Strona główna » Obyczajowe i romanse » Hausfrau

Hausfrau

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-631-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Hausfrau

Anna Benz, trzydziestosiedmioletnia Amerykanka, mieszka ze szwajcarskim mężem Brunonem, bankierem, i trojgiem małych dzieci na idealnym jak na pocztówce przedmieściu Zurychu. Chociaż prowadzi wygodne, uporządkowane życie, kobieta wewnętrznie się rozpada. Dryfująca, coraz bardziej niezdolna do nawiązania łączności z emocjonalnie niedostępnym Brunonem czy nawet własnymi uczuciami i myślami, Anna próbuje się pobudzić nowymi doświadczeniami: kursem niemieckiego, jungowską analizą i seksualnymi przygodami, które mają jej zrekompensować poczucie wykluczenia w obcym kraju. Sytuacja staje się coraz bardziej zagmatwana, napięcie narasta, a życie zaczyna wymykać się Annie spod kontroli. I właściwie nie ma drogi powrotnej… Intymna, intensywna i rozdzierająca opowieść o małżeństwie, wierności, seksie, moralności, jaźni, a także o niemożności asymilacji w obcym kraju. Manewrując pomiędzy pożądaniem a miłością, winą a wstydem, wymówkami a przyczynami, Anna Benz jest elektryzującą bohaterką, której namiętności i wybory czytelnicy będą rozważać z furią i świadomością, że wszystko to jest im znane. Jej historia ze szczerością i wielkim pięknem ujawnia to, jak sami siebie tworzymy, jak siebie tracimy – i jak czasami dokonujemy katastrofalnych wyborów, żeby siebie odnaleźć. „Ponad sto lat po publikacji Pani Bovary i Anny Kareniny poetka Essbaum udowadnia w swoim debiucie powieściowym, że nadal istnieje rozległe terytorium psychiczne do opisania w historii ‘przeważnie dobrej żony’... Realizm dylematów Anny oraz precyzyjna konstrukcja powieści to cuda formy... Powieść mistrzowsko zmierza ku nieuniknionemu końcowi, a Anna zapewne będzie wywoływała silne uczucia u czytelników długo po lekturze”. ‒ Publishers Weekly „Zahipnotyzowała mnie ta książka. Hausfrau tworzy kompletny, absorbujący świat, w którym nic nie jest takie łatwe, jak powinno być, według pełnych nadziei opowieści, które sami sobie opowiadamy. To powieść pouczająca, traktująca charakter, przeznaczenie i nasze wybory tak poważnie, jak może zrobić to powieściopisarz”. ‒ Sheila Heti, pisarka

Polecane książki

Niniejszy poradnik zawiera opis przejścia zadań głównych jak i pobocznych dostępnych w grze Divinity: Orginal Sin, wraz z licznymi ilustracjami przedstawiającymi kolejne etapy rozgrywki. Znajdziesz w nim również dodatkowe, autorskie porady odnośnie przejścia danych zadań. Znajdziesz tutaj porady dot...
W poradniku do gry Twierdza 3 poza opisem przejścia znajdziesz: opis wszystkich jednostek, budynków, struktur zamkowych, dzięki niemu dowiesz się także o wszystkich procesach produkcyjnych dotyczących wytwarzania żywności, dóbr prestiżowych oraz broni.Twierdza 3 - poradnik do gry zawiera poszukiwane...
Pierwsza książka w dorobku wyróżniającego się poety najmłodszej generacji. Tom Powieka przynosi utrzymaną w formie szkicu (część pierwsza) i filmowego scenariusza (część druga) swobodną parafrazę historii Batmana. W przewrotny i ironiczny sposób autor konfrontuje współczesną ba...
Czym jest klaps? Dlaczego bijemy dzieci akurat w pośladki? W jaki sposób bite są dzieci w innych kulturach? Jakie są techniki bicia dzieci? Czy lanie może być aktem miłości? Czy i jak zmieniało się społeczne przyzwolenie na stosowanie kar cielesnych? Jaki jest stosunek Kościoła do takich kar? Jakim ...
To nie jest książka do czytania. To talia technik wpływu! Perswazyjny poker to książka oparta na pomyśle krótkich i praktycznych rozdziałów. Jej struktura to 54 karty, tak jak w klasycznej talii kart do gry. Znajdziesz w niej przekrojową wiedzę z zakresu perswazji konwersacyjnej, komunikacji, prezen...
Ekscytująca powieść mistrza kryminału z burzliwą historią z pierwszej połowy XX wieku w tle. Lipiec 1932 roku. Europa pogrążona jest w głębokim kryzysie ekonomicznym. Z każdym dniem przybliżającym termin wyborów do Reichstagu społeczeństwo niemieckie coraz bardziej się radykalizuje. Tymczasem urzędu...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jill Alexander Essbaum

Tytuł oryginału:

HAUSFRAU

Copyright © 2015 by Jill Alexander Essbaum

All rights reserved.

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Małgorzata Najder

Korekta: Joanna Radkiewicz, Magdalena Bargłowska, Aneta Iwan

ISBN: 978-83-7999-631-5

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla mojego ojca Jima Schultza

1942-1999

Gdy poranne niebo czerwienieje

I nad nami promienieje,

Ty, o Panie, ukazujesz się w tym świetle,

Kiedy Alpy jaśnieją chwałą,

Módlmy się do Boga, Jemu się oddajmy,

Bo czujemy i rozumiemy,

Bo czujemy i rozumiemy,

Że On mieszka w tej krainie.

Że On mieszka w tej krainie.

– PIERWSZA STROFA SCHWEIZERPSALM,SZWAJCARSKIEGO HYMNU NARODOWEGO

Jak wszystko, co metafizyczne, harmonię pomiędzy myślą a rzeczywistością znaleźć można w gramatyce języka.

– LUDWIG WITTGENSTEIN

Człowiek, który nie przeszedł przez piekło swoich żądz, nigdy ich nie przezwyciężył.

– CARL JUNG

Miłość to ogień. Nigdy jednak nie potrafisz przewidzieć, czy ogrzeje ci serce, czy spali na popiół twój dom.

– JOAN CRAWFORD

wrzesień1

Anna przeważnie była dobrą żoną.

Pociąg, którym jechała późnym popołudniem, najpierw szarpnął, potem zwolnił na zakręcie, by wreszcie wtoczyć się na Bahnhof Dietlikon trzydzieści minut po pełnej godzinie – jak zawsze. To nie jest porzekadło, ale niezbita prawda: szwajcarskie pociągi kursują punktualnie. Pociąg S8 zaczynał w Pfäffikon, miasteczku oddalonym o trzydzieści kilometrów. Trasa pięła się wzdłuż Zürichsee z przystankami w Horgen na zachodnim brzegu jeziora, w Thalwil, w Kilchberg. Małe miasteczka, w których prowadzono małe życie. Od Pfäffikon pociąg zatrzymywał się szesnaście razy, nim docierał do Dietlikon, miasteczka, w którym Anna wiodła własne maleńkie życie. Tak oto przyziemny fakt w postaci kolejowego rozkładu jazdy kształtował codzienne plany Anny. Z Dietlikon nie jeździły do miasta autobusy, taksówki były drogie i niepraktyczne. Chociaż rodzina Benzów miała samochód, Anna z niego nie korzystała. Nie zrobiła prawa jazdy.

Jej świat ściśle więc wyznaczały przyjazdy i odjazdy lokomotyw oraz gotowość Brunona, męża Anny, albo Ursuli, jej teściowej, do wożenia jej w miejsca, do których nie mogła dotrzeć autobusem czy na własnych nogach, chociaż te rzadko niosły ją tak daleko, jak by chciała.

Szwajcarskie pociągi kursują jednak punktualnie i Anna radziła sobie, wywołując przy tym mało zamętu. Lubiła jazdę pociągiem; odnajdowała ukojenie w sposobie, w jaki się kołysał, pokonując kolejne kilometry.

Edith Hammer, także emigrantka, powiedziała kiedyś Annie, że szwajcarskie pociągi spóźniają się tylko z jednego powodu.

– Kiedy ktoś rzuci się pod koła.

Doktor Messerli zapytała Annę, czy kiedykolwiek rozważała samobójstwo lub próbowała odebrać sobie życie.

Na pierwsze pytanie Anna odpowiedziała twierdząco, w przypadku drugiego poprosiła:

– Proszę zdefiniować „próbę”.

