Strona główna » Styl życia » Jak być piłkarzem. Dwa metry śmiechu

Jak być piłkarzem. Dwa metry śmiechu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8129-458-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Jak być piłkarzem. Dwa metry śmiechu

Peter Crouch spędził w piłkarskich szatniach ponad dwie dekady. Jako weteran w Premier League niejedno już widział. Znany ze swojego wzrostu, poczucia humoru i wykonywania „robota” po strzeleniu bramki piłkarz dzieli się historiami, które przydarzyły mu się, kiedy grał dla wielu angielskich klubów i reprezentacji Synów Albionu.

Anglik w każdym rozdziale omawia inny aspekt życia zawodowych piłkarzy, nie zawsze ściśle powiązany z występami na boisku. Znajdziemy tam opowieści o samochodach, tatuażach (często z katastrofalnymi błędami) czy absurdalnie wielkich domach.

Bycie piłkarzem może być znacznie trudniejsze niż może się na pierwszy rzut oka wydawać. Pozwól Peterowi wprowadzić się do świata facetów zarabiających na życie poprzez bieganie za piłką. Przygotuj się na jazdę bez trzymanki.

Polecane książki

Piękna i tajemnicza kobieta; obraz Madonny włoskiego mistrza odkryty w prowincjonalnym kościółku, skradziony, a następnie odnaleziony w niejasnych okolicznościach; międzynarodowa „sekta” miłośników erotycznych wrażeń sado-maso; tajemnica skarbu wyłaniająca się z zapisków postaci historycznych, którą...
Akcja książki „Pieskie wakacje” zaczyna się w pierwszym dniu wakacji. Główna bohaterka Marysia, właścicielka kota Ziutka budzi się w fatalnym humorze, ponieważ: jej rodzice wyjechali na stypendium naukowe do Kanady, wszystkie koleżanki są na obozach lub koloniach, a ona pozostała pod opieką ciotki S...
Najsłynniejsza powieść Charlotte Brontë, która przyniosła jej międzynarodową sławę. Brontë opowiada historię młodej dziewczyny, która po stracie obojga rodziców, trafia do domu brata swojej matki. Nie potrafi jednak obudzić uczuć u ciotki, która – gdy tylko nadarza się okazja – pozbywa się d...
8 kwietnia 1945 roku kilka dywizjonów alianckich bombowców miało zniszczyć ważne strategicznie cele w Niemczech. W trakcie lotu piloci dostali informację, że atak jest niemożliwy z powodu gęstej mgły. Było za późno, żeby zawrócić, więc ponad dwieście maszyn zostało przeki...
Szejk Zafir Ibn Hafiz Al-Noury promuje swój kraj. Najpiękniejszą rzeczą, którą pragnie pokazać światu, jest czerwony diament w kształcie serca. Zafir chce, by prezentowała go na swej szyi najpiękniejsza modelka. Tylko jedną widzi w tej roli – Kat Winters. Dwa lata temu zakochał s...
Książka przeznaczona głównie dla studentów wydziałów szkół wyższych o profilu chemicznym, biotechnologicznym lub pokrewnym, którzy pragną pogłębić swoją wiedzę i umiejętności praktyczne z zakresu zastosowania grafiki molekularnej do obliczeń kwantowo-chemicznych oraz w procedurach dopasowania moleku...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Peter Crouch i Tom Fordyce

Prolog

Zawsze chciałem być piłkarzem. To zupełnie oczywiste. Nie chciałem być koszykarzem, choć wszyscy mnie o to pytają. Nie chciałem być też dekarzem, który nie potrzebowałby drabiny, ani pracownikiem zoo, który mógłby rozmawiać z żyrafami twarzą w twarz. No i jeszcze dodam, że tutaj, na górze, pogoda jest taka sama jak na dole.

Cieszę się, że ten temat załatwiliśmy na wstępie. Teraz do rzeczy. Piłkarzem zostaje się dlatego, że kocha się ten sport. Piłkarzem zostajesz dlatego, że całe dzieciństwo upływa ci na przekopywaniu piłki nad ogrodzeniem kortów tenisowych w pobliskim parku. Piłkarzem zostajesz dlatego, że oglądałeś mundial i zakochałeś się w golach, strojach i piosence turnieju, pod którą ktoś podłożył bit. Piłkarzem zostajesz dlatego, że nigdy się nie poddajesz, nawet gdy dyrektor ds. sportowych wypożycza cię do klubów spoza głównych klas rozgrywkowych i w twoich pierwszych meczach w barwach tych klubów zawsze spotykasz się z takimi samymi reakcjami: „Dziwak, dziwak!” albo „A w cyrku wiedzą, że tu jesteś?”, a gdy potem w połowie meczu schodzisz z boiska, widzisz tatę szarpiącego się z grupą kibiców, bo ci w jego obecności nabijali się z jego syna. Piłkarzem zostajesz dlatego, że potrafisz zapanować nad piłką znacznie lepiej, niż można by oczekiwać od kogoś twojej postury, a także dlatego, że potrafisz uderzyć ją z woleja znacznie lepiej niż większość innych piłkarzy twojego wzrostu. No i do tego potrafisz grać głową dokładnie tak dobrze, jak się tego wszyscy po tobie spodziewają. Piłkarzem zostajesz dlatego, że kochasz futbol.

A kiedy już tym piłkarzem zostajesz, nagle znajdujesz się w najdziwniejszym, najbardziej zabawnym i zagadkowym ze wszystkich światów. To świat, w którym jeden kolega z zespołu przychodzi na treningi w jasnoczerwonym garniturze i równie czerwonym kapeluszu, a do tego z laską pod kolor i w okularach bez szkieł, a inny wieczorami wypożycza ferrari, parkuje je pod nocnym klubem, a potem kładzie się na masce i czeka, aż wychodzące z klubu dziewczyny zwrócą na niego uwagę. To świat, w którym zawodnicy kupują auta tak wielkie, że nie potrafią ich zaparkować, albo do swoich licznych samochodów sportowych podchodzą z taką nonszalancją, że po prostu zapominają, że zostawili porsche na dworcu kolejowym. W niczym nie pomaga nawet to, że na tablicach rejestracyjnych umieścili swoje nazwisko.

Rozglądasz się wokół siebie i próbujesz to jakoś zrozumieć. Piłkarza, który tatuuje sobie na ciele szympansa w okularach i w słuchawkach Beats by Dre, a do tego całującego lufę pistoletu. Kolegę z drużyny, który w ramach przygotowań do ważnego meczu zawsze wraca z Tesco z tymi samymi czterema produktami. Napastnika, który publikuje tweeta, a następnie na niego odpowiada, tym samym na oczach całego świata wdając się w rozmowę z samym sobą.

