość boską. To niewinna, delikatna duszyczka, która próbuje znaleźć swoje miejsce w świecie. Tylko że ona ani nie wygląda na niewinną i delikatną, ani się tak nie zachowuje.

Nie była jak inne dzieci. Nie biegała, nie skakała, nie cieszyły jej dziecięce zabawy. Nie śpiewała, nie przekomarzała się i nie spała jak aniołek.

Nie patrzyła na ludzi, tylko wbijała w nich wzrok. Nie śmiała się, a jeśli już to robiła, jej śmiech brzmiał fałszywie, drażniąco, był smutny i pozbawiony humoru. Olivia nigdy nie słyszała dziewczęcego chichotu, który byłby emanacją bąbelków szczęścia czy ekscytacji w środku Amelii. Wyglądało to tak, jakby nic jej nie bawiło, jakby nic nie sprawiało przyjemności, choć często fascynowały ją różne rzeczy: owady, drobne zwierzęta, lalki, narzędzia, gadżety, zabawki innych dzieci. Zawsze chciała tego, co nie było jej, choć tym akurat nie różniła się od innych dzieci, Olivia znała takich mnóstwo.

Amelia niewiele też mówiła, przynajmniej do matki.

Gawędziła z ojcem, gdy miał dla niej czas.

Była jego oczkiem w głowie, jeśli tylko przypominał sobie o jej obecności.

Uważał, że należy jej się wszystko, byle tylko nie kolidowało to z jego zobowiązaniami.

Olivia była przekonana, że jeśli jej mąż kiedykolwiek obdarzył miłością jakąś osobę, to właśnie Amelię, choć kiedyś myślała, że kocha ją.

Ale to było bardzo dawno temu.

Zastanawiała się, dlaczego jej małżeństwo tak wygląda, dlaczego stała się ofiarą tak egoistycznego człowieka, tak otwarcie gardzącego tymi, których uważał za mało przydatnych.

Olivia nigdy nie była pewna, czy dla niego w ogóle jest przydatna.

Pod względem materialnym niczego jej nie brakowało. Mieszkali w dużym, imponującym domu tuż przy Chelsea Bridge. Miała pokoje tylko dla siebie, eleganckie auto, sporo pieniędzy i tyle wolności, ile sobie życzyła.

Miała też córkę, która była zdrowa i inteligentna, ułożona i porządna, ale brakowało jej radości i beztroski. Amelia była posępna i przebiegła.

Owszem, to prawda – posępna i przebiegła.

Olivia nigdy nikomu nie mówiła o swoich uczuciach wobec Amelii, a już zwłaszcza mężowi, Antonowi. Stwierdziłby oczywiście, że problem – o ile w ogóle jakiś istnieje, bo raczej by tego nie przyznał – leży całkowicie po jej stronie. To ona jest matką Amelii, więc to z nią dziewczynka spędza najwięcej czasu (gdy nie jest w szkole), z czego logicznie wynika, że to ona ma największy wpływ na życie córki.

Amelia była teraz w trzeciej szkole, w piątej placówce, przypomniała sobie Olivia, gdyby uwzględnić dwa przedszkola, do których wcześniej chodziła.

Amelia nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Inne dzieci nie lubiły jej, bały się jej albo ją bezlitośnie dręczyły. Olivia współczuła córce, że jest klasową ofiarą, i próbowała ją pocieszyć, ale Amelia nie znosiła, gdy się nad nią użalano.

Co z niej wyrośnie?

Czy zmieni się wraz z wiekiem? Zacznie rozumieć, że musi być bardziej jak inni, bo inaczej nie będą jej akceptować? Nie było sensu z nią o tym rozmawiać; po prostu wstawała i wychodziła. Albo mówiła matce, żeby się zamknęła lub żeby zostawiła ją w spokoju, bo jest zajęta.

Rodzice Antona byli zdumieni dziewczynką, choć ostatnio wszystko ich zdumiewało.

Rodzice Olivii rozstali się wiele lat temu, a ona od bardzo dawna nie widziała żadnego z nich. Nie wiedziała nawet, gdzie teraz mieszkają, choć przypuszczała, że mogłaby się tego łatwo dowiedzieć, gdyby tylko zechciała.

Czuła się tak boleśnie samotna od czasu, gdy wyszła za Antona, a nie czuła się tak, gdy była jeszcze singielką. Miała wtedy mnóstwo przyjaciół, pracowała jako sekretarka w kancelarii prawniczej, prowadziła bujne życie towarzyskie i zawsze była gotowa na nową przygodę. Anton też taki był, energiczny i elegancki, odnoszący sukcesy, romantyczny i troskliwy. Co go więc odmieniło?

Może jego nieodparty urok był jedynie udawany, a on przestał udawać, gdy tylko została jego żoną, bo nie musiał już dbać o jej dobre samopoczucie tak jak na początku znajomości.

Nie wiedziała, czy ma jakieś kobiety na boku, ale żywiła nadzieję, że tak, bo to dałoby jej solidną podstawę do odejścia, gdy nadejdzie czas.

Czy ten czas już nie nadszedł?

Nie, póki Amelia jest wciąż mała.

A więc widzisz, nie jestem aż taka zła. Naprawdę troszczę się o córkę, chcę dla niej jak najlepiej, nigdy się od niej nie odwrócę, znajdę sposób, by dotrzeć do jej serca.

Na razie Anton mógł ją wyśmiewać i poniżać, lekceważyć, a nawet bić, ale tylko do czasu, aż Amelia będzie w stanie poradzić sama sobie na świecie. Wtedy Olivia odejdzie i nigdy nie wróci.

Rozglądając się teraz za córką, dostrzegła, że stoi na górnym pokładzie jachtu i wpatruje się w nią. Bryza mierzwiła jej mysie włoski, a słońce paliło piegowate policzki.

– Posmarowałaś się kremem z filtrem? – zawołała do córki.

Amelia uniosła tubkę, zapewne, żeby pokazać, że tak.

– Idziesz popływać? – zapytała Olivia.

– Tylko z tobą.

Olivia poczuła wyrzuty sumienia.

– Wiesz, że nie mogę.

– Dlaczego nie?

– Bo nie umiem.

– To głupie.

– Owszem. – Olivia nie przyznała, że boi się wody. Gdyby to zrobiła, Amelia zapytałaby dlaczego, a na takie pytanie Olivia nie potrafiła udzielić dobrej odpowiedzi. Czy raczej takiej, która usatysfakcjonowałaby Amelię.

– Gdzie tatuś? – zapytała Amelia.

– W kabinie, śpi. Albo pracuje.

Amelia odwróciła się i parę chwil później była na pokładzie obok matki.

– Chcę, żebyś popływała – oznajmiła wprost.

– Kiedyś się nauczę – obiecała Olivia.

– Chcę, żebyś popływała teraz.

– To nie jest takie proste. Ktoś musi mnie nauczyć.

– Ja mogę cię nauczyć.

– Okej, ale nie tutaj. Jesteśmy zbyt daleko od brzegu, a ja muszę czuć dno pod stopami, na wypadek gdybym spanikowała – uśmiechnęła się, mając nadzieję, że Amelia odwzajemni się tym samym, ale nie zrobiła tego.

– Boisz się, że utoniesz? – zapytała Amelia.

– Oczywiście. To straszna śmierć.

Amelia jakby się nad tym zastanawiała, a potem nagle popchnęła matkę tak mocno, że przerzuciła ją przez reling prosto do morza.

Olivia była zbyt zaskoczona, by krzyknąć. Rozpaczliwie wymachiwała w wodzie rękami i nogami.

– Amelio! – zawołała, zachłystując się wodą. – Rzuć… rzuć mi… koło ratunkowe!

Amelia tylko ją obserwowała.

– Amelio! Proszę!

Córka odwróciła się i usiadła przy stoliku, na którym zostawiła swoją książkę.

Piętnaście minut później z kabiny na dole wyszedł jej ojciec.

– Cześć, skarbie – ziewnął, tarmosząc sobie włosy. – Wszystko okej?

Amelia pokiwała głową.

Rozejrzał się po spokojnej wodzie i odległym brzegu, wdychając świeże morskie powietrze.

– A gdzie twoja matka? – zapytał.

Amelia wzruszyła ramionami, nie przerywając lektury.

Rozdział 1

Szesnaście lat później

– Jules? Dzień dobry! Co u ciebie?

Jules Bright nie odpowiedziała. Ostatnio nie była przyzwyczajona, by niespodziewani goście dzwonili do jej drzwi. Jeśli już, to byli to zwykle pracownicy odczytujący liczniki albo młodzież zbierająca datki na szczytny cel. Zawsze była uprzejma wobec tych pierwszych i hojna wobec tych drugich, ale choć była miła, nigdy nie zapraszała nikogo do środka, jeśli tylko mogła tego uniknąć. Tak naprawdę nie sądziła, by ktokolwiek chciał wejść, nie dlatego, że by się jej bali, czy coś równie bzdurnego, tylko była pewna, że wcale nie mają ochoty wdawać się z nią w rozmowę. Nikt nigdy nie wiedział, co powiedzieć. Szczerze mówiąc, ona też nie wiedziała.

Był kiedyś czas, gdy każdego dnia mnóstwo ludzi kontaktowało się z nią w tej czy innej sprawie. Czasem tylko po to, by się pośmiać albo okazać współczucie z powodu jakichś kłopotów, podzielić się swoim sekretem, zdradzić czyjąś tajemnicę, wyrazić pełne ekscytacji przerażenie ostatnim skandalem… Jej drzwi zawsze stały otworem, jednak nie te, bo mieszkała wtedy gdzie indziej. Tam jej świat był pełen ludzi, muzyki, hałaśliwych oklasków, brzęku szkła i okrzyków na cześć drużyny, której tego dnia akurat kibicowali.

