Strona główna » Humanistyka » Historie przecenione

Historie przecenione

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0237-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Historie przecenione

Czy zwycięstwo Greków w bitwie pod Maratonem istotnie zmieniło losy świata antycznego, a oblężenie Alezji, pojmanie i śmierć galijskiego wodza Wercyngetoryksa  zakończyło marzenie Galów o niezależności od Rzymu? Bitwa pod Waterloo to ostateczny kres Europy napoleońskiej czy raczej propagandowy tryumf Anglików nad już wcześniej pokonanym cesarzem Napoleonem I, podobnie jak bitwa pod Stalingradem – czy to wielkie rosyjskie zwycięstwo militarne, a może jedynie propagandowe nad wcześniej rozbitym i wykrwawionym Wehrmachtem?

Dziesięć zdarzeń z historii świata, powszechnie uznanych za momenty zwrotne dziejów militarnych i cywilizacyjnych, w opisie Ludwika Stommy nabiera innego znaczenia. Stają się wykreowanymi dla potrzeb polityków i historyków zdarzeniami o małym znaczeniu dla bieżącej chwili i losów zaangażowanych w nich państw i ludzi.

Polecane książki

Akcja powieści Wacława Gąsiorowskiego „Szwoleżerowie gwardii” toczy się w czasie  kampanii moskiewskiej Napoleona 1812 r. Znaleźć w niej można rozliczne barwne przygody bohaterów znanych nam już z dwu pierwszych tomów „Trylogii napoleońskiej”. Powieść ukazuje nam piękne postaci naszych przodków. A w...
Zapewnienie bezpiecznych i higienicznych warunków pracy osobom zatrudnionym na stanowiskach wyposażonych w monitory ekranowe jest złożonym zadaniem. Wynika to chociażby z tego, że sam monitor nie jest jedynym źródłem zagrożeń. Negatywny wpływ na zdrowie pracownika może mieć również niewłaściwa p...
Prywatny detektyw Zane Montoya jest już bliski pojmania przestępcy, którego ściga od miesięcy. Niespodziewanie w drogę wchodzi mu młoda dziewczyna, Iona MacCabe. Zane nie wie, czy jest ona wspólniczką przestępcy i czy powinien przekazać ją w ręce policji, lecz rudowłosa piękność in...
W publikacji omówiono wzory pism kierowanych przez pracodawcę do Państwowej Inspekcji Pracy.   Pisma zawierają praktyczny komentarz opisujący poszczególne elementy, jakie powinny znaleźć się w przedstawianych dokumentach. W publikacji zostały opisane m.in. następujące pisma kierowane do PIP: zastrz...
Najnowsza książka lekarza francuskich gwiazd Skuteczne recepty i naturalne metody, by wydłużyć swoje życie, zachować zdrowie i pogodę ducha W tej książce proponuję ci spotkanie z samym sobą. Twoje osobiste zwycięstwo wszystko zmieni – sprawi, że przez całe życie będziesz zdrów jak ryba. Wskazuję ci ...
Obecne wydanie zostało przygotowane przez firmę Inpingo w ramach akcji „Białe Kruki na E-booki”. Utwór poddano modernizacji pisowni i opracowaniu edytorskiemu, by uczynić jego tekst przyjaznym dla współczesnego czytelnika.Edward Lubowski (1837–1923) był polskim pisarzem nurtu pozytywistycznego. U...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ludwik Stomma

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne:

Ja­nusz Ba­rec­ki

Ko­rek­ta:

Do­bro­sła­wa Pań­kow­ska

Co­py­ri­ght © by Lu­dwik Stom­ma, War­sza­wa 2011

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Iskry, War­sza­wa 2011

ISBN 978-83-244-0154-3

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na 11,00-375 War­sza­wa

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

PROLOG

Dosta­łem on­giś za­mó­wie­nie (nic z tego nie wy­szło) na na­pi­sa­nie krót­kiej, syn­te­tycz­nej hi­sto­rii Pol­ski dla pu­blicz­no­ści fran­cu­skiej. Kie­dy zwie­rzy­łem się z pro­jek­tu pro­fe­so­ro­wi Alek­san­dro­wi Gieysz­to­ro­wi, po­wie­dział: „Zna­ko­mi­cie – pierw­sze sie­dem wie­ków za­ła­twia­my w parę stron, a po­tem zo­sta­ją już tyl­ko trzy stu­le­cia”. W ustach me­die­wi­sty za­brzmia­ło to do­syć gorz­ko. Taka jest jed­nak praw­da. Na­sza świa­do­mość hi­sto­rycz­na kształ­tu­je się na po­do­bień­stwo od­wró­co­ne­go stoż­ka. Im da­lej w dół, tym węż­sze gra­ni­ce, a co za tym idzie, po­tęż­nie­je za­po­mnie­nie. Oto ile stron po­świę­co­nych zo­sta­ło po­szcze­gól­nym wie­kom w paru kla­sycz­nych opra­co­wa­niach: 1. Dzie­je Pol­ski pod re­dak­cją Je­rze­go To­pol­skie­go, War­sza­wa 1978, 2. Za­rys hi­sto­rii Pol­ski pod re­dak­cją Ja­nu­sza Ta­zbi­ra, War­sza­wa 1970, 3. Kro­ni­ka Pol­ski, War­sza­wa 1998, 4. Dzie­je Pol­ski w da­tach, War­sza­wa 2005.

1

2

3

4

PRZE­CIĘT­NIE

wiek XI

2%

1,8%

1%

1,3%

1,5%

wiek XII

2,1%

1,3%

1,5%

1,6%

1,6%

wiek XIII

5,1%

3%

3,15%

2,4%

3,4%

wiek XIV

2,1%

5%

3,15%

2,8%

3,3%

wiek XV

7,5%

7,2%

3,45%

2,9%

5,3%

wiek XVI

7,7%

7,85%

7,45%

4,7%

6,9%

wiek XVII

6,6%

7,85%

9,4%

5,3%

7,3%

wiek XVIII

8%

10,7%

11,2%

6,1%

9%

wiek XIX

18,8%

18%

13,2%

14,1%

14,1%

wiek XX

40,1%

37,3%

46,5%

58%

45,7%

Do­daj­my, że po­zy­cje 1 i 2 do­pro­wa­dzi­ły opo­wieść do 1975 r., po­zy­cja 3 do 1997 r. i tyl­ko Dzie­je Pol­ski w da­tach do­trwa­ły do koń­ca XX wie­ku, co oczy­wi­ście zmie­nia nie­co pro­por­cje. W rze­czy­wi­sto­ści po­nad 50% na­szej wie­dzy hi­sto­rycz­nej za­trzy­mu­je się na ostat­nim stu­le­ciu. W pod­ręcz­ni­kach hisz­pań­skich, fran­cu­skich, nie­miec­kich sy­tu­acja jest omal iden­tycz­na. Fran­cu­skie kom­pen­dia wie­dzy hi­sto­rycz­nej ak­cen­tu­ją może nie­co bar­dziej wiek XVIII, hisz­pań­skie – XVI, ale są to niu­an­se. Ogól­na ten­den­cja jest ta sama. Wy­ni­ka też z niej nie­ubła­ga­nie, że za kil­ka­dzie­siąt lat nie­by­wa­łe wy­da­rze­nia wie­ku XX zde­gra­do­wa­ne zo­sta­ną do oko­ło 14% na­szej pa­mię­ci, za sto kil­ka­dzie­siąt do 9% i tak da­lej. Niech po­zwo­li to nam zdać so­bie spra­wę z względ­no­ści na­sze­go spoj­rze­nia na hi­sto­rię i niech wnie­sie do niej mi­ni­mal­ny cho­ciaż pier­wia­stek po­ko­ry.

