Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Gambit

Gambit

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62730-22-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Gambit

Gambit Michała Cholewy to solidna fantastyka militarystyczna - przemyślana, dopracowana i nie bez przyczyny pobrzękująca aluzjami do klasyki gatunku - Wiecznej wojny Haldemana i filmowych Obcych - Decydującego starcia.

Konrad Wągrowski, Esensja.pl

 

 

Świetna powieść military SF. Wciągające opisy walk oraz niezwykły klimat przywołujący skojarzenia z klasykami gatunku. Czekam na kolejne odsłony tego ciekawie zapowiadającego się uniwersum.

Stanisław Śmitkowski, ArenaASG.pl

 

 

Nagle oszalałe Sztuczne Inteligencje zniszczyły znany nam świat. Wędrujemy wśród gwiazd i w blasku supernowych toczymy wojny. Na ponurych planetach i ciemnych księżycach walczymy o artefakty sprzed Dnia. Ale dziś spowiła nas mgła. Zimna, bezkształtna, kradnąca dźwięki kolory i dusze mgła. Skrywa przyjaciół i wrogów, zabiera nadzieję a w jej miejsce sączy strach. Ale my trwamy. Na rozkaz. 40 regiment Unii Europejskiej otrzymuje zadanie zabezpieczenia planety New Quebec. Już wkrótce okaże się, że wyszkolenie i honor nie ułatwiają wyborów, które wymagają ofiar i poświęcenia. Twarde SF w mrocznym klimacie Obcego, tajemnicą rodem z powieści Philipa K. Dicka i bitwami w stylu Johna Ringo.

 

 

Polecane książki

  W publikacji dokonano analizy interakcji pomiędzy pacjentami i personelem medycznym, ze szczególnym uwzględnieniem obciążeń (społecznych, interakcyjnych, moralnych, fizycznych), które wiążą się z pracą lekarzy, pielęgniarek i ratowników medycznych. Wykorzystując koncepcję Everetta Hughesa – dirty ...
Sposób opodatkowanie kapitału, pracy i konsumpcji nie jest łatwy do ustalenia, jeśli rozważamy występowanie relacji międzynarodowych. W szczególności postulaty z teorii ekonomii nie mogą być zrealizowane w świecie z niepełną informacją. Z tego względu o opodatkowaniu decydują z jednej strony ko...
Sir Nolan Grey, namiętny karciarz, wyjeżdża do Włoch, aby w Wenecji spędzić karnawał i znaleźć nowych partnerów do gry. Już pierwszej nocy bierze udział w pasjonującej rozgrywce z hrabią Minottim. Wszystko zapowiada kolejną wysoką wygraną, kiedy nagle hrabia proponuje jako stawkę dziewict...
Aby wygrać z dłużnikiem musisz najpierw złamać jego psychiczny opór obronny, chroniący go przed podjęciem męczącego wysiłku naprawy własnego życia! Marcinkiewicz w swojej książce stawia tezę, że windykator jest samurajem, Rycerzem Jedi, realizującym wielką misję! Wierzy, że dłużnicy o słabszej o...
Amélie Poinssot odtwarza drogę, jaką przebył student urzeczony w latach 80. polską Solidarnością, później szef partii politycznej i premier Węgier, jedna z najbardziej wyrazistych i kontrowersyjnych postaci europejskiej sceny politycznej. Autorka próbuje zrozumieć wybory ideowe ...
Poznaj historię wielkiego człowieka!24 000 uzdrowień i cudów4 000 000 pielgrzymów rocznieTo dzieje się terazNa czym polega fenomen tego świętego? Kim był? Jak żył?Aby odpowiedzieć na te pytania, trzeba bliżej poznać postać Charbela i jegoradykalny sposób życia. Po jego śmierci nad miejscem, gdzie go...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Michał Cholewa

MichałCholewaGambitUstroń 2012Prolog

Niszczyciel EUS „Kania”

7 stycznia 2211 ESD, 18:44

Namierzyli niszczyciel ledwie pół godziny po tym,
jak „Kania” weszła w strefę poszukiwań, dokładnie tam, gdzie
umiejscawiał go raport patrolu systemowego. W lekkim locie wirowym,
idący hiperboliczną systemu Gammy I Astra okręt był praktycznie
niewykrywalny – jego pozycję znaczyły tylko lekkie emisje jakimś
cudem jeszcze funkcjonujących rezerwowych systemów energetycznych.
I oczywiście sygnały towarzyszącego mu od ponad tygodnia samodzielnego
nadajnika pozostawionego przez „Charta”. Co dwie sekundy na monitorze
stanowiska radarowego „Kani” rozbłyskiwał jasny punkt znaczący
pozycję wraku.

Brisbane stał za plecami obsługującego je oficera
i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w wyświetlany odczyt.

Błysk. Zniknięcie. Błysk. W każdej
przerwie pomiędzy kolejnymi emisjami nadajnika na monitorze pojawiała
się blada, ledwie widoczna mgiełka – „Kania” z tej odległości
potrafiła już zobaczyć wrak. Ale i dla niej nie było to łatwe. Gdyby
nie namiernik, pewnie szukaliby go o wiele dłużej. Jak na ironię,
wszystkie pasywne systemy maskowania zadziałały teraz na niekorzyść
okrętu. Bóg jeden wie, ile razy mógł dryfować w pobliżu ludzkich
baz i pozostać niewidzialny. Rozmyty, drżący duch na ekranach mógł
równie dobrze być wzięty za awarię sprzętu. Albo przegapiony przez
zmęczonych radarzystów.

– Pułkowniku? – Głos komandor Minervy Hayden
wyrwał oficera z chwilowego odrętwienia. Kobieta podała mu datapad. –
Mamy wstępną analizę na podstawie danych, które pan dostarczył. Przy
tym stanie wraku trudno być tego pewnym, ale taktyczni twierdzą,
że to „Skowronek”.

Brisbane skinął głową i spojrzał na ekran
urządzenia.

„Skowronek”. Okręt widmo. Lekki niszczyciel, nowy
jeszcze, kiedy wyruszał w rejs, który miał być jego ostatnim. Według
papierów wywiadu oprócz ściśle tajnego ładunku i pasażerów na
pokładzie znajdowała się tylko szkieletowa dwudziestosześcioosobowa
załoga.

Tak było siedemnastego grudnia 2204 roku, dokładnie
na tydzień przed Dniem.

Zwyczajny pech.

A potem wszystko się rozpadło, Ziemia zginęła
pod termonuklearnymi uderzeniami przeprowadzonymi przez oszalałe nagle
Sztuczne Inteligencje, floty kolonialne zdziesiątkowały się nawzajem
podczas Bitwy na Pogorzelisku…

Właściwie nie wiadomo było, co „Skowronek”
napotkał podczas podróży. Może wroga, a może po prostu Chiński
Wirus rozpruł jego pokładowe SI, tak jak wszystkie pozostałe. Dość,
że do portu przeznaczenia nigdy nie dotarł.

Zresztą baza testowa Działu Rozwoju Floty już wtedy
nie istniała. Podobnie jak dziewięć dziesiątych ludzkości spłonęła
w ogniu wojny, która wybuchła po śmierci Ziemi. Wraz z nią zaginęły
wszelkie zapisy o okręcie. Niszczyciela nawet nikt nie szukał.

Odkrył go przypadkiem radarzysta na „Charcie”,
jednym z tych starych frachtowców naprędce przerobionych na wojskowe
przez Flotę ledwie dyszącą z braku okrętów. Samego „Charta”
też zresztą nie byłoby w okolicy, gdyby nie uszkodzenie systemów
nawigacyjnych, które sprowadziło patrolowiec kilkaset jednostek poza
jego sektor.

Zbieg okoliczności, jakie rzadko się
zdarzają.

Wiadomość o „ciężko uszkodzonym niszczycielu,
prawdopodobnie ze sprawną przednią częścią kadłuba” zawędrowała
do centrali wywiadu w samą porę, żeby powstrzymać lokalnych przed
wysłaniem holownika w celu odzyskania poszycia.

Niecałą dobę później „Kania” była już
w drodze, choć niemal nikt na jej pokładzie nie wiedział tak naprawdę,
czego oczekiwać – w całej grupie tylko Brisbane posiadał informacje
na temat ładunku „Skowronka”.

Pułkownik przebiegł wzrokiem plik raportu. Rufa
wraku była całkowicie roztrzaskana – analizy sugerowały eksplozję
systemów napędowych. To, że przednia część feralnego niszczyciela
w ogóle utrzymywała jako taką spójność, zakrawało na cud.

– Mocno oberwał. – Hayden była tego samego
zdania. – Pewnie padła nawigacja podczas skoku… Do odzyskania
głównie części kadłuba. Biedacy.

– Hm? – Brisbane uniósł głowę znad ekranu
datapadu.

– Załoga – wyjaśniła, wskazując na
urządzenie. – Pewnie nawet nie wiedzieli, co się stało.

Mężczyzna przez chwilę wpatrywał się
w raport. Istniała pewna szansa, że przednia cześć okrętu zawierająca
przedział pasażerski pozostała szczelna i nadal zasila ją konający
system awaryjny.

– Tak – przyznał pułkownik w zamyśleniu. –
Biedni pechowcy…

Błysk. Zniknięcie. Błysk.

„Skowronek”, jeśli to był on, robił wszystko,
żeby zachować powierzone mu istnienia ludzkie.

Maszynom zależy bardziej. Może dlatego, że nie
pozwalamy im być zbyt podobnymi do nas.

8 stycznia 2211 ESD, 11:08

Grupa Brisbane’a czekała w gotowości przy
wahadłowcu, w opuszczonym doku „Kani”. Dwunastu ludzi opancerzonych
ciemnoszarymi, pokrytymi warstwą CSS skafandrami szturmowymi. Czterech
medyków, dwóch speców od komputerów, psycholog i piątka z jednostek
specjalnych. Każdy z co najmniej dwuletnim doświadczeniem w Operacjach
Specjalnych, dziewięciu z nich w akcjach w terenie. Także tych
przeprowadzanych na własnym terytorium.

