Strona główna » Obyczajowe i romanse » God Hates Poland

God Hates Poland

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64682-88-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “God Hates Poland

Nowa powieść, nominowanego do Nagrody Conrada za debiut roku, autora świetnie przyjętego Jetlaga.


- God Hates Poland - powiedziała, a ja na to, że jak to, za co? Za wszystko, rzecz jasna. A dlaczego po angielsku? Żeby każdy zrozumiał, że BÓG NAPRAWDĘ HEJTERZY POLSKĘ.

4 lipca 2014 roku, piątek. Ludzie się rodzą, umierają, spotykają i rozstają. Kochają, nienawidzą i tęsknią. Cierpią na jetlag i bezsenność. Ruszają w miasto i wracają do domu. Pod czujnym okiem dronów i kamer internetowych. 

Dla trojga z nich to początek drogi, na końcu której znajduje się odpowiedź na pytanie "skoro Bóg nienawidzi Polski, to dlaczego ją stworzył?"

Za takim nawigatorem jak Wiśniewski chce się iść, takiemu przewodnikowi miło się poddawać. Miasto, nowe technologie, trójwymiarowi bohaterowie uwikłani we współczesność. Jednocześnie czułość i bezwzględność, refleksja i przygoda, groza i humor, a nawet sensacja. Sugestywny, wielowymiarowy, niejednoznaczny świat.
Agnieszka Wolny-Hamkało

 

Biurowa klasa średnia, największa zagadka 3RP. Od jej kaprysów zależy, kto wygra wybory i jaki operator komórkowy wygryzie konkurencję. Ale kim są ci ludzie? O co im chodzi? O czym marzą? Czego się boją? To nie jest smutna książka o blokowisku, tam są faken androidy w Tokio, jak u Dukaja.
Wojciech Orliński



Michał R. Wiśniewski (1979) – pisarz, publicysta, redaktor naczelny magazynów upadłych „Kawaii” i „Anime+”, popularyzator japońskiej popkultury i fantastyki w Polsce. Nominowany do Nagrody Conrada za debiut roku. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, w magazynach „Pulp”, „Nowa Fantastyka”, „Kmag”, a także w książkach Bond. Leksykon, Seriale. Przewodnik Krytyki Politycznej i Berlin – Pascal Lajt. Stały felietonista magazynów „Pixel” i „Arigato”. Autor powieści Jetlag (2014, Wydawnictwo Krytyki Politycznej) i zbioru felietonów Jeśli zginiesz w grze, zginiesz naprawdę (2014, Bookrage). Prowadzi bloga: Pattern Recognition (mrw.blox.pl) oraz jetlag.com.pl

Polecane książki

Gorące lato, smak oliwek, wina i pomarańczy. Trzy kobiety w Hiszpanii pod urokiem przystojnych mężczyzn…    Przygoda w Andaluzji. Santiago Silva dowiaduje się, że nowa dziewczyna jego młodszego brata to Lucy Fitzgerald, modelka znana z głośnego skandalu. Santiago przypusz...
Ebook „Francuski, ucz się podróżując – Diukowie Sully. Gramatyka.” zawiera 40 zdań nawiązujących tematycznie do treści broszurki „Benedyktyni i diukowie znad Loary”. Każde zdanie jest dokładnie opisane i zawiera wyjaśnienia dotyczące wymowy oraz konstrukcji gramatycznej. Szczególny nacisk zo...
Tracy Campbell nigdy nie chciała wyjeżdżać z Przystani Nadziei w pochmurnym Oregonie ani opuszczać należącej do jej rodziny od trzech pokoleń sielskiej plantacji żurawiny, na której dorastała. Jednak perypetie życiowe (i miłosne) pokrzyżowały jej plany. Kiedy tragiczne wydarzenia ponownie wywracają ...
Poradnik, nie poradnik, przeczytaj i zdecyduj sam. Książka "Po co Ci Logo?" powstała z moich tekstów pisanych w większości na blogu http://alw.pl, ale też w 2+3D, Beauty&Business, Visual Communication. Podpuszczano mnie do sprokurowania jej wielokrotnie, ale jakoś brak było czasu na prze...
Czy wiedźmy latają na miotłach? Jak wygląda sabat? Których ziół użyć w razie choroby? Poznaj świat rytuałów i zaklęć. Świat, w którym czci się lasy, rzeki, słońce i księżyc. Świat, który oprócz ludzi zamieszkują: domowiki, kikimory, rusałki, mamuny, strzygi, południce i wiele innych dobrych lub złyc...
Oddajemy do rąk Czytelników kolejne wydanie dużego komentarza do kodeksu postępowania cywilnego. Autorstwo najwybitniejszych autorytetów polskiego prawa procesowego cywilnego oraz długoletnia obecność dzieła na rynku wydawniczym gwarantują najwyższy poziom merytoryczny i edytorski publikacji. ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Michał R. Wiśniewski

Wszystkim, których nienawidzę

To understand your country, you must understand yourself

It leads you to the path of the least resistance

– Manic Street Preachers, Misguided Missile

Was wir nicht hassen, das lieben wir nicht

– Michael Kunze, Gott ist tot (Sei bereit)

God is in the TV

– Marilyn Manson, Rock is Dead

PROLOG

Zgaszona dioda na obudowie szumiącego cicho laptopa wskazuje, że internetowa kamerka jest wyłączona.