Hi­sto­ria eu­ro­pej­ska, li­cząc ją od utwo­rze­nia państw Acha­jów w Ar­gos, My­ke­nach czy Knos­sos, trwa lat 3500. Z tego, uzna­jąc przy­ję­tą chro­no­lo­gię, 2000 lat (od Knos­sos do upad­ku Ce­sar­stwa Za­chod­nio-Rzym­skie­go) to sta­ro­żyt­ność, na­stęp­ne ty­siąc lat (od 476 do koń­ca XV wie­ku) – śre­dnio­wie­cze i wresz­cie ostat­nich pięć wie­ków z ka­wał­kiem to hi­sto­ria no­wo­żyt­na, roz­bi­ta zresz­tą na sze­reg drob­niej­szych ka­wał­ków, jak re­ne­sans, ba­rok, oświe­ce­nie itp. Trwa­ją­ce oko­ło 1050 lat (od 960 do 2010) dzie­je Po­la­ków to trzy­dzie­sto­pro­cen­to­wy wy­ci­nek trwa­nia Eu­ro­py. Lata ko­mu­ni­zmu 1917-1989 to tej­że hi­sto­rii eu­ro­pej­skiej le­d­wie dwu­pro­cen­to­wy frag­men­cik. PRL to nie­speł­na 1,25%, a dzie­jów na­ro­du 4,2%. 44 lata – i Wła­dy­sław Ja­gieł­ło, i Ka­zi­mierz Ja­giel­loń­czyk, a oba te pa­no­wa­nia brze­mien­ne były w prze­mia­ny i waż­kie wy­da­rze­nia, rzą­dzi­li dłu­żej. Cóż do­pie­ro po­wie­dzieć o ta­kim Lu­dwi­ku XIV we Fran­cji, któ­ry po­zo­sta­wał na tro­nie przez lat sie­dem­dzie­siąt dwa i prze­orał swój kraj (nie jest na­szą spra­wą oce­nia­nie: ne­ga­tyw­nie czy po­zy­tyw­nie) w spo­sób po dzi­siej­sze dni nie­sły­cha­nie waż­ny. I on nie prze­kra­cza w pod­ręcz­ni­kach nędz­ne­go jed­ne­go pro­cen­ta uwa­gi. Ra­tu­ją go w pa­mię­ci na­ro­do­wej em­ble­ma­ty „Król Słoń­ce” albo apo­kry­ficz­ne po­wie­dzon­ka: „Pań­stwo to ja”, „Mało co, a mu­siał­bym cze­kać” i im po­dob­ne. Oświe­ce­ni oby­wa­te­le po­łą­czą może jesz­cze jego ist­nie­nie z po­wsta­niem Wer­sa­lu i usta­wa­mi an­ty­pro­te­stanc­ki­mi. Krop­ka. Na­wet d’Ar­ta­gnan – czwar­ty spo­śród „trzech musz­kie­te­rów” – nie po­spie­szy na po­moc. D’Ar­ta­gnan jest bo­wiem w świa­do­mo­ści 99% czy­tel­ni­ków po­sta­cią abs­trak­cyj­ną, bo­ha­te­rem se­ria­lu wy­mien­nym z Zor­ro, Dy­lem So­wi­zdrza­łem czy też Lan­ce­lo­tem. Po­dob­nie z na­szą, pol­ską li­te­ra­tu­rą hi­sto­rycz­ną. Pod­czas eg­za­mi­nów wstęp­nych na stu­dia uni­wer­sy­tec­kie, kie­dy pa­da­ło py­ta­nie o woj­ny pol­sko-ko­zac­kie, pol­sko-szwedz­kie, pol­sko-tu­rec­kie, usi­ło­wa­łem nie­kie­dy po­móc nie­szczę­śni­kom, pod­rzu­ca­jąc: a pan Skrze­tu­ski, a Kmi­cic-Ba­bi­nicz, a mały ry­cerz Wo­ło­dy­jow­ski? Na próż­no. Po­tę­go­wa­łem tyl­ko pa­ni­kę. Bar jest wzię­ty w wir­tu­al­nej, po­wie­ścio­wej prze­strze­ni nie­ma­ją­cej żad­ne­go prze­ło­że­nia na fak­ty dzie­jo­we. Li­te­ra­tu­ra na­der rzad­ko ra­tu­je hi­sto­rię. Pan Wo­ło­dy­jow­ski, Hek­tor ka­mie­niec­ki, mógł się wy­sa­dzać w po­wie­trze za­rów­no na We­ster­plat­te, jak i pod Wied­niem czy Kir­chol­mem. I w su­mie trud­no się dzi­wić. Hi­sto­ria je­śli nie zni­ka w stud­ni za­po­mnie­nia, to roz­my­wa się w beł­ko­cie ste­reo­ty­pów, pół­prawd, luź­nych sko­ja­rzeń, aneg­dot i le­gend. Pa­ra­dok­sal­nie jed­nak ten­że mit, któ­ry przy­czy­nia się do mur­sze­nia pa­mię­ci, jed­no­cze­śnie je­dy­ny ra­tu­je ele­men­ty hi­sto­rii. Ja­kież są jed­nak owe ele­men­ty?

Ro­land Bar­thes (My­tho­lo­gies, Pa­ris 1957) prze­pro­wa­dza ana­li­zę se­rii po­pu­lar­nych prze­wod­ni­ków fran­cu­skich Le Gu­ide Bleu. Za­uwa­ża, że w pre­zen­to­wa­nych w nich kra­inach zni­ka cią­głość prze­strze­ni i cza­su. Eks­po­no­wa­ne są „miej­sca kra­jo­bra­zo­we”, „cie­ka­we za­kąt­ki” oraz wy­bra­ne, naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­ne za­byt­ki, któ­re wy­rwa­ne z dzie­jo­we­go i spo­łecz­ne­go kon­tek­stu za­czy­na­ją sta­no­wić oso­bli­wo­ści same w so­bie. „Wy­bie­ra­jąc za­byt­ki – pod­su­mo­wu­je Bar­thes – od­bie­ra się re­al­ność za­ra­zem zie­mi i lu­dziom, w ogó­le nie od­da­jąc hi­sto­rii, przez co i sam za­by­tek sta­je się nie­czy­tel­ny, więc nie­do­rzecz­ny. Wi­do­wi­sko znaj­du­je się w ten spo­sób cią­gle w sta­nie za­ni­ku, a Le Gu­ide Bleu, z po­wo­du ope­ra­cji wła­ści­wej wszyst­kim mi­sty­fi­ka­cjom, sta­je się za­prze­cze­niem tego, co gło­si okład­ka, na­rzę­dziem za­śle­pie­nia”.