Dowództwo nie chciało ryzykować.

Dwanaście par oczu jednocześnie spojrzało na
Brisbane’a w oczekiwaniu na rozkazy.

– Wszystko, co powiem od tego momentu, jest
ściśle tajne i winno być traktowane zgodnie z protokołem –
zaczął pułkownik. Tuzin głów skinął w odpowiedzi, równo,
jak za pociągnięciem sznurka. – Z dużym prawdopodobieństwem
obiekt przed nami to „Skowronek”, niszczyciel Marynarki Wojennej
Unii Europejskiej. Okręt opuścił port macierzysty siedemnastego
grudnia 2204 roku. Cel: obszar testowy Działu Rozwoju Floty, baza
Bergen. Ładunek…

Pułkownik sprawdził uszczelnienia rękawic,
najpierw lewej, a potem prawej.

– …Ładunek: pełen skład osobowy oraz
wyposażenie Pierwszej Kompanii Hybryd.

Jedenaście pytających spojrzeń i jedna nieśmiało
uniesiona dłoń. Porucznik Reese. Według danych doskonały psycholog,
ale do akcji terenowych przeniesiony niedawno – tacy jak Reese zajmowali
się głównie analizami zapisów. Dało się to zauważyć. Weterani
na ogół nie mają pytań. Wszystkie istotne rzeczy i tak zostaną
powiedziane.

– Słucham, poruczniku?

– Hybryd? Nie znam takiej nazwy jednostki.

– Oczywiście, że pan nie zna, poruczniku. Taka
jednostka nigdy nie wyszła poza fazy testów. W istocie na pokładzie
„Skowronka” znajdowała się jedyna kompania Hybryd, jaka kiedykolwiek
została stworzona.

Pułkownik sięgnął do kieszeni skafandra
i wydobył z niej cztery datapady. Dla Reese’a, dla prowadzącego grupę
medyczną Phillipsa, dla Loftona i Bryce’a oraz dla podporucznika
Harrisa dowodzącego sekcją szturmową.

– Hybrydy miały być kolejnym
krokiem w walce krótkiego zasięgu w otwartej przestrzeni. Operacje
w pasach asteroidów, działania dywersyjne, abordaże. Doskonale
przystosowani. Szczyt możliwości cybernetyki i biotechnologii przed
Dniem. Przeskok ewolucyjny.

Nikt się nie odezwał. Czekali.

– Każdy z nich miał w sobie więcej high-techu
niż „Kania”. Niestety… Ten projekt trafił na wyjątkowo
niekorzystne okoliczności.

Nie mógł być bardziej
eufemistyczny. Dzień. Moment, w którym zmieniło się wszystko.

– W wyniku tych okoliczności Dział Rozwoju Floty
zadecydował o zawieszeniu badań w tej dziedzinie. Nasza grupa jest
tutaj po to, aby odzyskać z projektu, co się da.

Kilka pytających spojrzeń. Pomimo maskujących ruchy
skafandrów można było zauważyć, że medycy Phillipsa wyraźnie się
spięli. Musieli się domyślać. Któryś ze szturmowców zaczął nawet
coś mówić, ale Harris powstrzymał go gestem opancerzonej rękawicą
dłoni. Technicy milczeli.

Pułkownik Brisbane powiódł wzrokiem po swoich
ludziach. Operacje Specjalne bywały nieprzyjemne i ta właśnie taka
była. Ale ktoś musiał to robić.

– Każdy z żołnierzy Pierwszej Kompanii
jest zintegrowany z kompletnym systemem bojowym. Trzy neurozłącza,
blok taktyczny, wspomaganie systemu nerwowego i mięśniowego. Dopóki
pozostają żywi, ta technologia jest jak najbardziej odzyskiwalna.
A jak bardzo jest potrzebna, nie muszę chyba wspominać.

Kilka wymienionych spojrzeń, niepewna mina
Reese’a. Phillips nerwowo przygryzł dolną wargę, a Stein bardzo
głośno wypuścił powietrze z płuc. Cross zaklął cicho. I tak to
nieźle przyjęli. Sam Brisbane był zaskoczony, kiedy pierwszy raz
zobaczył rozkazy. Bardzo niemile zaskoczony, musiał przyznać.

– Sir, czy nie istnieje możliwość wykorzystania
tej jednostki zgodnie z założeniami? Być może da się nie marnować
zainwestowanej pracy. – Psycholog starał się mówić bez emocji,
chociaż jego uczucia były tak czytelne, jakby miał je wprost wypisane
na twarzy.

Pułkownik westchnął. Spodziewał się tego pytania,
co jednak nie czyniło odpowiedzi ani trochę łatwiejszą.

– Wrak ma całkowicie zniszczoną część
magazynową. Wszelki sprzęt przewożony razem z nimi najprawdopodobniej
uległ zniszczeniu. Hybrydy były… Miały być przełomem. Ludzie
kosmiczni. Idealnie działający w przestrzeni. Niestety, całkowicie
zależni od technologii. Nie mogliśmy wybrać gorszej pory na skoki
ewolucyjne.

Przerwał na kilka sekund. Pozostali milczeli.

– O ile nie ocalał sprzęt, na co nie mamy
nadziei, zwyczajnie nie potrafimy im pomóc. Pozostaje tylko odzyskać,
co się da. Ci ludzie zginęli podczas Dnia. My tylko doręczamy
wiadomość.

– Jak to wygląda, poruczniku? – Tysiące
drobnych szczątków towarzyszących „Skowronkowi” powodowało,
że przekazy kamer na hełmach ludzi Harrisa poruszających się przy
samym kadłubie wraku skakały i rwały się co chwila. Lepszy obraz
przekazywały pułkownikowi zewnętrzne kamery promu.

Analizy sekcji taktycznej „Kani” były precyzyjne,
choć suche. Obraz wraku o wiele lepiej ukazywał ogrom zniszczeń. To,
że niszczyciel w ogóle utrzymywał się w jednym kawałku, wydawało
się efektem ingerencji sił wyższych. Okręt wyglądał jak uderzony
gigantycznym młotem, jak po wielu takich uderzeniach. Wokół niemal
całkowicie zmiażdżonej rufy unosiła się aureola szczątków –
pojawiających się cyklicznie na ekranie błyszczących punktów. Systemy
czujników na dziobie po prostu zniknęły, a bok niszczyciela był
rozerwany kilkoma eksplozjami, prawdopodobnie – jak sugerował raport
– w którejś z wyrzutni. Na sporym zbliżeniu obiektywów Brisbane
niemal widział oznaczenia na ścianach odsłoniętego korytarza.

A także, choć z trudem, uwijające się jakby
w zwolnionym tempie zamaskowane CSS-em sylwetki członków grupy
szturmowej.

– Śluza śródokręcia uszkodzona, sir. Posłałem
Crossa i Irvinga do awaryjnej, ale być może trzeba będzie ciąć. –
Głos szturmowca w radiu rwał się nieco w regularnych odstępach
czasu.

Wnętrze promu trudno było nazwać komfortowym, choć
odkąd ludzie podporucznika wyszli w przestrzeń badać możliwości
dostępu do wraku, przynajmniej nie było ciasno. Drakkary normalnie
mogły przewozić nawet zapakowaną w transporter opancerzony sekcję
szturmową razem z wyposażeniem, niemniej ogrom sprzętu zabranego
przez grupę Brisbane’a sprawiał, że przedział desantowy wydawał
się wypełniony po brzegi.

Sprzęt diagnostyczny, przenośna sala operacyjna,
góry elektroniki i mobilny blok energetyczny. Pojemniki zastojowe na
bioelektronikę.

Narzędzia.

Broń.

– Zrozumiałem, Harris. Być może trzeba będzie
ciąć. Ile czasu potrzebujesz na rozstawienie śluzy ratunkowej?

– Godzinę, półtorej, sir – nadeszła
odpowiedź. – Może więcej, jeżeli pojawią się jakieś
problemy. Struktura powinna wytrzymać, ale pewności nie ma.

– Rozumiem. Nie spieszcie się, nie chcemy nic
uszkodzić.

Należało być bardzo uważnym – w tej sytuacji
byle co mogło zagrozić ludzkim istnieniom ukrytym w resztkach pancernej
skorupy. A musiały przetrwać. Martwi nie byli użyteczni.

Wrak lekkiego niszczyciela EUS „Skowronek”

8 stycznia 2211 ESD, 14:08

Wnętrze „Skowronka” było od dawna
martwe. Ciemne, ciasne korytarze gdzieniegdzie nosiły ślady po dawnych
pożarach, a tu i ówdzie trzeba było przechodzić pomiędzy małymi
szczątkami unoszącymi się z braku sztucznego ciążenia.

Idący w centrum prowadzonej przez sierżanta
Crossa grupy Brisbane odruchowo usiłował odtworzyć w myślach ostatnie
chwile okrętu.

Eksplozja pocisków w wyrzutni raczej nie była
wywołana ostrzałem, brakowało innych oznak trafienia. Jednocześnie
zabezpieczenia głowic zadziałały jak trzeba – inaczej z niszczyciela
nic by nie zostało. Poszło pewnie paliwo i łącza energetyczne
zgromadzonych w podajnikach rakiet.

Błąd komputera.

Zapewne w wyniku podobnego błędu rozniosło
przedziały silnikowe, przez co „Skowronek” wpadł w niekontrolowany
dryf.

Brisbane widział już statki w podobnym stanie. Przed
Dniem na okrętach wojennych pracowała cała masa SI. Nawigacja,
obliczenia bojowe, symulacje, dystrybucja mocy. Właściwie wszędzie,
gdzie dało się je wykorzystać.

To był dodatkowy, mniej znany aspekt Dnia,
przyćmiony przez śmierć Ziemi. Według danych Brisbane’a jakieś
sześćdziesiąt procent statków, które nawigowały przy użyciu
Sztucznych Inteligencji i akurat wtedy odbywały loty międzysystemowe,
nigdy nie dotarło do punktów przeznaczenia. Pewnie jeszcze przez
wiele lat będą znajdować sunące przez przestrzeń statki widma,
pozostałości po czasach, kiedy wszystko było prostsze.

