Strona główna » Obyczajowe i romanse » Hipis

Hipis

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64488-97-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Hipis

W swojej najbardziej autobiograficznej powieści Paulo Coelho pozwala nam przeżyć na nowo wielkie marzenie pokolenia Hipisów o pacyfistycznej przemianie świata. Paulo jest długowłosym, zbuntowanym młodzieńcem, który pragnie zostać pisarzem. Uciekając przed brazylijską dyktaturą wojskową w 1970 roku wyrusza w świat w poszukiwaniu wolności i sensu ludzkiej egzystencji. W Amsterdamie spotyka Karlę, młodą Holenderkę, z którą legendarnym Magic Busem wyrusza do Nepalu, nowego kultowego miejsca na hipisowskiej mapie świata. Podróż przez Europę będzie początkiem ich niezwykłej historii miłosnej i głębokiej przemiany duchowej. 

Powieść o wolności, o młodzieńczym buncie i poszukiwaniu siebie.

Polecane książki

Życie jest starsze od Śmierci!Zanim nastała Śmierć, Życie już było!Kiedy nie będzie już Śmierci, pozostanie Życie!Szloch Czyli rzecz o ucieczce z ciemności to kolejna pozycja moja pozycja. Trochę, a raczej zupełnie inna niż dotychczas wydane.To próba wędrówki w siebie, rozdrapania siebie, zrozumieni...
Dziewczynka mieszka w starym domu w otoczeniu kwiatów i motyli. Zaprzyjaźnia się z pięknym owadem, który nagle znika. Co się zdarzy w urokliwym domu? Zachęcam do przeczytania tej historyjki z zaskakującym zakończeniem....
Oddawana do rąk Czytelnika książka – mimo tytułu – nie bawi się w grę słów. Autorów nie zajmuje żonglerka przepisami ani nie zadowala odnotowywanie słabości pozytywizmu prawniczego. Dyskutują o problemach, jakie przynosi życie społeczne i o roli prawa w ich rozwiązywaniu. Dlatego stawiają pytanie o ...
Kim jest Tori – bohaterka i zarazem autorka pamiętnika „Puzzle”? To niezłomna kobieta pełna pasji, chęci życia, radości. Wojowniczka. Matka, która walczy o dzieci. Kobieta, która walczy o siebie i lepsze życie. To postać, która całe życie zmagała się z demonami przeszłości. Brutalnej przeszłości, w ...
Wielkie zwycięstwo polskiej husarii w bitwie pod Kłuszynem, zdobycie Moskwy i panowanie na Kremlu. To nie żart, tylko historyczna prawda. Odważni towarzysze hetmana Żółkiewskiego, którzy o świcie z marszu przystąpili do krwawej batalii z liczniejszą armią wroga. Ich najlepsze konie, długie i ostre k...
.. Komentarz stanowi kompleksowa wykladnie dotyczaca pragmatyki regulujacej funkcjonowanie sluzby cywilnej. Wykladnia ta nie ogranicza sie wylacznie do analizy przepisów ustawy o sluzbie cywilnej i wydanych na jej mocy aktów wykonawczych. Problematyka sluzby cywilnej zostala w publikacji potrakt...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Paulo Coelho

tytuł oryginału

Hippie

koncepcja graficzna okładki

© Alceu Nunes

zdjęcie Autora

ze zbiorów
prywatnych

mapa w tekście

Christina
Oiticica

redakcja i korekta

Bogna
Piotrowska

adaptacja polskiej wersji okładki

i przygotowanie wersji elektronicznej

Katarzyna
Marzec

© 2018 Paulo Coelho

http://paulocoelhoblog.com

© 2018 for the Polish edition by Drzewo
Babel

This edition was published by
arrangements

with Sant Jordi Asociados Agencia Literaria
S.L.U,

Barcelona, Spain.

All rights reserved

DRZEWO BABEL

UL. LITEWSKA 10/12
• 00-581 WARSZAWA

listy@drzewobabel.pl

www.drzewobabel.pl

ISBN 978-83-64488-97-9

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: konwersja@elib.pl

www.eLib.pl

O Maryjo
bez grzechu poczęta,

módl
się za nami, którzy

do Ciebie
się uciekamy!

Amen

Oznajmiono Mu:

„Twoja Matka i bracia stoją na dworze :

i chcą się widzieć
z Tobą”

Lecz On im odpowiedział:

„Moją matką i moimi
braćmi są ci,

którzy słuchają słowa Bożego i wypełniają
je”

Ewangelia
według św. Łukasza 8 20:21

Zdawało mi się, że wędrówka
moja

dobiega do końca po kres mojej
mocy, że droga zamknęła się przede mną, że wyczerpały się
moje zapasy i że nadszedł czas, aby się schronić w cichem
zapomnieniu.