Ale to nie znaczy, że nikt nie patrzy.

Programy szpiegowskie amerykańskiego rządu korzystają z tylnej furtki, wchodzą po cichu i nie oznajmiają swojej obecności. Zapisują fragmenty wideo na przepastnych serwerach.

Gdyby ktoś akurat siedział po drugiej stronie sieci, w dalekim kraju szpiegów, to w małym okienku zobaczyłby niewyraźny obraz. Zgaszone światło w pokoju nie pozwala dostrzec zbyt wielu szczegółów, niedoświetlone fragmenty rzeczywistości zamieniając na puste kwadraty stratnej kompresji. Ale to wystarcza, żeby zobaczyć zwłoki, które bezwładnie spoczywają na fotelu stojącym przy olbrzymim biurku. Ciemność skrywa przyczynę zgonu, krew zastygła na ciemnym swetrze.

Gdyby ktoś patrzył przez kamerkę godzinę wcześniej, dzięki zapalonej lampie ujrzałby tło. Ciasno zastawiona biblioteczka, niska rozdzielczość nie pozwala odczytać tytułów tomów. Szpakowaty mężczyzna w okularach, bliżej sześćdziesiątki niż pięćdziesiątki, pogrążony w lekturze komputerowego wydruku, kreśli uwagi na marginesach. Jego twarz jest znajoma miłośnikom kultury Europy Wschodniej, z wikipedii albo okładek książek przełożonych na najważniejsze języki. Coś odrywa go od pracy, grymasem wyraża zniecierpliwienie. Ktoś wszedł do pokoju. Nie mieści się w kadrze. Ktoś znajomy, mężczyzna patrzy w jego stronę pytająco.

Kamerka nie radzi sobie z tak gwałtownym ruchem. Wyskakujący zza kadru nóż i pchająca go ręka zmienia się w smugę, ale nie ma żadnej wątpliwości, co się dzieje. Szybki, precyzyjny cios prosto w serce i zdumiona mina, która wkrótce zniknie pochłonięta przez ciemność.

Przez najbliższe 48 godzin żaden agent nie będzie oglądał tego materiału i zostanie on skasowany.

Ale to nie znaczy, że nikt nie patrzył.

CZĘŚĆ PIERWSZA1. CZERWONE CONVERSY

4 LIPCA 2004 roku Sławek stwierdził, że najadł się już dość bananów.

Myśl ta przyszła mu do głowy w połowie banana. Mózg zareagował, wysyłając impuls do mięśni szczęki, blade poliki wypełnione miąższem pulsowały coraz wolniej, aż się zatrzymały. Sławek przestał przeżuwać. Stał tak chwilę, zdezorientowany, z niedojedzonym owocem w dłoni, aż wreszcie ocknął się i przełknął, a resztę wyrzucił do śmieci.

* * *

Dziesięć lat później Sławek jest równie zdezorientowany, ale tym razem nie potrafi się ocknąć. Jest święcie przekonany, że gdzieś w tym niedużym dwupokojowym mieszkaniu powinien być jego kindle.

Ale nigdzie go nie ma. Ani na stoliku w mniejszym pokoju, gdzie stoi najtańszy dostępny laptop Apple. Ani w łóżku obok, pod zmiętoloną kołdrą, gdzie Sławek spędził wiele namiętnych chwil z Jools. Ich wspomnienie sprawia, że mózg Sławka zaczyna ponownie pracować. Rzeczywistość transformuje się w ikeowską instrukcję, ciąg prostych kroków, które należy podjąć.

Sławek wyciąga iPhone’a z kieszeni czarnych dżinsów i zbliża do ucha, przytrzymując przycisk home, aż słyszy ciche zachęcające świergolenie interfejsu głosowego.

– Call Julia – mówi.

– Calling Julia, mobile – doprecyzowuje i usłużnie potwierdza Siri. Sławek nie mówi o tym nikomu, ale uwielbia głos swojej cyfrowej asystentki. Przez ciało przebiega mu przyjemny dreszcz, włoski na rękach podnoszą się, jakby przyciągane do naelektryzowanego grzebienia.

Jools nie odbiera. Abonent poza zasięgiem. Może jest pod ziemią, myśli Sławek, spróbuje później.

Kontynuuje poszukiwania. Zagląda pod łóżko. Pudełko po butach Jools, kulki jej skarpet i majtek. Parę numerów magazynów literackich i konsolowych. Nic więcej. Szafa. Ciuchy, nierówno złożone T-shirty z H&M, bielizna w plastikowych koszykach z Tesco; zimno. Plecak! Może włożył do niego zamiast do kieszeni marynarki, a potem zapomniał? Nie, nic z tych rzeczy.

Idzie na balkon zapalić. Nie chodzi o to, że potrzebuje tego kindle’a, teraz, zaraz. Raczej o dziwny niepokój, jaki jego brak wywołuje, zgrzyt na granicy świadomości. Może gdzieś go zostawił? Co za straszne słowo, gdzieś. Gdzieś w domu? W barze? Metrze?