– Zabezpieczyliśmy przedział pasażerski
i ambulatorium. Awaryjny generator ledwie zipie, ale jakoś działa. Mamy
szczelność, atmosferę i ogrzewanie. Porucznik poszedł na mostek
i do centrali danych, spróbuje odtworzyć dziennik pokładowy, choć
przydaliby się nam technicy. – Cross mówił, idąc, smuga światła
montowanej na hełmie lampy podskakiwała przy każdym jego kroku, a CCS
płynnie dostosowywał ubarwienie kombinezonu sierżanta do otoczenia. Po
ramieniu żołnierza pełzła biała plama – zapewne reakcja systemu
na światło reflektora. – Ambulatorium, całkowita czystka, wydaje
się, że wysmażyło im komputer medyczny. Nie potrafimy uzyskać nawet
zgłoszenia systemu, Stein próbował się podłączyć zewnętrznie
i poszperać w danych, ale nic z tego.

– Zgłasza się cokolwiek na diagnostyce? –
W słuchawkach usłyszał głos idącego zaraz za nim Loftona. Oddech
podporucznika był przyspieszony od dźwigania ciężkiego
ekwipunku. Sprzęt techniczny szedł w pierwszym rzucie – trzeba było
ożywić ambulatorium, dogrzebać się do czegokolwiek, co uzupełni
ich bardzo skąpe informacje o Hybrydach, ustabilizować kontrolę
środowiska.

Wtedy główny ciężar operacji przeniesie się
na medyków Phillipsa, którzy mieli przeprowadzić odzysk kluczowych
elementów zabudowanych w ciałach Hybryd.

Odzysk. Słowo, które dobrze wyglądało na
rozkazie. Dopóki nie myślało się o tym, co faktycznie oznacza.

– Nic, sir, Stein podejrzewa, że są całkiem
wyczyszczeni. – Cross zatrzymał się na moment i zakręcił korbą
hydraulicznego otwierania grodzi. Pancerne wrota powoli ruszyły
w górę. – Tędy.

Obszar za grodzią był zdecydowanie w lepszym
stanie. Nie dostrzegli żadnych widocznych zniszczeń, korytarze
wyglądały tak, jakby po prostu przestano ich używać. Gdzieniegdzie
paliły się porozmieszczane przez ludzi Harrisa przenośne
reflektory. Obok przejścia do sali hibernatorów, dokładnie naprzeciw
ambulatorium stał ledwie widoczny kapral Rivers. CSS niemal idealnie
dostosował barwy skafandra do ściany za jego plecami. Zasalutował
przechodzącym, ciężka rękawica powędrowała do odkrytej
skroni. Szturmowcy na ogół nie lubili hełmów, bo ograniczały
widoczność. Kapral zapewne zdjął swój, kiedy tylko Harris mu na
to pozwolił, i teraz niezamaskowana głowa żołnierza wydawała się
zawieszona w powietrzu. Starał się też zachować obojętny wyraz
twarzy, chociaż przychodziło mu to z wyraźnym trudem.

Niskie morale, skrzywił się Brisbane pod
hełmem. Trudno się dziwić. Pewnie gdyby mógł sobie na to pozwolić,
sam miałby niskie.

Pozwolił ludziom na rozszczelnienie skafandrów
dopiero, gdy dotarli do ambulatorium. Było ono jednym z tych
olbrzymich kompleksów, które można spotkać na liniowcach czy
statkach ratunkowych. Przypominało bardziej sektor niż pomieszczenie
– kilka przedziałów oddzielonych przezroczystymi ścianami, dwie sale
operacyjne i dwa niezależne laboratoria. Chłodne powietrze pachniało
nieco stęchlizną, a wzbudzone reflektorami cienie tańczyły na
ścianach. Krypta. Tym właśnie „Skowronek” był. I witał grupę
Brisbane’a, jak każda krypta wita hieny cmentarne.

Pułkownikowi udało się opanować uczucie
nagłego niepokoju. To nie była pora ani na przesądy, ani na
nerwy.

W sali głównej, pomiędzy martwymi ekranami
komputerów medycznych i wygasłymi konsoletami, przywitał ich lekko
zakłopotany Stein. Przed jego twarzą regularnie materializował się
kłębek pary.

– Nadal nic, sir. Próbowałem wszystkiego, co mi
przyszło do głowy. Wygląda to tak, jakby ktoś nie tylko pokasował
dane, ale jeszcze po sobie posprzątał. – Żołnierz rozłożył
bezradnie ręce.

– Lofton. – Brisbane skinął opancerzoną
dłonią na stojącego tuż obok informatyka.

– Tak jest.

Para techników rozdzieliła się. Jasnowłosy Lofton
zdjął hełm i rękawice i ruszył w stronę konsolet kontrolnych,
a niższy, lepiej zbudowany, rudy jak wiewiórka Bryce zabrał się za
stawianie na nogi sprzętu ambulatoryjnego. Pod jego komendą medycy
Phillipsa zaczęli wskrzeszać dawno nieużywane pomieszczenia. Jedno po
drugim uruchamiały się łącza energetyczne, ożyło oświetlenie.
Z cichym szumem ruszył system wentylacji, owiewając żołnierzy mrozem
powietrza dotychczas trzymanego poza zasięgiem śladowego ogrzewania
przedziałów pasażerskich.

– Sir? – Głos w słuchawce komunikatora
należał do Harrisa. – Jesteśmy na mostku. Komputery czyste. Sprawne,
kiedy podłączamy do nich ogniwa, ale czyste. Tutaj niczego się nie
dowiemy… – Moment ciszy, a po chwili: – Znaleźliśmy też część
załogi.

Ton porucznika nie zdradzał żadnego
zdenerwowania. Harris był pod tym względem niezawodny. Widział podobne
rzeczy wiele razy i jeśli chodziło o opanowanie, Brisbane ufał mu
bardziej niż sobie.

– Stan? – Potrzebował tej wiedzy tylko na
potrzeby raportu. Zresztą domyślał się, co usłyszy. Niekontrolowane
wyjście ze skoku, a jeśli nawaliła SI, to pewnie i bez tłumienia
inercji. Okręt wypadł z przestrzeni przystankowej bez żadnej kontroli,
a przeciążenia, którym została poddana załoga, z pewnością były
mordercze. Systemy bezpieczeństwa musiały zadziałać przynajmniej
w kilku miejscach – w końcu hibernatory pozostały nietknięte – ale
trudno było liczyć, że we wszystkich.

– Mostek wygaszony, systemy martwe. Załoga na
stanowiskach. – Głos Harrisa zabrzmiał wśród szumów chwilowych
zakłóceń.

– Przyjąłem, sprawdźcie tylko, czy coś zostało
w pamięci stanowisk, może raporty, cokolwiek. Do głównego rdzenia
przejdziemy się później.

– Zrozumiałem, wracamy – potwierdził przez
radio porucznik.

8 stycznia 2211 ESD, 17:08

– Panie pułkowniku. – Lofton ciężko
przekroczył drzwi pomiędzy dwiema sekcjami ambulatorium. Technik
przypiął rękawice do pasa skafandra i zacierał teraz zgrabiałe
ręce.

– Mów.

– Podłączyliśmy się pod
sieć diagnostyczną. Sensory działają, przynajmniej w tym
przedziale. Brakowało tylko zasilania i jednostki centralnej.

Pułkownik skinął głową.

– Komputer ambulatorium?

– Nici z danych, sir. – Lofton przeczesał
dłonią krótkie włosy. – Stein miał rację. Sam nic nie mogę
zrobić, może poza postawieniem systemów na nowo, ale to nic nie
da. Można sprawdzić główny rdzeń, ale… sam pan wie.

Wzruszył ramionami. Nie musiał kończyć. Główny
rdzeń danych niszczyciela, nawet jeśli wbrew wszelkiemu
prawdopodobieństwu przetrwał, i tak najpewniej nie zawierał danych
medycznych ambulatorium. Był częścią bloku bojowego, przetwarzał
dane nawigacyjne, taktyczne i łącznościowe, ale med-lab działał od
niego zupełnie niezależnie – w końcu miał swoje komputery.

Pozostało polegać na bardzo skromnych informacjach,
które już mieli, i liczyć na szczęście.

Albo kogoś obudzić.

Siedemdziesiąt osiem hibernatorów. Wszystkie były
sprawne. Konający „Skowronek” nie pozwolił umrzeć nikomu.

Oficerów było czterech i rozpoznali ich
od razu – choć systemy komputerowe okrętu nie działały, każdy
pojemnik zastojowy miał własny niezależny system medyczny wraz
z podstawowymi informacjami na temat stanu swojej zawartości. Ale nie tylko
dlatego. Kadra dowódcza po prostu była mniej zmodyfikowana. Mniej,
co nie znaczyło wcale mało. Brisbane pochylił się i spojrzał
poprzez przezroczystą osłonę hibernatora na spoczywającego wewnątrz
mężczyznę.

Co mogło kierować tymi ludźmi? Dlaczego pozwolili
to sobie zrobić?

– Komandor porucznik Stray, James A., 34 lata,
dowódca jednostki. – Manipulujący przy monitorze urządzenia Phillips
starał się mówić neutralnym tonem, choć nie szło mu najlepiej. Dla
lekarzy cała akcja musiała być wyjątkowo nieprzyjemna. – Według
systemu medycznego zdrów jak ryba, choć połowy środków, które
ma aplikowane, nie kojarzę nawet z nazwy. Ale wszystkie odczyty ma
w zielonych polach. Bierzemy jego?

James A. Stray. Cholera. Nie powinien mieć
imienia. Nie powinni byli musieć go budzić.

– Tak. Przenieście go do med-labu, niech
po was sprawdzi go Reese. Musi być zdolny do rozmowy. Niech Reese
rozłoży się ze sprzętem do biomonitoringu w sali pozabiegowej,
chcę być informowany natychmiast, jeśli coś zacznie odbiegać od
normy. – Wyprostował się gwałtownie. – Potem sprawdźcie, czy
możemy zrobić jakiekolwiek badania tej chemii. Weźcie tylu ludzi,
ilu będziecie potrzebować.