Atoli widzę, że nie ma końca ze
mną Twa wola. A gdy na języku dawne mrą wyrazy, z serca nowe
dobywają się melodie; a gdzie się dawne gubią ślady, tam z swymi
się cudy nowa odsłania ziemia.

Rabindranath Tagore, Gitanjali. Pieśni ofiarne

(tłum. Jan
Kasprowicz)

Dla Kabira, Rumiego,
Tagore’a, Pawła z Tarsu, Hafeza,

którzy mi towarzyszą,
odkąd ich odkryłem. Są autorami

tej części mojego życia,
o której opowiadam w książce

– wielokrotnie ich
słowami.

Opisane tu historie stanowią
część moich osobistych przeżyć. Zmieniłem kolejność wydarzeń,
nazwiska i szczegóły dotyczące bohaterów, skróciłem także
niektóre sceny, ale wszystko, co tu napisałem, to prawda. Opowiadam
w trzeciej osobie, ponieważ dzięki temu zabiegowi moi bohaterowie,
opisując swoje życie, mogą przemawiać własnym głosem.

We wrześniu 1970 roku dwa miejsca
ubiegały się o tytuł centrum świata: Piccadilly Circus w Londynie
i plac Dam w Amsterdamie. Nie wszyscy by się z tym zgodzili: gdyby
spytać, większość typowałaby Biały Dom w Waszyngtonie i Kreml
w Moskwie. Tak odpowiedzieliby ludzie czerpiący wiedzę z gazet,
telewizji, radia, a zatem z mediów, które wówczas traciły na
znaczeniu i nigdy nie miały go już odzyskać.

We wrześniu 1970 roku na niewyobrażalnie drogie
bilety lotnicze stać było tylko elity. Oczywiście nie należała do
nich rzesza młodych ludzi, których opis w mediach ograniczał się
wyłącznie do wyglądu zewnętrznego: długowłosi, w pstrokatych
strojach i ponoć niedomyci (co akurat było wierutną bzdurą,
ale zainteresowani gazet nie czytali, a starsi wierzyli we wszystko,
co mogło zdyskredytować tych, którzy stanowili „zagrożenie dla
społeczeństwa oraz dobrych obyczajów” i narażało całe pokolenie
poważnych młodych ludzi, dając im gorszące przykłady libertynizmu
oraz idei „wolnej miłości”, jak mawiano z pogardą). Otóż
ta rosnąca z dnia na dzień gromada miała swój własny system
przekazywania informacji, którego nikt, absolutnie nikt, nie był
w stanie namierzyć.

Niewidzialny Goniec raczej nie służył do
reklamowania nowego modelu volkswagena czy rewelacyjnych proszków do
prania – nowości na światowym rynku. Informacje jakich poszukiwano
w zasadzie ograniczały się do tego, jaki będzie kolejny wielki szlak
przemierzany przez zuchwałych zarośniętych obdartusów, zwolenników
wolnej miłości, noszących ciuchy, których żadna szanująca się
osoba o dobrym guście nigdy by na siebie nie włożyła. Dziewczyny
z wplecionymi we włosy kwiatami, w długich spódnicach i kolorowych
bluzkach – oczywiście bez stanika pod spodem – z naszyjnikami
i bransoletkami o różnych kolorach i różnej proweniencji, chłopcy
z włosami i brodami niestrzyżonymi od miesięcy, w wytartych,
poprzecieranych dżinsach, noszonych przez wiele lat. W tamtych
czasach dżinsy były bardzo drogie – niemal wszędzie na świecie,
z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych, gdzie wyszły z dzielnic
robotniczych i szturmem podbiły tłumy uczestniczące w koncertach
w San Francisco i okolicach.

Niewidzialny Goniec istniał dzięki bywalcom
tychże koncertów, którzy dzielili się opiniami, gdzie należy bywać
oraz jak odkrywać świat bez korzystania z turystycznych autokarów
z przewodnikiem opisującym zabytki i krajobrazy w tak monotonny
sposób, że młodzi ziewali z nudów, a starsi przysypiali. I tak,
dzięki wieściom przekazywanym z ust do ust, wszyscy wiedzieli,
gdzie się odbędzie kolejny koncert, czy jaki jest kolejny modny
szlak na mapie świata. Nie istniały ograniczenia finansowe, ponieważ
ulubionym autorem tej społeczności nie był Platon czy Arystoteles,
ani żaden ze słynnych obieżyświatów, którzy dzięki swoim opisom
zyskali renomę. Księgą, bez której prawie nikt nie wyruszał na
Stary Kontynent, była Europa za pięć dolarów dziennie Arthura
Frommera. Praktyczny poradnik, z którego można było się dowiedzieć,
jak tanio znaleźć dach nad głową i zjeść, gdzie można spotkać
podobnych sobie ludzi, a gdzie posłuchać muzyki na żywo, nie wydając
ani grosza.