A więc kim była ta kobieta na progu jej obecnego domu, wysoka, ciemnowłosa, z oczami w kolorze morskiej zieleni, nieco skośnych, co sprawiało, że jej subtelna uroda przykuwała uwagę? Ten uśmiech sprawił, że Jules miała ochotę uśmiechnąć się w odpowiedzi, choć było w tym uśmiechu jakieś wahanie, jakby bała się, że przeszkadza, albo nie miała tak naprawdę żadnego powodu do uśmiechu.

Jules domyślała się, że powinna ją rozpoznać, to przekonanie krążyło po jej pamięci, szukając odpowiedniego obrazka, który wychynąłby z cienia, ale na razie bezowocnie.

I wtedy zupełnie znikąd przypomniała sobie, że ta kobieta nosiła kiedyś okulary w czarnych oprawkach, a włosy zwykle mocno ściągała do tyłu, jakby starała się ukryć swoją urodę, a przynajmniej ją pomniejszyć. Dziś nie miała okularów, a lśniąca lawina loków otaczała jej twarz i opadała na ramiona.

Nagle mentalna wyszukiwarka trafiła na odpowiedni link i serce Jules zamarło, a jej uśmiech jednocześnie uformował się i zgasł.

Bardzo lubiła tę kobietę; był taki czas, kiedy uważała, że to jedyna osoba, której może ufać. Tylko że gdy już było po wszystkim, nie sądziła, że ją jeszcze kiedykolwiek zobaczy. A na pewno nie tu, pukającą do jej drzwi.

– Jestem Andee – powiedziała kobieta. – Andee Lawrence.

Jules pokiwała głową. Przypomniała sobie to nazwisko, gdy tylko padło. „Detektyw Andrea Lawrence, ale proszę mówić mi Andee”. Czyżby awansowała od czasów, gdy Jules ją znała? Pewnie tak, a teraz pracowała tutaj, w Kesterly.

Dlaczego do niej przyszła?

– Dzień dobry, Andee – powiedziała cicho Jules.

– Dzień dobry. Wszystko u ciebie w porządku?

Jules wzruszyła ramionami. Nikt się nie spodziewał, że jest u niej w porządku, więc często już nawet nie udawała.

– Mogę wejść? – zapytała delikatnie Andee.

Jules się odsunęła, żeby ją przepuścić, niezdolna jeszcze do zabrania głosu, nawet gdyby miała taki zamiar. Była zbyt zdumiona, zaniepokojona i zaciekawiona. Może nawet trochę przestraszona.

Nie ma się czego bać, upomniała samą siebie, gdy prowadziła gościa do przestronnej, otwartej kuchni na tyłach budynku, który nazywała teraz swoim domem. To był nowoczesny domek jednorodzinny z trzema sypialniami, położony przy ulicy Risings, która miała kształt gitary banjo: z dwoma rzędami bliźniaków wzdłuż gryfu, drogą wiodącą pośrodku niczym struny i pięcioma odrębnymi posiadłościami tworzącymi wokół fragmentu zieleni pudło instrumentu. Jej dom leżał na godzinie dwunastej. Kontynuując porównanie do banjo, nadziemne kable telekomunikacyjne i energetyczne tworzyły dodatkowe struny, choć nie było w nich nic urokliwego. Natomiast tam, gdzie powinno być zakończenie pudła, znajdował się pośród drzew uroczy żeliwny mostek wiodący ponad strumykiem, który melodyjnie szumiąc, przepływał przez ogród z tyłu domu Jules.

Spostrzegła, że Andee Lawrence dyskretnie rozejrzała się po pokoju, i zaczęła rozważać, co też pomyślała sobie o jej skromnym nowym lokum, ze lśniącą czarno-białą kuchnią, sosnowym stołem na sześć osób i kominkiem na gaz z fałszywego marmuru z kilkoma sztucznymi drwami. Ten dom był o wiele mniejszy od poprzedniego domu Jules, nie miał żadnych historycznych zdobień, a ogródek przypominał wielkością znaczek pocztowy. Jules było jednak tutaj wygodnie. Taki dom łatwo ogarnąć, fragmenty tynku nie odpadają nagle od sufitu, jak zdarzało się w poprzednim, rury nie pękają, kawki nie zakładają gniazd w kominach i żaden chimeryczny duch nie krąży po nim przed świtem.

Jakże tęskniła za tamtym duchem! Czasem zastanawiała się nawet, czy duch za nią też, ta złośliwa mała kokietka. Teraz miała innych ludzi do straszenia, a Jules przypuszczała, że to dla niej żadna różnica.

Czy wspomniała kiedyś Andee o tym duchu?

Raczej nie. Miały wtedy inne tematy do rozmowy.

– Napijesz się herbaty? – zapytała, kierując się w stronę czajnika. – Mam przeróżne rodzaje.

– Może miętową? – zasugerowała Andee, rozpinając elegancką kremową kurteczkę ze skóry, która musiała sporo kosztować, i wieszając ją na oparciu krzesła przy stole.

Jules też miała drogie, eleganckie ubrania, ale teraz prawie ich nie nosiła. Nie bywała w takich miejscach, gdzie by się przydały. Nie żeby sobie odpuściła, tego zdecydowanie nie zamierzała robić, choć bywały chwile, że czuła się tak zniechęcona, tak pozbawiona celu czy wręcz sensu życia, że tylko z przyzwyczajenia nakładała rano makijaż i farbowała siwiznę na włosach. Wbrew jej odczuciom inni widzieli w niej atrakcyjną kobietę, wysoką, odrobinę za szczupłą, z raczej chłopięcą figurą, co sprawiało, że ubrania zwykle doskonale na niej leżały. Jej ładne, proste włosy były kruczoczarne i nosiła je luźno rozpuszczone na ramionach albo zwinięte w węzeł z tyłu głowy. Całkiem niedawno miała tryskające energią piwne oczy, otoczone gęstymi, ciemnymi rzęsami, i taką gotowość do współodczuwania i radości, że sprawiała wrażenie, jak gdyby niemal zawsze się śmiała albo współczuła, albo po prostu była zainteresowana tym, co dzieje się w danej chwili. Teraz jej oczy wyglądały inaczej – miały ten sam kolor, ale były smutniejszą, ostrożniejszą wersją siebie samych. Jeśli chodzi o wiek, to los obdarzył ją cerą, która sprawiała, że wyglądała o wiele młodziej, niż wskazywała metryka: wciąż wyglądała, jakby była przed czterdziestką, mimo tego wszystkiego, co przeżyła.

Kiedyś jej duch, jej joie de vivre, wydawały się nie do ugaszenia, niczym świeczka urodzinowa do robienia psikusów, wewnętrzny ogień, który nie przestawał płonąć…

Aż pewnego dnia zgasł.

– Dobrze wyglądasz – stwierdziła Andee, przysiadając na stołku barowym.

– Dziękuję – odpowiedziała Jules z delikatnym, ale trudnym do pomylenia akcentem z południowo-zachodniej Anglii. – Tak z ciekawości, jak mnie odnalazłaś?

– Zapytałam w pubie.

Oczywiście, to najprostszy sposób.

– Nadal pracujesz w policji? Nie podałaś mi swojego stopnia.

– Odeszłam, mniej więcej rok temu.

Ta odpowiedź zaskoczyła Jules, choć sama nie wiedziała dlaczego.

– Nigdy nie byłam do tego stworzona – przyznała Andee. – To znaczy zawsze traktowałam tę pracę z powagą i dawałam z siebie wszystko, ale… Powiedzmy, że doszłam do punktu, w którym poczułam potrzebę zmiany.

– Pewnie chciałaś odpocząć od brzydkiej strony życia?

Andee nie zaprzeczyła. Nie było po co, skoro zdaniem Jules nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby spędzić życia w konfrontacji z nienawiścią, przemocą i złem, które stanowią tak dużą część dzisiejszego świata. Nie żeby wskaźniki przestępczości były w tym mieście jakieś wyjątkowo wysokie, właściwie ludzie przeprowadzali się tutaj między innymi dlatego, by uciec z niebezpiecznych śródmiejskich dzielnic metropolii. Chociaż Kesterly-on-Sea też mogło się pochwalić własnymi mrożącymi krew w żyłach historiami. Jules przypomniała sobie, że ostatni raz słyszała coś o Andee mniej więcej rok temu, gdy jakaś nastolatka zaginęła na parkingu dla przyczep campingowych nad Paradise Cove. Śledztwo prowadziła wówczas sierżant Andee Lawrence, a więc faktycznie awansowała od czasu, gdy Jules ją poznała, i najwyraźniej przeniosła się do Kesterly.

Choć zaginioną dziewczynkę znaleziono, okoliczności sprawy były na pewno nieprzyjemne dla Andee, bowiem jej siostra zniknęła jako nastolatka i nigdy się nie odnalazła.

Wyobraźcie sobie – nigdy się nie dowiedzieć, co się stało z kimś, kogo kochaliście.

Czy to gorsze niż się dowiedzieć? Oczywiście zależy od tego, czego byście się dowiedzieli.

A więc Jules i Andee nie widziały się od ponad dwóch lat, choć Jules nie umiała sobie przypomnieć, gdzie wtedy były i jak się pożegnały. Natomiast niezwykle wyraźnie pamiętała ich pierwsze spotkanie, w Sądzie Koronnym w centrum Kesterly.

– A ty jeszcze pracujesz? – zapytała Andee, gdy Jules podała jej kubek z miętową herbatą.

Tak, Jules pracowała, ale w zupełnie innym zawodzie niż kiedyś.

– Jestem administratorką domu opieki Greensleeves, tu niedaleko, tuż przy plaży – odpowiedziała.

Andee ze zdziwieniem uniosła brwi.