Odwrócił się i pomaszerował w stronę
ambulatorium, usiłując nie patrzeć na mijane hibernatory. I tak
się ich nie da uratować, argumentował rozsądek. Nie kłamał na
odprawie. To już trupy. Po co patrzeć w twarze trupom?

8 stycznia 2211 ESD, 19:01

Wyłączył CSS. Po raz już któryś
z rzędu strzepnął nieistniejący pyłek z ciężkiego, w tej chwili
ciemnoszarego skafandra grupy ratunkowej, dając sobie chwilę na ukrycie
zakłopotania. Poprawił mocowania zbędnego zasobnika tlenowego na
plecach i raz jeszcze sprawdził przymocowany teraz do pasa hełm. Był
to jeden z pierwszych przypadków w wojskowej karierze Brisbane’a,
kiedy naprawdę nie wiedział, co ma powiedzieć.

– Wstępne badania wskazują, że
jest całkowicie świadomy – zabrzmiał w słuchawce głos
Reese’a. Zamknięty w pomieszczeniu monitoringu psycholog miał
kontrolować przebieg rozmowy, choć Brisbane miał wątpliwości, czy po
zmodyfikowanym człowieku należy się spodziewać ludzkich reakcji. –
Powinien też bez problemu pana rozumieć.

Stray oderwał w końcu wzrok od rozstawionego
przez techników systemu diagnostycznego i obrócił się w stronę
pułkownika, który najwyższym wysiłkiem woli powstrzymał się od
wzdrygnięcia.

Oficer, kiedy tylko odzyskał świadomość,
zażyczył sobie munduru. Czarny uniform z dystynkcjami komandora
porucznika i naszywką Pierwszej Kompanii Hybryd sprawiał, że
obok zakutych w skafandry ludzi Brisbane’a wyglądał niemal
dystyngowanie. Ale nie tylko to go wyróżniało.

Spod krótkich jasnych włosów oficera patrzyło
na Brisbane’a jedno błękitne oko. Cała lewa cześć twarzy była
pokryta czarnym kompozytowym labiryntem łączy danych, wzmocnień
i gniazd, a w oczodole mieścił się otoczony serwomotorami pierścień
z zaczepami na kilkanaście kabli łącza neuralnego.

Prawe oko mrugnęło.

Pierścień obrócił się wokół własnej
osi.

– Co z moimi ludźmi? – Pułkownik usłyszał
pytanie, jeszcze zanim Stray je zadał.

– Trudno mi w tej chwili powiedzieć. Jak pan
widzi – wskazał na stojący przed Hybrydą monitor – ich odczyty są
stabilne. Nie mamy jednak praktycznie żadnych danych na temat tego, jak
z nimi postępować. Komputery „Skowronka” bardzo ucierpiały podczas
wypadku i obecnie, szczerze mówiąc, błądzimy w ciemnościach. Nie
ukrywam, że pańska pomoc byłaby nieoceniona.

Cisza trwała tak długo, że pułkownik zaczął
rozważać zażądanie opinii Reese’a, ale kiedy już miał dać
umówiony sygnał, Stray odpowiedział:

– Moja pomoc. Rozumiem, że dane z Centrum też
uległy uszkodzeniu?

Mógł się spodziewać, że o to zapyta.

– Centrum Rozwoju Floty zostało zniszczone ponad
sześć lat temu. Danych na temat tego projektu, to jest wystarczających
danych – poprawił się szybko – nie udało się zachować.

Znowu cisza. Stray zdawał się powoli trawić
każdą informację.

– Ile wiecie na temat środków, które są
dawkowane moim ludziom przez cały czas? Na temat środków, które ja
dostaję? – Pół obrotu pierścienia.

– Dysponujemy pewną ich ilością i jestem pewien,
że analiza pozwoli nam je zsyntetyzować. – Brisbane przybrał
przepisowo uspokajającą minę.

– Czyli nic. – To nie było pytanie.

– Czyli niewiele – przyznał pułkownik. –
Niemniej nie zamierzam pozwolić, aby tak pozostało. Właśnie
dlatego pana obudziliśmy, komandorze. Będziemy potrzebować możliwie
dokładnego raportu na temat pańskich ludzi. Wszystkiego, co uzna pan za
przydatne do odtworzenia środków chemicznych, utrzymania wszczepionych
im podzespołów, chirurgii. I to najlepiej od razu.

Przez kilkanaście sekund Stray wpatrywał
się w monitor, nadal wyświetlający dane hibernatorów. Ludzka
część jego twarzy zastygła na podobieństwo swojego mechanicznego
odpowiednika.

– Oczywiście, panie pułkowniku – odpowiedział
w końcu, bardziej do monitora niż do Brisbane’a. – Natychmiast
się tym zajmę.

– Potrzebuje pan pomocy? Czegokolwiek? Moich
oficerów medycznych?

– Później. Teraz dam sobie radę sam.

Kiedy Brisbane wstał z krzesła i obrócił
się ku drzwiom, Stray uniósł lekko głowę. Spojrzenie jedynego oka
Hybrydy wbiło się w starszego oficera i przez chwilę ten poczuł
się jak wrośnięty w podłogę. Pułkownik z trudem przezwyciężył
wrażenie, że spogląda na niego również niewidzący zestaw połączeń
w lewym oczodole siedzącego mężczyzny.

– Sir?

– Słucham, komandorze Stray?

– Co się stało? Dlaczego nikt nas nie szukał? –
Oficer nie zmienił tonu. Teraz dopiero Brisbane uświadomił sobie,
że jego rozmówca cały czas mówił spokojnie i rzeczowo. Ani razu
nie podniósł głosu, ani razu nie zmienił tempa.

Stray zamrugał kilka razy, jakby sam zaskoczony
tym faktem.

– Kiedy zniszczono Centrum, straciliśmy masę
informacji, nie tylko takich, o które teraz pana proszę. Także dane
o tym locie. – Pół prawdy jest zawsze lepsze niż nic. Nie było sensu
mówić Strayowi, że zwyczajnie mieli ważniejsze rzeczy na głowie,
że nie ocalała żadna z baz Sektora Sol, że dziewięćdziesiąt
procent ludzkości zginęło w ciągu sześciu miesięcy od Dnia.

Prawo do nieświadomości. Podstawowe prawo, jakie
mają ciała.

– Rozumiem. Dziękuję, sir. – Stray przeniósł
spojrzenie na monitor i zaczął pisać. Jego palce poruszały się tak
szybko, że trudno było za nimi nadążyć wzrokiem.

Brisbane wyszedł z pomieszczenia i zamknął za
sobą drzwi. Oparty o przeciwległą ścianę Rivers wyprostował się
na widok przełożonego. Pułkownik skinął mu głową i skierował
się do przejścia na salę pozabiegową.

Pomieszczenie oświetlały jedynie monitory
aparatury Reese’a. Przed porucznikiem rozstawiono kilka ekranów
diagnostycznych wysokiej rozdzielczości, a po jego prawej stronie
unosił się olbrzymich rozmiarów hologram mózgu Straya. Co jakiś
czas niektóre części trójwymiarowego modelu zmieniały lekko odcień
w zupełnie niewyczuwalnym dla Brisbane’a rytmie.

Sylwetka siedzącego tyłem psychologa była niemal
przytłoczona przez odbicia procesów nerwowych pacjenta.

– I jaka diagnoza, poruczniku? – Brisbane zrobił
kilka kroków i stanął tuż za plecami podwładnego.

– Zaskakująco stabilny, muszę
powiedzieć. Spodziewałem się o wiele gorszego stanu. –
Reese wprowadził polecenie i linie kilku wykresów zmieniły
skalę. Brisbane’owi nic to nie mówiło, ale porucznik najwyraźniej
był zafascynowany. – To całkiem zdrowy człowiek, przynajmniej jeśli
chodzi o system nerwowy.

– Nie twierdziłem, że to szaleńcy.

– Spodziewałem się, że z tą ilością sprzętu
w głowie będzie bardziej… jak SI. Wie pan.

Pułkownik zaśmiał się bezgłośnie.

– SI to jedne z bardziej ludzkich istot, jakie
zdarzyło mi się spotkać, poruczniku. Lepiej, że jest, jaki jest. Coś
na odczytach, reakcje nerwowe, cokolwiek, co powinienem wiedzieć?

– Największe skoki pojawiły się, kiedy
pytał, co się wydarzyło i o swoich ludzi. Chce pan nagranie?

– Odczytów nie zrozumiem. Wnioski?

– Stres, zainteresowanie, niemal na granicy
skali. Ale ten człowiek w pełni się kontroluje, raczej nie ma szans
na jakieś gwałtowne reakcje.

– Czyli jest bezpiecznie. Kłamał, kiedy mówił,
że pomoże?

Psycholog zabębnił paznokciami w blat.

– To nie jest magiczne pudełko, sir. Bazując na
tym, co widziałem – nie. Ale nigdy nie można być pewnym.

– Cóż, pozostaje mi zaufać pańskiej
ekspertyzie. – Brisbane skierował się do wyjścia. – Kontrolujcie
wskaźniki, chcę wiedzieć o każdej niekorzystnej zmianie. Nie
zbliżajcie się do niego bez obstawy, nawet z bronią. Nie wiemy,
co potrafi.

– Pułkowniku? – Głos Reese’a dogonił go
przed drzwiami.

– Słucham?

– Może powinniśmy mu powiedzieć?

Brisbane obrócił się i spojrzał na
podwładnego.

– A w jaki sposób miałoby to nam pomóc?

– Byłoby to chyba… no, uczciwsze, sir. – Reese
spojrzał na ekrany, a potem na Brisbane’a. – Wobec niego.

Pułkownik westchnął ciężko i podszedł z powrotem
do stanowiska psychologa.

– A w jaki sposób zmieniłoby to jego
sytuację? Poza tym, że pogorszyłoby naszą?

– Myślę po prostu, sir, że to unijny oficer.
I jesteśmy mu to winni. Jako naszemu człowiekowi.