Jedynym błędem Frommera było ograniczenie
przewodnika wyłącznie do Europy. Czy poza nią nie było innych
interesujących miejsc? Czy ludzie nie woleliby pojechać do Indii
zamiast do Paryża? Za parę lat Frommer naprawi co prawda swój
błąd, ale na razie Niewidzialny Goniec zajmował się promocją
szlaku w Ameryce Południowej, prowadzącego do zagubionego dawnego
miasta Inków – Machu Picchu. Jednocześnie ostrzegał, żeby nie
rozpowiadać o tym ludziom spoza kręgu hipisów, bo wkrótce tym
miejscem zawładną obwieszeni aparatami fotograficznymi barbarzyńcy,
słuchający rozwlekłych komentarzy (które zresztą błyskawicznie
zapomną), jak to zgraja Indian zbudowała miasto tak ukryte, że można
je było zobaczyć jedynie z góry, a to jest raczej niemożliwe,
bo przecież ludzie nie latają.

Bądźmy sprawiedliwi: istniała także druga, gruba
księga, może nie tak popularna jak przewodnik Frommera, ale pochłaniana
przez ludzi, którzy przeszli już fazę socjalistyczną, marksistowską,
anarchistyczną – wszystkie zakończone głębokim rozczarowaniem
systemem wymyślonym przez tych, którzy głosili „nieuniknione
przejęcie władzy na świecie przez klasę robotniczą” i twierdzili,
że „religia to opium dla mas” – tym samym dowodząc, że ten, kto
wypowiada tak idiotyczne zdanie, niewiele wie o masach, a jeszcze mniej
o opium. Ponieważ ci młodzi obdartusi poza wszystkim innym wierzyli
również w Boga, i w bogów, w boginki, anioły oraz inne tego typu
rzeczy. Jedyny kłopot, że ta księga, zatytułowana Poranek Magów
autorstwa Francuza Louisa Pauwelsa i Rosjanina Jacques’a Bergiera,
chemika, byłego szpiega, uczestnika Ruchu Oporu i niezmordowanego
tropiciela okultyzmu, głosiła prawdy całkiem odmienne niż traktaty
polityczne: świat jest złożony z przeciekawych i zgoła niepojętych
spraw, pełen alchemików, magów, katarów, templariuszy. Nigdy nie
stała się sukcesem kasowym, bo ze względu na wygórowaną cenę
jeden egzemplarz czytało co najmniej dziesięć osób. Machu Picchu
również znalazło się w tej książce i wszyscy pragnęli dotrzeć
do Peru. Przybywali tam młodzi ludzie z całego świata (z całego
to pewna przesada, bo mieszkańcy bloku wschodniego nie mogli swobodnie
podróżować).

Ale wróćmy do meritum: młodzież ze wszystkich
zakątków świata, która posiadała przynajmniej to jedno nieocenione
dobro, jakim jest paszport, spotykała się na tak zwanych szlakach
hipisowskich. Nikt dokładnie nie wiedział, co znaczy słowo „hipis”,
ale to nie miało znaczenia. Być może oznaczało „wielkie plemię
bez przywódcy”, czy też „nieagresywny margines społeczny” lub
wszystkie definicje przedstawione na początku tego rozdziału.

Paszporty, małe drukowane książeczki wydawane
przez urzędy państwowe, trzymane w przytroczonych do paska saszetkach
razem z pieniędzmi (nieistotne, czy było ich mało, czy dużo), miały
podwójne znaczenie. Pierwsze, dobrze wszystkim znane, to możliwość
przekraczania granic – chyba że celnicy dali się zwieść wyczytanym
w prasie informacjom i odsyłali okaziciela paszportu z granicy tylko
dlatego, że raził ich jego niechlujny strój, długie włosy, i jeszcze
kwiaty, kolorowe koraliki, a na dodatek uśmiech, który sprawiał
wrażenie, jakby trwał w wiecznej ekstazie – powszechnie, choć
niesłusznie przypisywanej szatańskim narkotykom, które, jak twierdziły
media, ci cudacy zażywali w coraz większych ilościach.