Nie in­a­czej jest z hi­sto­rią w jej spo­łecz­nej zna­jo­mo­ści i od­bio­rze. Mit po­zo­sta­wia z niej tyl­ko wy­bra­ne wy­da­rze­nia. Barw­ne, sym­bo­licz­ne, pa­te­tycz­ne, któ­re jed­nak, po­dob­nie jak za­byt­ki w Le Gu­ide Bleu, po­zo­sta­wio­ne same so­bie sta­ją się „nie­czy­tel­ne, a więc nie­do­rzecz­ne”, co nie prze­szka­dza im by­najm­niej; na tym po­le­ga siła mitu: kształ­to­wa­nie świa­do­mo­ści po­ko­leń. Jak od­by­wa się se­lek­cja owych wy­da­rzeń? – Nie ma tu jed­nej pro­stej re­gu­ły. Za in­tro­ni­za­cję nie­któ­rych od­po­wie­dzial­ni są ucze­ni hi­sto­ry­cy, czu­ją­cy się w obo­wiąz­ku two­rze­nia czy­tel­nych ce­zur mię­dzy epo­ka­mi i dla chro­no­lo­gicz­nej wy­go­dy roz­ry­wa­ją­cych cią­głość dzie­jo­wą w punk­tach, któ­re póź­niej ucznio­wie i czy­tel­ni­cy uzna­ją za nie­zwy­kle waż­ne, acz zgo­ła ta­ki­mi nie były. Nie­kie­dy za­pład­nia wy­obraź­nię nie­istot­ny dzie­jo­wo, ale fa­scy­nu­ją­cy szcze­gół, któ­re­go blask pro­mie­niu­je nie­spo­dzie­wa­nie na całe wy­da­rze­nie. Cza­sa­mi mamy do czy­nie­nia z eg­zo­ty­zmem fak­tów, któ­re jak przy każ­dym spo­tka­niu z nie­zro­zu­mia­łą in­no­ścią (zo­bacz: Ru­dolf Otto, Świę­tość, War­sza­wa 1968) po­wo­du­ją na­sze, ja­kiż da­ją­ce żer mi­tom, fa­scy­na­cje i prze­ra­że­nie. Kie­dy in­dziej jesz­cze zwy­cię­ża li­te­ra­tu­ra. Jed­ne za­szło­ści pa­su­ją do nar­ra­cji, inne mniej. Hen­ryk Sien­kie­wicz pi­sał Try­lo­gię „ku po­krze­pie­niu serc”. Do­bie­ra­jąc okre­sy ak­cji swo­ich trzech po­wie­ści, któ­re hi­sto­rycz­nie nie sta­no­wią cią­gło­ści, zręcz­nie wy­mi­nął cza­sy tra­gicz­nej woj­ny do­mo­wej, ze­rwa­nych sej­mów etc. Czy­tel­nik może być prze­ko­na­ny, że zwy­cię­stwo pod Cho­ci­miem, któ­re koń­czy Try­lo­gię, zba­wi­ło Rzecz­po­spo­li­tą. Hi­sto­rycz­nie jest to co naj­mniej nie­praw­dą, ale wpi­su­je się do sce­na­riu­sza. Naj­czę­ściej jed­nak do­bór fak­tów z dzie­jów do­mi­nu­ją wzglę­dy ide­olo­gicz­no-na­cjo­na­li­stycz­ne. Wskrze­sza­my pra­przod­ków, żeby wło­żyć w ich usta na­sze ra­cje i zi­lu­stro­wać je ich rze­ko­mym lub praw­dzi­wym bo­ha­ter­stwem. Hi­sto­ria od­ży­wa na roz­kaz. W mo­men­cie za­gro­że­nia klę­ską przy­po­mi­na so­bie Sta­lin Su­wo­ro­wa i two­rzy or­der jego imie­nia. Po­nie­waż zaś dzie­ci w Związ­ku Ra­dziec­kim nie wie­dzą nic o Su­wo­ro­wie, or­ga­ni­zu­je się spe­cjal­ne kur­sy, na któ­re dzie­ci mu­szą cho­dzić, choć bom­by pa­da­ją wo­ko­ło. We Fran­cji świę­ci się wy­zwo­le­nie Pa­ry­ża przez De Gaul­le’a i „po­wsta­nie pa­ry­skie”, cho­ciaż jest to aneg­do­ta – do Pa­ry­ża we­szli alian­ci bez opo­ru i mie­li tyl­ko kło­pot ze wznie­sio­ny­mi nie­od­po­wie­dzial­nie, to zna­czy kom­pli­ku­ją­cy­mi ruch dro­go­wy, po­wstań­czy­mi ba­ry­ka­da­mi. Wło­si: mar­sza­łek Pił­sud­ski mó­wił: „Po co ist­nie­ją Wło­si? – po to, żeby bici przez wszyst­kich Au­stria­cy mie­li kogo bić”. Nie prze­szka­dza to w ni­czym, że do­bi­cie ucie­ka­ją­cych w po­pło­chu Au­stria­ków pod Vit­to­rio Ve­ne­to 29 paź­dzier­ni­ka 1918 sta­ło się wło­skim pa­trio­tycz­nym sym­bo­lem. Nie ma bo­daj więk­sze­go mia­sta w Ita­lii, w któ­rym nie by­ło­by pla­cu, uli­cy, alei imie­nia Vit­to­rio Ve­ne­to. Cóż z tego, że dzień wcze­śniej, co ze stra­te­gicz­ne­go punk­tu wi­dze­nia mia­ło zna­cze­nie nie­skoń­cze­nie więk­sze, ar­mia wło­ska prze­kro­czy­ła Pia­wę, 30 paź­dzier­ni­ka wzię­ła Asia­go, a 3 li­sto­pa­da, ba­ga­te­la: Try­dent, Udi­nę i Triest. Na­zwa miej­sca: Vit­to­rio Ve­ne­to, gdzie zwy­cię­stwo, „vit­to­ria”, od razu wpi­sa­ne jest w le­gen­dę, za­wa­ży­ło o wszyst­kim. Z dzie­jów grec­kich za­po­ży­czy­li­śmy Ter­mo­pi­le (480 p.n.e.). Była to bi­twa przez Gre­ków prze­gra­na i to na sku­tek zdra­dy we wła­snych sze­re­gach. Ali­ści po­legł tam, bro­niąc bez­sen­sow­nie do koń­ca, choć po­zy­cja była de­fi­ni­tyw­nie stra­co­na, a mógł wy­co­fać swo­ją dru­ży­nę, Le­oni­das, z huf­cem 300 Spar­tan. Co ozna­cza ten sym­bol? – Na ale­go­rycz­nym gro­bie po­le­głych wy­ry­to na­pis (po­da­ję w tłu­ma­cze­niu Ta­de­usza Zie­liń­skie­go, Gre­cja Nie­pod­le­gła, War­sza­wa 1958):

O wę­drow­cze, gdy przyj­dziesz do Spar­ty, lu­do­wi jego po­wiedz,

Że w myśl oj­czy­zny swej praw, ko­ści zło­ży­li­śmy swe.

Na cmen­ta­rzu żoł­nie­rzy pol­skich pod Mon­te Cas­si­no fi­gu­ru­je to już w wer­sji:

Prze­chod­niu, po­wiedz Pol­sce,

Że­śmy po­le­gli wier­ni w jej służ­bie.

Sub­tel­na róż­ni­ca mię­dzy PRA­WA­MI, któ­re nie da­wa­ły Spar­ta­nom, swo­istym jan­cza­rom, wy­cho­wy­wa­nym od dziec­ka do wal­ki i tyl­ko do wal­ki, in­ne­go wyj­ścia, a SŁUŻ­BĄ wy­ni­ka­ją­cą z wy­bo­ru i po­świe­ce­nia, zo­sta­je cał­ko­wi­cie za­tar­ta.

Mit po­mie­szał wszyst­ko i zro­bił z żoł­nie­rzy An­der­sa Spar­tan, co wła­ści­wie po­win­no być dla nich obe­lgą.

Mi­tycz­na hi­sto­ria, czy­li ta hi­sto­ria, któ­ra funk­cjo­nu­je w spo­łecz­nym obie­gu, nie tyl­ko do­wol­nie ze­sta­wia fak­ty i wią­że je rze­ko­mym po­kre­wień­stwem. Zmie­nia rów­nież klę­ski w zwy­cię­stwa i, rza­dziej, zwy­cię­stwa w klę­ski. Ze szcze­gó­łów bu­du­je uogól­nia­ją­ce le­gen­dy i od­wrot­nie – wy­dzie­ra szcze­gó­ły z ca­ło­ści, po czym rzu­ca je, po­zba­wio­ne kon­tek­stu, na bie­żą­cy uży­tek. Pa­mię­ta­my, dzię­ki Sło­wac­kie­mu, o Win­kel­rie­dzie (Ar­nol­dzie ze Stans), któ­ry zgar­nął ko­pie wro­gów, wbi­ja­jąc je w swo­ją pierś, albo (tym ra­zem dzię­ki Schil­le­ro­wi przede wszyst­kim) Wil­hel­ma Tel­la, gdyż ze­strze­lił jabł­ko z gło­wy syn­ka. Ko­nia z rzę­dem jed­nak temu, kto od­po­wie, w któ­rym wie­ku mie­li żyć ci pół­le­gen­dar­ni bo­ha­te­ro­wie i o jaką spra­wę wal­czy­li. Kto z kim starł się w bi­twie pod Sem­pach, któ­ra wła­śnie wi­dzia­ła ofia­rę Win­kel­rie­da. Hi­sto­ria wy­wie­dzio­na spod pa­trio­tycz­nej lipy, z po­li­ty­ki, z tra­dy­cji, to nie tyl­ko po­wol­ne za­po­mi­na­nie, to rów­nież, po­wtórz­my raz jesz­cze, pa­ra­fra­zu­jąc Bar­the­sa: „na­rzę­dzie za­śle­pie­nia”.