Pułkownik potarł brodę dłonią. Przez
chwilę przyglądał się badawczo Reese’owi. Wreszcie wyciągnął
dłoń.

– Podajcie mi swój pistolet, poruczniku.

Psycholog niepewnie wydobył broń z kabury i podał
ją przełożonemu, chwytem do przodu. Ten uniósł ją do oczu i przez
moment studiował uważnie.

– Pistolet, panie Reese. System wyrzucania
kawałków metalu z dużą prędkością w kierunku wroga. Lufa, magazynek
z pociskami, drugi z paliwem i zestaw softu, dostosowującego system
zapłonu do środowiska. W porównaniu z łukiem zaskakująco złożone,
nieprawdaż?

– Tak… – Porucznik potrząsnął głową,
najwyraźniej nic nie rozumiejąc. – Ale jaki to ma związek…?

– Wyrzuciłby go pan, połamał, spalił, gdyby
miało to dać przewagę w wojnie?

– Oczywiście… Ale to jest przedmiot.

Brisbane zaśmiał się cicho. Przeszedł kilka
kroków w stronę drzwi. Zatrzymał się tuż przed wyjściem. Przez
chwilę stał nieruchomo plecami do psychologa, potem zawrócił.

– Wie pan, że przed Dniem istniał projekt
montowania w broń SI? Nie chodziło tylko o sterowanie mieszanką
wybuchową, do czego wystarcza prosty software, ale też zawiadywanie
parametrami strzału, poprawki w odniesieniu do warunków…

– Nie wiedziałem o tym.

– Sztuczne Inteligencje mają w pełni
ukształtowane osobowości, często o wiele bardziej złożone od
ludzkich. Pan o tym pewnie wie lepiej niż ja. Nic z tego nie wyszło,
za bliskie to było już samodzielnych SI bojowych, ale próbowano. Czy
wyrzuciłby pan taki karabin?

Pułkownik wpatrywał się w Reese’
a badawczo.

– Myślę, że tak, sir. To jednak ciągle
maszyna.

– Zgadzam się z panem. – Brisbane uśmiechnął
się krzywo i oddał mu broń. – Stray i jego ludzie to następny
krok. Proszę tak o tym myśleć. A jeśli panu to nie odpowiada,
to niech pan spojrzy na to w ten sposób: woli pan, żeby przeżył
ostatnie chwile w gniewie, czy pełen nadziei?

– To demagogia, pułkowniku. – Psycholog
pokręcił z dezaprobatą głową. – Niemal w czystej formie.

– Być może. – Przełożony ruszył do
wyjścia. – Ale chcę tak to widzieć. Osobiście, będąc na jego
miejscu, wolałbym chyba nic nie wiedzieć. Proszę monitorować
wskaźniki i trzymać się raczej z dala od niego.

– Tak jest, wskaźniki…

Brisbane nie musiał być specjalistą, żeby
widzieć, że Reese nie jest w najlepszym stanie. Średnia akcja na debiut
polowy. Trzeba będzie z nim porozmawiać, szkoda by było, gdyby się
chłopak teraz załamał, w swoim fachu był naprawdę dobry. Po prostu
zbyt… empatyczny. W sumie u psychologa to pewnie zaleta. Ale dopiero
wtedy, kiedy można sobie na to pozwolić.

– Rivers – zwrócił się do wartownika zaraz
po wyjściu na korytarz.

– Sir? – Kapral zareagował jak wyrwany
z zamyślenia. Niedobrze, pomyślał Brisbane, ten też jest
rozkojarzony. To naturalne, że wartownicy myślą o byle czym na
służbie, co do tego pułkownik był stuprocentowym realistą. Ale
Rivers nigdy wcześniej nie dał się na tym przyłapać.

– Ściągnij mi Loftona i Harrisa. Chcę
sprawdzić główny rdzeń pamięci.

– Tak jest. – Żołnierz zasalutował energicznie
i odmaszerował. Przez chwilę Brisbane słyszał jeszcze szybkie kroki,
kiedy podwładny zostawiał go samego ze swoimi myślami.

8 stycznia 2211 ESD, 20:18

Główny rdzeń danych znajdował się
niemal w samym centrum niszczyciela. Najbezpieczniejsze miejsce na
pokładzie, jak mawiali marynarze – trudno było sobie wyobrazić cios,
który niszczył centralę rdzenia, a nie przetrącał jednocześnie
kręgosłupa „Skowronka”. Katastrofa okrętu rozhermetyzowała cały
przedział. Idącego na czele grupy, zakutego w kombinezon próżniowy
Harrisa dało się rozpoznać tylko dzięki oznaczeniu stopnia z tyłu
hełmu. Reflektor porucznika wyławiał z ciemności śródokręcia
kolejne pozostałości z czasów, kiedy niszczyciel był domem dla
dwudziestu sześciu ludzi.

Unoszące się nad podłogą drobne skorupy
niebieskiego kubka. Potrzaskany datapad. Zestaw plastykowych kostek
i mały gwiazdozbiór narzędzi, które wstrząs musiał wyrzucić
z jakiejś źle zabezpieczonej skrzynki.

Wszystkie śluzy prowadzące do centrum były
przepisowo zamknięte. Na szczęście hydraulika nie zareagowała na
śmierć systemu komputerowego i działała bez zarzutu. W próżni
jedynym dźwiękiem, jaki towarzyszył mozolnemu otwieraniu kolejnych
wrót, był ciężki oddech Harrisa w komunikatorze.

W minimalnej załodze okrętu obsadę centrali
stanowiły dwie osoby. Dwójka oficerów sześć lat temu wpięła się
w pasy stanowisk, zabezpieczyła śluzy i przygotowała do skoku. Nadal
tu byli, oczywiście.

– Nigdy się nie przyzwyczaję – mruknął Lofton,
oświetlając ciała.

– Bierz się za robotę. – Pułkownik
wskazał ręką na gniazda I/O rdzenia. – Trzymamy kciuki.

– Tak, sir. – Technik zaczął wydobywać
z przyniesionego zasobnika potrzebny sprzęt. Eter wypełniło ciche,
zdecydowanie fałszywe pogwizdywanie.

Przez kilka minut wszyscy w milczeniu obserwowali, jak
mężczyzna podłącza kolejne ogniwa, rozstawia konsolety diagnostyczne,
wreszcie wydaje komendy na dwóch klawiaturach i tablicy holograficznej,
cały czas poruszając palcami w upiornie nierównym rytmie wygwizdywanej
melodyjki.

Ktoś mógłby pomyśleć, że po dwóch latach
można się przyzwyczaić – Brisbane wzniósł oczy w górę. Unikalne
rozumienie pojęcia muzykalności było nieodłączną częścią
charakteru Loftona i w oddziale nikt już nawet nie próbował z tym
walczyć. Żołnierze po prostu ściszali odrobinę odbiorniki.

Gwizd urwał się nagle po mniej więcej trzech
minutach.

– Hm, ciekawe… Są ślady logów
nawigacyjnych, strasznie poszatkowane. Spróbuję zrzucić, będą do
analizy. – Technik obrócił się w stronę dowódcy, uważając,
aby nie świecić mu reflektorem w twarz. – Nie chciałbym rozbudzać
wielkich nadziei, ale może coś złapiemy.

Brisbane pokiwał głową i uniósł
zaciśniętą dłoń z wysuniętym w górę kciukiem. Logi nawigacyjne
były potencjalnie bardzo cennym znaleziskiem – kiedy w Dniu diabli
wzięli większość central skokowych, dziesiątki systemów gwiezdnych
momentalnie zostało odciętych od cywilizacji. Później starano
się odtworzyć mapy z ocalałych repozytoriów i często komputerów
nawigacyjnych statków, ale sieć nadal była niekompletna. W tym
świetle wyprawa na „Skowronka” już stawała się opłacalna,
choć oczywiście nie było jeszcze wiadomo, co uda się odszyfrować
z fragmentarycznych i uszkodzonych danych.

– Co z danymi o pasażerach?

– Nic medycznego, sir. Tak jak sądziłem: tabula
rasa.

– Rozumiem. No cóż, przynajmniej
sprawdziliśmy. Odpinaj się i wra…

– Pułkowniku! – W słuchawkach usłyszał nagle
zdenerwowanego Phillipsa. Kapitan pełnił obecnie obowiązki dowódcy
głównego stanowiska przy ambulatorium. – Proszę natychmiast wracać,
mamy poważny kłopot.

– Phillips, melduj, co się dzieje? Spokojnie
i po kolei. – Brisbane uniósł brew. Medyk na ogół był bardzo
precyzyjny.

– Komandor Stray obezwładnił porucznika Reese’
a i kaprala Riversa, sir. – Przywołany do porządku lekarz opanował
się szybko. – Stoi przede mną i mierzy mi w twarz z pistoletu. Czekam
na instrukcje.

8 stycznia 2211 ESD, 20:34

Kolejna pokonana gródź. Harris nadal
prowadził, narzucając szybkie tempo marszu. Wyczerpujący trening bojowy
robił swoje i porucznik musiał co chwilę zwalniać, aby pozostała
dwójka mogła dotrzymać mu kroku.

– Czy ktokolwiek został zabity lub ranny? –
Brisbane układał w myślach plan działania. Przede wszystkim Reese
– pułkownik miał nadzieję, że psycholog wciąż może skłonić
tamtego do rozmów.

– Kapral Rivers jest nieprzytomny, Lister właśnie
go ogląda… – krótka chwila przerwy, potrzebna zapewne do wymiany
spojrzeń pomiędzy medykami – …ale zdaje się, że wszystko z nim
w porządku. Sir, komandor Stray chce z panem mówić.

Ile jeszcze? Sto metrów? Zrujnowanymi korytarzami
„Skowronka”, w skafandrach i przez śluzę oddzielająca sekcję
z atmosferą od tej zdehermetyzowanej – co najmniej półtorej
minuty.

– Oczywiście, proszę oddać mu komunikator.

– Tak jest.

Jedna, dwie, trzy sekundy.