Druga rola paszportu to ratowanie jego posiadacza
z opresji, kiedy kończyły się pieniądze i nie było szans na
ich zdobycie. Niewidzialny Goniec zawsze śpieszył z informacją,
gdzie można zbyć ten ważny skądinąd dokument. Cena zależała
od kraju pochodzenia posiadacza. Paszport szwedzki, a więc kraju
wysokich niebieskookich blondynów, był niewiele wart, ponieważ
można go było sprzedać jedynie wysokim niebieskookim blondynom,
a tacy na ogół nie musieli kupować paszportów. Natomiast paszport
brazylijski na czarnym rynku był wart fortunę, gdyż oprócz wysokich
niebieskookich blondynów w Brazylii mieszkali także wysocy lub niscy
czarnoskórzy o ciemnych oczach, skośnoocy Azjaci, Mulaci, Indianie,
Arabowie, Żydzi… Krótko mówiąc, ów wielki tygiel kulturowo-rasowy
tłumaczył, dlaczego brazylijski dokument był jednym z najbardziej
pożądanych na ziemi.

Po zbyciu paszportu jego były właściciel
zgłaszał się do rodzimego konsulatu i udając przerażenie lub
załamanie nerwowe, oświadczał, że go napadnięto i obrabowano, i nie
ma ani dokumentów, ani środków do życia. Konsulaty zamożniejszych
krajów oferowały swoim pokrzywdzonym obywatelom nowe paszporty oraz
bezpłatny bilet do domu. Z biletu oczywiście od razu rezygnowano,
ponieważ rzekomo obrabowany twierdził, że „ktoś jest mi winien
mnóstwo kasy i najpierw muszę odebrać to, co moje”. Biedne kraje
– zazwyczaj były to rządy totalitarne bądź dyktatury wojskowe –
urządzały istne przesłuchania, żeby sprawdzić, czy skrzywdzony
petent nie jest przypadkiem na liście terrorystów ściganych za
działalność wywrotową. Dopiero kiedy stwierdzano, że dziewczyna
(czy chłopak) mają czystą kartotekę, urzędnik konsulatu chcąc
nie chcąc wydawał nowy paszport. Oczywiście nie oferowano biletów
powrotnych, bo państwo nie było zainteresowane powrotem odmieńców,
którzy mogliby mieć zły wpływ na społeczeństwo szanujące tradycyjne
wartości: Boga, rodzinę i prywatną własność.

Powróćmy jednak do ówczesnych szlaków:
po Machu Picchu nadeszła kolej na Tiahuanaco w Boliwii. Następnie
Lhasę w Tybecie, dokąd trudno było się dostać, ponieważ według
Niewidzialnego Gońca trwały tam walki między mnichami a wojskiem
chińskim. Wprawdzie trudno było sobie wyobrazić tę wojnę, ale
nikt nie zamierzał ryzykować tak długiej wyprawy po to, by dostać
się w niewolę mnichów czy żołnierzy chińskich. Na dodatek
najsłynniejsi filozofowie tamtej epoki, Beatlesi, którzy rozstali
się dokładnie w kwietniu 1970 roku, nieco wcześniej ogłosili,
że największa mądrość ludzkości kryje się w Indiach. To
wystarczyło, żeby młodzież z całego świata ruszyła do tego
kraju w poszukiwaniu mądrości, wiedzy, guru, życia w ubóstwie,
oświecenia, czego zwieńczeniem miało być spotkanie z My
Sweet Lord.

A przecież Niewidzialny Goniec ostrzegał, że
potężny guru Beatlesów, Maharyszi Maheś Jogi, próbował uwieść Mię
Farrow, aktorkę, która przeżyła kilka nieszczęśliwych związków
i pojechała do Indii na zaproszenie Beatlesów, zapewne po to, by
leczyć związane z tym traumy, które ponoć prześladowały ją jak
zła karma.

Wszystko jednak wskazuje na to, że karma Mii Farrow
podążyła za nią do Indii, tam, gdzie przebywał John, Paul, George
i Ringo. Zgodnie z jej relacją medytowała w jaskini wielkiego guru,
kiedy ten rzucił się na nią i próbował zgwałcić. W tym czasie
Ringo już powrócił do Anglii, jego żonie bowiem nie służyła
hinduska kuchnia, a Paul postanowił opuścić aśram przekonany,
że te praktyki donikąd go nie zaprowadzą.

A więc tylko George i John pozostali w aśrmie
Maharyszi, kiedy Mia, zalana łzami, odnalazła ich i opowiedziała
o swojej niemiłej przygodzie. Natychmiast obaj spakowali walizki
i kiedy Oświecony spytał, co się dzieje, Lennon odpowiedział mu
ostro:

– Skoro jesteś tak oświecony, to, do cholery,
chyba sam powinieneś wiedzieć!