O tym jest też po­nie­kąd ta książ­ka. Opo­wia­da o zda­rze­niach, któ­re w hi­sto­rycz­nej pa­mię­ci spo­łecz­nej utrwa­lo­ne zo­sta­ły jako bar­dzo waż­ne, de­cy­du­ją­ce, prze­ło­mo­we, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści, je­śli w ogó­le ta­ki­mi były, to tyl­ko cząst­ko­wo. Albo nie wstrzą­snę­ły świa­tem, za­bły­sły jak me­te­or i zga­sły, albo pod­szy­ły się pod inne, znacz­nie istot­niej­sze, albo zgo­ła tra­fi­ły do hi­sto­rycz­ne­go pan­te­onu przez przy­pa­dek, czar szcze­gó­łu. 21 lip­ca 1969 r. Neil Arm­strong, jako pierw­szy czło­wiek, po­sta­wił sto­pę na Księ­ży­cu. „To tyl­ko je­den mały krok dla czło­wie­ka, ale wiel­ki krok dla ludz­ko­ści” – po­wie­dział wte­dy ko­smo­nau­ta. Cały świat był tej sa­mej my­śli. Wie­rzo­no w dwie co naj­mniej rze­czy. Pierw­szą, że jak w za­po­wie­dziach Ju­liu­sza Ver­ne’a, Księ­życ zo­sta­nie wkrót­ce sko­lo­ni­zo­wa­ny, ludz­kość roz­sze­rzy swój stan po­sia­da­nia. Dru­gą, że czło­wiek, któ­ry spoj­rzeć może te­raz z Księ­ży­ca na Zie­mię i uj­rzeć ją jako kulę za­gu­bio­ną w ko­smo­sie, zro­zu­mie ma­łość lo­kal­nych nie­na­wi­ści, kon­flik­tów, swa­rów. Mi­nę­ło czter­dzie­ści lat. „Hi­sto­ry To­day” pi­sze o lą­do­wa­niu na Księ­ży­cu: „Re­ali­za­cja pro­gra­mu Apol­lo z pew­no­ścią speł­ni­ła je­den ze swych naj­waż­niej­szych ce­lów, ja­kim było po­ka­za­nie ZSRR, kto rzą­dzi w prze­strze­ni ko­smicz­nej i w związ­ku z tym dys­po­nu­je no­wo­cze­sną tech­no­lo­gią, któ­ra bez pro­ble­mu znaj­du­je za­sto­so­wa­nie mi­li­tar­ne”. Pro­gram Apol­lo zo­stał anu­lo­wa­ny w stycz­niu 1970 r., gdyż ło­żo­ne nań pie­nią­dze oka­za­ły się ko­niecz­ne do eska­la­cji woj­ny ame­ry­kań­sko-wiet­nam­skiej. W lu­tym 2010 r. pre­zy­dent Oba­ma osta­tecz­nie od­mó­wił fi­nan­so­wa­nia pro­jek­tów zwią­za­nych ze stwo­rze­niem sta­łej bazy na Księ­ży­cu i dal­szych na nie­go wy­praw. Prze­cięt­na licz­ba za­bi­tych rocz­nie w wo­jen­nych i ter­ro­ry­stycz­nych dzia­ła­niach wzro­sła na Zie­mi od 1969 r. (po­mi­mo że to­czy­ły się wte­dy krwa­we wal­ki w Wiet­na­mie), po­dług ob­li­czeń IN­SEP, o oko­ło 150%. „Księ­życ to śle­py za­ułek, wierz­cie mi, coś o tym wiem” – po­wie­dział Buzz Al­drin, ko­smo­nau­ta, któ­ry z Arm­stron­giem lą­do­wał na Księ­ży­cu, ale miał nie­szczę­ście wy­siąść dru­gi, więc zo­stał za­po­mnia­ny. Piotr Cie­śliń­ski („Ga­ze­ta Wy­bor­cza” 21 lip­ca 2009 r.) ko­men­tu­je, iż ma Al­drin dużo ra­cji: „Oczy­wi­ście, są tam cen­ne mi­ne­ra­ły – ty­tan czy że­la­zo – ale kosz­ty ich po­zy­ska­nia są praw­dzi­wie ko­smicz­ne. Czę­sto mówi się, że głów­nym bo­gac­twem Księ­ży­ca są za­so­by izo­to­pu helu-3, pa­li­wa dla przy­szłych elek­trow­ni ter­mo­ją­dro­wych. Ale elek­trow­ni wciąż nie ma. Od wie­ku po­wta­rza się, że pierw­sza ma po­wstać za 50 lat. To jak w dow­ci­pie o ba­rze, któ­re­go wła­ści­ciel wy­wie­sił na drzwiach na­pis – «Ju­tro pi­je­my za dar­mo»”. I tyle nam zo­sta­ło z tam­tych lat. Coś, co wy­da­wa­ło się zda­rze­niem ogrom­nym i prze­ło­mo­wym, zmie­ni­ło się w aneg­do­tę i datę w ka­len­da­rzu, któ­rą uczci ktoś cza­sem oko­licz­no­ścio­wą no­tat­ką. Dzi­siaj, pi­sze Jean-Fra­nço­is Au­ge­re­au w „Le Mon­de” (18 lip­ca 2009 r.), to już do­me­na ar­che­olo­gów przy­by­wa­ją­cych z da­le­ka, któ­rzy od­kry­ją może śla­dy ja­kichś istot, prze­cha­dza­ją­cych się on­giś po brze­gach kra­te­ru.

Nie wszyst­ko jest jed­nak ta­kie pro­ste na tym na­szym pa­do­le. Dla­te­go koń­czy książ­kę, już poza chro­no­lo­gią, roz­dział na te­mat bi­twy o Ver­dun, bez­sen­sow­nej jat­ce, któ­ra nie przy­nio­sła nic, ni­cze­go nie zmie­ni­ła, a mia­ło się oka­zać, że cał­ko­wi­cie nie­za­leż­nie od in­ten­cji ge­ne­ra­łów, mę­czeń­stwa żoł­nie­rzy i abs­trak­cyj­nych pla­nów stra­te­gów, zu­peł­nie in­a­czej, nie­spo­dzie­wa­nie, na prze­kór, osta­tecz­nie wstrzą­snę­ła świa­tem bar­dziej może niż ja­kie­kol­wiek inne wy­da­rze­nie mi­nio­ne­go, dwu­dzie­ste­go wie­ku.

MARATON

W Ate­nach pu­sto. Śród ob­sza­ru mia­sta

Po­zo­stał sta­rzec, śle­piec i nie­wia­sta.

A kto mógł, pa­trzał w trwoż­nym nie­po­ko­ju,

Czy nie oba­czy co od stro­ny boju.

Nic, nic nie wi­dać. I słoń­ce za­ga­sło,

I gwiaz­dy… Cyt-cyt, coś w po­bli­żu wrza­sło…

Pręd­ki­mi kro­ki ktoś po bru­ku bije

I woła: «Tchu! Tchu! Gło­su! Gre­cja… żyje!

Cześć! Cześć! Mil­cja­des! Tchu!… Zwy­cię­stwo z nami!».

Ko­bie­ty z do­mów wy­szły z po­chod­nia­mi.

Z ga­łąz­ką lau­ru Grek uli­cą bie­żył

I padł wo­ła­jąc: „Zwy­cię­stwo!” – Już nie żył!

(Kor­nel Ujej­ski, Ma­ra­ton)

W kwiet­niu 1896 r. od­by­ły się w Ate­nach pierw­sze no­wo­żyt­ne Igrzy­ska Olim­pij­skie. Nie było jesz­cze wte­dy re­pre­zen­ta­cji na­ro­do­wych ani se­lek­cji przed za­wo­da­mi.