Doktor Messerli była drobną blondynką w nieokreślonym, acz późnym średnim wieku. Przyjmowała pacjentów w gabinecie przy Trittligasse, spokojnej brukowanej uliczce na zachód od zuryskiego muzeum sztuki. Studiowała psychiatrię w Ameryce, ale uprawnienia psychoanalityka zdobyła w Jung Institute w Küsnacht, dzielnicy położonej co najmniej siedem kilometrów dalej. Szwajcarka z urodzenia, doktor Messerli władała doskonałą, choć znaczoną silnym obcym akcentem angielszczyzną. Głoski w nosiły kostiumv, a samogłoski były otwarte i wydłużone w paraboliczne łuki: Vhat dooo yooo sink, Anna?, pytała często (zwykle wtedy, gdy Anna była najmniej skłonna do ujawnienia swych przemyśleń).

W telewizji nadawano reklamę znanej szkoły językowej: dowódca okrętu marynarki wojennej prowadzi początkującego radiooperatora na stanowisko. W kilka sekund od rozpoczęcia wachty w głośniku rozlega się niewątpliwie amerykański głos: Mayday! Mayday! Can you hear us? We are sinking! We are sinking! Radiooperator nieruchomieje, ale zaraz nachyla się do mikrofonu i z niejakim wdziękiem odpowiada: Dis is dee Germ-ahn Coast Guard. Po czym pyta: Vhat are yooo sinking about?1

Anna nieodmiennie i nonszalancko wzruszała ramionami, po czym wypowiadała jedyne słowa, które wydawały się warte wypowiedzenia:

– Nie wiem.

Chociaż oczywiście niemal zawsze wiedziała.

To było dżdżyste popołudnie. Pogoda w Szwajcarii jest zmienna, aczkolwiek w kantonie zuryskim rzadko zaskakuje krańcowymi zjawiskami i z reguły nie we wrześniu. A teraz był wrzesień, ponieważ synowie Anny już wrócili do szkoły. Anna szła z dworca, wolno przemierzając karygodne pół kilometra głównej ulicy Dietlikon, przystając przy sklepowych witrynach, tu i tam po trochu odczekując. Postkoitalna euforia się rozwiała, Annie w dłoniach zostały tylko zwiotczałe lejce nudy. To nie było odczucie nowe. Często spadała na nią ta wlokąca się, obezwładniająca apatia. Na widok okularów u optyka ogarnęło ją zniechęcenie. Piramida homeo­patycznych preparatów w aptece wywołała ziewnięcie. Kosz z przecenionymi ścierkami do naczyń koło sklepu SPAR znudził ją niemal śmiertelnie.

Nuda podobnie jak pociągi niosła Annę przez kolejne dni.

Czy to prawda?, pomyślała. Przecież to nie może być cała prawda. I nie była. Godzinę wcześniej Anna leżała naga, wilgotna i otwarta na łóżku nieznajomego w mieszkaniu w dzielnicy Niederdorf, cztery piętra nad zbiegającymi się do rynku alejami i wykładanymi kamieniami uliczkami, przy których w kioskach sprzedawano kebaby, a w bistrach serwowano fonduez ementalera.

Ta odrobina wstydu, którą wcześniej miałam, zniknęła, pomyślała Anna.

– Czy jest różnica pomiędzy wstydem a poczuciem winy? – zapytała Anna.

– Wstyd to wymuszenie psychiczne – odparła doktor Messerli. – Wstyd kłamie. Zawstydź kobietę, a uwierzy, że jest z gruntu zła, że z natury jest kryminalistką. Będzie miała pewność wyłącznie swoich błędów. Nigdy nie uda się jej przekonać, że jest inaczej.

Dochodziła trzecia po południu, kiedy Anna stanęła przed szkołą synów. Primarschule Dorf znajdowała się niedaleko rynku pomiędzy biblioteką a trzystuletnim domem. Miesiąc wcześniej w dzień święta narodowego Szwajcarii rynek był zatłoczony mieszkańcami jedzącymi kiełbaski i kołyszącymi się niczym pijacy do wtóru ludowych melodii granych przez zespół pod niebem jasnym od fajerwerków. Podczas manewrów wojskowych żołnierze parkowali ciężarówki z zapasami na stromych ukośnych uliczkach koło głównej fontanny, która w letnie dni pełna jest chlapiących się nagich dzieci, podczas gdy ich matki siedzą na okolicznych ławkach, czytając książki i jedząc jogurt. Bruno wypełnił obowiązek rezerwisty wiele lat temu, z tego doświadczenia pozostał mu tylko karabin w piwnicy. Co do Anny zaś, to nie lubiła książek w miękkich oprawach, a jeśli synowie chcieli popływać, zabierała ich na miejski basen.

Tamtego dnia na rynku panował niewielki ruch. Przed biblioteką rozmawiały trzy kobiety. Jedna pchała dziecięcy wózek, druga trzymała smycz, na której końcu dyszał owczarek niemiecki, trzecia stała z pustymi rękoma. Były matkami czekającymi na dzieci, młodszymi od Anny o co najmniej dziesięć lat. Wyglądały mlecznie i bujnie w miejscach, w których Anna czuła się zwarzona i zapadnięta. Na twarzach miały, myślała Anna, jaśniejącą lekkość istnienia, odprężenie, wrodzony blask.

Anna rzadko czuła się swobodnie we własnej skórze. Mam napięte rysy i trzydzieści siedem lat, pomyślała. Jestem sumą wszystkich swoich tików. Jedna z matek pomachała do niej i posłała szczery, jeśli nawet obowiązkowy uśmiech.

Tego nieznajomego poznała na kursie niemieckiego. Anno, miałaś w ustach jego fiuta, przypomniała sobie. W gruncie rzeczy on wcale nie jest już nieznajomy. I nie był. Archie Sutherland, Szkot, emigrant i jak Anna uczący się języka. Anna Benz, ucząca się języka. To doktor Messerli zachęciła ją do zapisania się na kurs niemieckiego (a poprzez zwrot przerażającej ironii losu to Bruno nalegał, żeby poszła do psychoterapeuty: Mam dość tego twojego kurewskiego poczucia nieszczęścia, Anno. Idź i doprowadź się do porządku). Doktor Messerli wręczyła Annie rozkład zajęć i powiedziała:

– Pora, żebyś skierowała się na trajektorię, która zmusi cię do pełniejszego uczestnictwa w otaczającym cię świecie.

Afektowana przemowa psychoanalityczki, choć protekcjonalna, trafiła w sedno. Istotnie była pora. A właściwie już minęła.

Na koniec wizyty po kolejnych znaczących namowach Anna się poddała i zgodziła na udział w kursie niemieckiego dla początkujących w Migros Klubschule; to był ten sam kurs, na który powinna się była zapisać, kiedy dziewięć lat wcześniej przyjechała do Szwajcarii – nieśmiała, pozbawiona przyjaciół i już rozpaczająca nad swoim losem.

Godzinę wcześniej Archie zawołał do Anny ze swojej kuchni: Napije się kawy? Herbaty? Coś do jedzenia? Czegoś potrzebuje? Czegokolwiek? Zupełnie niczego? Anna ubrała się ostrożnie, jakby w szwy jej ubrania ktoś powtykał ciernie.

Z ulicy dobiegały coraz głośniejsze krzyki dzieci wracających po przerwie na lunch do szkoły i głosy amerykańskich turystów narzekających na strome zbocze wzgórza, na którym zbudowano Grossmünster. Katedra to masywna budowla, średniowiecznie szara i jedyna w swoim rodzaju, z dwiema symetrycznymi wieżami wznoszącymi się na tle fasady i wystającymi ponad kopułę jak uszy czujnego zająca.

Albo rogi zdradzanego męża.

– Jaka jest różnica między potrzebą a pragnieniem?

– Pragniesz rzeczy pożądanej, acz nie niezbędnej. Potrzeba dotyczy rzeczy, bez której nie przetrwasz. Jeśli nie potrafisz bez czegoś żyć, nie przeżyjesz.