– Siri, where is my kindle?

Siri odpowiada, wyświetlając definicję „Kindle” z wikipedii. Czytnik e-booków, dostępne takie a takie modele.

– You are useless – wzdycha Sławek.

– But… but… – jąka się Siri.

IPhone i komputer ze świecącym logo jabłka wydały mu się niezbędnym minimum w Warszawie. Mieście, które przybysza z prowincji wciąż potrafiło zaskoczyć bezwstydnym bogactwem. Swoją pierwszą powieść napisał na tanim laptopie, ale nie mógłby się z nim pokazać w knajpie, przed którą – odbiera to wciąż jako szok kulturowy – podjeżdżają ferrari. Drogie samochody w Berlinie nie robiły na nim wrażenia, jakby był przyzwyczajony, że Niemcy są bogaci i już. Ale bogaci Polacy? Na samym dnie doliny niesamowitości.

Kindle, w przeciwieństwie do laptopa i komórki, nie służy Sławkowi jako symbol pozorowanego statusu. Kupił go za pierwszą zarobioną na prozie kasę. Była to bardzo pragmatyczna decyzja. Sławek podjął ją po tym, jak o mało nie zginął pod ciężkim tomem spadającym z piramidy książek. Na szczęście nie siedział akurat na kanapie w małym pokoiku w domu rodzinnym, ale gapił się na czajnik w kuchni. Odebrał to wydarzenie jako znak od losu. Kupił czytnik, a potem co tylko się dało, zgromadził w formie e-booków, papierowe wydania opychając na Allegro.

Gasi peta, wraca z balkonu do większego pokoju. Salon połączony z kuchnią. A może to jakiś psikus, może Jools schowała czytnik, dla beki, w szafce z patelniami? Albo w tapczanie przed 42-calowym telewizorem? Zagląda do środka, maca pościel „dla gości”. Mission failed. Poza poduszką, kostką prześcieradła i ubranym w poszewkę grubym kocem w tapczanie nic nie ma, nawet zapomnianej pięćdziesięciogroszówki. Siada i gapi się na swoje odbicie w wyłączonym telewizorze. Obok niego śpią playstation 3 Jools i xbox 360, którego Sławek zarzynał przez ostatni tydzień, grając w The Witcher 2. Późno, dwa lata po premierze, ale wcześniej nie miał czasu. Teraz też nie ma, powinien pisać drugą książkę, ale oczywiście się zablokował. Może to zniknięcie wykorzysta jako alibi? Jak psa, który zjadł pracę domową. „Zacząłem pisać” powie, kombinuje Sławek, wydawcy, „ale gdzieś zaginął mi kindle ze wszystkimi notatkami”. Ciekawe, czy się skapną, że wszystko zapisuje się w chmurze.

Sławek podnosi się i staje na środku salonu, w lekkim rozkroku, chude ręce opiera na biodrach i ciężko wzdycha. Nie zajrzał jeszcze do lodówki, ale absurd tego pomysłu go poraża. Waha się przez chwilę i jednak zagląda. Kindle’a tam nie ma, oczywiście, ale naraz wyobraża sobie, co by było, gdyby faktycznie tam leżał, pod paczkami topionego sera, schowany za pojemnikami z jogurtem naturalnym i humusem. Może to się przyda do prozy, myśli sobie Sławek, do jakiegoś opowiadania o typku z alzheimerem. Idzie do przedpokoju i wygrzebuje moleskina z kieszeni marynarki, kreśli kilka zdań, żeby nie zapomnieć. Odruchowo przegląda kilka poprzednich wpisów, jakby z nadzieją, że znajdzie tam ślad po czytniku. Ale nie znajduje. Inaczej. Same pierdolety tam znajduje.

Sławek potrzebuje motywacji. Nowej gry.

– Siri, Game of Life, add subquest, „znaleźć kindle”, level medium.

– „Znaleźć kindle” – Siri wymawia to „znalezi” – challenge ready, 500 XP.

– Challenge accepted.

Jeśli chcesz wygrać życie, musisz grać. Jeśli chcesz wygrać grę, musisz myśleć jak gra, kalkuluje w myślach Sławek. Pięćset punktów wyliczone przez serwer go nęci, to może sprawić, że przeskoczy dwa albo trzy miejsca w światowym rankingu.

Zaczyna poszukiwania od nowa, tym razem patrząc na mieszkanie jak na scenę przygodówki. Zagląda pod łóżko, wyciąga magazyn ze swoim opowiadaniem, trzecim, które opublikował. Chwilę przegląda, jakby w nadziei, że gdzieś pomiędzy szpaltami znajdzie wskazówkę albo mapę do skarbu.