Przez ostatnie 20 lat obserwowałem zmiany zachodzące w piłce. Awansowałem do wyższych lig, spadałem do niższych, sięgałem po trofea, zaliczałem wielomiesięczne okresy bramkowej posuchy, reprezentowałem mój kraj na mistrzostwach świata. Byłem kupowany, sprzedawany, wypożyczany i źle traktowany. Wydaje mi się, że dzisiaj dość dobrze się orientuję, jak to wszystko działa: taktyka, transfery, promowanie marek i nocne imprezy, chwała i dzikie świętowanie sukcesów, a także chwile, w których nie strzelasz gola, choć od bramki dzielą cię dwa metry, a bramkarz leży jak długi za tobą.

Ja też popełniałem błędy. Nie mam co prawda żadnych tatuaży, ale to głównie dlatego, że żadna z moich kończyn nie jest wystarczająco gruba, aby pomieścić jakiś dający się zauważyć obraz. Kupowałem absurdalne samochody, przynajmniej do czasu niesławnego spięcia z Royem Keane’em, który przywrócił mnie do pionu. Wystawałem w okropnych nocnych klubach i słuchałem muzyki, której nie znosiłem, aż podczas dziesięciodniowego pobytu w mieście Ajia Napa dostałem nauczkę, którą zapamiętam na całe życie. Zdarzało mi się kupować ubrania, które kosztowały więcej niż przemysłowa maszyna do szycia, na której zostały zrobione. Co prawda nigdy nie pokazałem się z męską torebką Louis Vuitton, w której miałbym jedynie suszarkę do włosów, ale dużo nie brakowało.

Uznałem, że najwyższy czas oprowadzić cię po tym świecie. Ominiemy goryli stojących na bramce, przejdziemy za aksamitne liny i rzucimy się w szalony wir piłkarskiego życia. Zabiorę cię na pokład klubowego autokaru i wyjaśnię obowiązujące tam reguły, to znaczy, gdzie i z kim możesz usiąść. Otworzę przed tobą podwoje domów piłkarzy i postaram się wskazać ten moment, w którym oranżeria stała się niezbędnym elementem ich wyposażenia. Zabiorę cię na nocne imprezowanie na mieście, gdzie obcy ludzie będą mnie namawiać, żebym zatańczył jak robot, a moi kumple z boiska będą przemykać w czapkach z daszkiem (choć są one zakazane) i w okularach przeciwsłonecznych (choć będziemy w nocnym klubie, gdzie przecież i tak jest ciemno).

Zabiorę cię do szatni i opowiem, którzy piłkarze nigdy nie dotykają piłki przed meczem, dlaczego banda milionerów jakoś nigdy nie ma przy sobie żelu pod prysznic oraz co mówi Cristiano Ronaldo, gdy przegląda się w lustrze. Zdradzę ci technikę idealnego uderzania głową w okienko bramki po dośrodkowaniu albo uderzania z woleja zewnętrzną częścią stopy, gdy dostaniesz podanie za plecy. Dowiesz się, jak minąć konkretnego obrońcę, dlaczego nie warto zadzierać z nacierającym na ciebie bocznym obrońcą oraz dlaczego bramkarz jest najbardziej osobliwą postacią, z jaką się można znaleźć w polu karnym.

Pójdziemy na pomeczowe wywiady, będziemy się wygłupiać w mediach społecznościowych i postaramy się zrobić tak, żeby już nigdy nie płacić 250 funtów za strzyżenie, które powinno kosztować dychę. Damy się potrenować Harry’emu Redknappowi, wkurzymy Rafę Beníteza nie do końca przemyślaną skórzaną kurtką, a także będziemy się wyciszać przy dźwiękach akordeonu, na którym zagra Tord Grip. Obiecuję, że naprawdę słabej muzyki i naprawdę słabych decyzji nie zabraknie.

Obiecuję również, że przez cały czas będziesz się świetnie bawił. Jeszcze nigdy niczego takiego nie widziałeś ani nie słyszałeś. Nazywam się Peter Crouch, witam na kartach książki Jak to jest być piłkarzem. Możemy zaczynać?

Szatnie

Wejdź ze mną do świata futbolu. Zapraszam do jego świątyni, ale też do wszystkich innych jego tajemnych miejsc.

Szatnia. Szesnastu zawodników, menedżer, wszyscy jego asystenci, do tego medycy… Z jakiegoś jednak powodu cała władza w szatni spoczywa w rękach sprzętowca.

Gdy sprzętowiec wskaże ci miejsce, to koniec. Przy okazji każdego meczu u siebie będziesz musiał je zająć. Tak będzie też na wyjazdach. Spróbuj usiąść gdzie indziej, a zaraz zrobi się raban. Dlaczego to robisz i dlaczego robisz to teraz, gdy zaraz zaczyna się mecz, który musimy wygrać?

Kryje się za tym pewien system. W jednych klubach obowiązuje po prostu określona kolejność zawodników, w innych piłkarze są grupowani. Napastnik z napastnikami, środkowy obrońca ze środkowym obrońcą, bramkarz samotnie na końcu. Na własnym stadionie szafki są ponumerowane, na twojej znajdzie się oprawione w ramkę zdjęcie przedstawiające cię w akcji, najlepiej takie w dominującej pozie, podczas strzelania gola, generalnie takie, na którym wyglądasz heroicznie. Tuż przed wyjściem na boisko rzucisz na nie okiem i poczujesz się tak, jak gdyby ktoś właśnie poklepał cię po plecach i stwierdził na pokrzepienie: „Spokojnie, stary, dasz radę”.

Szatnia na stadionie to nie to samo co szatnia w ośrodku treningowym. Oba miejsca służą temu samemu celowi, ale panuje w nich zupełnie inna atmosfera, na stadionie znacznie poważniejsza. Przed meczem piłkarze spotykają się w ośrodku szkoleniowym, jadą autokarem na stadion i tam żarty się kończą. Wchodzisz do szatni i myślisz sobie, że oto nadeszła ta chwila. Po to przez cały tydzień harowałeś na deszczu i chłodzie, po to jako dzieciak ganiałeś po lekcjach za piłką w parku, po to dobrze się odżywiasz, rozciągasz, ćwiczysz na siłowni i wcześnie chodzisz spać. A w każdym razie nie za późno… I oczywiście nie w weekendy.