Zupełnie nic? Podobniejak doktor Messerli, Archie mówił wspaniale akcentowanym angielskim, którego melodię tworzyły nie zmieniające kształt spółgłoski górnoalemańskiego, ale słowa równocześnie wzburzone i pękające. Oto falujące r, oto szereg samogłosek wpadających na siebie niczym ściśnięte, rozgrzane kowalskie miechy. Annę pociągali mężczyźni mówiący z akcentem. To zaśpiewowi nierodzimej angielszczyz­ny Brunona pozwoliła wsunąć kciuk i język za gumkę swoich majtek na pierwszej randce (udział w tym miała także Williamsbirnen Schnaps, wódka o smaku gruszki, którą oboje się zapijali). W młodości Anna śniła delikatne, wilgotne sny o mężczyznach, których pewnego dnia pokocha, mężczyznach, którzy pewnego dnia ją pokochają. Nadawała im imiona, ale wyposażała w niewyraźne, obce twarze: Michel, francuski rzeźbiarz z długimi, oklejonymi gliną palcami, Dimitri, zakrystian w cerkwi prawosławnej, którego skóra pachniała kamforą, posłonkiem, żywicą sandałowca i mirrą, Guillermo, kochanek z dłońmi matadora. Byli mężczyznami fantomowymi, wytworami dziewczęcej wyobraźni. Ale stworzyła z nich całą międzynarodową armię.

Wyszła za mąż za Szwajcara.

Jeśli nie potrafisz bez czegoś żyć, nie przeżyjesz.

Chociaż doktor Messerli wysłała ją na kurs, Anna znała niemiecki na elementarnym poziomie. Radziła sobie. Ale jej niemiecki był godny uwagi jedynie dzięki temu, jak fatalnie o niego dbała i na jakie herkulesowe wysiłki musiała się zdobywać, żeby go użyć. Przez dziewięć lat radziła sobie jednak z podstawowymi kompetencjami. Anna kupowała znaczki u kobiety na poczcie, konsultowała niejednoznaczne objawy z lekarzami i farmaceutami, opisywała stylistom fryzurę, na jakiej jej zależy, targowała się na jarmarkach, prowadziła krótkie pogawędki z sąsiadami i przyjmowała parę sympatycznych, lecz upartych świadków Jehowy, którzy co miesiąc zjawiali się na jej progu z niemieckojęzyczną wersją „Strażnicy”. A także, choć o wiele rzadziej, udzielała wskazówek dotyczących topografii miasta, stosowała przepisy z programów kulinarnych, notowała, kiedy kominiarz szczegółowo opisywał ryzyko budowlane związane z kruszejącą zaprawą i zatkanymi przewodami, oraz ratowała się przed karą, gdy na żądanie konduktora nie była w stanie przedstawić ważnego biletu kolejowego.

Tylko że jej znajomość gramatyki i słownictwa była słaba, płynność mowy zdławiona, a idiomy i poprawna składnia całkowicie jej umykały. W miesiącu zdarzały się co najmniej dziesiątki sytuacji, kiedy wykonanie zadania przekazywała w ręce Brunona. To on załatwiał sprawy z miejscowymi władzami, on płacił ubezpieczenie, podatki, hipotekę. On wypełniał formularze potrzebne do uzyskania pozwolenia na pobyt dla Anny. I to Bruno zarządzał rodzinnymi finansami, ponieważ był zatrudniony jako menadżer średniego stopnia w Credit Suisse. Anna nie miała nawet konta w banku.

Doktor Messerli zachęcała Annę do aktywniejszego udziału w rodzinnych sprawach.

– Powinnam – powiedziała Anna. – Naprawdę powinnam. – Nie była do końca pewna, czy wie, na czym polega praca Brunona.

Nie było żadnego powodu, dla którego Anna nie mogłaby dołączyć do matek rozmawiających na skwerze, nie istniała zabraniająca tego reguła, nic, co wykluczałoby ją z ich niezobowiązującej pogawędki. Dwie znała z widzenia, jedną z imienia i nazwiska: Claudia Zwygart, jej córka chodziła z Charlesem do klasy.

Anna do nich nie dołączyła.

W charakterze wyjaśnienia Annapodała następującą autocharakterystykę: Jestem nieśmiała i nie potrafię rozmawiać z nieznajomymi.

Doktor Messerli okazała współczucie.

– Obcokrajowcom trudno jest zaprzyjaźnić się ze Szwajcarami.

Problem sięgał głębiej niż nieznajomość niemieckiego, co samo w sobie było już problemem. Szwajcaria to kraj wyspowy, zamknięty w swoich granicach i od dwóch stuleci z wyboru neutralny. Lewą rękę wyciąga do uchodźców i poszukujących azylu, prawą chwyta świeżo wyprane pieniądze i nazistowskie złoto. (Niesprawiedliwe? Może i tak. Ale kiedy Anna była samotna, atakowała bez pardonu). Podobnie jak krajobraz, w którym osiedli, Szwajcarzy także są zamknięci. Z natury skłaniają się do izolacji, spiskują, by outsiderów trzymać na dystans poprzez przyjęcie nie jednego, dwóch lub trzech, ale czterech języków narodowych. Oficjalna nazwa Szwajcarii jest piątym: Confoederatio Helvetica. Większość Szwajcarów mówi po niemiecku i w takim też języku mówi się w Zurychu.

Chociaż ściśle rzecz biorąc, to nie jest niemiecki.

Pisany niemiecki w Szwajcarii to standardowy podręcznikowy Hochdeutsch, ale Szwajcarzy mówią w Schwiizerdütsch, który wcale nie jest standardowy. Nie ma ustalonej ortografii. Nie istnieje klucz wymowy ani wspólne słownictwo. Każdy kanton ma swoją odmianę, a sam język wyskakuje z gardła niczym próbujący wydostać się na wolność zainfekowany migdał. To tylko drobna przesada. Dla ucha nie-Szwajcara brzmi to tak, jakby mówiący tworzył słowa z najdziwniejszych rytmów, najbardziej osobliwych urywanych spółgłosek, niezwykle niepokojących układów otwartych, smukłych samogłosek. Język ten opiera się wszelkim zewnętrznym próbom przyswojenia go sobie, ponieważ każde słowo to szybolet.

Anna posługiwała się absolutnym minimum Schwiizerdütsch.

Anna nie dołączyła do innych matek. Szurała podeszwą brązowego chodaka o chodnik. Poprawiała włosy i udawała, że obserwuje niewidzialnego ptaka latającego jej nad głową.

Trudno kochać mężczyznę poza granicami jego rodzimego języka. A mimo to Anna poślubiła Szwajcara.

Rozległ się dzwonek i dzieci wysypały się z budynku na dziedziniec. Anna pierwszego dostrzegła Victora, przepychał się z dwoma kolegami. Charles szedł tuż za nim, uwięziony w strumieniu rozgadanych dzieci. Widząc matkę, podbiegł do niej, uściskał ją i bez zachęty z jej strony zaczął paplać o wydarzeniach dnia. Victor zwlekał, nie rozstawał się z kumplami i wlókł stopami po ziemi. To był Victor będący Victorem – zachowujący rezerwę, umiarkowanie obojętny. Anna pozwoliła synowi na tę powściągliwość i ograniczyła się tylko do zmierzwienia mu włosów. Victor się skrzywił.

Pierwsze leciutkie wyrzuty sumienia pojawiły się, gdy szli w kierunku domu (w gruncie rzeczy nie mogła nazwać tego doznania pełnowymiarowym poczuciem winy). Ukłucia były rzadkie i niedokuczliwe. Taki poziom obojętności stosunkowo niedawno dołączył do jej patologii. Obudziło to w niej dziwne samozadowolenie.

Benzowie mieszkali nie dalej niż sto metrów od Primarschule Dorf. Ich dom byłoby widać ze szkolnego boiska, gdyby nie Kirchgemeindehaus, dziewiętnastowieczne probostwo ze ścianami wykładanymi drewnem, które stało dokładnie pośrodku. Anna zwykle nie odprowadzała dzieci ze szkoły. Minęła jednak dopiero godzina i nadal czuła dłonie Archiego na piersiach; umiarkowana skrucha była jak najbardziej na miejscu.

Przeprowadzili się do Szwajcarii w czerwcu dziewięćdziesiątego ósmego. Anna, ciężarna i wyczerpana, nie miała sił na dyskusje. Sygnalizowała uległość długimi, cichymi westchnieniami i ukrywała liczne niepokoje w jednej z tysiąca komnat swojego serca. Wypatrywała pozytywów, szklanki do połowy pełnej. W końcu kto nie skorzystałby z okazji do zamieszkania w Europie, gdyby mu ją zaoferowano? W liceum przez większość wieczorów zamykała się w swoim pokoju na klucz i snuła obsesyjne fantazje o licznych gdzie indziej, do których jej mężczyźni pewnego dnia ją zabiorą. W tych bezwładnych, bezwolnych marzeniach oddawała swoim mężczyznom pełnię władzy. Bruno od lat pracował w Credit Suisse. Zastanawiali się: Przyjmie stanowisko w Zurychu? Anna była zamężna, w ciąży, mniej lub bardziej zakochana. To wystarczyło. To wystarczy, myślała.