I wtedy sięga po pudełko po butach. Jest wąskie, długie i czarne, z szarym napisem CONVERSE. Według naklejki Jools nosi czerwone trampki w rozmiarze 37. Postanawia je otworzyć, bo w grach zawsze zagląda się do pudeł i skrzyń, zwłaszcza do cudzych. Co Jools tam może trzymać? Stare listy miłosne od kolesi, o których Sławek nic nie wie, bo na razie postanowili nie rozmawiać o przeszłości? Zdjęcia na golasa? Kolekcję kolorowych karteczek z Czarodziejką z Księżyca? Karty do Pokémona? Pirackie dyskietki z Dyna Blaster na amigę, którą kiedyś miała? A może starą komórkę albo zbiór zbędnych zasilaczy i połamanych kabelków? Sławek przez chwilę waha się, czy powinien to robić, ale przecież to gra, więc mu wszystko wolno. W środku są same papiery.

Serce Sławka zatrzymuje się na chwilę, gdy spośród rachunków, kuponów lotto i odcinków zakładów e-sportowych wyławia dokument, który rozpoznaje od razu. Kwit z lombardu. Trzysta złotych, pod zastaw jego kindle’a.

2. PALMA

Czterdzieści pięć minut później Sławek wysiada z klimatyzowanego 222 na Nowym Świecie, uderza go gorące powietrze. W turystycznym odruchu przygląda się palmie. Straszne faux pas, minus 10 punktów! Ktoś mu kiedyś po pijaku nawciskał kitu, że palma jest Warszawie obca. Sławek naiwnie uwierzył, że nie ma ona nic wspólnego z warszawską tradycją. Nie jest odwieczna jak choćby wuzetka, za którą pokolenia ginęły w wojnach i powstaniach. Z tego powodu Sławek nie przyznaje się nikomu, że mu się palma podoba. Nie poznał Warszawy, w której nie było palmy.

Zbliża się południe. Po ulicy płyną potoki garniturów i garsonek w poszukiwaniu lanczu. Sławek sam ma na sobie lekką sportową marynarkę, która według Franka zadaje szyku niezależnie od okoliczności. Frank, Frank, Frank, myśli sobie Sławek, klepiąc się po kieszeniach, wyczuwając klucze, portfel, fajki, zapalniczkę, moleskina i iPhone’a, spóźniony odruch po wyjściu ze zbiorkomu. Wszystko oprócz kindle’a, zwykle wepchniętego do bocznej kieszeni, znajduje przyczynę fantomowego bólu. Sławek zapala papierosa i kieruje się w stronę kawiarni, w której przesiadywać zwykli literaci piszący o piciu wódki. Sławek nie za bardzo odnajduje się w tego rodzaju prozie, w świecie, którego horyzont wyznacza zasięg rzygu po całonocnej popijawie.

Tak jak podejrzewał, w opustoszałym o tej porze lokalu Frank właśnie dopija drugie danie pierwszego śniadania.

– Franciszku – Sławek robi pistolet z dłoni i wykonuje salut powitalny – nie ma jeszcze trzynastej.

– Sławomirze – kręci głową Frank – nie będzie lepszej pory.

I wykonuje gest, tajemny znak, po którym na stoliku ląduje tacka z wódką. Frank uśmiecha się do kelnerki i kiwa głową, przymykając oczy.

– Posłuchaj… – zaczyna Sławek, ignorując kieliszki.

– Pij – przerywa Frank i w tonie jego głosu jest coś takiego, że Sławek już nic nie mówi, tylko szybkim, wprawnym ruchem wychyla pięćdziesiątkę i patrzy wyczekująco, aż Frank raczy rzucić nieco światła na sytuację.

– Stary Szafrański, mój drogi, nie słyszałeś? – (Sławek kręci głową). – Nie żyje.

Pierwszą reakcją Sławka jest zrobienie zdziwionej miny, wypuszcza powietrze, dolna szczęka lekko opada, a język opiera się na górnych zębach. I stoi zastygły, a przez głowę przelatują łańcuchy skojarzeń, wyeksponowana półka w empiku pełna książek, czarno-białe zdjęcie drukowane na tylnej okładce każdej z nich.

Dzięki niemu rozpoznał starego w ten pochmurny dzień w kwietniu, kiedy jechali razem pociągiem. Taki przypadek, miejscówki w jednym przedziale. Sławek wszedł i zdębiał, aż mu dech zaparło, policzył w myślach do dziesięciu. I nic nie powiedział, bo nie wiedział, co powiedzieć i się wstydził. Przez całą podróż milczał, obserwując bacznie mistrza zza gazety o grach, udając, że czyta relację z międzynarodowego turnieju Bombermana w Katowicach. Tego samego, na którym poznał Jools. Wracał wiele razy do tego zdarzenia, żałując i rozpamiętując, gdyby tylko miał ze sobą jakieś pismo literackie, to może by zagaił. Ale nie miał i już nigdy nie zamienił z Kazimierzem Edwardem Szafrańskim ani słowa.

A teraz to okno możliwości zamknęło się bezpowrotnie.

W obliczu tej tragedii narodowej, światowej Sławek zapomina o swoich małych osobistych problemach, opada bezwładnie na krzesło i znajduje tylko tyle siły, żeby wypić jeszcze jedną wódkę.