Star­to­wał każ­dy, kto przy­był, w bar­wach swo­je­go uni­wer­sy­te­tu (prze­wa­ża­li stu­den­ci), klu­bu, nie­kie­dy mia­sta. Naj­więk­sze za­in­te­re­so­wa­nie bu­dził bieg ma­ra­toń­ski, któ­ry zo­stał prze­pro­wa­dzo­ny na hi­sto­rycz­nej tra­sie z pola bi­twy do wy­bu­do­wa­ne­go spe­cjal­nie z oka­zji igrzysk, na koszt naj­bo­gat­sze­go pod­ów­czas kup­ca grec­kie­go Geo­r­gio­sa Ave­rof­fa, sta­dio­nu z bia­łe­go mar­mu­ru w Ate­nach. Eli­ta kra­ju prze­ści­ga­ła się w fun­do­wa­niu na­gród dla przy­szłe­go zwy­cięz­cy. Do­stać miał on mię­dzy in­ny­mi: pole na miej­scu daw­nej bi­twy, am­fo­rę stu­let­nie­go wina, tonę cze­ko­la­dy, do­ży­wot­nie dar­mo­we strzy­że­nie w eks­klu­zyw­nym za­kła­dzie fry­zjer­skim, ko­pię Nike z Sa­mo­tra­ki na­tu­ral­nej wiel­ko­ści… Wszyst­kich prze­bił jed­nak raz jesz­cze Geo­r­gios Ave­roff, obie­cu­jąc pierw­sze­mu na me­cie, pod wa­run­kiem że bę­dzie chrze­ści­ja­ni­nem wschod­nie­go ob­rząd­ku, sumę stu ty­się­cy drachm, za któ­re moż­na było ku­pić parę ka­mie­nic w cen­trum Aten, oraz… rękę swo­jej cór­ki z do­dat­ko­wym mi­lio­nem w po­sa­gu. Do­daj­my, że kru­czo­wło­sa Ave­rof­fów­na ucho­dzi­ła po­wszech­nie za jed­ną z naj­pięk­niej­szych dziew­czyn Pi­reu­su.

Na star­cie, przed obe­rżą w Ma­ra­tho­nas, sta­nę­ło dwu­dzie­stu pię­ciu bie­ga­czy z szes­na­stu kra­jów, w tym na­wet przy­bysz z od­le­głej Au­stra­lii. Do­tkli­wy upał i du­szą­cy kurz pod­no­szą­cy się z piasz­czy­stej dro­gi wy­eli­mi­no­wał wkrót­ce fa­wo­ry­zo­wa­nych: Ame­ry­ka­ni­na Ar­thu­ra Bla­ke’a i Fran­cu­za Al­bi­na Ler­mu­siaux. Pod­dał się i Au­stra­lij­czyk Edwin Flack. Wzdłuż tra­sy roz­sta­wie­ni byli gę­sto ku­rie­rzy kon­ni, któ­rzy, gdy tyl­ko mi­nę­li ich pierw­si za­wod­ni­cy, pę­dzi­li ga­lo­pem na sta­dion z wia­do­mo­ścia­mi o prze­bie­gu wy­da­rzeń. I oto wy­słan­nik, któ­ry stał mniej wię­cej na po­ło­wie szla­ku, przy­no­si sen­sa­cyj­ną wia­do­mość. Na czo­ło wy­su­nął się nie­zna­ny do­tąd ni­ko­mu wo­zi­wo­da, albo, jak woli Ta­de­usz Ol­szań­ski (Oso­bi­sta hi­sto­ria olim­piad, War­sza­wa 2000), li­sto­nosz z wio­ski Ma­ro­usi koło Aten – Spi­ri­don (Spi­ros) Lo­uis. Wśród ocze­ku­ją­cych za­pa­no­wał nie­by­wa­ły en­tu­zjazm. Ko­lej­ny jeź­dziec po­twier­dza: Lo­uis pro­wa­dzi, wła­śnie wy­pił ku­bek wina, zjadł jaj­ko wiel­ka­noc­ne, za­pił jesz­cze pi­wem i wy­da­je się w do­brej for­mie. Ale, uwa­ga, ry­wa­le nie są da­le­ko. Na­pię­cie ro­śnie. Wresz­cie w bra­mie sta­dio­nu uka­zu­je się po­kry­ty py­łem wie­śniak z Ma­ro­usi. Sy­no­wie kró­lew­scy nie wy­trzy­mu­ją. Zbie­ga­ją z loży ho­no­ro­wej i to­wa­rzy­szą zwy­cięz­cy na ostat­nich me­trach. Po­tem za­no­szą słab­ną­ce­go z wy­czer­pa­nia przed ob­li­cze wład­cy, Je­rze­go I, któ­ry bie­rze go w ra­mio­na. Tłum sza­le­je. Spon­ta­nicz­ne ma­ni­fe­sta­cje ra­do­ści trwać będą jesz­cze przez wie­le dni. Spo­śród na­leż­nych na­gród nie do­stał Spi­ri­don Lo­uis jed­nej tyl­ko – ręki uro­czej kup­ców­ny. Nie dla­te­go, żeby się Ave­roff wy­co­fał z obiet­ni­cy. Po pro­stu bie­gacz był już żo­na­ty. Tak czy owak zo­stał z dnia na dzień czło­wie­kiem bo­ga­tym i bo­ha­te­rem na­ro­do­wym na do­kład­kę. To­wa­rzy­szył de­le­ga­cji grec­kiej pod­czas dzie­wię­ciu na­stęp­nych olim­piad. W trak­cie ostat­niej z nich, w 1936 r., w Ber­li­nie, mia­ło miej­sce pa­mięt­ne zda­rze­nie. Kie­dy eki­pa grec­ka ma­sze­ro­wa­ła pod­czas uro­czy­sto­ści otwar­cia igrzysk, „z jej sze­re­gów wy­ła­mał się nie­mło­dy już czło­wiek i ru­szył po scho­dach w stro­nę Hi­tle­ra. Był to nie kto inny, jak Spi­ri­don Lo­uis. Wy­glą­da­ją­cy na wy­su­szo­ne­go przez grec­ki kli­mat, sześć­dzie­się­cio­trzy­let­ni Lo­uis po­su­wał się z trud­no­ścią, w koń­cu jed­nak do­tarł do Hi­tle­ra i wrę­czył mu ga­łąz­kę oliw­ną z Olim­pii na znak po­ko­ju. Hi­tler – ko­men­tu­je Guy Wal­ters (Igrzy­ska w Ber­li­nie, Po­znań 2008) – naj­wy­raź­niej jej nie za­cho­wał, gdyż czte­ry i pół roku póź­niej do­ko­nał in­wa­zji na oj­czy­znę Lo­uisa. Olim­pij­czy­ko­wi nie dane było jed­nak do­świad­czyć oku­pa­cji swe­go kra­ju, gdyż zmarł 26 mar­ca 1940 r.

Pod­czas olim­pia­dy w Pa­ry­żu (1900 r.) pro­wa­dzą­cy z wiel­ką prze­wa­gą szwedz­ki osiem­na­sto­la­tek Ernst Fast po­my­lił na roz­sta­jach dro­gę, gdyż pil­nu­ją­cy tego miej­sca sę­dzia od­da­lił się za na­tu­ral­ną po­trze­bą. Fast zo­rien­to­wał się wresz­cie w po­mył­ce i za­wró­cił. Po­mi­mo nad­ło­że­nia sze­ściu (sic!) ki­lo­me­trów i utra­ty dwu­dzie­stu pię­ciu mi­nut do zwy­cięz­cy, Fran­cu­za Mi­che­la The­ato, zdo­był jesz­cze brą­zo­wy me­dal. W Sa­int Lo­uis (1904) no­wo­jor­czy­ka Fre­da Lo­rza pod­wie­zio­no pra­wie trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów au­tem. Zde­ma­sko­wa­ny już po so­len­nej de­ko­ra­cji, mu­siał od­dać zło­ty me­dal in­ne­mu Ame­ry­ka­ni­no­wi, Tho­ma­no­wi Hick­so­wi. „Ma­ra­ton w Sa­int Lo­uis – pi­sze Wła­dy­sław A. Min­kie­wicz (Olim­pij­ska go­rącz­ka, War­sza­wa 1993) – miał jesz­cze in­ne­go bo­ha­te­ra. Był nim ku­bań­ski li­sto­nosz Fe­lix Ca­rva­jal, któ­ry po wie­lu pe­ry­pe­tiach do­tarł do mia­sta Igrzysk au­to­sto­pem, chwy­ta­jąc się po dro­dze roz­ma­itych do­ryw­czych prac, aby za­ro­bić na ży­cie. Kie­dy zna­lazł się już w Sa­int Lo­uis, roz­ba­wie­ni, ale i wzru­sze­ni jego lo­sem ame­ry­kań­scy mio­ta­cze i cię­ża­row­cy udzie­li­li mu go­ści­ny, za­pew­nia­jąc wikt i dach nad gło­wą. Ca­rva­jal udał się na start ma­ra­to­nu w dość gro­te­sko­wym stro­ju – w dłu­gich spodniach, zwy­kłej ko­szu­li i sta­rych, cięż­kich bu­tach. Je­den z jego przy­god­nych opie­ku­nów, mistrz olim­pij­ski w rzu­cie dys­kiem Mar­tin She­ri­dan – po­wo­do­wa­ny naj­wy­raź­niej od­ru­chem mi­ło­sier­dzia – ob­ciął mu wów­czas no­życz­ka­mi rę­ka­wy i no­gaw­ki… Po wy­ru­sze­niu na tra­sę am­bit­ny Ku­bań­czyk zdo­łał na­wet przez ja­kiś czas prze­wo­dzić staw­ce ry­wa­li. Do­pie­ro gdy zmo­żo­ny upa­łem za­trzy­mał się i nie­opatrz­nie zjadł kil­ka nie­doj­rza­łych ja­błek, uległ chwi­lo­wej sła­bo­ści. I – po­mi­mo tych wszyst­kich prze­ciw­no­ści – do­tarł do mety na czwar­tym miej­scu”. W Lon­dy­nie (1908) Włoch Do­ran­do Pie­tri za­słabł kil­ka­dzie­siąt me­trów przed metą. Po­li­cjan­ci i sę­dzia li­nio­wy (a był nim Sir Ar­thur Co­nan Doy­le – twór­ca Sher­loc­ka Hol­me­sa) pod­nie­śli go i po­mo­gli pół­przy­tom­ne­mu do­czła­pać do mety. Zło­ty me­dal, za sko­rzy­sta­nie z ob­cej po­mo­cy, ode­bra­no zwy­cięz­cy, pry­wat­nie cu­kier­ni­ko­wi z Ca­pri, na wnio­sek Ame­ry­ka­nów, któ­rych re­pre­zen­tant, John Hay­es, był dru­gi. Z olim­pia­dy na olim­pia­dę pi­sał ma­ra­ton swo­ją le­gen­dę, przy­po­mi­na­jąc świa­tu o bi­twie sprzed dzie­siąt­ków wie­ków.