Przeprowadzili się zatem do Dietlikon, miejscowości położonej na tyle blisko Zurychu, że obsługiwały ją dwa miejskie pociągi. W pobliżu znajdowało się wielkie centrum handlowe. Drogi były bezpieczne, domy dobrze utrzymane, miejskie motto wiele obiecywało. Drukowano je na stronie internetowej i w broszurach, widniało na tablicy stojącej przed Gemeinde oraz na pierwszej stronie „Kuriera”, niewielkiego lokalnego tygodnika: Menschlich, offen, modern. Osobiste. Otwarte. Nowoczesne. Anna cały swój optymizm przelała w te trzy słowa.

Dietlikon było także rodzinnym miastem Brunona. Jego Heimatort. Miejscem, do którego wrócił syn marnotrawny. Anna miała dwadzieścia osiem lat, Bruno w wieku trzydziestu czterech bez wysiłku wkroczył w swoją rodzimą przestrzeń. To było dla niego łatwe – Ursula mieszkała niedaleko przy Klotenerstrasse w domu, w którym wychowała Brunona i jego siostrę Danielę. Oskar, ojciec Brunona, umarł ponad dziesięć lat temu.

Bruno wytoczył solidne argumenty. Mieszkanie w Dietlikon zapewni ich dzieciom (Będziemy mieć więcej? Jesteś pewien? W gruncie rzeczy nawet nad pierwszym porządnie się nie zastanowili) pełne, niczym nieograniczone dzieciństwo, bezpieczne i stabilne. Kiedy Anna przywykła do tego pomysłu (po tym, jak Bruno przyrzekł, że wszystkie kolejne dzieci przedyskutują przed poczęciem), była w stanie uznać, iż przeprowadzka ma swoje zalety. A gdy rzeczywiście się przeprowadzili i w tych pierwszych miesiącach – co wtedy zdarzało się rzadko – ogarniała ją samotność albo tęsknota za ludźmi, rzeczami lub miejscami, choć nigdy by nie przypuszczała, że będzie jej ich brakowało, pocieszała się, wyobrażając sobie buzię dziecka. Będę miała Heinza z ogorzałymi policzkami, który będzie nazywał mnie Mueti? Własną Heidi z jasnymi włosami splecionymi w warkocz? No i Bruno i Anna mniej lub bardziej byli zakochani.

Określenie „mniej lubbardziej” niepokoiło doktor Messerli.

Anna wyjaśniła.

– Ale czy tak nie jest zawsze? W każdym związku dwojga ludzi jedno zawsze kocha bardziej, drugie mniej. Mam rację?

Ośmioletni Victor był najstarszym dzieckiem Anny. Charles miał sześć lat. Rzeczywiście byli różowymi, wykarmionymi mlekiem dziećmi, które Anna sobie wyobrażała. Mieli popielatoblond włosy i orzechowe oczy. Byli zadziornymi, niesfornymi chłopcami, podobnymi do siebie jak dwie krople wody i bez cienia wątpliwości synami mężczyzny, za którego Anna wyszła.

– Ale miałaś więcej dzieci, prawda? To nie mogło być całkowicie okropne.

Oczywiście, że nie. Wcale nie było okropne. Nie zawsze. Nie wszystko nie zawsze nie było okropne. Anna podwajała zaprzeczenia, potrajała je. Dziesięć miesięcy temu urodziła czarnowłosą i śniadą córkę, której nadała imiona Polly Jean.

W pięcioro tworzyli rodzinę Benzów i mieszkali w miasteczku Dietlikon w okręgu Bülach w kantonie Zurych. Benzowie: Bruno, Victor, Charles, Polly, Anna. Prosta i zasadniczo spokojna rodzina mieszkająca przy ulicy Rosenweg – Różanej – prywatnej drodze kończącej się ślepym zaułkiem dokładnie przed ich domem. Sam dom stał u stóp łagodnego zbocza wzgórza, którego szczyt zaczynał się pół kilometra za ich posesją i wyrównywał u podstawy lasów.

Anna mieszkała w ślepym zaułku, przy ostatniej drodze wyjścia.

Dom jednak był przytulny, podwórze większe niż u niemal wszystkich sąsiadów. Na południe od nich ciągnęły się wiejskie domy graniczące z polami kukurydzy, słoneczników i rzepaku. Osiem dojrzałych Apfelbäume rosło za domem i w sierpniu, kiedy drzewa były ciężarne od owoców, ciężkie jabłka spadały z gałęzi na ziemię w rytmie dum-da-dum-dum, prawie tak uporczywym jak lekki deszczyk. Mieli krzaki malin, czerwonych i czarnych porzeczek, a także grządkę truskawek. Podczas gdy warzywniak za domem generalnie leżał odłogiem, Benzowie czerpali przyjemność z krzewów róż z kwiatami we wszystkich możliwych odcieniach, które rosły przy sięgającym uda płotku przed domem. Życie jest różowe na Rosenweg. Czasami Anna tak myślała.

Victor i Charles wtoczyli się przez frontowe drzwi. Nim dotarli do garderoby, powitała ich z kwaśną miną Ursula, przyciskając palec do ust. Wasza siostra śpi!

Anna była wdzięczna za Ursulę – naprawdę była wdzięczna. Ale Ursula, chociaż zwykle nigdy otwarcie nie odnosiła się do Anny niemiło, nadal traktowała ją jak obcy przedmiot, środek zapewniający szczęście Brunonowi (jeśli istotnie wyraz „szczęśliwy” określał Brunona, a Anna była prawie pewna, że nie) oraz naczynie, dzięki któremu na świat przyszły jej ukochane wnuki. Ursula zaoferowała pomoc dla dobra dzieci, nie Anny. Przez trzydzieści lat pracowała w liceum jako nauczycielka angielskiego. Jej angielszczyzna była sztywna, ale płynna, i zgadzała się mówić w tym języku, kiedy Anna była w pokoju, czego czasami nawet Bruno nie robił. Ursula zapędziła wnuki do kuchni na przekąskę.

– Idę pod prysznic – powiedziała Anna.

Ursula, podążając za Victorem i Charlesem do kuchni, uniosła brew i zaraz ją opuściła. To nie była jej sprawa. Anna wzięła ręcznik z bieliźniarki i zamknęła za sobą drzwi łazienki.

Potrzebowała prysznica. Pachniała seksem.

2

– Bez czego nie możesz żyć?

Anna zadała to pytanie Archiemu, kiedy nieostrożnie podawali jedno drugiemu papierosa w łóżku. Anna nie była palaczką. Owinęła się w prześcieradło. Był piątek.

– Bez whisky i kobiet – odparł Archie. – W tej kolejności.

Archie żył whisky. Dosłownie. Gromadził ją, układał i sprzedawał w sklepie, którego był właścicielem do spółki ze swoim bratem Glennem.

Roześmiał się w sposób świadczący, że jest przygotowany na interpretację. Archie i Anna byli od niedawna kochankami, młodymi kochankami, ganz neue Geliebte. Dla siebie wzajemnie stanowili niemal dziewiczą ziemię i wciąż mieli powód, żeby się dotykać. Archie był o dziesięć lat starszy od Anny, ale jego brązowoczerwone loki jeszcze nie zaczęły się przerzedzać, a ciało nadal było sprężyste. Anna odpowiedziała na jego śmiech własnym śmiechem: smutnym i pustym, świadomym, że nowość, choć przyjemna, nie będzie trwała. Nowość to tkanina, która się przeciera w alarmującym tempie. Anna zamierzała się nią cieszyć, zanim zostaną z niej strzępy. Ponieważ strzępy zostaną z niej na pewno.

– Jeśli jesteś nieszczęśliwa, dlaczego nie odejdziesz? – zapytała doktor Messerli.

Anna odpowiedziała bez namysłu.