BROMANCEIS DEAD

3. KOLEGA Z WOJSKA

– Siekaj skurwysyna – woła Frank, dusząc zaciekle przycisk B na bezprzewodowym kontrolerze. Sławek sieka, chociaż przychodzi mu to z trudem, gra przebija mu się do świadomości jako ciąg rozmytych plam, Frank steruje zieloną smugą, a on czerwoną i razem, ramię w ramię, walczą z hordami plam sraczkowatych.

Z poprzedniego dnia, który płynnie przeszedł w noc, Sławek pamięta tylko ogrom smutku, który utopił w wódce, nie wie nawet, ile wypił, wydaje mu się, że po rajdzie Krakowskim Przedmieściem sturlali się na Powiśle, ale pewności nie ma, majaczy mu się jakaś scena, w której ochroniarz nie chce ich wpuścić, a wtedy Frank zagrywa kartą „czy pan wie, kim ja jestem”, ale czy zadziałało?

– Franciszku, a byliśmy wczoraj w…

– Nie mam pojęcia, Sławomirze, noc wczorajsza jest dla mnie – skurwysynu! umrzyj wreszcie! – zagadką owiniętą w enigmę.

Jakie to ma zresztą znaczenie, szumi w głowie Sławka, dość, że na koniec wylądowali na chacie Sławka, wciąż pustej, i posnęli. A teraz, na kacu, napchani tłustymi tostami z serem, usiłują grać w Castle Crashers. Braterstwo broni, fundament męskiej przyjaźni, w innych czasach mogli być razem w wojsku, w innej rzeczywistości pochodzić z tego samego osiedla i móc dziś się dzielić wspomnieniami lat osiemdziesiątych spędzonych na wspólnych psikusach i chuligance, kiedy biło się honorowo do pierwszej krwi i nigdy nie ciągnęło za włosy, bo tak robią baby.

Ale obaj pochodzą z czasów, w których do wojska trafiały tylko ofiary losu, niepotrafiące zadekować się na studiach albo odpowiednio zakaszleć znajomemu lekarzowi. A ich rodzime osiedla dzieli siedemset kilometrów, Frank to warszawiak od pokoleń, z bloku na osiedlu, o którym ironiczny raper o kręconych włosach nagrał piosenkę, Sławek zaś dziecko Ziem Odzyskanych, z ciasnego mieszkanka „na leningradach” w mieście powiatowym pod Szczecinem, z niskim sufitem i klaustrofobiczną windą. Ale wtedy wszędzie było tak samo, tylko że Frank pisał „chuj”, literacko, a nie plebejsko przez samo ha, jak Sławek, pił colę zamiast pepsi i na resoraki mówił żeleźniaki. Dopiero za granicami tych betonowych heterotopii zaczynał się inny, prawdziwy świat, dostarczający różnych doświadczeń, dzięki czemu Frank jest dziś ustawiony i obyty, wie, kiedy wyjść, a kiedy zostać, a Sławek niekoniecznie, gubi się wciąż w labiryncie ludzkich spraw.

Na szczęście ma Franka, swojego agenta, doradcę i adwokata w jednym, starszego o dwa lata, który ujrzał w tym skromnym literacie z prowincji potencjał i zaopiekował się jak bratem (nawet są podobnie zbudowani), którego nigdy nie miał, środkowy dzieciak z czterema siostrami. Piękna męska przyjaźń, jak na filmach, oparta na takich diamentowych filarach jak wódka, gry i narzekanie na kobiety.

Sławek wciska wreszcie pauzę, nabiera powietrza i zdaje krótki raport na temat incydentu z Jools.

– Powoli, powoli – Frank drapie się po bujnej brodzie, coś, czego Sławek nigdy nie będzie mógł zrobić – narobiła długów hazardowych, zastawiła twój czytnik i zniknęła?

– Czytnik i żelazko, tyle kwitów znalazłem.

– Żelazko! Paradne! Sławomirze, na litość, pamiętaj o trzech zasadach, nigdy nie jedz w knajpie „U mamy”, nigdy nie graj w pokera z kolesiem o ksywce „Doc” i nigdy nie umawiaj się…

– …z dziewczyną, która ma więcej problemów ode mnie, wiem.

– No to dobrze, że wiesz. Jako twój adwokat radzę ci, idź na psy z tym.

– Na psy, na psy – furka Sławek i odpauzowuje grę.

Frank wzrusza ramionami i przyłącza się do rzezi.

4. KARTONY

Tyt, tyt, tyt, tyry, tyt, tyt…

Sławek słyszy dźwięki chiptunesowej melodyjki i sztywnieje, odkłada pada, nie zatrzymując gry, jego rycerzyk zaraz przez to zginie z rąk orków, i podnosi komórkę. Na ekranie iPhone’a widać zdjęcie uśmiechniętej dziewczyny, piegi i utlenione włosy w grubych strąkach z wplecionymi kolorowymi sznurówkami, pomazane tu i tam na różowo i niebiesko.

– Jools – oznajmia Sławek światu i Frankowi.

Wpatruje się w zdjęcie, jakby widział ją pierwszy raz w życiu, tę fotkę zrobił zresztą chyba w dniu, kiedy się spotkali pierwszy raz, w końcu przesuwa palcem po ekranie, żeby odebrać, nie wie, co powiedzieć, więc mówi po prostu „halo”.