– Pułkowniku Brisbane. – Usłyszał cichy głos
Straya. – Przepraszam za problemy.

– Oczekuję wyjaśnień, komandorze. Bunty nadal
są surowo karane, to się nie zmieniło przez ostatnie lata. – Jeszcze
jeden korytarz, i dotrą do śluzy oddzielającej ich od tamtych.

– Wiem. Bardzo mi przykro, że musiałem się do
tego posunąć.

– Komandorze Stray… – pułkownik
poszukał w pamięci imienia żołnierza – James, wiem, że jesteś
zdenerwowany. Nie tego się spodziewałeś.

– Nie, istotnie nie tego. – Głos Straya nie
był po prostu spokojny, był całkowicie wyprany z emocji.

Harris podszedł do śluzy i obrócił się w stronę
dowódcy. Przez ciemny filtr hełmu Brisbane nie mógł dostrzec jego
twarzy, ale trudno było nie domyślić się, o co chodzi. Przestawił
komunikator na połączenie indywidualne.

– Najpierw sprawdź, ale bez przesady – nie
miał wiele czasu na zostawianie nam niespodzianek.

Porucznik uniósł kciuk w odpowiedzi i pochylił
się nad panelem kontrolnym.

– Zakładam, że planuje się pan tutaj dostać,
sir – Stray odezwał się niemal w tym samym momencie. – Proszę
się nie obawiać, ma pan czyste przejście. Powinniśmy pomówić.

No tak. Podpięcie pod sensory przedziału. Brisbane
westchnął z dezaprobatą dla własnej nieuwagi. Na szczęście
najwyraźniej jego przeciwnik postanowił tego nie wykorzystać.

– Tym lepiej. Poruczniku, proszę otworzyć
śluzę.

Natknęli się na dwójkę szturmowców Harrisa,
kiedy tylko weszli do hermetycznej części okrętu. Ledwie widoczny
dzięki CSS-owi, klęczący przy ścianie Cross wpatrywał się
w prowadzący do ambulatorium korytarz ponad lufą karabinu, a szczupła,
smagła Delaviente wprowadzała nowy program do sterowania bronią. Kiedy
zobaczyła wchodzących, wyprostowała się i zasalutowała.

– Próbował przejść do sali hibernatorów,
ale kiedy zaczęła się cała ta akcja, opuściliśmy grodzie. Jeśli
będzie chciał się przedostać, musi ciąć. Irving pilnuje trasy do
promu, ma dobrą pozycję do wejścia, jak przyjdzie co do czego. Stein
i Bryce wycofani pod śluzę – zameldowała. – Jesteśmy gotowi do
uderzenia na ambulatorium, sir.

– Na razie się wstrzymamy. Jak rozumiem, Stray
ma czterech zakładników, nie chcę ryzykować. Zwłaszcza że chce
rozmawiać. Na atak zawsze będzie czas. Poruczniku – zwrócił się
do Harrisa – zostańcie tutaj i przygotujcie uderzenie, ale żadnych
akcji bez mojego rozkazu. Hasło „zielony”.

Postukał paznokciem w bok hełmu.

– Będziemy w gotowości. – Oficer odpiął
zasobnik tlenowy i postawił go na podłodze. – Ale to tylko jeden
człowiek, do tego najpewniej w szoku. Może lepiej uderzyć od razu,
niż dawać mu na tacy kolejnego zakładnika?

Brisbane przypiął rękawice do pasa i rozszczelnił
hełm. Chłód powietrza mocno kontrastował z precyzyjnie dobraną
temperaturą wewnątrz skafandra.

– Nie. To jeden człowiek, ale nie wiemy, czy
przypadkiem nie jest trzy razy szybszy od nas. Starcia nie wygra,
ale może kogoś zabić. Spróbuję przemówić mu do rozsądku. –
Pułkownik zsunął karabin z ramienia i położył go na podłodze.
Z namysłem przyjrzał się kaburze. Nie, pistolet jednak zostaje.
W ten sposób da do zrozumienia, że przychodzi jako oficer, a nie jako
negocjator.

– Jak pan uważa. – Harris przetarł
czoło grzbietem rękawicy i poprawił pasek karabinu. Uruchomił
CSS. Natychmiast barwa jego skafandra zaczęła się zmieniać, a kontury
robić mniej wyraźne. – Powodzenia.

Brisbane skinął tylko głową i skierował się do
ambulatorium. Poprzez odgłos własnych kroków słyszał, jak szturmowcy
cicho omawiają plan ataku.

Siedzący przy konsolecie kontrolnej dowódca
Hybryd był jedynym człowiekiem bez skafandra w pomieszczeniu,
przez co wydawał się o wiele mniejszy zarówno od Brisbane’a,
jak i od pozostałych. Pistolet leżał obok klawiatury, tuż przy
dłoni oficera, choć tamten zdawał się w ogóle nie zwracać na
niego uwagi, całkowicie pogrążony w odczytywaniu wyświetlanych
na ekranie informacji. Przy przeciwległej ścianie stała czwórka
zakładników. Rivers z podbitym okiem i opuchniętym, pewnie złamanym
nosem wspierał się na potężnie zbudowanej Lister. Reese gapił
się w podłogę, kucając obok trzymającego się za przedramię
Navarre’a.

– Wszystko z wami w porządku? – Pułkownik
spojrzał na swoich ludzi. To pytanie miało wzmocnić wrażenie, że
w pełni kontroluje sytuację, że działania Straya są raczej niewygodne
niż niebezpieczne.

– Navarre ma złamany nadgarstek, Rivers oberwał
pistoletem porucznika Reese’a w twarz, ale ma tylko złamany nos
– uspokoił go Phillips. Brisbane pokiwał głową. Potrzebował tej
informacji. Rozluźnił się nieco.

– Udzielone przez pana informacje były dosyć
niepełne, pułkowniku. – Stray powoli odwrócił się od ekranu. –
Proszę usiąść.

– To nie były informacje konieczne dla pańskiej
rekonwalescencji. – Oficer zatrzymał się pomiędzy Hybrydą a swoimi
ludźmi.

– Och, obaj wiemy, że rekonwalescencja nie jest
właściwym słowem. – Tamten uśmiechnął się krzywo, połową
twarzy.

– Tak pan sądzi? – Brisbane miał nadzieję,
że zachował pełną kontrolę nad mimiką.

– W dużej mierze jest to zasługa komputera. Nie
tylko nie wprowadzicie nas do służby, ale i nie jesteście w stanie
nas utrzymywać przy życiu. Wiele musiało się wydarzyć. – Jak
na człowieka, który otrzymał właśnie wyrok, Stray nie wyglądał
na zdenerwowanego. Choć z drugiej strony, jak może denerwować się
półmaszyna?

– Owszem, wiele. Możemy o tym porozmawiać,
kiedy nie będzie pan miał zakładników.

– Nie należą mi się odpowiedzi? Na przykład,
dlaczego pański zespół posiada tyle pojemników na biokomponenty? –
Stray po raz pierwszy od początku rozmowy oderwał wzrok od
monitora.

– Nie należą się panu żadne odpowiedzi,
dopóki działa pan w ten sposób. – Brisbane znacząco wskazał na
swoich ludzi. – Właściwie, powinniśmy…

Stray się zaśmiał. Sucho i krótko.

– Wkroczyć tutaj siłą? Zabić mnie? Nie sądzi
pan, iż Flocie powinno wystarczyć, że zabili mnie i moich ludzi
już raz?

Brisbane westchnął ciężko, starając się
wykorzystać ten czas do namysłu. Niestety, siedzący naprzeciw niego
człowiek miał rację. Oraz pistolet.

Może Harris faktycznie miał dobry pomysł
z wkraczaniem…

– Doskonale pan sobie zdaje sprawę, komandorze, że
obecna sytuacja nie wynikła z winy Floty. To po prostu… wypadek.

– Wypadek – powtórzył Stray. Przez długą
chwilę jedyną oznaką jego życia był parujący oddech. Wreszcie
powoli sięgnął po broń.

– Możemy panu pomóc…

– Nie, nie możecie. Nie planowaliście mi
pomóc. – Nie podniósł nawet głosu. – I trudno się dziwić. Nie
wiecie, jak działamy, nie macie środków, żeby choć podtrzymać
nas przy życiu, nie mówiąc już o ruszeniu projektu. Nie ma
pancerzy. Bez nich moi ludzie są nikim. Nie ma stabilizatorów. Bez
nich za… – Zerknął na monitor. Pewnie jemu oznaczenia zapasów
medycznych mówiły więcej niż ekipie Phillipsa. – Za dwadzieścia
jeden dni komputer będzie musiał ich wybudzić, żeby nie umarli
w kapsułach. Nie wiedział pan tego, prawda? Nie ma AFG-654. Bez niego
nie macie wystarczająco silnego środka przeciwbólowego.

Brisbane opuścił wzrok. Jego rozmówca miał
rację. Wraz z nadejściem Dnia, w wypalanych ogniem szalonych Sztucznych
Inteligencji bazach danych zginęła cała technologia, którą
mogli pomóc tym ludziom. Może za kilka lat uda się ją odzyskać,
ale Pierwsza Kompania Hybryd nie miała kilku lat. Nie miała nawet
miesięcy.

– To ja zebrałem tych ludzi, wie pan? –
Stray w ogóle nie patrzył na niego, wyświetlając na ekranie dane
ściągnięte z kapsuł hibernacyjnych. – Każdego z nich. Każdy
zgłosił się na ochotnika. – Po ekranie przemknęło zdjęcie
mniej więcej trzydziestoletniego bruneta, podpisane: „Mat Sven
T. Froystad”. – Wiedzieli, co oznacza ta zgoda. Że nie powrócą już
na Ziemię. Że to bilet w jedną stronę. – „Bosman Gwen K. Allen”,
widniało pod zdjęciem jasnowłosej, najwyżej dwudziestokilkuletniej
dziewczyny o intensywnie zielonych oczach. – Kochali przestrzeń tak
jak ja. Mieliśmy… – Pociągła, poważna twarz mata Pavla F. Senavy
przesunęła się po ekranie, kiedy Stray zaśmiał się sucho. –
Mieliśmy być bohaterami. A tak naprawdę po prostu zabiłem ich
wszystkich.