Gdy mecz zaczyna się o piętnastej, ty jesteś na stadionie o wpół do drugiej. Część chłopaków pójdzie na ostatni masaż, część postanowi posłuchać muzyki. Ja czytam od deski do deski program spotkania i staram się znaleźć w nim coś zabawnego, żeby przeczytać chłopakom. „Hej, posłuchajcie, co w tym tygodniu napisał nasz kapitan! Och, rzeczywiście, właśnie cię masują. No tak, zapomniałem, że teraz już nikt tu z nikim nie rozmawia”. Na stołach stoją napoje, woda, małe porcje kofeiny, żele energetyczne, puszki Red Bulla, paczki gumy do żucia. Chłopaki częstują się żelkami. Nie ruszaj tych czarnych! To moje ulubione.

Za starych, dobrych czasów najlepsza szatnia była na Highbury. Słynne marmurowe korytarze po prostu zwalały z nóg. Potem wchodziło się do tamtejszej szatni dla gości i człowiek po raz pierwszy w życiu zaczynał rozumieć, co to znaczy ogrzewanie podłogowe. Gdy nigdy wcześniej nie miałeś z tym kontaktu, wrażenie jest piorunujące. „O mój Boże! Chłopaki, ta podłoga jest gorąca!”. Rzucaliśmy wtedy klubowe klapki pod ścianę i chodziliśmy tam i z powrotem boso z wyrazem fascynacji na twarzach. Dzisiaj to normalne wyposażenie łazienek większości piłkarzy. Tak samo ogrzewa się teraz pokoje, dawniej był to jednak ósmy cud świata zawodowego futbolu. „Więc to jest ten Arsenal…”.

Infrastruktura na obecnym Emirates też jest świetna. Szatnia gospodarzy na Wembley jest olbrzymia. Aston Villa nadal pozostaje wielkim klubem, a widać to choćby po rozmiarach ich szatni. Oni mają tam nawet wykładzinę.

Na starych stadionach szatnie bywają dziwne. W Fulham szatnia jest zlokalizowana w osobnym budynku, zabytkowym domku stojącym na rogu stadionu. Jest malutka. Na Anfield szatnie były tak małe i rozmieszczone tak blisko siebie, że było słychać krzyki rywali. Do tego dochodziły stare prysznice. Na Loftus Road, stadionie Queens Park Rangers, szatnie są malutkie, a do tego słychać w nich odgłosy z trybun. Na Anfield zwykle rozglądałem się wokół siebie i zastanawiałem się, którzy legendarni piłkarze zajmowali kiedyś moje miejsce, czyj płaszcz wisiał na moim haczyku. Żałowałem, że nie wyryli w drewnie swoich inicjałów, tak jak ja robiłem to kiedyś w szkole. W szatni reprezentacji Anglii na stadionie Twickenham nad każdym miejscem znajduje się lista ważniejszych piłkarzy, którzy wcześniej zajmowali daną pozycję. Chciałbym mieć coś takiego za plecami. St John. Keegan. Dalglish. Rush. Woronin.

Tamte szatnie miały charakter. Dziś nazbyt często są eleganckie, ale nijakie. Szatnie, które dostaliśmy do dyspozycji na nowych stadionach wybudowanych w Niemczech na mistrzostwa świata w 2006 roku, były wygodne, ale zupełnie pozbawione duszy, a do tego trudno było odróżnić jedną od drugiej. Punktem odniesienia była dla mnie szatnia, do której wszedłem na rok przed tamtym mundialem, podczas mojego debiutu reprezentacyjnego na Giants Stadium w New Jersey. Każdy zawodnik dostaje tam własny boks wielkości małej łazienki, w którym mieści się nawet wygodny fotel La-Z-Boy. Po zakończonym meczu nie chciało się stamtąd wychodzić. Człowiek miał ochotę przegryźć trochę popcornu i obejrzeć skrót najciekawszych fragmentów wygranego właśnie 3:2 meczu z Kolumbią.

W szatniach największych klubów podczas rozgrywek Ligi Mistrzów możesz się poczuć jak gladiator. San Siro, Bernabéu, Camp Nou – wszędzie tam szatnia znajduje się pod ziemią. Gdy się tam przebierasz, słyszysz wrzawę dochodzącą z góry. Wybiegasz na rozgrzewkę i słyszysz gwizdy. Idziesz powoli schodami na górę i masz poczucie, że wspinasz się do centrum wymierzonej w ciebie nienawiści. Pamiętam, jak pewnego razu spojrzałem w dół i zobaczyłem najeżone włosy na swoich nogach. Na trybunach fani tak dziko podskakiwali, że woda falowała w kubkach, które stały u nas na stole. Koszulki dosłownie trzęsły nam się w rękach, gdy je zakładaliśmy.

Gdy coś pójdzie nie tak, nie ma gorszego miejsca niż szatnia. Gdy w kwietniu 2011 roku po 14 minutach meczu Spursów z Realem Madryt dostałem czerwoną kartkę i musiałem zejść do szatni, z ogłuszającego wrzasku w jednej chwili przeszedłem do ogłuszającej ciszy. Na górze osiemdziesiąt tysięcy wrzeszczących gardeł, a ja zupełnie sam, najbardziej samotny facet w całym mieście. Za dużo czasu, żeby zebrać myśli, za duże echo, nikogo, żeby przeprosić, nikogo, kto by cię objął ramieniem. W głowie nieustannie tłukła mi się jedna i ta sama myśl: co ja, do cholery, wyprawiam? Potem z góry dobiega zwiększona wrzawa. Ktoś strzelił gola, ale nie dla nas, za duży hałas. Cholera, to wszystko przeze mnie…

Kiedy jednak wszystko idzie po twojej myśli, to szatnia na tych stadionach jest najlepszym miejscem w całym mieście. Robi się z tego otwarty klub, w którym nagle wszyscy nadają na tych samych falach i wszyscy są najlepszymi kumplami. Impreza, którą zorganizowaliśmy na San Siro, gdy w 2011 roku zdobyłem zwycięską bramkę dla Spursów w meczu z Milanem w ramach Ligi Mistrzów, szatnia na Anfield, gdy w 2007 roku w półfinale Ligi Mistrzów pokonaliśmy Chelsea w rzutach karnych… to najlepsze wieczory, jakie można sobie wyobrazić. Wszędzie wokół walają się brudne spodenki, ubłocone skarpetki, koszulki śmierdzące potem. Ludzie wstrząsają puszki z piwem i się nim oblewają, ktoś podaje jedzenie, wszyscy tańczą, skaczą, śpiewają i krzyczą. Nie ma mowy o tym, żebyśmy dzisiaj poszli spać, z pewnością przywitamy wstające słońce.