Frank podrywa się z kanapy, sprawnym ruchem wyczarowuje paczkę fajek i zmyka na balkon. Nie chce brać bezpośredniego udziału w dramie, wystarczy, że Sławek mu wszystko później opowie. Próbuje zamknąć za sobą drzwi, niepotrzebnie, widzi już, Sławek poszedł rozmawiać do sypialni. Frank wzdycha nad człowieczym losem i stuknięciem wydobywa papierosa z pudełka. Maca się w poszukiwaniu zapalniczki, nie znajduje, na szczęście dostrzega lekko zardzewiałą jednorazówkę leżącą obok popielniczki w kształcie zielonej rury kanalizacyjnej z Mario Bros.

Frank zaciąga się papierosem i patrzy na Warszawę z wysokości siódmego piętra. Nie zwraca uwagi na pomruk miasta, odgłos tła, który bierze za szum własnej krwi, chociaż w Warszawie nie ma takiej ciszy, żeby się go dało kiedykolwiek słyszeć, tak jak nie ma takiej ciemności, żeby zobaczyć gwiazdy. Gwiazdy świecą w interiorze, w górach i w lesie. Ale Frank nie rozmyśla teraz o gwiazdach, zbliża się południe i słońce świeci mu prosto w oczy. Mruży je, gdy bez celu wodzi wzrokiem po wypalonej w pamięci linii wieżowców. Zna każdy budynek, z każdym wiąże się jakaś historia albo anegdota, którą by mógł opowiedzieć, gdyby przykładał wagę do takich rzeczy. Zamyka oczy i widzi inne miasto, pustynię z początku lat dziewięćdziesiątych, gdy zmiany rakowe dopiero zaczęły trawić stolicę. Wieżowce jak inwazja kosmitów, przylecieli któregoś dnia i założyli kolonię, rozbili obóz obok Pekinu i ruszyli czynić sobie ziemię poddaną.

Transformery. Tak Frank nazywa artefakty z okresu przemian, pamiątki z początków polskiego turbokapitalizmu, które kolekcjonuje i wystawia w małej galeryjce w zgentryfikowanej kamienicy na Pradze. Frank myśli o galerii, o jakiejś sprawie, którą miał załatwić, nie, chodzi o coś innego, co powinien zrobić, ale czego nie może wydobyć ze zmaltretowanego alkoholem umysłu.

Z zamyślenia wyrywa go poparzony palec, syczy i wrzuca peta do popielniczki, a potem oblizuje dłoń smakującą tytoniem. Ile będą gadać? Wyciąga komórkę, żeby sprawdzić pocztę i może zajrzeć na ulubioną kamerkę, ale okazuje się, że bateria padła. Trudno. Gapi się bezmyślnie na Warszawę. Warszawa nie zwraca na niego uwagi.

Frank zagląda do środka, Sławek już skończył rozmowę i siedzi na kanapie z twarzą w dłoniach. Jezusie, myśli Frank, żeby tylko się nie poryczał. Wraca do środka i chrząka, oznajmiając swoją obecność.

– No? – dopytuje się wobec braku reakcji.

– Żyje. Przeprasza. Obiecuje, że odda kasę. Tak w skrócie.

– No, to skąd ta mina? – Frank strasznie się cieszy, że Sławek się nie poryczał.

– Trochę się zdenerwowałem.

– Jak bardzo trochę?

– Tak bardzo, że powiedziałem, że nie ma tu po co wracać. To znaczy poza swoimi rzeczami – spokój w głosie Sławka nieco niepokoi Franka. – Przyjedzie z Maryśką, koleżanką znaczy, za godzinę–dwie i się zabierze.

– Uhm.

– Pomożesz mi? Nie chcę, żeby tu siedziały za długo. Nie zniosę tego. Wezmę jakieś pudła ze spożywczaka i ją spakujemy, zanim przyjadą, dobrze? Dużo tego nie ma.

Frank nie chce brać udziału w żenującym, jak zakłada, spektaklu, ale imponuje mu nagle zdecydowanie i stanowczość Sławomira. W windzie zastanawia się, w ilu pudłach mieści się czyjeś życie. Mijają budkę strażnika i samochody zaparkowane w błocie rozjechanego trawnika pod ogrodzeniem osiedla. Sławek myśli już tylko o jednym – za ten życiowy przegryw będzie musiał sobie odjąć kupę punktów w Game of Life.

5. W WIELKIM STYLU

WERONIKA ubrana jest „ostro i na luzie”, akurat na sobotnią domówkę, ale gdyby zabawa miała się przenieść do lokalu, bez problemu przeszłaby selekcję. Nawet bramkarz z kilkuletnim stażem nie rozpoznałby w niej matki czwórki dzieci, ani nawet nie zgadł wieku.

– No i jak nie wrócił na noc, to mu po prostu wyczyściłam konto – skarży się koleżankom na męża. – Trzecie ostrzeżenie, gnojek. Myślałam, zobaczymy, jak sobie poradzi bez kieszonkowego. A on się sfochał i wyniósł do kolegi. Bardzo dobrze, jestem ciekawa, ile wytrzyma. Palant.