Otóż we wrześniu 1970 roku świat podbijały
kobiety – a raczej młode hipiski. Faceci podążali za nimi potulnie
i byli świadomi, że to, co je pociąga, to nie moda – w tych
sprawach były znacznie lepsze od mężczyzn – a zatem postanowili
pogodzić się na dobre z faktem, że są zależni od kobiet. Wyglądali
dość żałośnie, niczym niema prośba „zaopiekuj się mną,
jestem taki samotny, nie mam nikogo, chyba świat o mnie zapomniał
i nigdy nie zaznam już miłości”. Dziewczyny wybierały sobie
mężczyzn i nie w głowie było im małżeństwo, myślały tylko
o tym, żeby miło spędzać czas i dobrze się bawić. Oczywiście
ważny był seks w dużych ilościach, świeży i odkrywczy. Zarówno
w sprawach ważnych, jak i błahych decydujący głos należał do
kobiet. Dlatego, kiedy Niewidzialny Goniec rozpowszechnił informację
o napaści seksualnej na Mię oraz o ripoście Lennona, natychmiast
postanowiono zmienić trasę.

Powstał kolejny hipisowski szlak: z Amsterdamu
do Katmandu kursował autobus za niecałe sto dolarów, po drodze
mijając ciekawe kraje: Turcję, Liban, Iran, Irak, Afganistan, Pakistan
i kawałek Indii (nawiasem mówiąc, trasa wiodła z dala od aśramu
Maharyszi). Podróż trwała trzy tygodnie, przemierzano jakąś
niebotyczną ilość kilometrów.

Karla siedziała na placu Dam,
zastanawiając się, kiedy w końcu pojawi się facet, który miał jej
towarzyszyć w magicznej (jej zdaniem, oczywiście) wyprawie. Porzuciła
pracę w Rotterdamie, oddalonym zaledwie o godzinę jazdy pociągiem,
ale ponieważ liczyła każdy grosz, podróż stopem zajęła jej prawie
cały dzień. W pewnej gazecie alternatywnej, tworzonej w pocie czoła,
z miłością i oddaniem przez ludzi, którzy wierzyli, że mają coś
do przekazaniu światu (pisemka te kosztowały grosze i rozchodziły się
momentalnie), wyczytała, że można dotrzeć do Nepalu autobusem.

Po tygodniu czekania zaczęły jej puszczać
nerwy. Zaczepiła kilkunastu chłopaków z całego świata, dla których
szczytem marzeń było posiedzieć na tym zgoła nieciekawym placu,
gdzie jedyną atrakcję stanowił obelisk o fallicznym kształcie,
co powinno pobudzić ich do wykazania się męstwem i odwagą. Nic
podobnego, żaden z nich nie był gotów, żeby wybrać się w tak
odległe miejsce, o którym było tak niewiele wiadomo.

Nawet nie chodziło tu o odległość:
większość z nich przyleciała ze Stanów, z Ameryki
Południowej, Australii czy innych dalekich krajów. Wydali więc
krocie na bilety lotnicze, przekroczyli wiele przejść granicznych,
gdzie łatwo mogli być zawróceni i wysłani do kraju pochodzenia
i w konsekwencji nie poznaliby jednego z dwóch najważniejszych miast
świata. Przyjeżdżali, zasiadali na tym nijakim placu, uradowani, że
mogą palić marihuanę pod okiem stróżów prawa i byli dosłownie
zniewoleni przez wyznawców rozlicznych sekt, których pełno kręciło
się po mieście. Zapominali, przynajmniej na pewien czas, o słowach,
których musieli w kółko wysłuchiwać: „Synu, musisz obciąć włosy
i iść na studia. Nie możesz przynosić nam wstydu, bo inni (jacy
inni?) powiedzą, że źle cię wychowaliśmy. To, czego słuchasz, to nie
jest muzyka. Pora już znaleźć pracę. Spójrz na swojego brata (albo
siostrę), młodszy (młodsza) od ciebie i już się usamodzielnił. Sam
(sama) zarabia na swoje przyjemności. O nic nas nie prosi”.

Teraz z dala od wiecznego zrzędzenia rodziców
czuli się wolni. Europa była bezpiecznym miejscem – oczywiście
o ile nie przyszło komuś do głowy, żeby zapuścić się za żelazną
kurtynę, co równało się „napaści” na jakiś komunistyczny
kraj. Czuli się szczęśliwi, bo jak wiadomo podróże kształcą –
ale wytłumaczyć to rodzicom, to całkiem inna sprawa.

„Tato, wiem, że chciałbyś, żebym skończył
studia. Ale dyplom mogę zdobyć w każdej chwili, teraz potrzebuję
coś przeżyć, zebrać doświadczenia”.