Nic więc dziw­ne­go, że wszel­cy au­to­rzy lek­sy­ko­nów (w Pol­sce np. Zyg­munt Ry­nie­wicz, Lek­sy­kon bi­tew świa­ta, War­sza­wa 2004) kła­dą ją po­mię­dzy naj­znacz­niej­sze star­cia hi­sto­rii, opie­wa­ją po­eci, cy­tu­ją po­li­ty­cy, a wśród np. ame­ry­kań­skich dzie­ci jest ona naj­bar­dziej zna­nym wy­da­rze­niem w dzie­jach Eu­ro­py przed na­ro­dze­niem Chry­stu­sa.

Jest tak­że dru­gi po­wód szcze­gól­nej sła­wy bi­twy ma­ra­toń­skiej. Była ona ide­owym na­tchnie­niem Wio­sny Lu­dów, w przed­dzień wy­bu­chu walk jak echem wtó­ru­je jej po­emat Kor­ne­la Ujej­skie­go. Pi­sze on:

O Gre­kach:

Na­ród to mały, lecz jak psz­czo­ła w ulu

Każ­dy z osob­na o swym domu ra­dzi,

A gdzie po­trze­ba, wszy­stek się gro­ma­dzi.

O! kraj to mały – tyle, co za­trzy­ma

Prze­cho­dzą­ce­go po­de­szwa ol­brzy­ma;

O! kraj to mały, niby szy­ba tar­czy:

Lecz na grób wro­gom prze­cież go wy­star­czy!

Te­raz po­ja­wia­ją się Per­so­wie:

Wy się trwo­ży­cie tą licz­bą ogrom­ną?

I tą prze­mo­cą, co zda się nie­złom­ną?

Cóż jed­nak zna­czy taka ćma mo­tło­chu,

Wy­le­gła z pro­chu, czoł­ga­ją­ca w pro­chu,

Któ­rą do boju po­pę­dza­ją bi­czem,

Aby nie pierz­chła przed wol­nych ob­li­czem?

Mamy tu usta­no­wio­ne dwie ka­te­go­rycz­ne opo­zy­cje: wol­no­ści i nie­wol­nic­twa oraz dys­pro­por­cji li­czeb­nej prze­ciw­ni­ków. Da­ruj­my Ujej­skie­mu, że za­po­mniał, iż wol­na Gre­cja tego okre­su opie­ra­ła się na sys­te­mie nie­wol­ni­czym jak naj­bar­dziej i ani de­mo­kra­cja ateń­ska nie była tak sie­lan­ko­wa, ani de­spo­tia per­ska tak nie­ludz­ka. Nie jest to waż­ne, gdyż w tej woj­nie spra­wy ustro­jo­we nie mia­ły żad­ne­go zna­cze­nia. Atak per­ski był od­we­tem za pod­sy­ca­nie przez Gre­ków z pół­wy­spu, a Ateń­czy­ków w szcze­gól­no­ści, an­ty­per­skich po­wstań w hel­leń­skich ko­lo­niach w Azji Mniej­szej, po­zo­sta­ją­cych pod pa­no­wa­niem per­skim. Zresz­tą in­sty­ga­to­rem in­wa­zji był Hip­piasz – Grek z krwi i ko­ści, krew­niak wiel­kie­go So­lo­na, syn Pi­zy­stra­te­sa, pra­gną­cy od­zy­skać wła­dzę w Ate­nach, któ­rą spra­wo­wał w la­tach 527-510 p.n.e. Stro­fy Ujej­skie­go pi­sa­ne są na uży­tek Po­la­ków pod za­bo­rem ro­syj­skim, czy sze­rzej – Eu­ro­py w szpo­nach trzech czar­nych or­łów. Re­alia­mi grec­ki­mi nie mu­siał się szcze­gól­nie przej­mo­wać.

Po­zo­sta­je kwe­stia dys­pro­por­cji li­czeb­nej. O si­łach grec­kich pod Mil­tia­de­sem mamy do­kład­ne dane: dzie­sięć ty­się­cy lu­dzi (9000 Ateń­czy­ków i 1000 Pla­tej­czy­ków, Spar­ta­nie przy­by­li spóź­nie­ni, już po bi­twie, z po­wo­du ob­cho­dów Świę­ta Kar­néia). Ilu jed­nak Per­sów wy­lą­do­wa­ło na wy­brze­żu ma­ra­toń­skim? Tu­taj już zgo­dy nie ma. Sza­cun­ki wa­ha­ją się mię­dzy pięt­na­sto­ma a czter­dzie­sto­ma na­wet ty­sią­ca­mi. Au­to­rzy kom­pe­tent­ne­go kom­pen­dium Gu­er­res et so­ci­étés – Mon­des grecs V-IV siec­les (Neu­il­ly 2000) pi­szą o „oko­ło trzy­krot­nej prze­wa­dze Per­sów”, czy­li o 30 000; N.G.L. Ham­mond (Dzie­je Gre­cji, War­sza­wa 1973) o „naj­wy­żej 25 000”; we­dług Zyg­mun­ta Ku­bia­ka „Per­so­wie pa­trzy­li z po­gar­dą na woj­sko dwu­krot­nie mniej licz­ne, niż była ich ar­mia” – by­ło­by ich więc 20 000… Prze­wa­ga Per­sów była więc zde­cy­do­wa­na, nie było w niej jed­nak ni­cze­go aż tak nad­zwy­czaj­ne­go, by zro­dzić le­gen­dę. W wie­lu an­tycz­nych star­ciach zbroj­nych, jak np. pod Hi­me­rą (480 p.n.e.), De­lion (424 p.n.e.), Is­sos (333 p.n.e.), róż­ni­ce li­czeb­no­ści wojsk były da­le­ko więk­sze.