Uśmiechając się z lekką ironią, Jules powiedziała:

– Mieszka tam moja matka. To praca tylko na część etatu. Większość rzeczy robię z domu. A ty? Co porabiasz po odejściu ze służby?

Andee wyglądała na nieco zmieszaną, gdy brała łyk herbaty.

– Cóż, próbowałam być mamą na pełny etat przez pewien czas, ale moje dzieci miały tego dość. Są teraz w wieku osiemnastu i szesnastu lat, więc jak łatwo odgadnąć, tylko im przeszkadzałam. Ja i ich ojciec kilka miesięcy temu wzięliśmy w końcu ślub, chyba się ucieszyły i oczywiście musiały pojechać z nami w podróż poślubną, podobnie jak nasze matki, choć udało nam się wyrwać na kilka dni tylko we dwoje do Paryża.

Jules aż zakręciło się w głowie, gdy pomyślała o trzech pokoleniach lubiących się tak bardzo, że były gotowe wyruszyć razem choćby w podróż poślubną. Jej rodzina też taka była, wszystko robili razem, wszędzie razem wyjeżdżali.

– Więc teraz się zastanawiam, czy nie zostać papugą – dokończyła Andee.

Jules natychmiast zobaczyła przed oczami barwne stado ptaków, ale szybko uświadomiła sobie, że Andee mówi o studiach prawniczych. Właściwie nadawała się na adwokata. Byłaby w tym dobra. Skrupulatna, dokładna, bezwzględna, gdy trzeba, wrażliwa, bystra, skuteczna, a przede wszystkim niezwykle uczciwa i nieprzekupna.

Zdarzali się tacy prawnicy, Jules nie miała co do tego wątpliwości, tylko że akurat ona i jej rodzina nigdy na takiego nie trafili.

– A co ze schroniskiem dla kobiet? – zapytała Andee. – Wciąż tam pomagasz?

Jules jednocześnie pokiwała i pokręciła głową.

Wydawało się, że to było tak dawno temu, kiedy założyła schronisko dla kobiet dotkniętych przemocą. Chyba dlatego, że faktycznie minęło sporo czasu. To się działo w innym życiu, gdy nie bała się ani konsekwencji, ani zbierania pieniędzy. Gdy nic sobie nie robiła z konieczności ubiegania się w radzie miejskiej o pozwolenia, a w opiece społecznej o pomoc ani z zabiegania o wsparcie finansowe, a nawet o ochronę dla kobiet i dzieci przed ich dręczycielami. Wspomnienia imprez dobroczynnych, jakie zorganizowały dla schroniska, i przedstawień dla dzieci zaczęły migotać jej przed oczami, jakby chciały przyciągnąć jej uwagę, ale szybko je od siebie odsunęła.

– Wciąż mają mnóstwo wolontariuszy, którzy pomagają – powiedziała Jules. – To cudowne, jak ludzie potrafią dawać wsparcie, zwłaszcza gdy nic za to nie otrzymują.

– Poza satysfakcją, że zrobili coś dobrego dla innych. To zawsze jest miłe.

Jules nie zaprzeczyła, choć nie kojarzyła, by kiedykolwiek zastanawiała się jakoś szczególnie nad tym, jak się czuje, pomagając innym. To było po prostu coś, co robiła, bo mogła, a zresztą kto odwróciłby się plecami, jeśli potrafiłby dokonać jakieś pozytywnej zmiany w życiu strasznie pokrzywdzonej przez los osoby albo wręcz całkowicie to życie odmienić?

Zaczęła się zastanawiać, czy pozna w końcu powód wizyty Andee. Może przyszła, żeby poprosić ją o pomoc przy jakimś nowym projekcie społecznym? Z radością pracowałaby z Andee w dowolnej sprawie, bo nie miała wątpliwości, że byłoby to coś ważnego. Tak naprawdę czuła podekscytowanie, zarówno tym, że zaangażowałaby się w coś nowego, jak i perspektywą zaprzyjaźnienia się z Andee. Od tak dawna nie miała z kim pogadać, nie miała komu się zwierzyć, z nikim nie dzieliła wspólnych celów. Poza Em, ale Em była teraz tak daleko, że Jules nie mogła już liczyć na nią jak wtedy, gdy Em mieszkała jeszcze w Kesterly.

Teraz Andee tu była, a kiedyś bardzo dobrze się dogadywały, choć tak wiele je dzieliło. Tak naprawdę były do siebie dość podobne, tyle że pochodziły z zupełnie odmiennych środowisk. Ona dorastała na cieszącym się złą sławą osiedlu Temple Fields po drugiej stronie miasta, podczas gdy Andee pochodziła z dobrej dzielnicy Londynu, gdzie jej ojciec doszedł przed emeryturą do wysokiego stanowiska w policji. Nie żeby uważała, że odmienne pochodzenie społeczne mogłoby stanowić jakiś problem dla Andee; gdy się znały, Andee nigdy nie okazywała wobec nikogo wyższości, co było raczej czymś wyjątkowym pośród osób z jej profesji. Nie, nawet jeśli Andee była doskonale wykształcona i ustosunkowana, oburzyła się tak samo jak Jules, gdy niemal trzy lata temu wymiar sprawiedliwości wydał taki, a nie inny wyrok.

Zaledwie w zeszłym tygodniu terapeutka Jules powiedziała jej, że nadszedł czas, by podjęła wysiłek i ruszyła do przodu. Choć Jules to wiedziała, rada terapeutki wywołała w niej chęć okopania się głębiej w żalu i gniewie i powiedzenia tej wstrętnej kobiecie, że nie ma pojęcia, o czym mówi, że gdyby była na jej miejscu, wiedziałaby, jaka to śmieszna, nietaktowna i nierealna sugestia. Niemniej jednak, gdy wróciła do domu, zaczęła zbierać zdjęcia i inne hołubione pamiątki i pakować je. Tyle zrobiła. Wtedy wydawało się to wielkim osiągnięciem wymagającym ogromnej siły, wyczerpującym, ale teraz, niczym anioł stróż, zjawiła się Andee, może aby pomóc jej z następnym etapem podróży?

Da radę. O cokolwiek poprosi ją Andee, zgodzi się.

– Przynoszę wieści – powiedziała Andee, a jej śliczne niebiesko-zielone oczy wpatrywały się w Jules tak, że aż poczuła, jak spina jej się ciało.

Pomyliła się. Andee nie przyszła do niej w jakiejś sprawie albo żeby się zaprzyjaźnić, przyszła tu wyłącznie z jednego powodu. Jules zapragnęła nagle, żeby Andee odeszła, zanim potwierdzą się jej najgorsze obawy.

– Zadzwonił do mnie dawny kolega – kontynuowała Andee. – Uznał, że powinnam… I zapytał, czy ci przekażę.

Choć serce Jules zaczęło mocniej bić, jego uderzenia były złe, za szybkie, za wolne, za gwałtowne, tak słabe, że mogłoby się zatrzymać ze strachu. Wiedziała, co nastąpi, a mimo to nie miała odwagi o tym pomyśleć, a co dopiero w to uwierzyć.

– Wypuszczą Amelię Quentin – powiedziała cicho Andee.

Jules poczuła w środku ogromny ucisk i pomyślała, że coś w niej pęknie. Dłoń, którą przytknęła do głowy, potem do policzka, była sztywna niczym szpon, a mimo to drżała. Wiedziała, że nie powinna być wstrząśnięta, powinna się tego spodziewać, ale że to już… Minęło tak mało czasu. Biorąc pod uwagę, co ta dziewczyna zrobiła, o wiele za mało.

– Chodź tutaj i usiądź – powiedziała łagodnym tonem Andee i wysunęła krzesło spod stołu.

Jules posłuchała jej i zapytała:

– Kiedy?

– Nie znam dokładnej daty – odpowiedziała Andee – ale na pewno w najbliższych dniach.

– I dokąd ona pójdzie?

Andee przełknęła ślinę i uciekła na ułamek sekundy wzrokiem, zanim powiedziała:

– Wydaje mi się, że wróci do Crofton Park.

Te słowa były niczym policzek. Crofton Park, jedna z kilku wiejskich rezydencji Quentinów, znajdował się mniej niż cztery mile od tej części Kesterly, na wrzosowiskach, niedaleko średniowiecznej wioski Dunster. Starsi państwo – dziadkowie Amelii, sędzia i jego żona – spędzili tam swoje ostatnie lata. Nikt z lokalnych mieszkańców ich nie lubił. „Krzyżyk na drogę!”, stwierdzili wszyscy, gdy złośliwy i skąpy starzec dołączył do swojej zmarłej żony, osoby snobistycznej, małodusznej i nieprzebierającej w słowach. Od ich śmierci rezydencja była już tylko celem weekendowych wypadów ich jedynego syna, Antona Quentina, znanego adwokata, oraz jego wyelegantowanych przyjaciół z Londynu. Prawie nigdy nie rozmawiali z sąsiadami, chyba że mieli na to ochotę z jakiegoś błahego powodu. Zazwyczaj uważali swoje towarzystwo za zbyt ekskluzywne, by choćby pomyśleć o zaangażowaniu się w kontakty z lokalną społecznością. Mieli za dużo przywilejów, za dużo pieniędzy i za dużo tytułów, a do tego prowadzili zbyt elitarne życie, o którym reszta świata – czyli zwykli prostaczkowie – mogła najwyżej poczytać w drogich magazynach z błyszczącymi okładkami albo w działach towarzyskich różnych gazet. Byli także, o czym Jules boleśnie się przekonała, tą częścią brytyjskiej wyższej klasy, która trzymała się razem za wszelką cenę, a nawet uważała, że może postępować według własnych reguł.

– Czy nie powinna najpierw trafić do domu przejściowego? – mruknęła Jules, wciąż trawiąc usłyszane wieści. – Tak się zwykle dzieje, gdy ktoś wychodzi z więzienia, prawda?