Jedynym pocieszeniem po porażce Liverpoolu z Milanem w finale Ligi Mistrzów w 2007 roku było to, że zaraz po końcowym gwizdku sędziego zabrano mnie na testy antydopingowe. Oznaczało to, że zamiast do szatni, udałem się prosto do niewielkiego boksu, gdzie siedziałem – jak mi się zdawało – całe wieki i starałem się zebrać w sobie, żeby cokolwiek z siebie wysikać. Tyle że wcześniej przez cały upalny wieczór biegałem po boisku w Atenach. Gdybyśmy wtedy wygrali, właśnie trwałaby największa piłkarska impreza, w jakiej było mi dane wziąć udział. To byłoby zwieńczenie olbrzymiego zespołowego wysiłku, który podjęliśmy w tym sezonie, ale też wszystkich moich marzeń i ambicji, a także ciężkiej pracy, jaką wkładałem w piłkę od piątego roku życia. Nie jestem pewien, czy byłbym w stanie z tego zrezygnować. Pewnie przyjąłbym półroczną dyskwalifikację, a potem się tłumaczył: tylko na mnie popatrzcie, przecież na pierwszy rzut oka widać, że to wszystko naturalne, a ja musiałem polać piwem Stevena Gerrarda i wylać wiadro zimnej wody na Rafę Beníteza. W przeciwnym razie nic bym z tego nie miał. „Tato, co najlepiej zapamiętałeś z tamtego wieczoru, gdy sięgnąłeś po najważniejsze trofeum w klubowej piłce nożnej?”. „Chyba ten moment, jak siedziałem z członkiem w ręku i pod okiem obcego faceta z podkładką na dokumenty desperacko usiłowałem myśleć o płynącej wodzie”.

Pewnie nie raz słyszałeś o zespołach, które starały się wyprowadzić z równowagi rywala, coś majstrując w szatni dla gości. Tak, kiedyś faktycznie tak bywało. Ktoś rozkręcał ogrzewanie i doprowadzał w szatni do takiej temperatury, że piłkarze niemal zasypiali przed meczem. Ktoś inny odcinał dopływ ciepłej wody, żeby z kranów pod prysznicem leciała tylko zima. Jeszcze ktoś przynosił zwyczajowe imbryki z herbatą z taką ilością cukru, że albo nie dało się tego pić, albo trzeba było bezzwłocznie biec do dentysty. W Rotherham przebieraliśmy się w mobilnych kontenerach, a potem szliśmy kawałek na właściwy stadion. Dzisiaj jest inaczej, dzisiaj rywal usiłuje dobić cię komfortem. Przestronne pomieszczenia, miękko wyściełane siedziska, udogodnienia pod prysznicem, a na Stamford Bridge nawet kosmetyki marki Molton Brown. Przypomina to trochę spa tylko dla mężczyzn, tyle że w momencie, w którym dochodzisz do wniosku, że czas na peeling twarzy, nagle czujesz, że Gary Cahill usiłuje kopnąć cię w kostkę.

Nadal wydaje mi się dziwne, że zupełnie zanikła tradycja wspólnych kąpieli. Gdy zaczynałem przygodę z piłką, to była absolutna podstawa – wszyscy się tłoczyli, nadzy i ubłoceni, braliśmy solidną kąpiel, a potem wychodziliśmy z niej, a to i owo majtało nam się na wszystkie strony. Potem jakoś się od tego odeszło. Minęło trochę czasu i dzisiaj myślę sobie, że podczas tych kąpieli panowała dziwna atmosfera. Siedzieliśmy w brudnej wodzie, po powierzchni pływały plastry, przyklejały się do ciebie kawałki błota i trawy, choć to nie ty je do tej wody wniosłeś. Wyobraź sobie, żeby dzisiaj młodzi chłopacy mieli się na coś takiego zgodzić. Pomyśleliby, że albo postradałeś zmysły, albo chcesz się do nich dobrać.

Wspólne kąpiele zniknęły przez medycynę sportową. Ciepła woda okazała się szkodliwa dla nóg. Stwierdzono, że kąpiele w lodowatej wodzie istotnie przyspieszają pomeczową regenerację. Mimo to w tamtych kąpielach było coś takiego, co kazało mi je lubić. To były głębokie kąpiele, najgłębsze, jakich kiedykolwiek doświadczyłem. Wszyscy siedzieli w tej wodzie razem, wiązało się z tym jakieś poczucie braterstwa. Nie bez powodu Imperium Rzymskie zbudowano na fundamencie wspólnych kąpieli w łaźniach. Takie kąpiele zbliżają ludzi, we wspólnej łaźni wszyscy są równi.

Tak wyglądało klasyczne świętowanie wygranego finału Pucharu Anglii: 13 facetów w brudnej wodzie, połowa z nich pali, druga połowa pije mleko wprost ze szklanej butelki. Jeśli w wodzie siedzą akurat Bobby Charlton albo Bobby Moore, to oni piją piwo. Można odnieść wrażenie, że wszyscy się dobrze bawią, że to jakby taki mokry pub. Od piersi w górę trwa wieczór kawalerski, od piersi w dół przypomina to raczej bardzo dziwny nocny klub.

Teraz oczywiście królują prysznice. W największych szatniach, na przykład na Wembley, jest ich 15. Ogólnie jest to otwarta przestrzeń, a nie pojedyncze prywatne kabiny, jak na bardziej eleganckich siłowniach. Na ścianach nie ma podajników z żelem pod prysznic. Każdy ma przynieść własny, ale że jesteśmy piłkarzami i niemal wszystko robi za nas ktoś inny, to oczywiście regularnie o tym zapominamy. Ostatecznie kończy się na tym, że wszyscy myjemy się z jednej malutkiej buteleczki hotelowej, którą komuś udało się gwizdnąć z jakiegoś pokoju. Buteleczka jest przekazywana z rąk do rąk, a my wyciskamy z niej coraz bardziej niezauważalne ilości kosmetyku. Wyjątek od reguły stanowią przypadki, gdy zespół zostaje zakwaterowany w Malmaison. Jeśli miałeś przyjemność korzystania z usług tej sieci, to wiesz, że bezpłatne żele i szampony są udostępniane w opakowaniach starczających co najmniej na tydzień. Naprawdę sporo się tam tego musi marnować. W dzień po wymeldowaniu się z Malmaison wszyscy jesteśmy znakomicie wyposażeni. „Komuś odżywki? Nikomu?”.