Dziewczyny prychają zgodnie.

– A znowuż moja Alisa się od miesiąca odżywia organicznie, bezglutenowo i bez GMO – chwali się Basia. Basia zamieszkuje najwyższe piętro bloku w Wilanowie, jej mąż jeździ włoskim samochodem i mają dwójkę dzieci, w tym półrocznego synka. Niestety, straciła mleko po miesiącu, „w wyniku stresu”, jak tłumaczyła koleżankom, które to dobrze rozumiały, bo same przecież żyją w ciągłym stresie, i zmuszona jest korzystać z ukraińskiej mamki.

– Doprawdy? I co na to Jaś? – Weronika czuje lekkie uczucie zazdrości i wstydu, że nie wie, czy jej Oksana stosuje odpowiednie diety. Musi koniecznie spytać panią Anię.

– Wygląda na zadowolonego! – Basia pokazuje zdjęcie tłustego bobasa, które Weronika zna już z facebooka.

Weronika wysypuje zawartość puzderka na szklany stolik, intensywnie biały proszek rozkłada na trzy porcje, klasycznie, za pomocą czarnej jak wieczna noc karty kredytowej i formuje sobie czterocentymetrową ścieżkę.

Janka jest pierwszy raz i co chwila się dopytuje, co teraz.

– No bierzesz zwinięty papierek i hop, zasysasz jak odkurzacz, w jedną dziurkę na raz, albo w dwie, jak lubisz mieć równowagę – cierpliwie tłumaczy Weronika. – Potem przygotuj się na kwadrans nawały kreatywnej spod znaku jestem bogiem…

– UŚWIADOM TO SOBIE!

– Baśka, przestań, błagam, jestem bogiem, miliony pomysłów, klasyczne krótkie spięcie, chcesz się nagrać? Będzie do pamiętniczka, hihi. Mój pierwszy raz, drogie „Bravo”.

– Aha, fajnie – Janka jest podekscytowana i przerażona jak podczas pierwszej lektury 50 twarzy Greya.

– Potem czekają cię, kochana, jakieś dwie godziny ogólnie pogodnego nastroju, a potem schodzi, bez efektów ubocznych w sumie, ból głowy czasem, obniżenie temperatury ciała, więc zimno, ale to osobnicze, dostaniesz kocyk jakby co.

– Cicho, zaczyna się! – woła Basia.

Faktycznie, okienko na ekranie wielkiego telewizora zamiast komunikatu „Proszę czekać na wznowienie transmisji” pokazuje teraz obraz małego pokoju i zamaskowaną dziewczynę o wielkim biuście wypełniającym czerwony lateksowy gorset.

– Drogie panie – rzecze domina – witajcie w lochu Lady Golgoty. Dziś będziemy oprawiać tego oto wieprza.

Ciągnie za łańcuch i w kadrze pojawia się opalony mężczyzna w obroży, skórzanej masce i lateksowych szortach. Jego umięśnione ramiona pokrywają tatuaże – wyglądająca na przypadkową zbieraninę kompozycja różnych motywów – noży przebijających szarfy, anielskich skrzydeł i rzymskich cyfr. Na piersi ma napisane ŚWINIA i GWAŁCICIEL wściekle różową szminką.

W tle widać szafkę z Ikei pełną akcesoriów, pokaźny zbiór erotycznych narzędzi tortur, o jakich Janka nie mogła dowiedzieć się z literackiego porno dla mamusiek. Skupia się w sobie, dmucha w dłonie i zaczyna nerwowo chichotać, bijąc przy tym brawo jak mała foczka.

Pod okienkiem z obrazem z kamerki widać cennik – ile kredytków trzeba przesłać, żeby Lady Golgota czyniła swoją powinność. Z prawej strony, w okienku czatu, użytkownicy serwisu próbują wysyłać wyzwiska pod adresem Lady Golgoty, szybko blokowani przez moderatorki pokazu.

Weronika postanawia przesłać napiwek, żeby Lady Golgota zabrała się do roboty. Janka zbiera w sobie całą gromadzoną od 37 lat odwagę i wciąga ścieżkę w lewe nozdrze. Słyszy jeszcze, jak Basia woła „SAMIEC TWÓJ WRÓG!”, a potem rozanielona spogląda w oblicze wieczności.

6. POLAROID

4 LIPCA 1994 roku Tomasz obudził się o 6:30 i pomyślał, że nienawidzi poniedziałków. Usiadł na łóżku i powoli otworzył oczy. Poranne promienie słońca omiotły Nową Hutę i wpadły do jego pokoju, rozpraszając się na firance. Ziewnął, zaczął się przeciągać, i wtedy przypomniało mu się, że przecież ma wakacje. Zignorował więc odgłosy krzątających się rodziców, które dobiegały z kuchni i łazienki, owinął kołdrą i powoli zanurzył się we śnie.