Per­so­wie opie­ra­li się przede wszyst­kim na kon­ni­cy i od­dzia­łach łucz­ni­ków. Gre­kom wprost prze­ciw­nie – pi­sze N.G.L. Ham­mond: „nie to­wa­rzy­szy­ła jaz­da ani łucz­ni­cy, w tych bo­wiem ro­dza­jach bro­ni Per­so­wie mie­li za­pew­nio­ną prze­wa­gę. Tak więc ar­mia ateń­ska była po pro­stu wiel­kim od­dzia­łem ude­rze­nio­wym cięż­ko­zbroj­nej pie­cho­ty”. De­ter­mi­no­wa­ło to z góry tak­ty­kę ho­pli­tów. Mu­sie­li dojść jak naj­szyb­ciej, za­nim wy­bi­ją ich z da­le­ka łucz­ni­cy, do bez­po­śred­nie­go zwar­cia i to na jak naj­mniej­szej prze­strze­ni, unie­moż­li­wia­ją­cej ma­new­ry kon­ni­cy. Ro­zu­mie­jąc to, Gre­cy zwle­ka­li z ocze­ki­wa­nym przez Per­sów ata­kiem. „Ści­na­jąc drze­wa i wzno­sząc z nich na rów­ni­nie bu­do­wa­ne na­pręd­ce pa­li­sa­dy, przy­bli­ży­li swo­je po­zy­cje na od­le­głość oko­ło pół­to­ra ki­lo­me­tra do li­nii per­skich. Pew­nej nocy, tuż przed świ­tem, kil­ku żoł­nie­rzy joń­skich słu­żą­cych w ar­mii per­skiej po­de­szło do grec­kiej pa­li­sa­dy i prze­ka­za­no Ateń­czy­kom wia­do­mość: «nie ma kon­ni­cy»”. Praw­do­po­dob­nie ode­sła­no po pro­stu ko­nie na po­pas, na dru­gą stro­nę po­to­ku Oj­noe, w oko­li­ce roz­cią­ga­ją­ce­go się na pół­no­cy tak zwa­ne­go Wiel­kie­go Ba­gna.

Wsta­wał dzień 21 wrze­śnia 490 roku p.n.e.

Nad Ma­ra­to­nem

Wznio­sło się nie­bo za­rze­wiem czer­wo­nem.

Nad Ma­ra­to­nem prze­cią­ga­ją sępy,

Sia­dły na ska­łach i dziób ostrzą tępy.

Gre­cy zde­cy­do­wa­li się bły­ska­wicz­nie. Od­daj­my głos He­ro­do­to­wi (księ­ga VI, 112-113): „Na dany znak ru­szy­li pę­dem prze­ciw bar­ba­rzyń­com. A dzie­lą­ca ich prze­strzeń wy­no­si­ła nie mniej niż osiem sta­diów. Per­so­wie wi­dząc nad­bie­ga­ją­cych, go­to­wa­li się ich przy­jąć, i przy­pi­sy­wa­li to zgub­ne­mu nie­wąt­pli­wie sza­leń­stwu Ateń­czy­ków, kie­dy uj­rze­li, że w ma­łej są licz­bie i pę­dzą co sił, nie roz­po­rzą­dza­jąc ani jaz­dą, ani łucz­ni­ka­mi. Tak my­śle­li bar­ba­rzyń­cy. Lecz Ateń­czy­cy, sko­ro zwar­li się z nimi w gę­stych sze­re­gach, wal­czy­li chwa­leb­nie. Pierw­si bo­wiem ze wszyst­kich, ja­kich zna­my, Hel­le­nów sztur­mo­wym kro­kiem ru­szy­li na nie­przy­ja­ciół, pierw­si znie­śli wi­dok me­dyj­skiej odzie­ży i no­szą­cych ją mę­żów; bo do­tych­czas sam dźwięk imie­nia Me­dów wzbu­dzał w Hel­le­nach trwo­gę. Dłu­go trwa­ła ta bi­twa pod Ma­ra­to­nem. Wpraw­dzie w cen­trum szy­ku bo­jo­we­go zwy­cię­ży­li bar­ba­rzyń­cy, tam gdzie sta­li sami Per­so­wie i Sa­ko­wie; w tym więc punk­cie byli oni górą i, prze­rwaw­szy sze­re­gi, ści­ga­li wro­ga w głąb kra­ju. Ale na obu skrzy­dłach zwy­cię­ży­li Ateń­czy­cy i Pla­tej­czy­cy, po czym po­zwo­li­li ucie­kać po­bi­tej czę­ści bar­ba­rzyń­ców, ścią­gnę­li skrzy­dła i wal­czy­li prze­ciw tym, któ­rzy prze­rwa­li śro­dek; tak Ateń­czy­cy od­nie­śli zwy­cię­stwo. Ucie­ka­ją­cych Per­sów ści­ga­li i wy­ci­na­li w pień, aż do­tar­li do mo­rza; tu za­żą­da­li ognia i do­bra­li się do okrę­tów”.

Spró­buj­my te­raz upo­rząd­ko­wać, a i sko­ry­go­wać nie­co re­la­cję He­ro­do­ta. Kie­dy Gre­cy ru­szy­li bie­giem ku li­niom per­skim dzie­li­ło ich od nich osiem sta­diów, czy­li oko­ło 8 x 177,6 m – 1400 me­trów. Bie­gli wpraw­dzie z góry, po lek­kiej po­chy­ło­ści, każ­dy ob­cią­żo­ny był jed­nak mie­czem, tar­czą i włócz­nią, któ­rą rzu­cić mógł sku­tecz­nie do­pie­ro ok. 30 me­trów od nie­przy­ja­cie­la. Wy­tre­no­wa­ny bie­gacz, w stro­ju spor­to­wym i od­po­wied­nim obu­wiu, prze­bie­ga dzi­siaj 1400 me­trów w trzy mi­nu­ty. Za­łóż­my więc, że przy mak­sy­mal­nym wy­sił­ku mo­gli ho­pli­ci po­ko­nać ten dy­stans w mi­nut pięć. Dzia­łał efekt za­sko­cze­nia, łucz­ni­cy per­scy, po sfor­mo­wa­niu się w ko­niecz­ne szy­ki, mo­gli od­dać naj­wy­żej dwa, co naj­wy­żej trzy strza­ły na wprost do chro­nią­cych się za tar­cza­mi Gre­ków. Na strza­ły „za­sy­pu­ją­ce”, zmu­sza­ją­ce prze­ciw­ni­ka do pod­nie­sie­nia za­sło­ny, było już za póź­no. Nie mo­gło to spo­wo­do­wać więk­szych strat wśród nad­cią­ga­ją­cych. Na­to­miast wy­rzu­co­ne z naj­bliż­szej od­le­gło­ści, w pew­nym bie­gu, cięż­kie włócz­nie ho­pli­tów win­ny były nad­wy­rę­żyć pierw­sze sze­re­gi za­stę­pu­ją­cych im dro­gę. Zbie­ga­ją­cy się do od­par­cia nie­spo­dzie­wa­ne­go ata­ku Per­so­wie mie­li, rzecz na­tu­ral­na, dłuż­szą dro­gę na po­zy­cje skrzy­dło­we. Tam też Gre­cy uzy­ska­li od razu prze­wa­gę. Na­le­ży wąt­pić, by – jak po­da­je He­ro­dot – Per­so­wie ro­ze­rwa­li cen­trum for­ma­cji ho­pli­tów. Gdy­by się bo­wiem tak sta­ło, wy – szli­by na ich tyły i za­wró­ciw­szy, za­ata­ko­wa­li od góry, a wte­dy po­wo­dze­nie Gre­ków na skrzy­dłach nie mia­ło­by już więk­sze­go zna­cze­nia. Wprost prze­ciw­nie, śro­dek mu­siał wy­trzy­mać, żeby ho­pli­ci mo­gli „ścią­gnąć skrzy­dła”. Bez wąt­pie­nia myli się też He­ro­dot, pi­sząc, że bi­twa trwa­ła dłu­go. Była gwał­tow­na, ale krót­ka. Do­wo­dzi tego nie tyl­ko fakt, że nie zdą­ży­ła nad­cią­gnąć kon­ni­ca per­ska, ale rów­nież bi­lans strat. Zgi­nę­ło lub zo­sta­ło ran­nych tyl­ko 192 Gre­ków i aż 6400 Per­sów. Gdy­by wal­ka prze­cią­ga­ła się, mu­sie­li­by ho­pli­ci za­pła­cić wyż­szy ra­chu­nek krwi, a i jego pro­por­cja mu­sia­ła­by się zmie­nić. Naj­wię­cej Gre­ków zgi­nę­ło zresz­tą już po prze­ła­ma­niu li­nii per­skich, pod­czas ata­ku na okrę­ty. Wte­dy to po­le­gli mię­dzy in­ny­mi wo­dzo­wie: Ste­si­le­os, syn Tra­sy­le­osa, i Ky­ne­gej­ros, syn Eu­fu­rio­na, brat bio­rą­ce­go rów­nież udział w wal­ce słyn­ne­go tra­gi­ka Aj­schy­lo­sa, au­to­ra Per­sów, Sied­miu prze­ciw Te­bom, Ore­stei etc. Śmierć Ky­ne­gej­ro­sa była szcze­gól­nie ma­ka­brycz­na, gdyż uto­pił się po tym, kie­dy ucze­pio­ne­mu u bur­ty wra­że­go stat­ku ma­ry­na­rze od­cię­li to­po­rem oba ra­mio­na. Ogól­nie rzecz bio­rąc, atak na flo­tę za­koń­czył się nie­po­wo­dze­niem. Z po­nad dwu­stu okrę­tów zdo­by­to tyl­ko sie­dem. Per­so­wie zdą­ży­li za­okrę­to­wać po­zo­sta­łych swo­ich żoł­nie­rzy, nie­mal wszyst­kich ran­nych. W nie­zna­nym do­tąd miej­scu pod­ję­li też na po­kład za­gu­bio­ną jaz­dę i od­pły­nę­li w nie­zmą­co­nym po­rząd­ku.