Oczywiście żaden ojciec nie potrafił tego
zrozumieć, więc jedynym wyjściem było zebrać trochę pieniędzy,
coś sprzedać i uciec z domu, kiedy cała rodzina śpi.

Tak więc Karlę otaczali ludzie wolni i zdecydowani
przeżyć życie w sposób, w jaki większość nie miała odwagi. Czemu
więc nie wyruszyć autobusem do Katmandu? „Bo to nie Europa”,
odpowiadali, „a to wielka niewiadoma”.

– Ale przecież jeśli coś się stanie, zawsze
można pójść do konsulatu i poprosić o odesłanie do kraju –
tłumaczyła Karla, która co prawda nie znała nikogo, kto przeżył
tę przygodę, ale krążyła taka legenda, a często powtarzana legenda
staje się rzeczywistością.

Po pięciu dniach oczekiwania na tego, którego
wyznaczy na „towarzysza podróży”, wpadła w rozpacz –
wydawała pieniądze na noclegi, a przecież równie dobrze mogła
spać w Magic Busie (tak się nazywał autokar, który przemierzał
tysiące kilometrów do Katmandu za 100 dolarów). Postanowiła pójść
do wróżki, której dom mijała w drodze na plac Dam. U wróżki
było jak zwykle pusto – we wrześniu 1970 roku wszyscy posiadali
zdolności nadprzyrodzone albo je właśnie w sobie rozwijali. Karla
zaś była kobietą praktyczną i choć medytowała codziennie, i była
przekonana, że właśnie rozwija w sobie trzecie oko – niewidoczny,
wewnętrzny punkt na czole między brwiami – do tej pory wpadała
tylko na nieodpowiednich facetów, nawet gdy intuicja jej podpowiadała,
że to ci właściwi.

Z tego powodu postanowiła zwrócić się
po radę do wróżki, ponieważ to oczekiwanie bez końca (minął
prawie tydzień, niemal wieczność!) skłoniło ją do rozważenia
podróży w damskim towarzystwie, a taki wybór mógł się okazać
samobójstwem. Trasa wiodła przez wiele krajów, gdzie dwie samotne
kobiety były w najlepszym wypadku źle widziane, w najgorszym – jak
twierdziła jej babcia – sprzedane jako „białe niewolnice”. To
określenie, zdaniem Karli, miało lekko erotyczny wydźwięk, ale
wolała nie doświadczać tego na własnej skórze.

Wróżka miała na imię Layla i była
niewiele starsza od Karli. Spowita w biel i z błogim uśmiechem
na ustach, jak ktoś, kto żyje w stałym kontakcie z Wyższym Bytem
powitała ją uniżenie (pewnie pomyślała: „w końcu zarobię na
czynsz”). Poprosiła, żeby usiadła, co też Karla zrobiła. Spotkała
ją za to pochwała, bo instynktownie wybrała miejsce mocy. Karla
udawała nawet przed sobą, że naprawdę udało jej się otworzyć
trzecie oko, choć podświadomość jej podpowiadała, że Layla
tak mówi wszystkim – to znaczy tym nielicznym, którzy do niej
przychodzili.

Ale wróćmy do rzeczy. Layla zapaliła kadzidełko,
zaznaczając, że jest „z Nepalu”, choć Karla wiedziała, że
wyprodukowano je gdzieś w okolicy. Kadzidełka, jak i wisiorki,
kwieciste koszule, naszywki z pacyfkami czy z napisem „Flower Power”
należały do sztandarowych produktów przemysłu hipisów.

Layla potasowała talię kart, poprosiła Karlę
o przełożenie i wybranie trzech, po czym zaczęła je objaśniać
w sposób jak najbardziej tradycyjny.

– Nie po to tu przyszłam – przerwała jej
Karla. – Chcę się tylko dowiedzieć, czy znajdę towarzystwo
w podróży do miejsca, z którego jak pani twierdzi… – słowa
„jak pani twierdzi” powiedziała z naciskiem, bo wolała nie
prowokować złej karmy. Gdyby powiedziała „chcę udać się do
miejsca, gdzie wyprodukowano kadzidełko”, być może trafiłaby do
fabryki na przedmieściach Amsterdamu – …jak pani twierdzi, pochodzi
to kadzidełko.

Layla uśmiechnęła się, choć w środku
aż wrzała z wściekłości, że jej przerwano w tak podniosłym
momencie.

– Oczywiście, że znajdziesz – zapewniła,
bo jedną z powinności wróżek i kabalarek jest mówienie tego,
co klient pragnie usłyszeć.

– Tylko kiedy?

– Nim minie jutrzejszy dzień.

Obie były zaskoczone.