Ręcznikami martwi się sprzętowiec. Każdy dostaje ręcznik ze swoim numerem zespołowym, co oznacza, że przez kilka sezonów można się bujać z tą samą starą szmatą. Mój ostatni ręcznik w Stoke był używany przez sześć lat. Był głównie podarty, a tam, gdzie nie miał dziur, zostały pojedyncze włókna splotu. Musiałem w tej sprawie interweniować. Nie jestem żadną diwą, ale po prysznicu lubię jednak być suchy.

Ewidentną wadą szatni są toalety. Tylko się zastanów. Gdy zbieramy się rano, pojawia się tam 30 facetów, którzy wyszli z domu i właśnie wypili pierwszą kawę. W Stoke mamy trzy toalety, więc logistycznie wygląda to naprawdę nieciekawie. Do tego dochodzi ich umiejscowienie, bo wychodzą bezpośrednio na szatnię. Zapachy są barbarzyńskie. Między toaletami a szatnią nie ma nawet małego przedsionka, który mógłby działać jak bufor. Ta sytuacja lokalowa to jedyny powód, dla którego cieszę się z odejścia Roberta Hutha. To przecież pokaźnych rozmiarów Niemiec z iście niemieckim apetytem. Może się już dalej nie będę zagłębiał w ten temat. Warunki są tak koszmarne, że czasem idę na piętro, aby skorzystać z pojedynczej toalety na korytarzu. To malutka oaza pośród koszmarnego skażenia.

Jakieś zalety? Jedzenie. Po meczu do szatni zawsze jest coś dostarczane, a pod tym względem najlepszy jest znów Arsenal. Powszechnym standardem na stadionach jest pizza, ale w Arsenalu jest lepiej. To prawdziwi artyści kuchni. Podają tam skrzydełka z kurczaka, pieczone ćwiartki ziemniaków, wszelkiego rodzaju produkty żywnościowe, których normalnie piłkarzom jeść nie wolno, ale które w godzinę po meczu są dozwolone, bo po prostu musisz coś w siebie wrzucić – mniej istotne jest to, co to jest, bardziej istotne jest natomiast to, żebyś to zjadł. Im smaczniejsze jedzenie, tym łatwiej jest je wprowadzić. Po 90 minutach gry często doświadcza się lekkich nudności, a wtedy liczy się każda pomoc. Gdy przesiedziało się cały mecz na ławce, człowiek jest bardziej głodny – rezerwowy nie jadł nic od pięciu godzin, tak samo jak wszyscy, tyle że nie zasuwał po boisku aż do skrętu kiszek. Wtedy można w szatni zaobserwować dziwne obrazki, na przykład trzech kolesi, którzy przez cały dzień siedzieli na tyłkach, nagle pochłania kolejne margherity w rozmiarze XXL.

W szatniach zdarzają się kłótnie, choć nie o ostatni kawałek pizzy. Zwykle dochodzi do nich w przerwie, gdy komuś zdarzy się jakiś poważny błąd albo gdy ktoś nie cofnął się za rywalem, którego miał kryć. Takie kłótnie mają swoje dobre strony. Szatnia jest bezpiecznym miejscem, w którym można rozładować złość przed rozpoczęciem drugiej połowy. Pewnego razu widziałem, jak Steven Nzonzi i Jon Walters dosłownie w przerwie się pobili, a potem wyszli na boisko i genialnie ze sobą współpracowali. Obaj porządnie się na siebie wkurzyli, ale to tylko świadczy o tym, że im zależało. Zdecydowanie gorsza jest szatnia, w której w przerwie nikt się nie odzywa, choć zespół przegrywa 0:2. Wtedy widać, że niektórym nie robi większej różnicy, czy wygramy, czy przegramy.

Szatnia bywa też sceną występów komediowych. Gdy reprezentowałem Tottenham Hotspur, w ramach przygotowań do sezonu graliśmy sparing z Brighton. W drodze na stadion młody pomocnik Jamie O’Hara opowiadał nam o swoim nowym kontrakcie opiewającym na 15 tysięcy funtów tygodniowo. To całkiem niezła kwota jak na piłkarza, który dopiero usiłuje coś pokazać i osiągnąć. W pierwszej połowie wypadliśmy koszmarnie. Gdy zeszliśmy do szatni, Harry Redknapp dosłownie nas zniszczył. „Wy pieprzone gnoje! Bezużyteczna banda nieudaczników!”. W pewnej chwili wskazał palcem O’Harę. „Ten chłopak jako jedyny daje z siebie wszystko. Wy, frajerzy, zarabiacie tyle i tyle, a on dostaje tylko pięć tysiaków tygodniowo!”

Trener darł się na nas dalej, a my słuchaliśmy go ze spuszczonymi głowami, bo nikt nie chciał spojrzeć mu w oczy. W końcu zabrakło mu inwektyw, więc gwałtownym krokiem wyszedł z szatni. Najpierw zapadła długa cisza, a potem w końcu odezwał się Jonathan Woodgate. Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że się uśmiecha. Jak on może się po tym wszystkim cieszyć, zastanawiałem się. Wtedy Jonathan pokazał palcem na Jamiego i powiedział: „Ty kłamczuchu! Powiedziałeś nam, że dostałeś piętnaście tysi tygodniowo…”. Nie chodziło nam o konkretną kwotę, ale o to, że przez cały miniony tydzień rozpowiadał na prawo i lewo kompletne bzdury.

Szatnia zawsze była świętym miejscem, z którego jakiekolwiek spory i kłótnie nigdy nie wychodziły na zewnątrz. Za drzwiami stał zawsze asystent trenera i jego zadaniem było zatrzymać sędziego, gdyby ten chciał wejść, a w środku trener ciągle jeszcze mówił swoim chłopakom, że mają ostro potraktować najlepszego piłkarza drużyny przeciwnej. Gdy akurat dwóch swoich rzucało się sobie do gardeł, asystent trenera miał nie wpuścić do szatni nawet gościa z herbatą. To wszystko się zmienia. Manchester City na Etihad zorganizował Tunnel Club, co jest elementem naturalnego rozwoju piłki nożnej, a im większe znaczenie będą miały transmisje telewizyjne, tym większego i bliższego dostępu do piłkarzy będą oczekiwać media.