Dla Gre­ków Ma­ra­ton był suk­ce­sem przede wszyst­kim psy­cho­lo­gicz­nym. Nie dar­mo pi­sze He­ro­dot, iż „do­tych­czas na­wet sam dźwięk imie­nia Me­dów wzbu­dzał w Hel­le­nach trwo­gę”. Rze­czy­wi­ście, do roku 490 p.n.e. funk­cjo­no­wał w Gre­cji mit strasz­li­wych, nie­zwy­cię­żo­nych, nie­moż­li­wych do po­ko­na­nia bar­ba­rzyń­ców. Ma­ra­ton po­ło­żył mu kres. Zwy­cię­stwo – pi­sze N.G.L. Ham­mond – „roz­pa­li­ło chęć wal­ki w Ate­nach w wiel­ki po­żar. Spar­cie uka­za­ło wa­run­ki, w któ­rych pie­cho­ta grec­ka może po­ko­nać per­ską. Na­tchnę­ło tak­że inne pań­stwa grec­kie wolą opo­ru”. Do­raź­nie rów­nież Ate­ny zo­sta­ły oca­lo­ne, a za­sko­czo­ny opo­rem król Da­riusz wy­co­fał wszyst­kie woj­ska, żeby le­piej zo­rien­to­wać się w sy­tu­acji.

Dla Per­sów wszak­że Ma­ra­ton był po­raż­ką bez zna­cze­nia. Zni­ko­ma z ich punk­tu wi­dze­nia stra­ta oko­ło trzech ty­się­cy lu­dzi (przy­po­mnij­my, że ran­nych zdą­ży­ła per­ska flo­ta przy­jąć na po­kła­dy) i od­wrót z ma­ra­toń­skie­go przy­czół­ka po­strze­ga­ne były co naj­wy­żej jako swo­isty wy­pa­dek przy pra­cy. Nie zmie­nił w ni­czym kon­cep­cji stra­te­gicz­nych Da­riu­sza ani jego na­stęp­ców. Ma­ra­ton nie od­da­lił w ni­czym nie­bez­pie­czeń­stwa na­jaz­du per­skie­go na pół­wy­sep grec­ki. W per­spek­ty­wie geo­po­li­tycz­nej nie miał na­wet dru­go­rzęd­ne­go zna­cze­nia. Trud­no się też dzi­wić, że zlek­ce­wa­ży­li Per­so­wie pa­te­tycz­ny fakt, iż za­raz po bi­twie po­ja­wi­li się po­noć na ma­ra­toń­skim polu: bo­gi­ni Ate­na, he­ro­so­wie He­ra­kles i Te­ze­usz oraz sam Pa­tron miej­sca – bo­ha­ter Ma­ra­tos, Ar­ka­dyj­czyk, któ­ry to­wa­rzy­szył wy­pra­wie sy­nów Zeu­sa i Ledy (Dio­sku­rów) prze­ciw At­ty­ce, pod­czas któ­rej, kie­dy wy­rocz­nia za­żą­da­ła ofia­ry ludz­kiej dla za­pew­nie­nia zwy­cię­stwa, do­bro­wol­nie po­świę­cił swo­je ży­cie.

Wy­czer­pa­ni do szczę­tu ho­pli­ci roz­bi­li na brze­gu mo­rza im­pro­wi­zo­wa­ny obóz. Trze­ba było jed­nak ko­niecz­nie za­wia­do­mić Ate­ny o wy­ni­ku bi­twy, a na­wet sze­rzej – o ge­ne­ral­nej sy­tu­acji. Flo­ta per­ska, któ­ra za­cho­wa­ła peł­ną go­to­wość bo­jo­wą, od­pły­nę­ła w nie­wia­do­mym kie­run­ku – a nuż chcia­ła­by za­gro­zić Ate­nom? W ta­kim przy­pad­ku świa­dec­two zwy­cię­stwa pod­trzy­ma­ło­by du­cha i skło­ni­ło do opo­ru aż do cza­su nad­cią­gnię­cia ar­mii. Jak to jed­nak zro­bić? Ho­pli­ci nie mie­li kon­ni­cy, a wszel­kie zwie­rza­ki pod wierzch zdą­ży­li za­gar­nąć Per­so­wie w pro­mie­niu paru ki­lo­me­trów. I na­gle po­ja­wia się śmia­łek. Jest tak samo zmę­czo­ny jak wszy­scy, ale po­bie­gnie z tak waż­nym w tej chwi­li ra­por­tem.

Spod Ma­ra­to­nu do Aten moż­na się było do­stać pod­ów­czas, omi­ja­jąc wzno­szą­ce się stro­mo na wy­so­kość ok. 550 m nad po­ziom mo­rza góry Agri­li­ki i Skar­pa (stąd na­sza skar­pa), albo wzdłuż mo­rza, skrę­ca­jąc na za­chód na wy­so­ko­ści dzi­siej­szej Ra­fi­ny, albo okrą­żyw­szy Skar­pę od pół­no­cy i skrę­ca­jąc po­tem na po­łu­dnie. Nie wia­do­mo, któ­rą dro­gę wy­brał zwia­stun zwy­cię­stwa. To jed­nak pew­ne, że ani jed­na, ani dru­ga nie li­czy czter­dzie­stu dwóch ki­lo­me­trów.

Spi­ri­don Lo­uis biegł tra­są, któ­rą uzna­no za hi­sto­rycz­ną (nad­mor­ską), któ­rej nikt do­kład­nie nie mie­rzył i słusz­nie zresz­tą, bo cho­dzi­ło o le­gen­dę, a nie miar­kę. Po­dob­nie w Sa­int Lo­uis i Pa­ry­żu nie trosz­czo­no się o wy­mia­ry, ale bar­dziej o splen­dor szla­ku i jego do­god­ność dla ści­ga­ją­cych się ry­wa­li. Do­pie­ro ści­śli An­gli­cy zmie­rzy­li rzecz do­kład­nie. Tra­sa bie­gu ma­ra­toń­skie­go pod­czas Igrzysk Olim­pij­skich w Lon­dy­nie (1908), wio­dą­ca od pa­mię­ta­ją­ce­go Wil­hel­ma Zdo­byw­cę zam­ku kró­lew­skie­go w Wind­so­rze do sta­dio­nu Whi­te City w Lon­dy­nie, li­czy­ła so­bie 42 km i 195 m. Taki jest od­tąd dy­stans obo­wią­zu­ją­cy re­gu­la­mi­no­wo wszyst­kich, któ­rzy chcie­li­by iść w śla­dy ano­ni­mo­we­go goń­ca wiesz­czą­ce­go Ateń­czy­kom sro­mot­ną po­raż­kę bar­ba­rzyń­skich Per­sów.

Le­gen­da olim­pij­skich bie­gów ma­ra­toń­skich nie