– Często, owszem – potwierdziła Andee.

Jules rzuciła na nią okiem. Oczywiście takich jak Amelia obowiązywały inne zasady. Co za głupota z jej strony, że o tym zapomniała.

Amelia Quentin miała wyjść z więzienia i wrócić do Crofton Park… Że też tej dziewczynie w ogóle przyszło do głowy, żeby tu wracać, że też w ogóle tego chce.

– Tak nie powinno być – powiedziała Jules ochrypłym głosem. – To nie w porządku.

– Wiem – odpowiedziała Andee.

– Wyrok, który otrzymała, to była farsa! Wołał o pomstę do nieba!

Andee nie zaprzeczyła.

– Jest tyle innych miejsc! – krzyknęła Jules ze złością. – Czemu wybrała akurat to?

Andee nie umiała odpowiedzieć.

– Nigdy nie powinna stamtąd wyjść – stwierdziła gwałtownie Jules. – Gdyby odbył się prawdziwy proces… A co z Deanem Foggartym? Czy on też zostanie wypuszczony?

– O nim nic nie słyszałam.

Na myśl o Deanie Jules znowu się wściekła.

– To była jedna wielka niesprawiedliwość, od początku do końca – warknęła. – Traktowali nas jak maluczkich, jak kretynów, którzy nie mają żadnego znaczenia… Dean nie powinien być tam, gdzie jest, wszyscy to wiedzą. To ona powinna za to zapłacić.

W oczach Andee widać było współczucie; to, co powiedziała podczas procesu, świadczyło, że jest tak samo oburzona obrotem sprawy.

– Jeśli ją spotkam, jeśli się do mnie zbliży… – kontynuowała Jules. Jak by postąpiła w takiej sytuacji? Wiedziała, na co miałaby ochotę.

– Na pewno tego nie zrobi.

Oddech Jules wciąż był urywany, bo starała się zapanować nad falą wściekłości, frustracji, poczuciem bezradności i głębokiej, pełnej goryczy krzywdy. Akurat gdy zbierała siły, by ruszyć dalej…

Nie da sobie rady…

– A gdzie jest Kian? – zapytała delikatnie Andee.

Jules spojrzała na nią, a jej oczy zrobiły się równie wielkie jak dziura w sercu. Po uprzejmym i pełnym zainteresowania wyrazie twarzy Andee widać było, że nie ma pojęcia o Kianie.

Andee Lawrence wyszła, zostawiając Jules samą z brutalną rzeczywistością niekończącego się koszmaru. Jules wiedziała, że gdyby Andee była w stanie w jakikolwiek sposób złagodzić wieści albo zmienić je w to, co każdy chciał usłyszeć – że Amelia Quentin nigdy nie wyjdzie z więzienia – zrobiłaby to. Ale nie miała takiej mocy. Mogła tyko przyjść tutaj w akcie altruistycznej troski, który daleko wykraczał poza jej rolę, skoro nie służyła już w policji. Miała swoje życie, nie musiała zajmować się czymś, co wydarzyło się kiedyś, gdy była jeszcze detektywem. A wtedy nawet nikt nie wyznaczył jej do sprawy rodziny Brightów; zrobiła to z czystej dobroci, a Jules nigdy tego nie zapomni.

Jules podejrzewała, że Andee jedzie teraz do domu, martwiąc się, że musiała wyjść w takiej chwili. Świadomość, że ma kogoś po swojej stronie, nieco poprawiała jej samopoczucie. Z drugiej strony chyba nie chciała teraz myśleć o Andee zbyt intensywnie, bo w jej głowie panował ponury chaos.

Zerknęła na zegar, by obliczyć, która godzina jest w Chicago, gdzie jej najlepsza przyjaciółka pracowała jako nauczycielka w pierwszej klasie, a jej amerykański mąż, Don, był dyrektorem stowarzyszenia absolwentów jednej z ekskluzywnych prywatnych szkół. Poznali się przypadkiem w Londynie, ponad dwadzieścia lat temu. Wtedy Em nie przyszłoby do głowy, że opuści kiedyś Kesterly i w ogóle Wielką Brytanię i zamieszka w Stanach. Lecz tak się właśnie stało, nawet ślub wzięła w Stanach, w domku nad jeziorem w Indianie, należącym do rodziny Dona. Od tamtej pory Jules i Kian spędzali tam niemal każde wakacje.

– Żartujesz? – wykrzyknęła Em, gdy Jules przekazała jej wiadomość o Amelii Quentin. W jej głosie słychać było dokładnie taką odrazę, jakiej oczekiwała Jules. – Jak to, do diaska, możliwe?

– Zwolnienie warunkowe. Najwyraźniej spełnia wymagania albo ktoś zadbał o to, żeby tak wyglądało. Będę musiała sprawdzić, bo nie znam się na tym, ale nie przesiedziała nawet trzech lat.

– A co z Deanem? Jego też wypuszczą?

Jules się skrzywiła, jak zazwyczaj na dźwięk jego imienia. Wiązało się z nim tyle emocji, poczucie winy, konsternacja, gniew, miłość, rozpacz… Pewnego dnia, gdy będzie w stanie spokojnie pomyśleć, może to rozgryzie.

– Nic o nim nie wiadomo – odpowiedziała. – Tylko o Amelii.

Em powiedziała z westchnieniem:

– Och, Jules. I co ty teraz zrobisz? Czy to absolutnie pewne, że ona wraca do Kesterly?

– Do Crofton Park, tak powiedziała Andee. Wystarczająco blisko.

– To dlaczego się nie spakujesz i nie przylecisz tutaj? Mogłabym ci pomóc…

– Wiesz dlaczego – przerwała jej Jules. – Pomijając wszystko inne, nie mogę tak po prostu porzucić własnej matki, nawet jeśli ledwo mnie rozpoznaje. Lubię myśleć, że nadal, na jakimś poziomie, dobrze się rozumiemy. Muszę to sobie wmawiać, bo inaczej nic nie miałoby sensu.

– Biedna Marsha. Żadnej poprawy, co?

– Ona nigdy nie nastąpi, a ja, szczerze mówiąc, czasem się z tego cieszę. Przynajmniej nie musiała przechodzić przez to wszystko co my. To by ją chyba zabiło.

– Rozumiem, co masz na myśli – zapewniła ją Em – ale słuchaj, patrzę właśnie na zegarek i muszę być w sali lekcyjnej za pół godziny. Zadzwonię do ciebie w południe, okej? Tylko powiedz mi, czy ty będziesz bezpieczna, jak ta dziewczyna wyjdzie na wolność?

Jules poczuła ucisk w żołądku i kwaśny posmak nienawiści i niepokoju.

– To ona powinna bać się mnie, a nie ja jej – oznajmiła zdecydowanie.

– Mhm… Ciebie i reszty rodziny Kiana. Kiedy to się ma stać?

– Nie znam dokładnej daty, ale ponoć niedługo.

– Stephie jest na miejscu?

– Nie, w Tajlandii.

– A Joe? Jesteś z nim w kontakcie?

– Dostałam od niego maila kilka tygodni temu. Przyjedzie tu pod koniec miesiąca, żeby rozpocząć tournée po Europie.

– Świetnie. Wspaniale, że utrzymujecie kontakt. I naprawdę miło ze strony Andee, że przyjechała i powiedziała ci o wszystkim. Zawsze ją lubiłam.

– Ja też. Nie wiedziała o Kianie.

– To dziwne. Powiedziałaś jej?

– Tak. Myślę, że to był dla niej wstrząs. Ale już cię nie zatrzymuję. Oddzwoń, jak tylko będziesz mogła.

Po rozłączeniu się Jules usiadła przed laptopem, nie bardzo wiedząc, co ma dalej robić, może poza sprawdzeniem poczty i nadgonieniem pracy. Miała świadomość, że powinna napisać do Stephie i Joego i zadzwonić do rodziny Kiana, ale tylko podeszła do okna i wyjrzała na deszcz. Na szczęście nie wystawiła prania. Miała taki zamiar, ale wtedy przyjechała Andee. Teraz była w stanie myśleć tylko o tym, co zrobi, jeśli, a raczej kiedy, spotka Amelię Quentin. Niemal widziała, niemal czuła tę dziewczynę, jak zakrada się do niej, gdy rozwiesza prześcieradła na sznurku albo wychodzi do samochodu, jak łapie ją, powala na ziemię i dźga, dźga raz za razem…

Obraz się rozmazał, gdy przeszłość wróciła w całym swoim szalonym i krwawym koszmarze.

Czuła własną dłoń zaciskającą się na rączce noża; jej ramię było napięte, jakby dokonywało szaleńczego ataku; jej serce wypełniały odraza i chęć mordu, które tłumiły wszelką naturalną dobroć i miłość…

Wyrywając się z objęć chaosu, pobiegła na górę do pokoju gościnnego i wyciągnęła pudełko, które schowała tutaj tak niedawno. Drżącymi rękami wyjęła zdjęcie Kiana trzymane dawniej przy łóżku. Dlaczego je ukryła? Nie musiała. Był jej mężem, powinna patrzeć na niego każdego dnia.

„Cześć, mój ukochany”, szepnęła, a szczupłe palce przesunęły się po łagodnej linii jego szczęki i jasnych, zmierzwionych lokach, które sprawiały, że wyglądał na skorego do zabawy zawadiakę. Śmiał się prosto do aparatu, beztroski, szczęśliwy, jakby nic nie mogło go dotknąć, jakby nikt nie miał tyle szczęścia co on.

I to właśnie powtarzał: „Bycie twoim mężem czyni ze mnie najszczęśliwszego człowieka na świecie”.