– Mam szwajcarskie dzieci. W jednakowym stopniu należą do ojca i do mnie. Jesteśmy małżeństwem. W gruncie rzeczy nie jestem nieszczęśliwa. – Potem dodała: – On nie zgodziłby się na rozwód.

– Pytałaś go. – To nie było pytanie.

Anna nie pytała Brunona o rozwód. Nie wprost. Ale w chwilach najbardziej emocjonalnych, w chwilach zniechęcenia sugerowała taką możliwość. Co byś zrobił, gdybym odeszła? Gdybym odeszła i nigdy nie wróciła? Zadawała te pytania tonem przypuszczającym i swobodnie wesołym.

Bruno się krzywił. Wiem, że nigdy nie odejdziesz, ponieważ mnie potrzebujesz.

Anna nie mogła zaprzeczyć. Rzeczywiście, potrzebowała go. To była prawda. I szczerze mówiąc, nie zamierzała odchodzić. Jak podzielilibyśmy dzieci?, zastanawiała się, jakby dzieci były pniem drzewa, a rozwód siekierą.

– Anno, czy jest ktoś inny? – zapytała doktor Messerli. – Czy kiedykolwiek był ktoś inny?

Pora lunchu przeciągnęła się na wczesne popołudnie. Archie i Anna zjedli sery i renklody, popili wodą mineralną. Później odłożyli wszystko na bok i znowu się pieprzyli. Archie doszedł w jej ustach. Smakowało to jak szkolny klej, skrobiowy i gęsty. Robię dobrą rzecz, mówiła sobie Anna, chociaż „dobra” to nie było właściwe słowo. Anna o tym wiedziała. Miała na myśli korzystną. Miała na myśli wygodną. Miała na myśli niewłaściwą pod niemal każdym względem, ale usprawiedliwioną, ponieważ dzięki temu czuję się lepiej, a od tak dawna czułam się bardzo, bardzo źle. Najbardziej precyzyjna była potasowana kombinacja wszystkich tych znaczeń, spleciona w jedno niewypowiedziane coś, co dawało Annie zakazaną, choć niewątpliwą nadzieję.

Wszystkie rzeczy jednak zmierzają do końca.

Tamtego wieczoru, kiedy położyła dzieci spać, pozmywała po kolacji i wyszorowała zlew, by nieskazitelnie błyszczał, jak wymagał tego Bruno (doktor Messerli zapytała: „Czy on naprawdę jest takim ogrem?”, a Anna odpowiedziała nie, co tłumaczyło się jako czasami), rozłożyła na stole notatki i zaczęła robić ćwiczenia z niemieckiego. Ostatnio się opuściła. Bruno zamknął się w swoim gabinecie. Oddzielne samotności nie były w ich relacji czymś niezwykłym, Bruno wieczorami najczęściej wycofywał się do gabinetu. Pozostawiona sama sobie, Anna czytała, oglądała telewizję albo wkładała kurtkę i wychodziła na wieczorny spacer na wzgórze za domem.

Dom, kiedy Anna była w nim sama, często okrywał się całunem nieznośnego, katatonicznego bezruchu. Czy zawsze tak było? Anna skłamałaby, gdyby odpowiedziała twierdząco. Mieli dobre chwile, Bruno i ona. Niesprawiedliwością byłoby przeczenie. I nawet jeśli Bruno z trudem tolerował to, co nazywał jej „napadami melancholii” albo „ponurymi humorami”, on też, gdyby go naciskano, przyznałby się do miłości i sympatii do Anny, które mimo że często zastępowane przez frustrację, zajmowały niewątpliwe honorowe miejsce w jego sercu.

Dopiero w zeszły poniedziałek Anna uzbroiła się w odwagę i posłała samą siebie do szkoły po raz pierwszy od ukończenia college’u. Grupa w Migros Klubschule nosiła nazwę „Niemiecki dla zaawansowanych początkujących”. Kurs przeznaczony był dla tych, którzy mieli już słabą do średniej wiedzę o języku, ale brakowało im wnikliwego zrozumienia gramatyki i umiejętności zniuan­sowanego używania składni.

Migros to nazwa największej sieci supermarketów w Szwajcarii i największy szwajcarski pracodawca. Więcej ludzi pracuje u Migrosa niż w jakimkolwiek szwajcarskim banku z filiami na całym świecie. Migros to jednak nie tylko supermarkety. Są należące do Migrosa księgarnie, stacje benzynowe, sklepy z elektroniką, sklepy sportowe, sklepy meblowe, sklepy z męską odzieżą, publiczne pola golfowe i kantory wymiany walut. Migros zarządza także franczyzą ośrodków kształcenia dorosłych. Nie istnieje szwajcarskie miasto ze znaczącą populacją, w którym nie byłoby przynajmniej jednej Migros Klubschule. Co więcej, nie oferują one wyłącznie kursów językowych. Można się w nich uczyć niemal wszystkiego: gotowania, szycia, robienia na drutach, rysowania, śpiewu. Można się uczyć gry na instrumencie albo wróżenia z kart do tarota. Można się nawet uczyć interpretacji snów.

Zaczynając analizę Anny, doktor Messerli poprosiła ją, żeby zwracała uwagę na swoje sny.

– Zapisuj je – poleciła. – Chcę, żebyś je notowała i przynosiła na nasze spotkania. Będziemy je omawiać.

– Ja nie mam snów – zaprotestowała Anna.

Doktor Messerli to nie zraziło.

– Nonsens. Wszyscy śnią. Nawet ty.

Na następne spotkanie Anna przyniosła sen: Jestem chora. Błagam Brunona o pomoc, ale on mi nie pomaga. W drugim pokoju ktoś kręci film. Ja w nim nie występuję. Kilkanaście nastoletnich dziewcząt zabija się przed kamerą. Nie wiem, co robić, więc nic nie robię.

Doktor Messerli od razu przedstawiła interpretację.

– To oznaka stagnacji. Kręcony jest film, w którym ty nie występujesz. Dlatego dziewczęta tracą życie. Dziewczęta to ty. Ty jesteś dziewczętami. Ty tracisz życie. Jesteś chora na bierność, jesteś widzem siedzącym bez ruchu w ciemnej sali.

Bierność Anny. Rdzeń, z którego promieniowała większa część jej psychiki. Wszystko sprowadzało się do kiwnięcia głową, do uległości, do Tak, kochanie. Anna była tego świadoma. Nigdy nie zadała sobie trudu, żeby tę cechę zakwestionować albo zrewidować, co oglądane przez szkła niejakiego jałowego wzruszenia samo w sobie wydawało się dowodem. Anna była wahadłowymi drzwiami, ciałem wiotczejącym w ramionach innego ciała, które ją niosło. Łodzią bez wioseł na środku oceanu. Jestem aż tak bezbronna? Owszem, czasami tak to wyglądało. Nie mam własnej woli. Mój kręgosłup ściska szyna. To historia mojego życia. I tak było. Z kuchennego okna rozciągał się widok na jej życie. W trójkącie wyznaczonym przez ulicę, jabłonie i ścieżkę w górę zbocza niewidzialny neon płonął nad sekretnymi drzwiami prowadzącymi do tej samej mrocznej sali kinowej, o której śniła. Anna nie musiała jej widzieć, by wiedzieć, że tam jest. Tytuły się zmieniały, ale filmy niewiele się od siebie różniły. W jednym tygodniu Mogłabyś powiedzieć, co myślisz, wyraź swoje zdanie!, w następnym Nie jesteś ofiarą, tylko wspólniczką. Od lat w repertuarze znajdowała się pozycja: Rezygnacja z wyboru to nadal jest wybór.

No i były dzieci. Anna nigdy nie marzyła o zostaniu matką. Nie pragnęła tego w sposób, w jaki pragną inne kobiety. Ta perspektywa ją przerażała. Mam być odpowiedzialna za inną osobę? Maleńką, bezbronną, zależną ode mnie? Mimo to zaszła w ciążę. A potem znowu i znowu. To po prostu zdarzało się samo z siebie. Anna nigdy nie powiedziała Zróbmy to i nigdy nie powiedziała Nie róbmy tego. Anna nic nie mówiła. (W tej sprawie milczenie zachowywał też Bruno. Dyskusja dotycząca przyszłego potomstwa? Nigdy się nie odbyła).