Brisbane kilkakrotnie chciał zacząć zdanie, ale
za każdym razem się rozmyślał. Co zresztą mógł powiedzieć?

– Zabierze pan swoich ludzi z mojego okrętu. –
Żołnierz Hybryd wstał z fotela. Podniósł też pistolet, choć
w nikogo nie mierzył. – Zostanie… Powiedzmy, porucznik Reese,
który będzie moim konsultantem. Reszta ma zniknąć stąd na dziewięć
godzin. W tym czasie spróbuję uruchomić systemy „Skowronka”. Jeśli
mi się to nie uda, po dziewięciu godzinach wrócicie i oddam się do
waszej dyspozycji.

Brisbane zmarszczył w niedowierzaniu brwi. Stray
musiał wiedzieć, jaki był stan niszczyciela, musiał zdawać sobie
sprawę, że okręt nigdzie nie poleci. Mimo to…

– Co to panu da?

– Jestem winien lojalność moim ludziom,
pułkowniku, tak jak pan jest ją winien swoim. – Komandor
wzruszył ramionami. – Zdaję sobie sprawę z sytuacji technicznej
„Skowronka”. Nie zmienię warunków, jeśli mi się nie uda. Ma pan
na to moje słowo.

Pułkownik długo patrzył na oficera. Na dystynkcje,
właśnie poprawiane guziki munduru i okrągłą naszywkę Pierwszej
Kompanii Hybryd na lewym ramieniu.

Na zajmującą pół twarzy plątaninę urządzeń,
mającą go sprzęgać z systemami, które już nie istniały.

Rozumiał tego człowieka. W głębi duszy podziwiał
go za lojalność wobec podkomendnych. Nabrał w płuca chłodnego
powietrza, a potem bardzo powoli je wypuścił.

– Muszę poprosić o jakieś gwarancje
bezpieczeństwa porucznika Reese’a.

– Jeżeli uda mi się uruchomić okręt,
zostanie oczywiście przeniesiony. Jeśli nie… – tamten wzruszył
ramionami. – Jeśli nie, to nie ma problemu, prawda?

Stray odłożył pistolet i wyciągnął
rękę. Brisbane uścisnął ją bez namysłu.

– Zabiorę mój oddział. Ma pan dziewięć
godzin. Widzę, że w negocjacjach nie jest pan całkiem zielony.

Stray zmarszczył brew na nietypową frazę. Błysk
zrozumienia pojawił się w jego jedynym oku. Brisbane wzmocnił uścisk
i ruszył w prawo, chcąc obrócić komandora tyłem do leżącej na
stole broni.

Śluza odskoczyła z hukiem ładunku
wybuchowego, a Harris wpadł do pomieszczenia, nim zdążyła rozewrzeć
się do końca. Przemieszczał się błyskawicznie, robiąc miejsce
kolejnym szturmowcom. Po jego skafandrze w żółwim tempie płynęły
plamy maskowania.

Stray błyskawicznie obrócił się wokół
własnej osi, skulił, niemal całkiem chowając się za sylwetką
pułkownika. Wyrwał dłoń z uścisku i sięgnął po broń lewą
ręką. Jasna cholera, jaki facet był szybki, Brisbane ledwo dostrzegł
ruch. Nagle patrzył prosto w tunel lufy pistoletu Hybrydy, długi
i ciemny. Rzucił się bokiem za osłonę stolika, wiedząc, że nie
zdąży, nim tamten pociągnie za spust.

Seria wystrzelona przez wpadającego przez inne
wejście Irvinga trafiła Hybrydę w głowę, dokładnie w gniazdo
systemów wizyjnych. Impet odrzucił mężczyznę, ale jego broń nadal
przesuwała się z nieludzką precyzją, mierząc dokładnie w oko
padającego Brisbane’a.

Ale strzał nie padł.

Kolejne pociski przeciwpancerne trafiły
w przewracającego się oficera, krótkie serie rozrywały mundur,
przebijały ciało na wylot, rykoszetowały na ścianie za nim. Kiedy
komandor w końcu upadł, musiał mieć ze trzydzieści ran.

– Czysto! – Usłyszał w słuchawce
okrzyk Harrisa, a chwilę potem zobaczył nad sobą przykucniętą
Delaviente. Karabin kobiety nadal był wymierzony w podziurawione
ciało.

– Wszystko w porządku, sir? – Szybko przesunęła
wzrokiem po jego skafandrze w poszukiwaniu ran.

– Nie trafił mnie, spokojnie. – Pułkownik
podniósł się i spojrzał na rozciągniętego na podłodze
Hybrydę. Podniósł leżący obok ciała pistolet, przyjrzał mu się,
wreszcie podał Reese’owi. – Sądzę, że to wasze, poruczniku. Dobra
robota, panie i panowie.

– Zaskoczył mnie. Przepraszam, sir –
burknął niewyraźnie Rivers. Żołnierz podszedł do rogu pomieszczenia,
gdzie Stray kazał zakładnikom złożyć broń. Zarzucił swój karabin
na ramię, a pistolet schował do kabury. Mina kaprala wyrażała skrajne
niezadowolenie z siebie.

– Patrząc na to, co zaprezentował tutaj, trudno
się dziwić. Phillips, co z nadgarstkiem Navarre’a?

– Nic poważnego, ale możemy go odesłać na
„Kanię”, tu nic nie wskóra. – Nie odwracając się do dowódcy,
kapitan sięgnął do apteczki i wyłuskał dozownik medyczny. –
Niemiła rzecz.

– Wedle twojego uznania.

Cały czas zajęty pechowym medykiem, Phillips
skinął głową.

– Szybki był. – Harris zarzucił karabin na
ramię i stanął nad nieżywym komandorem. – Co z ciałem?

– Do hibernatora. Nie potrzebujemy go tutaj,
a odzysk z niego wydaje mi się stratą czasu. Potem piętnaście minut
przerwy.

Oddział szybko zaczął na powrót podejmować
normalne działania. Cross ruszył w korytarz, z którego atakował
Harris, pewnie po techników, a Lister zajmowała się nosem
Riversa.

Harris bez słowa skinął na Irvinga i obaj
żołnierze podeszli do czegoś, co jeszcze kilka minut temu było
komandorem porucznikiem Strayem. Brisbane przez chwilę podążał za
nimi wzrokiem, lekko pocierając podbródek.

– Poruczniku Reese? – powiedział wreszcie.

– Sir? – Psycholog podszedł do dowódcy.

– Przejdzie się pan ze mną. – Pułkownik
wskazał ręką drzwi i, nie czekając, ruszył w ich kierunku.

– Tak jest. – Reese szybko skinął głową
i podążył za nim.

Temperatura w sali pozabiegowej wyraźnie
spadła. Automatyczny system wyłączył ogrzewanie, kiedy wyszedł Stray,
i uruchomił się dopiero teraz. W mroźnym wnętrzu „Skowronka”
pomieszczenia błyskawicznie traciły ciepło. Każdy oddech Reese’
a tworzył białą chmurkę pary wodnej.

– Więc, poruczniku, jak to się stało? –
Brisbane stał tyłem do podwładnego.

– Jak co się stało, sir?

– Dlaczego uznał pan za stosowne oddać swój
pistolet komandorowi Strayowi? – doprecyzował Brisbane. – Jestem
przekonany, że orientował się pan, że ten akurat oficer miał
rozliczne powody, żeby żywić do nas urazę? – Pułkownik obrócił
się, skrzyżowawszy ramiona. Badawcze spojrzenie niebieskich oczu wbiło
się w Reese’a. Porucznik nerwowo oblizał wargi.

– Był potwornie szybki, nie spodziewałem
się…

– Poruczniku Reese, naprawdę chcecie mi
powiedzieć, że po prostu zapomnieliście o zakazie podchodzenia do
komandora z bronią? Nie wierzę, aby tak było, z pańskich akt wynika,
że nie lekceważycie takich rzeczy… Więc zakładam, że zrobiliście
to umyślnie.

Żołnierz przez kilka sekund patrzył na czubki
swoich butów, ale nagle podniósł głowę i z hardą miną spojrzał
dowódcy prosto w oczy.

– Potraktowaliśmy go jak przedmiot. Był
jednym z naszych, ślubował to samo co pan i ja! – wyrzucił
z siebie podniesionym głosem. – A pan chce użyć go jako magazynu
części! To nieuczciwe, nieuczciwe wobec niego, nieuczciwe wobec jego
ludzi, nieuczciwe wobec wszystkich żołnierzy, którzy służą po
naszej stronie. Byliśmy im winni lojalność, sir, i on niczego więcej
nie chciał.

Zamrugał kilka razy oczami, otwarł usta,
jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale zamilkł. Doświadczenie
psychologa brało górę i porucznik szybko opanowywał uwolnione na
chwilę emocje.

Brisbane powoli pokiwał głową. Milczał przez
chwilę, po czym nabrał głęboko powietrza w płuca i wypuścił je
z cichym świstem.

– Czy przypadkiem nie przerabialiśmy tej
rozmowy? A co my byśmy z tego mieli? Gdybyśmy mu pozwolili zrobić,
co chciał?

– Jak to: „co byśmy z tego mieli”? –
Cała twarz psychologa wyrażała nawet nie oburzenie, ale pogardę. –
Grzebanie swoich to jedna z rzeczy, która odróżnia nas od zwierząt. To
oznaka człowieczeństwa, honoru, jakiegokolwiek poszanowania dla
zasad.

Brisbane uśmiechnął się smutno i pokręcił
głową, jakby patrzył na niegrzeczne dziecko.

– To prawda. I prawdopodobnie w liniowym oddziale
poparłbym pański punkt widzenia. Pracujemy jednak dla Dowództwa
Operacji Specjalnych. Zajmujemy się wygrywaniem wojny, a przynajmniej
nieprzegrywaniem jej. Technologia, którą znaleźliśmy tutaj, jest
bezcenna. Bardzo dosłownie, poruczniku. Na tyle bezcenna, że jak
sądzę, nie możemy sobie pozwolić ani na honor, ani na zasady.