Jules usłyszała te słowa tak wyraźnie, jakby właśnie je wypowiedział. Opadały wokół niej niczym płatki kwiatów, czuła je na sobie jak orzeźwiający, wiosenny deszcz. Napełniał jej serce miłością, wyprowadzał z ciemności, wypełniał ją światłem i śmiechem, tak jak zawsze to robił, gdy się bała, gdy była smutna, zła albo zaczynała tracić nadzieję. Nigdy nie wątpiła ani w niego, ani w jego miłość, choć wiedziała, że on czasem wątpił w nią.

– Nie chciałam cię wykluczyć – szepnęła ze łzami w oczach. – Ale to właśnie robiłam, prawda?

Nigdy jej o to nie oskarżał, ale wyczuwała w nim czasami samotność i wiedziała, że coś mogłaby z nią zrobić, ale tego nie robiła. Teraz pękało jej serce za każdym razem, gdy o tym pomyślała.

– Powinnam była znaleźć czas – powiedziała ochrypłym głosem. – Gdybym tylko znalazła czas. Może wtedy to wszystko wcale by się nie wydarzyło.

Tak naprawdę nie sądziła, by to była prawda, a przynajmniej niecała, ale czasem karanie samej siebie poczuciem winy przynosiło ulgę. Jeśli to ona była odpowiedzialna, to znaczy, że miała kontrolę, a jeśli miała kontrolę, to mogła to powstrzymać…

Jej terapeutka była innego zdania. „Wiesz przecież, że to nie ma sensu”, mówiła jej, a Jules nigdy nie oponowała. Rozumiała, dlaczego terapeutka zawsze odwodzi ją od autodestrukcyjnych myśli. Na tym polegała jej praca, do tego była szkolona – na jej miejscu Jules robiłaby dokładnie to samo.

– Hej, ty – powiedziała czule, ponownie gładząc twarz Kiana.

Nadal się do niej uśmiechał, więc odwzajemniła uśmiech i nie broniła się, gdy jej umysł zabrał ją z powrotem do czasu, kiedy niemal każdy, kogo znali, uśmiechał się razem z nimi…

Rozdział 2

Drzwi do pubu otwarły się z łoskotem i do środka wkroczył ubrany na czarno mężczyzna.

Na głowie miał monterę – płaski kapelusz z okrągłymi, puchatymi kulkami nad każdym uchem. Z ramion zwisała mu ciężka peleryna, która migotała w ruchu tajemniczo krwistą podszewką. Jedwabna koszula ciasno opinała zgrabne ciało i rozchylała się u góry, ukazując muskularną klatkę piersiową. Talię miał owiniętą karmazynowym pasem, a spodnie otulały jego biodra jak dłonie kochanki i łopotały jak żagle wokół kostek.

Stuknął obcasami, rozrzucił ramiona i zawołał:

– Olé!

Oczy Jules aż pojaśniały od śmiechu.

Wystukując obcasami rytm, matador (a może tancerz flamenco?) przetańczył przez bar, pstryknął głośno palcami, wywinął peleryną i oświadczył:

– Przybyłem spotkać się z piękną damą. Musi panna pójść ze mną, śliczna señorito, mam bowiem niespodziankę, która napełni szczęściem twe serce, a twojego męża uczyni bardzo zazdrosnym.

Zerkając na roześmianych malarzy, którzy patrzyli z góry z drabin, Jules już chciała zapytać, czy mają z tym coś wspólnego, gdy Ruthie Bright wpadła z sąsiedniego baru z wiadrem i mopem w jednym ręku oraz czymś trudnym do zdefiniowania w drugim.

– Matko Boska! – wymamrotała Ruthie, gdy spostrzegła mężczyznę w czerni. – A teraz co z niego za diabeł?

– Jeszcze tego nie rozgryzłam. – Jules rozpromieniła się, gdy tajemniczy Don Juan z głośnym cmoknięciem pocałował ją w rękę, a potem wyciągnął ją zza baru, żeby tanecznym krokiem wyprowadzić na poranne słońce.

Ogródek pubu zagracony był pudłami, paletami, kontenerami i rozmaitymi budowlanymi utensyliami oraz świeżo wymalowanym szyldem czekającym na zamontowanie. „Syrenka z Hope Cove”, głosił napis. Trawa w ogródku była wysoka i wystrzępiona, pokryta cementowym pyłem. Prowadziła łagodnym skosem do krawędzi z lśniących otoczaków, a potem teren opadał gwałtownie ku kamienistej plaży. Obok ogródka biegł wąski kamienny mostek spinający brzegi zatoczki wiodącej do niewielkiego portu, w którym kołysała się i podskakiwała na falach garstka łódek.

Wokół zatoki, jakby chroniąc ją, a może raczej jej zagrażając, wznosiły się ciemne, poszarpane klify opadające prosto ku dzikiemu, przestronnemu i magicznemu Parkowi Narodowemu Exmoor. W samym środku zatoki, ze spokojnymi polami i lasami z tyłu oraz z burzliwym ujściem rzeki od frontu, znajdowała się legendarna gospoda Syrenka, jeden z najstarszych i najosobliwszych pubów w Kesterly.

Intrygująca, choć mało wiarygodna wieść niosła, że pub sam wybiera sobie właścicieli. Powiadano także, że jego ściany mają uszy i że żaden zdradzony w jego wnętrzu sekret się nie uchowa, ale nikt nie miał na to dowodów. Wszyscy wiedzieli, że straszy tam duch, lecz nikt nie mógł poświadczyć, by go kiedykolwiek widział. Według historycznych zapisów najstarsza część pubu pochodziła z roku 1462, a rozmaite pomieszczenia, stajnie i przybudówki dodawano w ciągu kolejnych lat, tworząc charakterystyczny, choć dziś nieco podupadły lokal. Jeszcze kilkanaście lat temu należał on do bankiera inwestycyjnego z Londynu, który często tu zaglądał, choć prowadzenie interesu pozostawił osobom bardziej wykwalifikowanym. Od jego niespodziewanej śmierci w wypadku na nartach Syrenka była obiektem zażartej walki o spadek i stała pusta. Ci, którzy czytali Dickensa, mówili, że to jak sprawa Jarndyce kontra Jarndyce, choć na szczęście nie trwała aż tak długo jak jej fikcyjna odpowiedniczka, a sam budynek wcale nie był ponury.

Zewnętrzne ściany miały kolor srebrzystej bieli i w słońcu po deszczu lśniły niczym macica perłowa. Okna z czarnymi obramowaniami wydawały się rozmieszczone przypadkowo i spoglądały na kanał niczym mądra, stara dusza, która widzi wszystko, niczego nie ocenia i tylko czeka, aż sztormy ucichną, a kolejne pory roku przeminą. Dach był łupkowy, belki czarne i krzywe, a historia równie barwna co zachody słońca, które oblewały fale morza płomiennym blaskiem, zamieniając całą okolicę w krainę snów.

Szczęście uśmiechnęło się do Jules i Kiana, kiedy postanowiło uczynić to miejsce ich własnością. To było ich marzenie, choć daremne, niemal od dnia, w którym się poznali, a teraz, w zdumiewający, niewiarygodny sposób, dziesięć lat później, gdy byli jeszcze przed trzydziestką, znaleźli się tutaj jako właściciele tej przypominającej uroczy klejnot historycznej nieruchomości.

Wygląda na to – pomyślała Jules, gdy szalony Hiszpan zaczął tańczyć flamenco wokół starego austina healeya sprite’a ze składanym dachem i może nawet korbką, bo to kultowe auto wyglądało na antyk – że zostaliśmy właścicielami także tego małego cuda.

– To dla pani – oznajmił – z wyrazami miłości.

Roześmiana Jules wzięła od niego kluczyki i wskoczyła na fotel kierowcy.

– Na serio mi pozwolisz? – zapytała komiczną postać ze sztucznymi wąsami i plastikową peruką. Błyszczące fiołkowe oczy jej męża zwęziły się figlarnie.

– Pozwolę ci na wszystko. I zmienię cię w kobietę gotową na wszystko. – Pochylił się, by ją pocałować, jednocześnie osłoniwszy ich skrajem peleryny.

– Kim ty niby jesteś? – zachichotała, gdy spojrzał w jej roześmiane do łez oczy. – Przecież to nawet nie jest hiszpański samochód.

Uśmiechnął się przepraszająco.

– To jedyny kostium, jaki został w sklepie Noli, który na mnie pasował.

Przepełniona miłością i pragnąca uściskać go niemal tak bardzo, jak chciała, by powód dla tego prezentu nie istniał, przyłożyła dłoń do jego twarzy i szepnęła:

– Nie musiałeś tego robić. Wszystko w porządku, naprawdę.

Zdejmując kapelusz i perukę, pod którą ukazały się spłaszczone, niesforne loki w kolorze popielatego blond, powiedział z powagą:

– Nie jest w porządku, ale będzie, obiecuję.

Odwracając się na dźwięk pełnego podziwu gwizdu, natychmiast zamachał peleryną, stuknął obcasami i wypiął mocno pierś do przodu.

– Przybądźcie poznać nowe auto mojej żony – powiedział do Ruthie i budowlańców. – Całe Kesterly będzie jej zazdrościć tego zawadiackiego cudeńka, tak jak zazdrości jej szaleńczo przystojnego męża Romea.

– Słyszycie go? – Ruthie starała się nie parsknąć śmiechem, gdy do nich podchodziła. Jej duże brązowe oczy i wesoła okrągła twarz wyrażały czułość i sympatię, gdy uszczypnęła Kiana w nos niczym u gracza rugby. – Żebym to ja miała tyle szczęścia, by złapać takiego męża jak ty – westchnęła. – Ale mnie trafił się niestety nie ten kuzyn co trzeba.

– No chyba nie chciałabyś, żeby cię teraz usłyszał – zbeształ ją Kian – bo i tak wszyscy wiemy, że uwielbiasz ziemię, po której stąpa nasz kochany Connor.