* * *

Dwadzieścia lat później Tomasz spogląda na zegarek. W Krakowie dobiega siódma rano, ale tu, w Tokio, jest już prawie druga po południu. Tomasz czuje, jakby zanurzył się w koszmarze. Niebo nad miastem przepuszcza całe kosmiczne promieniowanie, myśli Tomasz, zdyszany i spocony w czarnym garniturze. Czerń topi się na nim i spływa na chodnik, idzie, zostawiając plamy oleistej zawiesiny, ciemnej jak tokijskie kruki. Wyciąga chusteczkę i przeciera czoło, zdejmuje na chwilę okulary, najzwyklejsze przeciwsłoneczne raybany, upewnia się, że nie idzie przez żadną z wirtualnych instalacji Hiroshiego, nie mają zamontowanych żadnych kamer ani ekranów rozszerzających rzeczywistość. Te wszystkie zwidy z upału i stresu, najwyraźniej. W najbliższym automacie kupuje schłodzoną wodę o smaku arbuza. Wypija duszkiem, aż czuje w gardle ból po chłodnym uderzeniu. Kaszle w chusteczkę i idzie do metra.

Wyróżnia się z tłumu, jest wyższy co najmniej o głowę od większości mieszkańców miasta, ale nikt nie zwraca na niego uwagi. Porusza się jak tokijczyk, instynktownie wyczuwa rytm miasta i zdyszanego tłumu, nie łazi jak zagubiona turystyczna łajza, jaką był jeszcze dwa lata temu.

Gdy tu przyjechał, od razu zakochał się w Tokio. Rzucił się łapczywie na wszystkie turystyczne atrakcje. Te mekki nerdowskie. Salony gier, które dawno zniknęły z Europy, chociaż tam nigdy nie dorastały do pięt japońskim odpowiednikom. Sklepy z używaną elektroniką w Akihabarze. Księgarnie z mangami i cycatymi figurkami. Tokyo Tower, miejsce pielgrzymek wszystkich fanów Sailor Moon i X-1999. Standard z przewodnika. Prawdziwe miasto, nie tę neonową skorupkę dla zachodnich otaku, poznał później. Zobaczył całą jego skrytą pod krzykliwymi kolorami szarość.

Przed wejściem do świątyni kątem oka rejestruje dwóch mężczyzn. Starszy, siwy, w popielatym garniturze, zwraca uwagę Tomasza starym aparatem Polaroida trzymanym w rękach. Jego młodszy towarzysz ubrany jest w dżinsy i, mimo upału, amerykańską kurtkę bejsbolową. Ich wzrok na chwilę się spotyka, Tomasz czuje się bezpieczniej za zasłoną ciemnych okularów.

Tomasz dostrzega rodzinę Momoko. Jej brat Hiroshi wygląda dziwacznie w czarnym garniturze, nie widział go nigdy w formalnym stroju. I nigdy nie przypuszczał, że zobaczy. Tomasz ściąga okulary, podchodzi do rodziców i dziadków Momoko. Nie zdążył nauczyć się japońskiego, zna tylko podstawowe zwroty potrzebne do przetrwania w mieście. Teraz musiał poznać nowe słowo, kłania się każdemu z osobna i mówi „goshuushou-sama desu”.

Wchodzi do środka, wyciąga z kieszeni kopertę z pieniędzmi i podaje kobiecie zbierającej kondolencje. Odbiera od niej pudełko z upominkiem i podziękowaniem za przybycie. Tomasz ma wrażenie, że papierowa torebka z pudełkiem waży co najmniej dziesięć kilo. Zajmuje miejsce po stronie „dla gości”. Po stronie rodziny, na krześle w pierwszym rzędzie, siedzi ukochany pies Momoko. Tomasz stara się unikać wzroku Momoko patrzącej na niego z czarno-białego zdjęcia. Nie wie, czy da radę podejść i zapalić trociczkę.

Zamyka i otwiera oczy, z nadzieją, że się obudzi.

* * *

Wychodząc, Tomasz mija dwóch mężczyzn, którzy ciągle stoją tam, gdzie widział ich ostatnio. Garnitur i sportowiec. Dziwna para.

Po kilku krokach orientuje się, że idą za nim. Zatrzymuje się i obraca, zdejmując okulary. Wpatruje się w nich pytająco.

Starszy mężczyzna burczy coś po japońsku, młodszy od razu przechodzi na angielski.

– Bardzo przepraszam. Jestem detektyw Shinichiro Hirata, a to mój kolega Takeshi Watabiki. Chcielibyśmy chwilę porozmawiać. Zadać kilka pytań w sprawie panny Momoko Ozaki.

Tomasz dopiero teraz dostrzega odznakę policji metropolitalnej w ręku starszego mężczyzny.

– Czy to przesłuchanie?

– Nie, to nie przesłuchanie – Shinichiro wymawia to „interogeszon” – tylko rozmowa. Nie chcemy sprawiać kłopotu, ale to ważna sprawa.

– Oczywiście.

– Sprawdzamy różne wersje wydarzeń. Potrzebujemy dowiedzieć się czegoś więcej o pannie Ozaki.

Detektyw Watabiki bez słowa robi Tomaszowi zdjęcie polaroidem.