Rozumiem to. Dla fanów piłkarskich nie ma większego marzenia niż zyskać dostęp do tej najważniejszej ze wszystkich świątyń. Nawet w ramach najlepiej zaplanowanej akcji wbiegania na murawę po awansie zespołu albo triumfie w jakichś rozgrywkach kibic nie ma szans, żeby się dostać do szatni. A chciałbym podkreślić, że są to miejsca naprawdę szczególne. Pewnego razu brałem udział w charytatywnym meczu na rzecz UNICEF na Old Trafford. W moim zespole znalazła się połowa piłkarzy, którzy w 1999 roku sięgnęli po potrójną koronę, a naszym menedżerem był sir Alex Ferguson. Obok mnie siedzieli Ryan Giggs, obaj bracia Neville’owie, Paul Scholes i David Beckham. Gdy sir Alex do nas przemawiał, celowo usiadłem w taki sposób, żeby widzieć tylko chłopaków z United. Przez chwilę wyobraziłem sobie, że gram z nimi w 1999 roku. Że zaraz wyjdziemy na dogrywkę w półfinale Pucharu Anglii w starciu z Arsenalem, a może że zaraz zacznie się finałowe starcie w Lidze Mistrzów z Bayernem Monachium na Camp Nou.

Nie jestem fanem Manchesteru United, absolutnie nie. Nigdy nie byłem. Ale to, co udało się osiągnąć tamtemu zespołowi, po prostu budzi respekt. Siedziałem tam zatem i myślałem, że to przedziwna sytuacja, ale jednocześnie szalenie piękna – przecież oni właśnie coś takiego przeżywali, a teraz ja mogłem doświadczyć tego samego i to w stopniu dostępnym dla bardzo nielicznych.

Przesądy

Ktoś mi kiedyś opowiadał, że Serena Williams – wielokrotna zwyciężczyni turniejów wielkoszlemowych i prawdopodobnie najwybitniejsza tenisistka wszech czasów, a jednocześnie uosobienie opanowania, talentu i spokoju pod presją – ma jedną irracjonalną potrzebę: podczas turnieju nie zmienia skarpetek.

Turnieje zaliczane do Wielkiego Szlema trwają dwa tygodnie i trzeba rozegrać w tym czasie siedem meczów, a to sporo pracy jak na jedne skarpetki. Wydaje się to aż nieprawdopodobne, ale dzięki temu ludzie tym chętniej w to wierzą. Przesądy z definicji są bezsensowne, a mimo to ludzie bywają przesądni, więc dlaczego to nie miałoby być prawdą?

Dobra, to teraz historyjka ku przestrodze. Po świecie krąży pewna anegdota – piszę o anegdocie, ale zrobił się już z tego niemalże mem, powstały specjalne banery i koszulki, a temat jest nieustannie wałkowany w mediach społecznościowych. Zatytułujmy ją sobie „O Crouchiem, który je swoje nachosy”.

A było to tak: jestem sobie w kinie i widzę, że do stoiska z jedzeniem stoi długa kolejka. Nie zamierzam się zniechęcać. Idę na sam przód tej kolejki, patrzę na kolesia stojącego za ladą i rzucam ostro: „Nachosy”. Żadnego „proszę”, żadnego „przepraszam” pod adresem tych wszystkich głodnych ludzi, których po prostu ominąłem. Istnieje też wersja tej historii, w której za te nachosy nie płacę, ale co tam. Gdy podano mi już przekąskę, odwracam się przodem do kolejki i tak stoję, beznamiętnie pakując do ust nachosa za nachosem. Gdzieś z tyłu kolejki ktoś pyta: „Crouchie, co ty wyprawiasz?”, na co ja odpowiadam: „Crouchie je swoje nachosy!”.

Przyznaję, że nie stronię od nachosów. Gdy jestem akurat w kinie, zdarza mi się je zagryzać. Ale żebym miał się po nie przed kogoś wepchnąć? Nigdy! Jeść je i jednocześnie blokować kolejkę? Nic z tych rzeczy. Jedzenie kupuje się w kinie po to, żeby je zabrać na salę. Kto wpierdziela całe opakowanie nachosów jeszcze na korytarzu? No i jeszcze największy grzech ze wszystkich, czyli mówienie o sobie w trzeciej osobie. W życiu!

Niestety, to wszystko nie ma znaczenia. Dostaję zdjęcia ludzi, którzy mają na koszulkach hasło „Crouchie je swoje nachosy”. Takie transparenty pojawiają się na stadionach. Nie ma tygodnia, żeby ktoś nie podesłał mi na Twitterze swojej fotki z nachosami i znaczącym uśmieszkiem.

Może tak samo jest z Sereną. Na każdy mecz zakłada skarpetki tej samej marki. Podczas gry osiada na nich pył z ceglastej nawierzchni albo trochę trawy. Potem ktoś zrobi zdjęcie tych brudnych skarpetek i uzna, że nie zmieniała ich, odkąd przed dziesięcioma dniami rozprawiła się ze 112. rakietą w rankingu. Dlatego jeśli mamy mówić o przesądach spotykanych u piłkarzy, chciałbym zacząć od tych, które widziałem na własne oczy (albo o których słyszałem na własne uszy i które wąchałem własnym nosem, jak w przypadku Shauna Derry’ego).

Derry tak już miał, że przed każdym meczem musiał zwymiotować. Co mam na myśli? A to, że jeśli nie był wystarczająco zdenerwowany, pakował palce w gardło i sam załatwiał sprawę.

Pewnie nie muszę tego dodawać, ale na wszelki wypadek wspomnę, że istotnie odbijało się to na atmosferze panującej w szatni Portsmouth. Graham Rix czy Harry Redknapp właśnie próbują nas zmotywować do walki i budują napięcie, a my wszyscy siedzimy i uważnie ich słuchamy, gdy od strony toalet dobiega nas przeszywające BLEEEEEE…

Nauczyliśmy się to przewidywać. Ktoś pytał: „A gdzie jest Dezza?”, po czym chwilę później rozlegał się ryk przypominający odpalanie motocykla z podwójnym wydechem. Jestem człowiekiem otwartym, uważam, że każdy powinien robić to, co się w jego przypadku sprawdza. Gdybym to ja miał zwymiotować przed meczem, byłbym potem osłabiony przez dobrych kilka godzin. Są jednak rzygacze dyskretni, którzy z przepraszającym wyrazem twarzy idą gdzieś w ustronne miejsce, no i jest ich przeciwieństwo, czyli Shaun Derry.

Harry miał obsesję na punkcie krawatów. Gdy wygraliśmy mecz, na następne spotkanie Harry przyjeżdżał w tym samym krawacie. Gdy przegraliśmy, wracał do któregoś ze starych krawatów, który wcześniej uznał za pechowy. Wykazywał się w tym godną podziwu wytrwałością.