– Tja, tak jak ja uwielbiam jego pyszałkowatych, chlejących i uprawiających hazard kolesi. – Ruthie zawsze uwielbiała dosadne opisy. – A teraz wyjaśnij łaskawie, o co chodzi z tym małym autkiem? – zapytała. – I nie mów mi, Jules, że zapomniałam o twoich urodzinach. Jak trzeba, to zaraz popędzę, żeby to nadrobić, chociaż Bóg jeden wie, co miałabym ci kupić, skoro ten szalony Manuel rozpuszcza cię na amen.

– Nie mam dziś urodzin – zapewniła Jules. – I to nie jest samochód dla mnie.

– Co ty mówić? – zaprotestował Kian, udając hiszpański akcent. – Taka śliczna señorita nie chcieć takie śliczne autko?

– Wiem, że ty chcesz – odparła. – Miałeś na nie oko od chwili, gdy Danny ci powiedział, że pojawił się w salonie Damiana Boyle’a.

– Ale moje oko patrzy wyłącznie na ciebie, a ten prezent miał wywołać twój uśmiech. – Wiedziała, że to po części prawda. Nie cierpiał, gdy płakała. Ostatnim razem przyszedł do domu z twarzą wymalowaną jak klaun i poobijał sobie plecy, próbując robić salta na plaży. – Oczywiście – kontynuował ze szlachetną manierą – jeśli zechcesz, bym został twoim szoferem, uczynienie ci tej przysługi będzie dla mnie zaszczytem.

– Bierz to auto – powiedziała Ruthie do Jules. – Ja bym wzięła. Wyobraź sobie, jak jeździsz nim po mieście, w tę i z powrotem nadmorską szosą, aż do Temple Fields. Ale zostaw je tam na choćby pół godziny, a nie będzie po nim nawet śrubki.

– Przykre, ale prawdziwe – zgodził się Kian. Sam pochodził z najgorszej części tej dzielnicy, więc doskonale wiedział, co się tam wyprawia.

Jules urodziła się w tej lepszej części, czyli na południe od głównej ulicy, gdzie było sporo całkiem eleganckich i ładnie zadrzewionych zaułków i alejek. Tam zabierano z ulicy opróżnione kubły na śmieci, koszono regularnie trawniki, a firanki prano z wybielaczem i krochmalono przed prasowaniem.

Choć leżąca nad brzegiem morza Syrenka był tak daleko od osiedla, jak to tylko możliwe, nadal znajdowała się w granicach Kesterly. Niemniej oboje mieli świadomość, że liczna irlandzka rodzina Kiana oraz grono ich przyjaciół z całego miasta, w tym z osiedla, będą ich regularnie odwiedzać.

Wielkie otwarcie miało nastąpić już niedługo, bo główny remont prawie się skończył, jutro miała zostać zamontowana nowa kuchnia, a oprócz tego zdążyli dostać wszystkie pozwolenia od lokalnych urzędów. Odbyli kilka szkoleń, a doświadczenie, jakie zyskali, pracując w Czerwonym Lwie, położonym na osiedlu barze z alkoholem, należącym do wuja Kiana Pete’a, też się na pewno przyda. Jednakże prowadzenie własnego lokalu to zupełnie inne wyzwanie, dlatego na każdym etapie korzystali z porad profesjonalistów – i nadal tak robili. Rozumieli, jak ważne jest, żeby wykraczać poza swoje szkolenia, żeby poznać zasady i regulacje dotyczące licencji, żeby spełniać wymogi sanitarne i te dotyczące bezpieczeństwa nakładane przez rząd, odbyli nawet coś w rodzaju szkolenia medycznego, jak alkohol może wpływać na ludzi i co robić przy nagłych wypadkach.

W tej chwili najpilniej potrzebowali kucharza – Fliss z Seafront Café w centrum akurat wczoraj powiedziała Aileen, matce Kiana, że zna kogoś niezłego, kto szuka pracy, więc to może się uda – oraz doświadczonego menadżera, który zajmowałby się obsługą, podczas gdy Jules i Kian pracowaliby na zmiany, ale głównie koncentrowaliby się na tym, co dzieje się za kulisami.

Byli przekonani, że uda im się znaleźć odpowiednią osobę na każde stanowisko przed ustalonym przez siebie terminem, więc rekrutacja nie spędzała im snu z powiek. Tak naprawdę należeli do tego rodzaju ludzi, których mało co wprawia w stan nieprzespanych nocy i pełnych napięcia, wyczerpujących dni. Każdy problem ma rozwiązanie, przypominali sobie wzajemnie, trzeba je tylko znaleźć, a stresowanie się wcale niczego nie przyśpiesza. Prędzej popchnie w niewłaściwym kierunku albo sprawi, że dosłownie padną na twarz.

Jules, która patrzyła teraz na Kiana w przekomicznym kostiumie, jak popisuje się przed chłopcami Liamem i Gregiem (synami jego kuzyna Davina, budowlańca, który poprosił ich, żeby pomalowali pub, nie robiąc z siebie głupków), poczuła tak wielką miłość i taki smutek, że aż musiała się odwrócić.

– O co chodzi, myszko? – zapytała delikatnie i z troską Ruthie.

Jules natychmiast się rozpogodziła.

– O nic – zapewniła ją. – Coś mi wpadło do oka. Czy to nie telefon? Mój Boże, w końcu nas podłączyli!

Ruthie nadstawiła ucha.

– Cud za cudem! – zawołała z zadowoleniem i zawinęła się z powrotem, zostawiając Jules, która wysiadła z auta, zamknęła drzwiczki, oparła się o nie plecami i popatrzyła na mlecznobiały horyzont.

Morze było dzisiaj niczym okruchy szkła, lśniło w słońcu, niemal nieruchome, poza falami, które z cichym westchnieniem obmywały brzeg. Może wciąż byli młodzi i naiwni, ale pokochali tę gospodę i nie mieli co do tego żadnych wątpliwości. To było takie idylliczne miejsce, że samo przyciągało ludzi. Niektórzy twierdzili nawet, że nie muszą się reklamować, bo wszystko załatwi reklama szeptana. Tak mogło być, biorąc pod uwagę, jak szybko w Kesterly roznoszą się wieści i jak znana jest rodzina Kiana. Jednakże wynajęli już agencję, która miała opracować dla nich strategię marketingową, ponieważ to była jedna z tych rzeczy, które robiło się przy większości powstających ostatnio biznesów. Nie zamierzali udawać, że są czymś więcej, niż byli, chcieli tylko, aby było wiadomo, że zamierzają podawać dobre angielskie piwo z lokalnych browarów, niezłe francuskie i południowoamerykańskie wina, które doradził im lokalny kupiec, a także godny każdego szanującego się baru wybór mocniejszych trunków. Jeśli chodzi o jedzenie, chcieli zacząć skromnie, oferując tradycyjne panierowane krewetki albo kurczaka z frytkami, pieczone ziemniaki z czterema różnymi nadzieniami, wybór kanapek, porządną pieczeń w niedzielę i oczywiście standardowe zestawy chipsów, orzeszków i prażonych wieprzowych skórek.

Później, jeśli wszystko pójdzie dobrze, zamierzali przygotować bardziej wyrafinowane menu, a może nawet zamienić część pubu w restaurację. Ale to w przyszłości. Na razie, ponieważ dzieci poniżej czternastego roku życia nie mogły przebywać w głównym barze, wyznaczyli na tyłach osobną salę rodzinną ze stołem bilardowym, z rzutkami i ze stolikiem z minikręglami, znalezionym w piwnicy podczas remontu. Oczywiście przy ładnej pogodzie były też do dyspozycji ogródek i plaża, a przybudówkę, w której dawno temu sprzedawano alkohol, przerobiono na obszerną szatnię dla przychodzących z wrzosowisk turystów i spacerujących z psami.

Pokoje na górze przekształcono już w luksusowy apartament z trzema sypialniami i dwiema łazienkami. Prace wykończeniowe zostały zamknięte, więc wyglądał idealnie. Zajął się tym projektant wnętrz z Londynu, bo Jules nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać, szczególnie że wszystko trzeba było konsultować z konserwatorem zabytków. Tak więc wspólnie z wujem Kiana Davinem projektant zdołał zachować większość oryginalnych elementów, usuwając jednocześnie ścianki działowe, uruchamiając na nowo kominki, naprawiając zmurszałe dębowe belki, cyklinując i uzupełniając wiktoriańskie sosnowe parkiety oraz poddając renowacji zdobne gzymsy wokół sufitu. Popołudniowe i wieczorne światło znad morza i plaży wpadało teraz przez otwierane na zewnątrz okna do romantycznej i przytulnej głównej sypialni, a także do saloniku i kuchni, podczas gdy dwie pozostałe sypialnie i łazienka z tyłu oferowały czarujący, wręcz niezapomniany widok na wrzosowiska.

Miało się wrażenie, że tak jak Jules i Kian tryskali szczęściem, będąc tutaj, tak samo to miejsce emanowało radością, że znowu żyje. Jules była gotowa przysiąc, że dostrzega, jak się do nich uśmiecha, szczególnie zeszłego wieczoru, gdy wszyscy robotnicy już poszli, a oni rozłożyli koc piknikowy na plaży i wznieśli toast za swój pierwszy tydzień faktycznego pobytu tutaj. Popatrzyli na Syrenkę, unieśli kieliszki i w tym samym momencie słońce odbiło się od szyby okna, co wyglądało, jakby do nich mrugnęło. Roześmiali się, przytulili do siebie i jeszcze raz wznieśli toast w stronę gospody. Kian wybrał nowe piwo z Exmoor Ales, które mieli wypróbować, a Jules wolała zwykły cytrynowy napój gazowany. Następnego ranka przekonała się, że też mogła wypić piwo albo nawet szampana, bo niestety pomimo wszelkich starań miała niezbity dowód na to, że nadal nie jest w ciąży.