Karla, bo po raz pierwszy odkąd tu weszła
poczuła, że wróżka mówi prawdę. Powiedziała to tonem tak pełnym
empatii i pozytywnej energii, jakby jej głos dobiegał z innego
wymiaru. I Layla przestraszyła się, bo miewała wizje tylko w rzadkich
momentach. Bała się, że spotka ją kara za bezceremonialne wtargnięcie
w świat, który wydawał się jej zarazem prawdziwy i nierzeczywisty,
choć nocami usprawiedliwiała sama siebie w modlitwach, że robi to
tylko dla dobra innych, że daje nadzieję tym, którzy tej nadziei
potrzebują.

Karla poderwała się z „miejsca mocy”,
zapłaciła za poradę i szybko wyszła, żeby nie przeoczyć tak
wyczekiwanego towarzysza podróży. „Nim minie jutrzejszy dzień” to
dość ogólnikowe stwierdzenie, mogło przecież chodzić o dzień
dzisiejszy. Tak czy siak wiedziała, że teraz czeka na kogoś
konkretnego.

Wróciła na swoje stałe miejsce na placu
Dam, otworzyła Władcę pierścieni J.R.R. Tolkiena, książkę,
którą niewielu wówczas znało, dzięki czemu mogła uchodzić za
kultową. Opowiadała o mitycznych miejscach, które ona też pragnęła
poznać. Karla nie zwracała uwagi na chłopców, którzy zakłócali jej
spokój, zadając idiotyczne pytania, żeby nawiązać jeszcze bardziej
błahą rozmowę.

Paulo i Argentyńczyk wyczerpali
już wszystkie tematy i wpatrywali się teraz w nizinny krajobraz za
oknem pociągu. Myślami byli daleko, bo razem z nimi podróżowały
wspomnienia, imiona i ciekawość, a przede wszystkim niezmierny lęk
przed tym, co ich może spotkać na granicy holenderskiej, oddalonej
o jakieś dwadzieścia minut.

Paulo próbował ukryć swoje długie włosy pod
kołnierzem kurtki.

– Myślisz, że to zmyli celników? – spytał
Argentyńczyk. – Oni się znają na takich sztuczkach. Dla nich to
normalka.

Paulo dał sobie spokój. Spytał, czy Argentyńczyk
się nie denerwuje.

– Pewnie, że się denerwuję. Mam już dwa
holenderskie stemple graniczne w paszporcie. Podejrzliwie traktują
takich, co się za często kręcą. To może oznaczać tylko jedno.

Przemyt. Ale, o ile Paulo wiedział, narkotyki
były w Holandii legalne.

– Nie wszystkie. Za opiaty grożą straszne
kary. Za kokę też. LSD, wiadomo, nie da się wykryć tak łatwo,
wystarczy nasączyć roztworem stronę książki albo skrawek
materiału. Potem pociąć na małe kawałki i sprzedawać. Za wszystko,
co da się wykryć, możesz trafić do paki.

W tym miejscu Paulo wolał uciąć rozmowę,
chociaż korciło go, żeby się dowiedzieć, czy Argentyńczyk coś
przemyca. Jednak sam fakt, że byłby tego świadom, czyniłby go
wspólnikiem przestępstwa. Już raz go aresztowano, mimo że był czysty
jak łza, w kraju, który na lotniskach witał przyjezdnych sloganem:
„Brazylia: kochaj albo rzuć”.

Ale jak to zwykle bywa ze złymi myślami,
które próbujemy odegnać, efekt bywa odwrotny – negatywna energia
jeszcze bardziej przyciąga szatańskie moce. Na samo wspomnienie
wydarzeń z 1968 roku serce zabiło mu mocniej i na nowo przeżywał
w najdrobniejszych szczegółach tamtą noc w recepcji hotelu w Ponta
Grossa w stanie Parana znanym z wydawania paszportów blondynom
o jasnych oczach.

Właśnie wracał ze swojej
pierwszej dalekiej podróży po modnym hipisowskim szlaku razem
ze swoją ówczesną dziewczyną. Była jedenaście lat od niego
starsza, urodziła się i wychowała w reżimie komunistycznym
w Jugosławii. Pochodziła z arystokratycznej rodziny, która
straciła wszystko, lecz zdołała ją wykształcić, dzięki czemu córka
mówiła w czterech językach. Uciekła do Brazylii, wyszła za mąż za
milionera bez rozdzielności majątkowej. Była z mężem w separacji,
odkąd odkryła, że uznał ją za „starą” w 33 wiośnie życia
i prowadza się z dziewiętnastolatką. Wynajęła wziętego adwokata,
który wywalczył dla niej wysokie alimenty, wystarczające, by nie
musiała pracować do końca życia. Razem z Paulem wyruszyli do Machu
Picchu, korzystając ze środka transportu zwanego Pociągiem Śmierci,
składu kolejowego różniącego się znacznie od tego, w którym
teraz jechał.