Na okres moich występów w Southampton przypadł akurat złoty czas pewnego prawdziwie zdumiewającego krawata: w czerwone pasy na ciemnym tle. Wygraliśmy kilka razy z rzędu, więc Harry twardo ten krawat zakładał. Pamiętam, że Harry miał go na sobie, gdy wygrywaliśmy u siebie z Liverpoolem i na wyjeździe z Middlesbrough. Czyż mogła to być zasługa krawata? Któryś z chłopaków pewnego razu spojrzał na ten krawat i powiedział Harry’emu, że jest okropny. Harry, czerwony z wściekłości na twarzy, odparł, że to prezent od wnuka. Może i dla zespołu był to krawat szczęśliwy, ale dla tamtego piłkarza ewidentnie był pechowy, bo musiał on do końca tygodnia omijać trenera szerokim łukiem.

Moc tamtego krawata musiała być jednak ograniczona, bo w tamtym sezonie spadliśmy do niższej klasy rozgrywkowej. Wcześniejsze sukcesy w żaden sposób nie zmieniły jego losu. Harry pozbył się go, gdy tylko zaczęliśmy przegrywać. Może pojawił się ponownie w którymś z następnych klubów. Harry z pewnością prowadził więcej zespołów, niż miał krawatów, więc w tym przypadku recykling stanowił zwykłą konieczność.

Przesądy nie powstają po to, żeby były sensowne. Przed meczami reprezentacji Anglii John Terry nie dotykał piłki nogami. Dostawał szału za każdym razem, gdy piłka choć trochę się do niego zbliżała. Gdy futbolówka toczyła się w jego stronę, natychmiast podnosił obie nogi. Żeby podkreślić szaleństwo tej sytuacji, dodam, że John Terry był piłkarzem. Jego kariera, a w zasadzie całe jego życie, w istocie swej sprowadzało się do kontaktu nóg z piłką. Celowo posyłaliśmy futbolówkę w jego kierunku, żeby tylko zobaczyć, co zrobi tym razem.

Ja też mam swój przesąd. Kiedyś byłem znacznie bardziej przesądny niż teraz, ale musiałem się trochę ograniczyć, bo sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. W pewnym momencie było tego tyle, że przestawałem kojarzyć, co powinienem zrobić w następnej kolejności. Do dzisiaj jest tego sporo: zawsze noszę koszule z długim rękawem, bez względu na pogodę (jak jest gorąco, to rękawy są podwinięte); gdy przed meczem witamy się z rywalem, podskakuję jak najwyżej i markuję uderzenie głową, wykonuję krótki sprint, a potem robię skłon, aby poprawić sznurówki w prawym bucie. W tym czasie mój tata robi swoje: ta sama kawa z tej samej kawiarni, ten sam przedmeczowy lunch, przynajmniej dopóki wszystko się układa. Gdy przegramy albo ja nie wykorzystam jakiejś dogodnej sytuacji, wini za to siebie. Potem dowiaduję się o tym od mamy: „Peter, przykro mi. Mówi, że w przerwie poszedł po burgera do złej furgonetki”.

Staram się pocieszać myślą, że moje przesądy są przynajmniej praktyczne. Benoît Assou-Ekotto, mój były kolega klubowy z Tottenhamu, zawsze wyraźnie odstawał od reszty. Wyglądał na stereotypowego współczesnego piłkarza: tatuaże, odtwarzacz MP3, a w słuchawkach Drake, obsesja na punkcie gry i związanej z nią sławy. Problem polegał na tym, że Benoît nie tylko nie był piłką zainteresowany, ale wręcz szczerze jej nie lubił. Nie znał wielu piłkarzy i to nie tak, że nie znał ich towarzysko – on w ogóle nie wiedział, co to za ludzie. W niedzielę o wpół do drugiej siadaliśmy przy White Hart Lane, a on nie miał bladego pojęcia, z kim gramy za pół godziny. „Ale Benoît, przecież od tygodnia gadamy o nich na treningach…”.

Może wspomnę teraz o jego przedmeczowych posiłkach, bo on przed każdym spotkaniem jadł to samo. Cóż, my, piłkarze, nie należymy do ludzi zbyt kreatywnych w tej akurat kwestii. Makaron i kurczak, bez sosu. Tu chodzi o zastrzyk energii, a nie o dogadzanie podniebieniu. Trzeba to zjeść i tyle, po prostu mieć to z głowy, ale Benoît nie zaprzątał sobie głowy takimi kwestiami. Przed każdym meczem zjawiał się z torbą z Tesco w ręku, w której miał zawsze te same cztery produkty: croissanta, gorącą czekoladę, coca-colę (klasyczną, nie żadną tam light) i paczkę chipsów.

Croissanta jeszcze rozumiem, w końcu Benoît ma francusko-kameruńskie korzenie. Gorąca czekolada? To pewnie też jakaś kwestia kulturowa, zwłaszcza że Benoît używał jej, żeby maczać w niej croissanta. Ale czipsy i coca-colę? To wyglądało na dwa kompletnie różne lunche, jeden charakterystyczny dla mieszkańca Paryża w średnim wieku, a drugi dla dwunastolatka z Seven Sisters Road.

Co ciekawe, to się sprawdzało. Benoît był zawsze w znakomitej kondycji fizycznej, kontuzje zdarzały mu się bardzo rzadko. Cóż, po prostu to akceptowaliśmy, podobnie jak wszystkie inne jego dziwactwa, choćby zupełnie przypadkowe samochody, którymi przyjeżdżał na treningi: czasami podjeżdżał smartem, innym razem lamborghini, widywano go też w fordzie focusie i starym cadillacu z wielkimi tylnymi płetwami. Jakby tego było mało, Benoît odmawiał udziału w pomeczowej regeneracji poprzez kąpiel w lodowatej wodzie, tłumacząc się jedynie tym, że jego zdaniem woda jest „za zimna”.

Gdy Benoît występował w reprezentacji, legendarny kameruński napastnik Samuel Eto’o postanowił uczcić fakt awansu ich drużyny do finałów mistrzostw świata w 2010 roku, kupując wszystkim swoim reprezentacyjnym partnerom drogie zegarki. Benoît prezentu nie przyjął. „Nikt nie będzie mi kupował zegarka. Jak zapragnę zegarka, sam go sobie kupię”.

Czasami próbuję wyobrazić sobie minę Samuela, gdy Benoît wyjechał mu z tym tekstem. Z pewnością początkowo nie wiedział, co się dzieje, a potem nie potrafił w to uwierzyć. To był przecież niecodzienny pomysł, ot, po prostu szczodry gest, a tymczasem Benoît zareagował na niego zwykłym gniewem. „Że co? Chcesz mnie obrazić? Spadaj z tymi wymysłami”.