Była załamana, zła i bezsilna, że cisnęła pudełkiem z tamponami o ścianę z taką siłą, że się rozbiło, a cała zawartość się rozsypała. Jakby agresja cokolwiek mogła tu zmienić. Po co się złościć, skoro jej ciało najwyraźniej nie chce jej słuchać?

Mieli dopiero dwadzieścia sześć i dwadzieścia siedem lat i wszyscy im powtarzali, że mają mnóstwo czasu, ale oni starali się już od czterech lat i nadal nic. Ich czarujący doktor z osiedla wysyłał ich na kolejne badania, korzystali z przeróżnych porad, godzinami leżeli z nogami w górze (Kian zawsze do niej dołączał), by wspomóc zapłodnienie, objadali się zielonymi warzywami, soczewicą, małżami, wszystkim, co mogło wspomóc ten mały cud.

Nie powinno jej aż tak zależeć. Jules powtarzała to sobie ciągle, ze złością, z gniewem, ze smutkiem, z rozsądkiem, bo doskonale wiedziała, ile ma szczęścia pod każdym innym względem. Ma cudownego męża, niezliczone grono przyjaciół, będący spełnieniem marzeń pub, mieli nawet dość pieniędzy, żeby się nie martwić, co będzie, jeśli nie wszystko pójdzie zgodnie z planem. Więc dlaczego jest tak zrozpaczona faktem, że nie może zajść w ciążę? Przecież to nie umniejsza jej jako osoby, nie rujnuje jej zdrowia, nie wpływa na plany dotyczące pubu ani nie psuje jej małżeństwa.

Przynajmniej na razie.

Kian przysięgał, że nigdy nie zepsuje. Powtarzał ciągle, że jest dla niego najważniejsza, ale wiedziała, że on pragnie dziecka tak samo mocno. Tak często o tym rozmawiali, nawet w czasach, gdy sami byli jeszcze dziećmi, śmiali się podekscytowani perspektywą zostania rodzicami czwórki, piątki, szóstki czy nawet siódemki dzieci, z których każde miałoby inny charakter, inne marzenia, inny wygląd, inne dziwactwa i inne pasje. Może to dlatego, że oboje byli jedynakami, tak mocno pragnęli mieć dużą rodzinę. A może dlatego, że tak wielu ich przyjaciołom udawało się to bez żadnego problemu. Na tym tle ich porażka była jednocześnie żałosna i okrutna. Bez względu na przyczynę – biologiczną, psychologiczną czy kompletnie nieracjonalną – ich niepohamowane pragnienie zostania rodzicami zaczynało się przeradzać we wszechogarniającą obsesję.

To ostatnie niepowodzenie było najbardziej gorzkie, bo dotyczyło pierwszej próby z in vitro. Najwyraźniej nawet to nie mogło pomóc, co oznaczało, że nigdy nie będą mieli dzieci, a skoro tak, to Jules gotowa była wejść prosto do morza i nigdy nie wrócić. Czuła się okropnie, czuła, że jest beznadziejna i bezużyteczna, i czuła się też oszukana. Tak, oszukana. A to tylko pokazywało, jak bardzo jest egoistyczna i płytka, że rości sobie prawo do bycia matką, kiedy tak naprawdę nikt tego prawa nie ma, a ona przecież poza tym posiada wszystko.

I tak w kółko, raz za razem.

Jej myśli przerwał nagle śmiech Kiana, więc odwróciła się, by popatrzeć, jak odsyła synów kuzyna do pracy.

– Już wystarczy – powiedział im, mrugając do Jules. – Nie płacę wam za to, żebyście cały dzień stali i gapili się na auto Jules albo na jej tyłek, Liamie… Owszem, ty mały figlarzu. Na litość boską, przecież to twoja ciotka!

– Przestań! – zawołała Jules, gdy pokryta pryszczami twarz szesnastolatka mocno się zarumieniła.

– Wcale nie patrzyłem…

– Wynocha mi stąd – rzucił żartobliwie Kian. – I ty też, Greg. Do końca dnia mieliście skończyć główny bar. Jakie są na to szanse?

– Stuprocentowe, jeśli tylko pozwolisz mi się przejechać tą bryką – obiecał Greg.

– O, żeby czasem. A samochód należy do Jules, więc ją musicie pytać.

Greg natychmiast zwrócił się do Jules.

– Odpowiedź brzmi „nie” – poinformował go Kian. – Ruthie, moja droga, myślisz, że moglibyśmy zrobić sobie przerwę na herbatę?

– Kto dzwonił? – zawołała Jules.

– Technik sprawdzający linię – odpowiedziała Ruthie, podchodząc do drzwi. – Był bardzo miły i powiedział, że gdybyśmy mieli jakiekolwiek problemy…

– Herbata? – przerwał Kian.

– Pewnie – odpowiedziała Ruthie. – Wiesz, gdzie jest czajnik. Dla mnie dwie łyżeczki cukru. – Uśmiechnęła się do Jules, przepuszczając chłopców, a potem sama weszła za nimi do środka.

Jules z westchnieniem oparła głowę o ramię Kiana, który ją objął.

– Wiem, że samochód niczego nie wynagrodzi – powiedział – ale przynajmniej sprawił, że się uśmiechnęłaś.

– Najlepszy jest kostium – zapewniła go. – Wyglądasz jak kompletny głupek, a założę się, że paradowałeś w tym stroju przez całe miasto, żeby każdy mógł cię zobaczyć.

– Cóż, nie chciałbym, żeby ktokolwiek przegapił dobrą okazję do śmiechu, nie? – przyznał. – A właśnie… Zastanawiałem się, czy nie zorganizować na nasze wielkie otwarcie balu przebierańców. Jak myślisz? Moglibyśmy pójść w tematykę morską, wiesz, piraci, przemytnicy, marynarze, syrenki…

Jules spojrzała na niego z ukosa.

– Okej, może syrenie ogony to nie, trudno w nich chodzić, ale topless to byłaby fajna sprawa.

– Ciekawa jestem, co jeszcze wymyślisz? – roześmiała się. – Nie wszyscy uwielbiają przebieranki tak jak ty. No, chyba że wszyscy w twojej rodzinie…

– A któż to? – przerwał jej, gdy duża biała półciężarówka skręciła z głównej trasy i potoczyła się po jedynej drodze dojazdowej do zatoki. – Och, świetnie. To Bob. Założę się, że wiezie nasze nowe komputery.

– Takie, co spadły z ciężarówki?

Kian uniósł dłonie w obronnym geście.

– On wie, że my nie bierzemy żadnego podejrzanego towaru – zapewnił ją. – Te są jak najbardziej w porządku, w oryginalnych opakowaniach. Myślałem, że chcesz komputer.

– Chcę. Oczywiście, że chcę. Tylko kto nas nauczy, jak je obsługiwać?

– Ktoś się znajdzie. Wiesz, niektórzy twierdzą, że za dziesięć lat każdy będzie miał komputer. Pójdę mu pomóc. Jezu! Niemal wjechał w mój nowy samochód, głupi d… – Odwrócił się przestraszony do Jules. – W twój nowy samochód – poprawił się.

Jej oczy aż błyszczały, gdy patrzyła za nim, jak powiewając peleryną, zmierza zygzakiem do półciężarówki, z której wyskoczył właśnie na żwir rozbawiony przedstawieniem Bob. Przyjaźnili się przez całą szkołę, mieszkali na tej samej ulicy, grali w tych samych drużynach footballowej i hurlingowej*, byli swoimi drużbami na ślubach i umówili się, że będą ojcami chrzestnymi swoich dzieci, gdy te małe dranie w końcu się pojawią (żona Boba, Izzy, miała urodzić ich pierwsze dziecko pod koniec następnego miesiąca). Ci dwaj zrobiliby dla siebie chyba wszystko, choć Jules wiedziała, że Kian dla każdego gotów był zrobić wiele.

Taki po prostu był. Uwielbiał pomagać innym do tego stopnia, że właściwie nie potrafił nikomu odmówić i wydawało się, że wcale mu nie przeszkadza, gdy ktoś go wykorzystuje, co zdarzało się częściej, niż gotów był przyznać. Nie żeby ktoś szkodził mu celowo, to nie byłoby rozsądne, biorąc pod uwagę rodzinę, z której pochodził, a poza tym ludzie za bardzo go lubili, by chcieć go skrzywdzić czy celowo obrazić. Po prostu był pierwszą instancją, do której się zwracali, kiedy coś trzeba było zrobić, bo umiał rozwiązywać problemy i załatwiać sprawy. Wypełniał skomplikowane formularze dla starszych i niedołężnych, organizował dla nich transport do lekarza, wzywał hydraulików, gdy zdarzyła się awaria, upewniał się przed zapłaceniem rachunków, że samochód jest naprawiony jak należy, rozmawiał z mało komunikatywnymi przedstawicielami firmy energetycznej, dzwonił po Iskierkę (swojego kuzyna Finna, miejscowego elektryka) albo kuzynkę, która była pielęgniarką, albo po Carrie, która pracowała w pomocy społecznej. Dysponował większą siecią kontaktów w Kesterly i okolicach niż British Telecom, żartowała jego matka, ale Jules była przekonana, że Aileen ma rację.

Podobnie jak matka Jules, Marsha, Aileen też wcześnie straciła męża i musiała wychowywać dziecko sama. Chociaż mając w Temple Fields i w domu w Irlandii tyle braci i sióstr oraz tych wszystkich bratanków i siostrzenice, do tego dalszą rodzinę i oczywiście przyjaciół, nie można było powiedzieć, by Aileen brakowało wsparcia. W przypadku Marshy okoliczności wyglądały zupełnie odmiennie. Poza przemiłymi sąsiadami obok, Trishą i Steve’em, rodzicami Em, najlepszej przyjaciółki Jules, nie miała nikogo, kto pomógłby jej dźwigać brzemię – albo cieszyć się radościami – bycia samotnym rodzicem. Chyba że uwzględnić by teściową, Florence, ale byłoby trudno, bowiem Florence bardzo się opierała, gdy musiała ruszyć choćby palcem, żeby komuś pomóc.