Rzecz jednak nie była tak straszna, jak się wcześniej obawiała; generalnie i przez większość czasu Anna była zadowolona, że jest matką. Anna kochała swoje dzieci. Kochała wszystkie swoje dzieci. Te piękne szwajcarskie dzieci, których bardziej stanowcza Anna nigdy by nie poznała. Tak więc z bierności Anny wynikały też korzyści. Ta bierność była pożyteczna. Sprawiała, że w domu przy Rosenweg panował relatywny spokój. Pozwalanie, by Bruno podejmował decyzje w jej imieniu, zwalniało ją z odpowiedzialności. Nie musiała myśleć. Podążała za nurtem. Jechała autobusem, w którym za kierownicą siedział ktoś inny. A Bruno lubił prowadzić. Rozkaz poganiał rozkaz. Reguła następowała na pięty regule. Anna szła tam, gdzie wiał wiatr. To była jej naturalna skłonność. Podobnie jak w przypadku tenisa, fokstrota czy posługiwania się językiem obcym praktyka czyniła sprawę łatwiejszą. Jeśli Anna podejrzewała, że w jej patologii jest coś więcej, był to sekret, który chowała na dnie serca.

– Jaka jest różnica między biernością a neutralnością?

– Bierność to posłuszeństwo. Bycie biernym oznacza rezygnację z własnej woli. Neutralność to niezależność. Szwajcarzy są neutralni, nie bierni. Nie wybieramy żadnej strony. Jesteśmy szalkami wagi w idealnej równowadze. – W głosie doktor Messerli brzmiała nuta, która mogła być dumą.

– Niewybieranie. Czy to nadal nie jest wybór?

Doktor Messerli otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale zaraz zmieniła zdanie.

Anna od prawie pół godziny siedziała przy stole i odrabiała zadanie domowe, zanim Bruno wyłonił się z gabinetu niczym świstak z jamy. Podszedł do stołu, ziewnął i potarł oczy. W tym geście Anna zobaczyła synów.

– Jak jest na kursie? – zapytał Bruno. Anna nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio pytał o jej sprawy. Zalała ją przelotna fala uczucia do niego. Objęła go w pasie i chciała do siebie przyciągnąć. Ale Bruno – obojętny albo uparty – nie odpowiedział podobnie. Przeglądał jej papiery. Anna opuściła ręce.

Bruno podniósł kartę z ćwiczeniami i uważnie ją przestudiował.

– Du hast hier einen Fehler – powiedział tonem, który w intencji miał być pomocny, ale który Anna odczytała jako protekcjonalny. Popełniła błąd. – Ten czasownik powinien być na końcu.

Bruno miał rację. W czasie przyszłym i przeszłym orzeczenie trafia na koniec zdania. Jedynie w czasie teraźniejszym czasownik stoi koło rzeczownika określającego wykonawcę czynności. Bruno roztargnionym gestem odłożył kartę.

– Idę do łóżka. – Nie pochylił się, by ją pocałować. Zamknął za sobą drzwi sypialni i położył się spać.

Anna straciła zainteresowanie ćwiczeniami.

Spojrzała na zegar na ścianie. Minęła jedenasta, ale ona nie była zmęczona.

– Poprzez sny do głosu dochodzi psychika – wyjaśniła doktor Messerli. – Im bardziej przerażający sen, tym bardziej nagląca potrzeba, by przyjrzeć się tej części siebie. Jego celem nie jest zniszczenie ciebie. On po prostu wypełnia swój obowiązek w niezwykle nieprzyjemny sposób. – Później dodała: – Im mniejszą uwagę zwracasz na sny, tym bardziej przerażające stają się koszmary.

– A jeśli je zignoruję?

Twarz doktor Messerli oblekła się w powagę.

– Psychika zostanie usłyszana. Ona się tego domaga. Istnieją też inne, groźniejsze sposoby zwrócenia twojej uwagi.

Anna nie zapytała, na czym one polegają.

Późnym wieczorem w większości domów przy Rosenweg panowała całkowita ciemność, lokatorzy już spali. Minęły lata, nim Anna przywykła do tego, że Szwajcaria, ta doskonale zorganizowana machina, nocami zwalnia obroty. Sklepy są zamknięte. Ludzie śpią, kiedy powinni. Jeśli w Stanach nie możesz albo nie chcesz spać, zawsze zostają ci zakupy w całodobowym markecie, pranie w całodobowej pralni, wypad na ciasto i kawę do całodobowej knajpki. Stacje telewizyjne przez całą noc emitują nadające się do oglądania programy. Spora część miasta nigdy nie zawiesza działalności. Światła zawsze gdzieś się palą. To pociecha dla cierpiących na bezsenność.

Doktor Messerli zapytała Annę o bezsenność. Od jak dawna na nią cierpi, w jaki sposób się objawia. Jak Anna sobie z nią radzi. Anna nie miała wiarygodnej odpowiedzi, odrzekła więc:

– Sen nie rozwiąże mojej sytuacji.

Nawet dla jej uszu zabrzmiało to sztucznie.

Kiedy Anna wyszła z domu, zapaliła się reagująca na ruch lampa na ganku. Frontowe schody prowadziły na podjazd. Podjazd otwierał się na ulicę. Plac zabaw na dziedzińcu Kirchgemeindehaus znajdował się naprzeciwko. Anna przeszła przez ulicę, przekroczyła niski drewniany płot i usiadła na drewnianej huśtawce przeznaczonej dla małych dzieci. Dręczyły ją niepokój i przygnębienie, nocne powietrze było tak wilgotne, że aż okrutne.

Nawet Anna przyznałaby, że zbyt często włóczy się ulicami Dietlikon po zmroku. W drugim miesiącu jej pobytu w tym kraju Bruno obudził się w środku nocy i Anny nie było. Nie znalazł jej ani na strychu, ani na dziedzińcu. Wybiegł i zaczął ją wołać. Kiedy nie odpowiadała, wezwał Polizei. Moja żona zniknęła! Moja żona jest w ciąży! Funkcjonariusze przyszli do domu, zadawali przesiąknięte insynuacjami pytania i wymieniali łatwe do odczytania spojrzenia. Czy ostatnio się kłócili? Czy żona coś ze sobą zabrała? Jakie jest ich małżeństwo? Bruno wie, czy ostatnio się z kimś spotykała? Bruno wykrzywił twarz w znak pytający i wepchnął dłonie w kieszenie. Ona jest w ciąży, a teraz jest druga w nocy! Kiedy zdołał odwieść ich od tego kierunku przesłuchania, Anna wróciła do domu. Ledwo przekroczyła próg, Bruno rzucił się i objął ją, jakby była żołnierzem ocalałym z bitwy. Jeden z policjantów powiedział coś cicho i oschle w Schwiizerdütsch, czego Anna nie zrozumiała. Bruno odpowiedział chrząknięciem. Policjanci wyszli.

Kiedy zostali sami i nikt nie mógł ich usłyszeć, Bruno wbił palce w ramiona Anny i potrząsnął nią. Z kim się pieprzysz? Z kim byłaś? Wprawiła go w zakłopotanie w obecności policjantów. Z nikim, Bruno – nigdy! Przysięgam! Bruno sklął ją, nazwał kurwą i cipą. Komu robiłaś laskę? Czyj fiut był w twoich ustach? Niczyj, Bruno, przysięgam! To była prawda. Annę i Brunona łączyła odmiana miłości, a Anna wyszła na spacer, bo nie potrafiła zasnąć. To był tylko spacer! Nic więcej! Zresztą czyj fiut miałby to być? Tak sobie pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos. Zajęło to prawie godzinę, ale w końcu Bruno jej uwierzył. Albo tylko powiedział, że wierzy.

Kot sąsiadów syczał i prychał na coś, przypuszczalnie na jeża. Trzy minuty później kościelny dzwon wybił kwadrans.

Przedstawiając się na pierwszych zajęciach niemieckiego, Anna nie miała żadnych oczekiwań. Pomimo wieku nie była całkowicie odporna na tremę pierwszego dnia w szkole. Przy śniadaniu powiedziała synom, że zaczyna lekcje. Charles słodko zaproponował jej swój piórnik. Charles taki był. Victor milczał, nie miał żadnego zdania. Ursula urządziła przedstawienie, strzepując ścierkę do naczyń.