– Pociąg Śmierci? Skąd taka nazwa? –
spytała dziewczyna konduktora. – Przecież trasa nie prowadzi nad
przepaściami.

Paula wcale nie interesowała odpowiedź, która
jednak padła.

– Dawniej pociągiem tym wożono trędowatych,
chorych i ciała ofiar epidemii żółtej febry, która wybuchła
w Santa Cruz.

– Mam nadzieję, że porządnie odkażono
wagony…

– Od tamtej pory, z wyjątkiem paru górników,
którzy załatwiali jakieś swoje porachunki, nie było ofiar
śmiertelnych.

Górnicy, o których wspomniał konduktor, nie
pochodzili z Minas Gerais w Brazylii – chodziło o tych, którzy
harowali od świtu do nocy w kopalniach cyny w Boliwii. Cóż, byli
w cywilizowanym świecie i miał nadzieję, że nikt nie będzie
załatwiał swoich porachunków właśnie dzisiaj. Na szczęście,
większość pasażerów stanowiły kobiety w charakterystycznych
melonikach i barwnych strojach.

Dotarli do La Paz, stolicy Boliwii, położonej
na wysokości 3610 metrów, ale po wyjściu z pociągu prawie nie
odczuli działania rozrzedzonego powietrza. Przed budynkiem dworca
zobaczyli chłopaka w stroju świadczącym o tym, że należy do tej
samej grupy ludzi co oni. Siedział na ziemi i sprawiał wrażenie
zagubionego. Spytali, co się z nim dzieje („Nie mogę złapać
oddechu”). Przechodzący obok mężczyzna poradził, żeby miejscowym
zwyczajem żuli liście koki, która pomaga tubylcom znieść dużą
wysokość. Można je kupić na ulicznych straganach. Chłopak poczuł
się nieco lepiej i powiedział, że da już sobie radę sam – jeszcze
tego samego dnia zamierzał wyruszyć do Machu Picchu.

Recepcjonistka z hotelu, który wybrali, zawołała
jego dziewczynę na bok, coś jej szepnęła na ucho i wpisała ich
nazwiska do księgi gości. Weszli do pokoju, ale zanim zasnęli, Paulo
spytał, co powiedziała recepcjonistka:

„Żadnego seksu przez pierwsze dwa dni”.

Logiczne. Zresztą zupełnie się do tego nie
nadawali.

Spędzili w La Paz dwa dni nie uprawiając
seksu. Nie mieli żadnych dodatkowych sensacji spowodowanych niedoborem
tlenu, czyli tak zwaną chorobą soroche. Oboje przypisywali to
terapeutycznemu działaniu liści koki, co tak naprawdę w ich przypadku
nie miało żadnego znaczenia. Soroche występuje przy gwałtownej
zmianie wysokości – inaczej mówiąc, gdy przylatuje się samolotem
– ponieważ organizm nie ma czasu się przystosować. Oni pokonywali
wysokość przez siedem długich dni Pociągiem Śmierci. Do zmiany
wysokości przywykali powoli, co jest dużo bezpieczniejsze. Na lotnisku
Santa Cruz de la Sierra Paulo widział pomnik wzniesiony „ku chwale
bohaterskich pilotów linii lotniczych, którzy spełniając obowiązek
poświęcili życie”.

W La Paz spotkali pierwszych hipisów, którzy,
jako globalne plemię, świadome wzajemnej odpowiedzialności
i solidarności wszystkich członków wspólnoty, używali jako
znaku rozpoznawczego odwróconej runy wikingów. W Boliwii, gdzie
wszyscy nosili barwne poncza, kamizelki, bluzy i koszule, gdyby nie
ta naszywka z „pacyfką” na spodniach lub kurtce, trudno by się
było zorientować, kto jest kim.

Tymi pierwszymi hipisami byli dwaj Niemcy
i Kanadyjka. Niemcy od razu zaprosili dziewczynę Paula, która znała
niemiecki, na przechadzkę po mieście. Paulo i Kanadyjka patrzyli na
siebie, nie mając pojęcia, o czym rozmawiać. Pół godziny później,
kiedy tamta trójka wróciła ze spaceru, postanowili wszyscy zgodnie,
że szkoda tracić pieniądze w La Paz – czas ruszać w drogę. Plan
był taki: dotrzeć nad Titicaca, najwyżej położone słodkowodne
jezioro na świecie, przepłynąć statkiem na drugi brzeg już w Peru,
a stamtąd udać się prosto na Machu Picchu.