– To cud, że twój ojciec był takim miłym i kochanym człowiekiem, mając taką matkę – wzdychała często Marsha, gdy rozmawiały z Jules o Florence – więc dziękujmy Bogu, że się w nią nie wdał.

Ojciec Jules zmarł, gdy miała pięć lat. To był wypadek, który nie powinien się zdarzyć i nie zdarzyłby się, gdyby ojciec wyszedł z pracy minutę wcześniej albo minutę później. Wracał do domu samochodem, kiedy zawaliło się na niego drzewo.

Jules nie miała pojęcia, czy to wstrząs spowodowany tym, że los gwałtownie odmienił jej świat, sprawił, że Marsha tak bardzo bała się życia, czy też była już taka, zanim zginął jej mąż. Wiedziała tylko, że jej matka, często tak miła, zabawna, mądra i wspierająca, podskakiwała na najcichszy niespodziewany dźwięk, zawsze unikała konfrontacji, bojąc się jakiejś okropnej, nieziemskiej kary, i umierała ze zgryzoty od momentu, kiedy Jules wychodziła z domu, aż do chwili, gdy szczęśliwie wracała. Ta część osobowości matki zawsze wydawała się Jules męcząca – i niezwykle irytująca, gdy dorastała – choć z drugiej strony był to przecież przejaw niezwykłej troski.

Odkąd umarła babcia Florence, a stało się to, kiedy Jules miała jedenaście lat, były tylko Marsha i Jules, a poza nimi Trish, Steve i Em zastępujący im rodzinę. Gdy kilka lat później stało się jasne, że związek Jules z przeuroczym Kianem Brightem jest poważny, razem z matką cieszyły się, że będą częścią jego szalonej rodziny, nawet jeśli zamieszkiwała niewłaściwą okolicę. (To miało dla Marshy i Trish pewne znaczenie, dopóki nie poznały Kiana i Aileen, których nie sposób było nie pokochać).

Marshy nie przeszkadzało nawet, że Kian nie wybierał się na studia. Wyglądało na to, że satysfakcjonuje go praca w klubie bokserskim swojego kuzyna Danny’ego na samym skraju miasta oraz w Czerwonym Lwie, póki go to rajcuje – ten zwrot rozbawił Marshę do łez, gdy go po raz pierwszy usłyszała. (W głębi duszy wiedziała, że Kian coś osiągnie, każdy to wiedział, tylko jeszcze nie wiadomo było co). Jules też wtedy pracowała w pubie, ale ponieważ miała tylko szesnaście lat, jej obowiązki ograniczały się do mycia kufli, wycierania stołów i zamiatania podłogi. Gdy skończyła siedemnaście lat i była w połowie liceum, stała już za barem (wuj Kiana Pete, mężczyzna z charakterystycznym wąsikiem i skrzącym wzrokiem, zawsze uważał, że prawo jest po to, aby je naginać i dostosowywać do własnych potrzeb). Razem z Kianem już wtedy postanowili, że pewnego dnia otworzą własny bar.

– Nie chciałabyś, żeby to była Syrenka? – westchnął pewnego ciepłego niedzielnego popołudnia, gdy spacerowali po opustoszałej plaży przed zaniedbaną starą gospodą. – Pomyśl, jak moglibyśmy ją urządzić, gdybyśmy tylko mieli trochę kasy.

– Dużo kasy – poprawiła go. – Moglibyśmy uczynić z niej najlepszy pub w Kesterly, taki, jakim ponoć kiedyś była.

A teraz, w cudowny sposób, byli tutaj jako szczęśliwi małżonkowie, a ich szalone, rodzące się przez ostatnich kilka lat plany właśnie się urzeczywistniały. Na dodatek mieli w banku środki, by realizować kolejne.

Gdy w zeszłym roku przyszły do nich pieniądze, Kian pracował w salonie samochodowym Damiana Boyle’a na obrzeżach Paradise Cove. Jednym z wielu jego obowiązków, poza sprzedawaniem rzęchów z drugiej ręki, w czym się specjalizował, było prowadzenie zakładowego systemu loteryjnego. Polegało to na zbieraniu pieniędzy, wyskakiwaniu do kiosku po losy i sprawdzaniu wyników.

Jedyny zwycięski los w pewien pamiętny sobotni weekend nie należał jednak do spółki pracowniczej graczy, bowiem Kian rzucił jednofuntową monetę na blat, wychodząc już z kiosku, i powiedział:

– Daj jeszcze jednego, na szczęście.

Sprzedawca tak zrobił, a pod koniec dnia Kiana ogarnął tak głęboki szok, że nie był on w stanie nikomu powiedzieć o czymś, w co sam nie potrafił uwierzyć. Dopiero gdy zadzwonił i upewnił się, że to prawda, powiedział Jules, która niemal zemdlała, dowiedziawszy się, ile wygrał.

Kian oczywiście nie potrafiłby powiedzieć kolegom z grupy pracowniczej, że jakimś szalonym trafem to on się wzbogacił, a oni nie, więc gdy przyszła wygrana, wszystkim po kolei rozdał lekką ręką po dwadzieścia tysięcy. Prezenty dostała też jego rodzina, a największy matka. Co dziwne – choć może nie, bo jego najbliżsi byli wyjątkowi – nikt nie skorzystał z okazji, żeby się wyprowadzić z osiedla. Kilka osób zrobiło remonty, inni przegrali te pieniądze na wyścigach konnych albo psich, paru dobrze zainwestowało w nowo budowane nadbrzeżne osiedle przy Paradise Cove, a chyba każdy, także matka Kiana, kupił sobie nowiuteńki samochód i pojechał na zagraniczne wakacje. Aileen zdecydowała się na śmiesznego niebieskiego fiata pandę, którego wybrała dzień przed wyruszeniem na luksusowy rejs statkiem po Morzu Śródziemnym ze swoją najlepszą przyjaciółką, Marshą. W zamian Marsha zużyła część swojego nieoczekiwanego przypływu gotówki od Kiana, żeby zabrać Aileen, Trish i Steve’a na, uwaga, afrykańskie safari. Taka odwaga u jej matki! Jules nie mogła uwierzyć, gdy Marsha, która pracowała w schronisku dla psów, wyznała jej swój sekret, że przez całe życie pragnęła zobaczyć dzikie zwierzęta w ich naturalnym środowisku.

Jules miała właśnie wrócić do pracy w środku, gdy śmieszny fiacik Aileen, jak wszyscy go nazywali, skręcił gwałtownie z głównej drogi, po czym zahamował ostro parę centymetrów od białej półciężarówki Boba.

Zobaczywszy, że za kierownicą siedzi Em – Aileen dała Em kluczyki w dniu, w którym ta przyleciała ze Stanów, i powiedziała, żeby uważała samochód za swój przez cały pobyt – Jules pobiegła się przywitać.

– Udało się? – zapytała, gdy Em wygrzebała się z siedzenia kierowcy z rozpromienioną miną.

– Owszem – potwierdziła Em. Sterczące jasne włosy i bogactwo rudych piegów sprawiały, że wyglądała lekko i frywolnie niczym nastolatka, a tak naprawdę miała dwadzieścia sześć lat i była już matką. – Kian! Za kogo ty się przebrałeś?! – zawołała.

– Julio Rivero do pani usług – odparł, odrzucając zamaszyście połę płaszcza i stukając obcasami. – A więc proszę nam powiedzieć, chiquita, czy zostanie pani na dłużej?

– Dwa dni – odparła podekscytowana. – Pan z agencji turystycznej był taki miły, że pozwolił mi nawet skorzystać ze swojego telefonu, abym mogła zadzwonić do Dona, kiedy on sprawdzał loty. Don absolutnie nie ma nic przeciwko przedłużeniu mojego pobytu, jest mu tylko przykro, że też nie może tu być. Ale wszyscy macie przyjechać do nas, jak tylko zdołacie.

– Z całą pewnością – obiecał Kian.

– Jak się ma Matilda? – zapytała Jules, mając na myśli niemal dwuletni skarb Em.

– Och, wspaniale – odparła Em, niemal roztapiając się z zachwytu. – Jest bardzo grzeczna wobec babci, dziadka i taty, a gdy Don dał jej telefon, powiedziała: „Cześć, mamusiu, tęsknię”. Przysięgam, że mało się nie popłakałam. Miałam ochotę wsiąść do samolotu w tej samej chwili, ale z wami spędziłam tak mało czasu, a ją i tak zobaczę pod koniec tygodnia. Bob Stafford, na miły Bóg! Co u ciebie? Nie widzieliśmy się kopę lat.

Bob, nieco zaskoczony nowym wydaniem Em, która była tak naprawdę tą samą dawną Em, ciepłą i żywiołową, tylko że teraz miała delikatny środkowoatlantycki akcent, spod którego przebijało brzmienie dialektu z południowo-zachodniej Anglii, pozwolił jej się uściskać.

– Świetnie wyglądasz, Em – stwierdził szorstko. – Dobrze ci tam, co?

– Jest idealnie – zapewniła go – ale uwielbiam przylatywać do domu z wizytą. Nic się tu nie zmienia i to jest najwspanialsze, a jednak jest inaczej, bo popatrzcie na tych wspaniałych ludzi, którzy ożywiają na nowo stary, cudowny pub… Żałuję, że nie będę na otwarciu, ale semestr zaczyna się osiemnastego sierpnia i muszę zdążyć wrócić.