Deutschkurs Intensiv odbywał się rano, pięć dni w tygodniu. Na pierwsze zajęcia Anna przyszła sześć minut spóźniona i potrąciła torbą kobietę, kiedy się przeciskała, by zająć ostatnie miejsce przy stole. Grupa była umiarkowanie liczna, piętnaście osób w różnym wieku, różnej narodowości i z odmiennymi przyczynami emigracji. Nauczyciel, wysoki Szwajcar imieniem Roland, rozpoczął od polecenia, by każdy z uczestników się przedstawił, wykorzystując nabytą już znajomość niemieckiego. Wskazał blondynkę z ciężkimi powiekami i rozbieganym wzrokiem. Miała na imię Jeanne i była Francuzką. Jej sąsiadka, Martina, także blondynka, choć dziesięć lat młodsza od Jeanne, powiedziała, że przyjechała z Moskwy, kocha muzykę, ale nie znosi psów. Potem kobieta w wieku Anny przedstawiła się jako Mary Gilbert. Pochodziła z Kanady, a do Szwajcarii przyjechała z dziećmi i mężem, który grał na lewym skrzydle w zuryskiej drużynie hokeja. W Szwajcarii była dopiero od dwóch miesięcy. Przeprosiła za swój toporny niemiecki, ale ukończyła tylko kurs podstawowy, a jedynie w tej grupie znalazło się dla niej miejsce. To w gruncie rzeczy nie miało znaczenia. Niemczyzna wszystkich uczestników świadczyła o ich zagranicznym pochodzeniu, była powolna i naszpikowana błędami.

Siedzący obok Mary mężczyzna pochylił się do przodu. Nawet mimo łamanego niemieckiego jego akcent był niewątpliwie szkocki. Z Glasgow, jak Anna miała się dowiedzieć. Nazywał się Archie Sutherland. Kiedy mówił, wodził wzrokiem po krawędziach stołu. Pod koniec swojej wypowiedzi utkwił wzrok w Annie, która siedziała na skos od niego na drugim końcu sali. Po ostatnim słowie lekko zmrużył powiekę – oczko było przeznaczone wyłącznie dla niej. Zarumieniła się pod ubraniem.

Coś w jej wnętrzu zaczęło płonąć.

W grupie był Dennis z Filipin. Andrew i Gillian, oboje z Australii. Tran z Wietnamu. Yuka z Japonii. Ed z Anglii. Nancy z RPA. Alejandro z Peru. Imion dwóch innych kobiet Anna nie dosłyszała. Razem tworzyli małe ONZ.

Przedstawiając się, Anna przywołała na twarz wyglądający na szczery uśmiech (sztuczka, której się nauczyła) i recytowała przećwiczone w głowie słowa. Ich bin in die Schweiz für nine years. Mein Mann ist a banker. Ich habe three children. Ich bin from America. Ich bin, ich bin, ich bin. Kiedy nie była w stanie skłonić języka do powiedzenia niemieckiego słowa, zastępowała je angielskim. Anna nienawidziła się przedstawiać. To było jak otwarcie drzwi.

Anna spojrzała na Archiego. Zafascynowało ją, jak silne wydają się jego dłonie, nawet z tej odległości. Męskie dłonie zawsze ją kręciły. Fiut domaga się dziur, a tych jest niewiele. Ale mężczyzna może położyć ręce, gdzie tylko zechce, wszędzie, gdzie go poproszę.

W kolejce w kantynie podczas pierwszej przerwy na kawę Archie nachylił się ku Annie i przemówił niskim, szemrzącym głosem, rzadko słyszanym poza kościołami czy niszami w muzeach.

– Anna, prawda?

– Tak.

– Jestem Archie.

– Tak słyszałam. – Anna była nieśmiała, choć zalotna. Wolej i lob. On chce zagrać w ping-ponga. Jasne, pomyślała, zagram z nim.

Archie wziął czekoladowy rogalik z rzędu talerzy z ciastkami i położył na swojej tacy.

– Ty też chcesz?

Anna pokręciła głową.

– Nie przepadam za ciastami.

Kolejka posuwała się do przodu w równym tempie. Kantine była zatłoczona, ale szwajcarski kasjer radził sobie bardzo sprawnie.

– Więc co wybierasz, kiedy masz ochotę na gryza?

Och, dobry jest, pomyślała Anna.

– Na gryza? Czy coś do jedzenia?

Archie udał zniecierpliwienie. To było podniecające i szorstkie.

– Co jadasz, kobieto? – Anna zareagowała rumieńcem, zerknięciem z ukosa i półuśmieszkiem. Znowu się przesunęli. – Mąż bankier, mówisz?

– Istotnie tak mówię. – Odpowiedź była zaczepna. Czy flirtuję? Owszem, flirtuję bez pamięci. Od ostatniego razu minęło sporo czasu. Zamierzam wygrać to do końca.

– A co z Anną? Co robi Anna, kiedy nie uczy się niemieckiego?

Anna odczekała sekundę, zanim odpowiedziała:

– Anna robi to, na co Anna ma ochotę. – Powiedz coś z przekonaniem, pomyślała, a świat uwierzy, że to prawda.

Śmiech Archiego był radosny, przebiegły.

– Dobrze wiedzieć.

Dotarli na początek kolejki. Anna zapłaciła za kawę, spojrzała na Archiego i przelotnie się uśmiechnęła, a potem odeszła.

Na zajęciach Roland omawiał niemieckie przyimki: pod, koło, na, z tyłu.

Na koniec drugiej przerwy Archie złapał Annę koło koszy na śmieci.

– Jakie masz plany na popołudnie?

W głowie zaroiło się od cnotliwych odpowiedzi. Anna wszystkie zignorowała. Położyła dłoń na ramieniu Archiego i przysunęła usta do jego ucha.

– Ciebie – szepnęła. To było wszystko.

I co ty na to?, pomyślała Anna, oddalając się. Poczuła chybotliwy ostry dreszcz. Tak, co ty na to. To zresztą nie miało znaczenia. Tamtego dnia odpowiedź na każde pytanie była twierdząca.

To nie były jednak wysilone potwierdzenia. Już wcześniej mówiła „tak”.

Po zajęciach Anna zadzwoniła do Ursuli i powiedziała, że ma do załatwienia sprawy w mieście i nie wróci przed trzecią. Potem Anna i Archie pojechali tramwajem numer 10 ze Sternen Oerlikon, gdzie ulice rozchodzą się promieniście niczym pięcioramienna gwiazda, do Central, przystanku na północnym końcu zuryskiego okręgu Niederdorf, skąd do mieszkania Archiego było pięć minut na piechotę. Dalej nastąpiło półtorej godziny nieskrępowanego niczym seksu.

We wtorek i znowu w środę Anna po zajęciach poszła do Archiego. W czwartek i piątek oboje opuścili kurs.

Anna okręciła się na huśtawce, podciągając łańcuchy, przez co uniosła się wyżej nad ziemię. Podciągnęła stopy i zaczęła wirować w dół. Powtórzyła to wiele razy, aż zakręciło jej się w głowie.

Kościelne dzwony wybijały północ. Ogarnęło ją przygnębienie, zrozumienie drążące jak robak. Tylko w czasie teraźniejszym podmiot tworzy parę z orzeczeniem. Czynność – wszelkie czynności, przeszłe i przyszłe – pojawia się na końcu. Na samym końcu, kiedy nie pozostaje nic innego poza działaniem.

Mimo to Anna wróciła do domu, nim rozległo się dwunaste uderzenie.

3

Anna nigdy nie mogła naprawdę pokochać Steve’a, Boba, Mike’a.

Czuła odrazę do swobodnej apatii, którą sugerowało zdrobnienie. Jakże często zdrobnienie ogłaszało „Jestem sumą wszystkich Mattów, których spotkałaś, średnią artymetyczną Chrisa, Ricka, Jeffa”. Nie chodziło o długość – niewiele jest imion krótszych niż „Anna”. Miała wrażenie, że imię powinno wibrować godnością i znaczeniem człowieka. Powinno móc unieść ciężar i naciski jego osobowości. Jakaś Steffi nigdy nie zostanie mianowana członkinią gabinetu prezydenta, jakiś Chad nigdy jej nie mianuje.

Anna swoim dzieciom nadała imiona ze stosowną rozwagą. Były to imiona amerykańskie, ale wielu Szwajcarów nosiło obce imiona; dzięki sektorowi bankowemu jedna trzecia populacji Zurychu to obcokrajowcy. Na przykład w Credit Suisse, w którym pracował Bruno, zatrudniano wielu Szwajcarów, kilku Niemców, paru Anglików i Amerykanów, a także niemożliwie przystojnego Nigeryjczyka o skórze tak gładkiej i ciemnej jak czekolada Sprüngli. Wszystko z czasem normalizuje się dzięki zróżnicowaniu. Imiona dzieci Anny były w Szwajcarii nietypowe, o ile nie rzadkie. Z tą myślą je wybierała. Lubiła ich imiona. Wydawało się, że pasują do dzieci.