– Proszę mi wybaczyć, sir, ale jeśli przestaniemy
być ludźmi, żeby wygrać wojnę… To może nie warto.

Brisbane parsknął cichym śmiechem.

– Warto. Jak najbardziej warto. Nie „my,
ludzie” popełniamy te… nieludzkie czyny. Ja je popełniam. Pan je
popełnia. Operacje Specjalne robią takie rzeczy. Inni mogą sobie
być szlachetni do woli. Zresztą, pewnie po wojnie za to odpowiemy,
nie zdziwiłbym się.

– Jak to…?

– Część pracy. Ktoś musi robić wszystkie
złe, paskudne rzeczy. Padło na nas. Kiedy już to wszystko się
skończy, ktoś przypomni sobie, że trzeba uspokoić sumienie,
i zapewne będę pośród szacownej grupy przykładnie ukaranych. Być
może pan też.

Reese zamilkł. Zapewne nie tego się
spodziewał. Większość nowych nie tego się spodziewała.

– Wie pan, poruczniku, jest pan
psychologiem. Naprawdę spodziewał się pan, że ustąpię?

– Miałem nadzieję… – Żołnierz zająknął
się. Przez kilka sekund wpatrywał się w Brisbane’a, przygryzając
wargi. – Nie, nie spodziewałem się.

– A zatem wiedział pan, że będzie strzelanina.
A więc i ofiary. Ilu swoich kolegów z oddziału był pan skłonny
poświęcić, żeby komandor Stray mógł zabić swoich ludzi?

Reese zamrugał kilka razy. Nabrał powietrza
w płuca, ale nic nie powiedział.

– Ludzkie odruchy, jakkolwiek chwalebne, często
są dosyć nieprzemyślane. – Brisbane kontynuował spokojnym głosem,
bez śladu drwiny. – Stray na szczęście rozumiał sytuację. Że
w tej walce może tylko przegrać. Dlatego nie nacisnął spustu.

– Dał się zabić?

– Zablefował. My sprawdziliśmy. Po prostu
wiedział, że nic więcej nie ugra. Mógł mnie jeszcze próbować
zastrzelić, ale to nie zmieniłoby sytuacji. Ta sama przysięga,
która panu tak teraz ciąży, zapewne skłoniła go do wzięcia pod
uwagę skutków, szerszych skutków, otwarcia ognia. Zakładam, że
orientował się w sytuacji tak samo dobrze jak pan. Ale był lepszym
żołnierzem. Szanuję go za to, naprawdę. – Pułkownik zmrużył
oczy i w namyśle spojrzał w przestrzeń. – To, albo postrzał
sparaliżował mu rękę, nie chcę przesądzać sprawy.

Psycholog popatrzył na dowódcę.

– Co się ze mną stanie?

– Nic. Jestem gotów zakończyć tę sprawę między
nami. Jest pan dobrym fachowcem, potrzebujemy takich osób, choćby
dlatego, że czasem pańskie przekonania mogą być przydatne. Oczywiście
rozumie pan, że tego rodzaju działania wbrew wyraźnym rozkazom nie
będą tolerowane w przyszłości.

– Tak jest, sir. Przepraszam, sir.

– Więc wracajcie do reszty oddziału, przyda im
się zawodowiec. Morale jest dosyć… średnie.

– Rozumiem. – Reese odwrócił się i ruszył
w stronę drzwi, ale zatrzymał się w pół kroku. – Sir?

– Słucham, poruczniku.

– Komandor Stray, gdyby zdecydował się
wystrzelić… Pan przyszedł, zakładając, że jednak tego nie
zrobi?

– Dobry żołnierz zawsze jest gotowy na
śmierć. W tym przypadku jednak było o wiele mniej dramatycznie. Kiedy
rozmawialiśmy ostatnio, pozwoliłem sobie załadować do pańskiego
pistoletu uszkodzony soft.

Reese przez chwilę stał nieruchomo, po czym
odwrócił się ponownie i wyszedł.

8 stycznia 2211 ESD, 20:59

Brisbane stał w ciemnym pomieszczeniu
kriogenicznym rozświetlanym tylko przez blade, nikłe światła kapsuł
hibernacyjnych.

Pierwsza Kompania Hybryd wkrótce miała oddać
ostatnią przysługę Unii. Za mniej niż godzinę pierwsi żołnierze
powędrują na stół operacyjny.

Mężczyzna podszedł do pierwszego z brzegu
hibernatora. Przetarł rękawicą oszronioną osłonę i przyjrzał się
leżącej w środku kobiecie.

Bosman Madeleine Tailles, jak mówił ekran komputera
sterującego urządzeniem.

W pobliżu nie było nikogo, więc nikt nie usłyszał
cichych słów, które pułkownik powiedział, może do siebie,
a może pod adresem śpiącej Hybrydy. Przez chwilę trzymał jeszcze
dłoń na przezroczystej osłonie, a potem obrócił się i ruszył
z powrotem w stronę oświetlonych i wypełnionych życiem pomieszczeń
ambulatorium.

Za nim, świecąc zimnym, błękitnym światłem,
pozostały stalowe trumny hibernatorów.

1

Baza Marynarki Wojennej EU Narvik

4 lutego 2211 ESD, 04:06

Za iluminatorem właśnie dokował „Królewski
Dąb”. Olbrzymi lotniskowiec wisiał przy głównym stanowisku
cumowniczym bazy Narvik, otoczony rojem błyszczących niczym świetliki
pojazdów technicznych. Niewielkie, jednoosobowe stateczki uwijały się
jak w ukropie, montując rękawy transportowe, podłączając systemy
zewnętrzne i oznaczając granice strefy dokowania bojami.

Generał Solskjaerd obserwował ich bezgłośny
taniec od kilku minut. Brisbane, stojący przy biurku przełożonego,
czekał cierpliwie.

Wreszcie starszy, niski mężczyzna odwrócił
się w jego stronę. Przygładził siwe włosy.

– Więc „Kalipso”, „Cień”
i „Sztorm”. Trzy z pięciu naszych okrętów do działania za liniami
wroga.

– Tak jest. Zdaję sobie sprawę z przekroczenia
swoich kompetencji. Uznałem jednak sprawę za pilną.

– Ze względu na stare logi nawigacyjne. – Szef
Dowództwa Operacji Specjalnych nie zmienił tonu.

– „Alta” spotkała się ze „Skowronkiem”,
wykonały razem dwa skoki. Nawet śladowe dane dotyczące jej lokalizacji
nadal są lepsze niż żadne, a skoro „Skowronek” się znalazł… –
Brisbane wzruszył ramionami. – Tonący brzytwy się chwyta. To szansa,
której po prostu nie możemy przepuścić. Nie będzie drugiej.

Wąskie usta generała wykrzywiły się w ponurym
uśmiechu. Starszy mężczyzna w zamyśleniu wbił wzrok w hologram
strategiczny. Sześćdziesiąt dwa systemy gwiezdne kontrolowane
przez Unię Europejską mogły wydawać się wielkim dominium, jednak
mapa nie mówiła wszystkiego. W ciągu kilku miesięcy po Dniu wojna
pochłonęła większość gęsto zaludnionych systemów – tak się
składało, że miały one również najbogatszą infrastrukturę,
a przez to stanowiły ważne cele strategiczne. Ocalała ludzkość szybko
zaczęła przypominać grupy złomiarzy walczące na gruzach cywilizacji
o resztki spadku. Często pod szumną nazwą „kontrolowanego systemu
gwiezdnego” kryły się dwie stacje górnicze, po stu pięćdziesięciu
ludzi na każdej i frachtowiec, który zawijał do nich raz na pół
roku. Obecnie rozpaczliwie brakowało funkcjonującego przemysłu
utraconego na rzecz wrogów, zniszczonego lub zaginionego, kiedy po
utracie danych nawigacyjnych do części kolonii nie dało się po
prostu trafić…

Oczywiście, sytuacja Imperium i Stanów Zjednoczonych
prezentowała się podobnie, ale Chińczycy dysponowali niemal dwukrotnie
większym terytorium, a Amerykanie pozostawali niewiele w tyle. Matematyka
zdecydowanie była wrogiem Unii.

Przez kilka chwil obaj oficerowie milczeli. Wreszcie
Solskjaerd uruchomił ekran osobisty i spojrzał po raz tysięczny na
wyświetlony raport.

– Właściwie wbrew prawdopodobieństwu… Ma pan
szczęście. Wygląda na to, że wszyscy mamy.

– Nie cieszmy się zbyt wcześnie. Na sygnał
wywoławczy wrak odpowiedział szerokopasmówką. Nie ma możliwości,
żeby Amerykanie go nie wyłapali. „Sztorm” zagłuszył raport
lokalnego garnizonu, ale to kwestia dni, zanim się zorientują, że
coś jest nie tak…

Solskjaerd przygarbił się lekko, wpatrzony przed
siebie niewidzącym wzrokiem. Milczał. Podejmował decyzję. Brisbane
czekał cierpliwie. Przełożony, choć wyglądał niepozornie, był
jednym z najbystrzejszych umysłów, jakie miała do zaoferowania kadra
oficerska Unii Europejskiej. W głowie starszego człowieka ścierały
się koncepcje, analizowane były wykresy zysków i strat, ważone
krótko- i długoterminowe konsekwencje decyzji.

Wreszcie generał na powrót się wyprostował.

– Więc trzeba będzie tam uderzyć. Zyskamy
trochę czasu i będziemy mogli w poszukiwania zaangażować
większe siły. Dostanie pan Drugą Kompanię Zwiadu, akurat jest
pod ręką. Zobaczę, ile sił da się przekierować w trybie
natychmiastowym.

– Amerykanie odpowiedzą.

– Tak.

– Trzeba będzie się liczyć ze stratami.

– Tak.

– Na jakie możemy sobie pozwolić?

Generał Solskjaerd przez chwilę wpatrywał się
w wyświetlony na ekranie raport.

– Tak – odpowiedział w końcu.