Imię to rzecz krucha. Upuścisz je i może się potłuc.

Jak Steve. Imię mężczyzny, którego Anna nigdy nie mogłaby pokochać.

Anna przyniosła na psychoanalizę niezwykle zawiły sen. Chaotyczny, bez szacunku dla tematu czy okoliczności, nieograniczony geografiami czasu i przestrzeni. Sen pełny znaczących symboli, archetypicznych wyobrażeń i alegorycznych niuansów, Anna była o tym przekonana.

Istniało dwadzieścioro drzwi, przez które doktor Messerli mogła wejść. Zacznijmy od znaczenia konia, mogłaby powiedzieć. Jakie masz skojarzenia z balonami i samolotami? Co według ciebie oznacza to, że kolejka górska jeździ wyłącznie do tyłu? Anno, dlaczego byłaś naga w kościele? Ona jednak nie zadała żadnego z tych pytań, ale postawiła to jedno, którego Anna wolałaby nie usłyszeć.

– W twoim śnie występuje Stephen. Kim on jest?

Psychoanaliza jest kosztowna i traci na skuteczności, jeśli pacjent kłamie, a nawet tylko pomija jakieś szczegóły. Ale analiza to nie szczypce, a prawda to nie zęby: nie można jej wyrwać siłą. Usta pozostają zamknięte tak długo, jak tego chcą. Prawda jest wypowiadana, kiedy sama się wypowiada.

Anna pokręciła głową, jakby mówiąc On nie ma żadnego znaczenia.

Za kwadrans szósta w sobotę rano Annę wyrwał ze snu nienaturalny krzyk. Wyskoczyła z łóżka i zbiegła na dół, pokonując po dwa stopnie naraz. Krzyczała Polly Jean. Wyrzynał jej się ząb. Dziesięć miesięcy to późno na pierwszy ząb; Victor ząbkował, kiedy miał pięć miesięcy, a Charles – cztery. Anna wsunęła kciuk w buzię Polly Jean i potwierdziła obecność małego białego pieńka. Polly odpowiedziała dzikimi niemowlęcymi przekleństwami. Anna wzięła córkę na ręce, uciszała ją, kołysała, próbowała utulić do snu. Albo do wersji snu.

Nie popełnijcie błędu: wszystko ma swoje wersje. Jak wersje prawdy, jak wersje miłości, tak też są wersje snu. Najgłębszy przeznaczony jest wyłącznie dla dzieci i kompletnych głupców. Wszyscy inni muszą płacić nocy myto złożone z niepokoju.

Niebo wciąż było ciemne, w sąsiedztwie panowała cisza. Przez kwadratowe okno nad kołyską Polly widać było skromną iglicę parafialnego kościoła. Benzowie, całkiem dosłownie, mieszkali w cieniu rzucanym przez szwajcarski kościół reformowany. Żyli również w jego symbolicznym cieniu. Przez trzydzieści lat posługi zakończonej dopiero śmiercią Oskar Benz, ojciec Brunona i Danieli, mąż Ursuli, pełnił funkcję Pfarrera. Był pastorem.

Chodzenie do kościoła w Szwajcarii jest kwestią zwyczaju, nie gorliwości. Nawet praktykujący szwajcarski chrześcijanin nie będzie się angażował w manifestowanie swojej religijności. To amerykańskie szaleństwo. Szwajcarska wiara wydaje się bardziej biurokratyczna. Rodzice chrzczą cię w kościele, w kościele bierzesz ślub, w kościele wygłaszają mowę pogrzebową po twojej śmierci, i to wszystko. A mimo to, kiedy Bruno i Anna poszli do Gemeinde wypełnić dokumenty potrzebne do uzyskania pozwolenia na pobyt, zapytano ją o religijne preferencje. Kościoły finansowane są z podatków, pieniądze rozdzielane zgodnie z deklaracjami obywateli.

Chociaż większość szwajcarskich chrześcijan nie uczęszcza regularnie na nabożeństwa, to podobnie jak w Ameryce nawet najmniejsze miasteczka mają przynajmniej jeden Kirche. W Dietlikon były trzy: kongregacja, której Oskar Benz w przeszłości był pastorem, kościół katolicki oddalony od domu Brunona i Anny o pół kilometra oraz grupa wyznawców prawosławia tak nieliczna, że nie mieli stałego adresu i spotykali się w wynajmowanych nijakich budynkach naprzeciwko cmentarza. Ursula chodziła w niedziele do kościoła i czasami zabierała ze sobą wnuki. Bruno i Anna zostawali w domu.

Anna miała pobieżną i chwiejną wiedzę o religii. Kiedy była młoda, jej rodzice w przypływie zapału krótko flirtowali z kościołem episkopalnym. Przez prawie rok sporadycznie chodzili do kościoła, później znaleźli inne zajęcia wypełniające puste godziny niedzielnych poranków (dla matki Anny było to późne śniadanie dla pań, dla ojca – golf). Był to przypadek raczej obojętności niż teologicznego sprzeciwu. Po prostu nie zależało im na tyle, żeby kontynuować. W rezultacie odpowiedzialność za duchową formację Anny spadła na kulturowe przejawy wiary: bożonarodzeniowe Dzieciątko Jezus i jego prezenty, wielkanocnego zmartwychwstałego Chrystusa i jego czekoladowe zajączki oraz Ptaki ciernistych krzewów zdjęte z matczynej półki z książkami.

Anna nie sprzeciwiała się przekonaniom religijnym. Akceptowała je z zasady, choć nie w praktyce. Nie była pewna, czy wierzy w Boga, ale pragnęła wierzyć. Miała nadzieję, że wierzy. W każdym razie czasami. Kiedy indziej wiara napełniała ją przerażeniem. Przed Bogiem nie ma sekretów. Nie wiem, czy to mi się podoba. Tylko że była pewna: to jej się nie podobało.

Ale każdy mógł tak się poczuć na spacerze po centrum Zurychu; Altstadt jest zapchane kościołami o znaczeniu historycznym. Gdziekolwiek się obrócisz, Oko Boga patrzy na ciebie. Fraumünster jest sławna z witraży zaprojektowanych przez Chagalla. Tarcza zegara na wieży Świętego Piotra jest jedną z największych w Europie. Wasserkirche zbudowano na miejscu, gdzie Feliks i Regula – święci patroni Zurychu – zginęli śmiercią męczeńską. A szara, imponująca Grossmünster została wzniesiona dokładnie tam, gdzie według legendy ci sami męczennicy przynieśli swoje odcięte głowy, zanim ostatecznie (i nie mając nic więcej do roboty) oddali dusze śmierci.

Feliks i Regula. Szczęście i porządek. Jakże to było zuryskie, że zanieśli własne głowy na wzgórze!, pomyślała Anna. Idealnie szwajcarski sposób na śmierć – pragmatyczny i właściwy!

Pragmatyczny, właściwy, skuteczny, predestynowany. Właśnie ta teologia najbardziej ze wszystkiego niepokoiła Annę. Anna nie miała żadnych skrupułów, by ten niepokój złożyć u stóp Szwajcarów; to ich adop­towany syn Jan Kalwin twierdził, że niemożliwością jest, by grzesznicy świadomie wybrali drogę do Boga, nauczał, że wszyscy są upadli, głosił, że wszyscy są zgubieni. Nazwał nas niewolnikami nieprawości, bezbronnymi wobec kaprysów Boskiej woli. Nie możemy nic zrobić, by siebie uwolnić. Los każdej duszy jest z góry ustalony. Wieczność zdeterminowana. Modlitwa nie ma sensu. Kupiłeś los, ale loteria jest ustawiona. Więc po co się martwić, skoro nic nie można zrobić? O to chodziło. Nie było po co. Dlatego zawsze, kiedy dopadał ją ten kryzys, Anna przypominała sobie, że tak czy owak to bez znaczenia. Albo jej przeznaczenie zostało z góry określone, albo nie ma przeznaczenia. Nie mogła absolutnie nic zrobić, żeby to zmienić. Dlatego też kiedy się martwiła, nigdy nie trwało to długo.