Ja przed meczem nie rozciągam łydek. Wszystko zaczęło się, gdy byłem jeszcze nastolatkiem. Brałem wtedy kreatynę, chcąc nabrać trochę masy. Kreatyna odwadnia organizm, więc mniej więcej w 70 albo 80 minucie meczu dopadały mnie koszmarne skurcze. Zamiast uznać, że to przez kreatynę, doszedłem do wniosku, że to przez rozciąganie łydek – czyli dokładnie przez to, co zapobiega skurczom. Wykombinowałem sobie zatem, że przestanę je rozciągać.

Dokładnie w tym samym czasie przestałem zażywać kreatynę. Od tamtej pory nie złapał mnie ani jeden skurcz. Prawdę powiedziawszy, największych mięśni na łydkach to ja nie mam, ale też od tamtej pory nie przyplątały mi się żadne urazy tej części ciała. Więc po co ryzykować? Gdy pada polecenie, żebyśmy rozciągali łydki, ja skupiam się na tylnych mięśniach uda. Ot, taka piłkarska logika.

Kiedyś miałem też szczęśliwe majtki. Dostałem je na święta od mojej żony Abbey. To były klasyczne zielony slipy z napisem LUCKY PANTS z tyłu. Czy majtki mogą same w sobie decydować o szczęściu noszącej je osoby, czy też osoba ta ma w tej kwestii coś do powiedzenia? Nie wiem, ale tamte miały tę moc – strzeliłem gola Liverpoolowi już w pierwszym meczu, w którym miałem je na sobie, nosiłem je więc dalej i dalej trafiałem do bramki. Potem pewnego razu zapomniałem je spakować. Desperacko grzebałem w torbie w poszukiwaniu zielonego koloru. Wtedy przestałem zdobywać bramki.

Zamartwiałem się, że któryś z chłopaków w szatni mógłby te majtki przyuważyć. Chciałem, żeby to była moja tajemnica. Dzisiaj wydaje mi się, że nie powinienem się z nimi kryć. Być może mój błąd polegał na tym, że je prałem. Za każdym razem, gdy trafiały do pralki, pewnie znikała z nich odrobina ich „szczęśliwości”. Może trzeba je było prać w programie do jedwabiu, w niskiej temperaturze albo najlepiej w rękach. A może miały fabrycznie załadowane sześć porcji szczęścia, tak trochę jak przedpłacona karta SIM. Jestem pewien, że nadal mam je gdzieś w domu, ale już nie jestem do nich tak przywiązany. Nigdy nie udało mi się też dowiedzieć, gdzie Abbey je kupiła, więc nie mogłem zorganizować sobie następnych. Wolę zakładać, że kupiła je od tajemniczej staruszki w czarnym płaszczu i spiczastym kapeluszu. Albo ewentualnie w dziale podarunkowym w Marks & Spencer.

Abbey nie wiedziała o magicznym działaniu tych slipów. Wręcz obnosi się ze swoim brakiem zainteresowania piłką nożną, choć jej tata jest zagorzałym fanem Liverpoolu i był na wszystkich pięciu wygranych przez ten klub finałach Pucharu Europy. Jej natomiast zdarza się w sobotę za piętnaście trzecia wysłać mi SMS-a z pytaniem, gdzie jestem.

Mnie to odpowiada. Dzięki temu po powrocie do domu mogę się łatwo wyłączyć. Raz zdarzyło mi się uderzać na bramkę dosłownie z dwóch metrów i trafić w poprzeczkę. Co zrozumiałe, po meczu byłem nieco zawiedziony własną postawą. Abbey zapytała, co się stało, więc jej opowiedziałem. Była pod wielkim wrażeniem: „W poprzeczkę? Ale to taki mały cel. Każdy mógłby trafić do bramki, to łatwizna, miałeś ją pod nosem. Ale ty trafiłeś w coś małego nad twoją głową, i to za pierwszym razem. Niesamowite!”.

Dla porównania opowiem o jednym z moich byłych klubowych kolegów, który sfaulował rywala w polu karnym, przez co sędzia podyktował rzut karny. Po meczu pojechał do domu, gdzie w kuchni zastał żonę z rękami na biodrach: „Co ty wyprawiasz, kretynie? Ile razy ci powtarzałam, że masz nie robić wślizgów? Wyprowadzasz rywala na zewnątrz, a nie zbiegasz z nim do środka i nie wjeżdżasz mu w nogi!”. Potem żona go złapała i zaczęła pokazywać mu odpowiednie ustawienie, wskazała miejsce, gdzie powinien stanąć, a później bezceremonialnie odepchnęła go od kuchennego stołu i zepchnęła do korytarza.

Jeśli chodzi o przesądy, jeszcze trudniej niż piłkarze mają kibice. Zawodnik przynajmniej jakoś wpływa na przebieg meczu. Kibic może założyć najszczęśliwsze majtki świata, ale nie może liczyć na to, że piłka odbije mu się od tyłka i wpadnie do bramki. A potem fani i tak się obwiniają: „Powinienem oglądać na stojąco, a nie siedzieć na kanapie, w pierwszej połowie to się sprawdziło” albo „Gdybym nie zgubił tego szalika, to wszystko by się nie stało…”.

Sytuacja odrobinę się zmieniła, gdy w brytyjskiej piłce pojawiło się więcej obcokrajowców. Dzisiaj przy okazji wybiegania na boisko czy okazywania radości ze strzelonego gola częściej widuje się piłkarzy wskazujących palcem w górę. Należy założyć, że ich zdaniem prawdopodobnie tam znajduje się niebo oraz że te gesty nie świadczą raczej o szczególnym zamiłowaniu do cumulonimbusów czy przelatujących samolotów pasażerskich. Dzisiaj nawet zawodnicy niereligijni lubią jakoś zwiększyć swoje szanse na sukces. Linvoy Primus i Darren Moore z Portsmouth deklarowali się jako ludzie głęboko wierzący. Przed meczami się modlili, więc na Fratton Park zorganizowano im nawet specjalną kapliczkę. Potem zupełnie nieoczekiwanie dołączył do nich Jermain Defoe. Byliśmy tym faktem bardzo zaskoczeni, bo nigdy wcześniej nawet słowem nie wspomniał o przynależności do jakiejkolwiek wspólnoty religijnej. Kiedy jednak zaczniesz coś robić, a potem pojawią się gole i sukcesy, to jakoś potem człowiek nie bardzo umie z tego zrezygnować (nawet jeśli prawdopodobnie nic ci to nie daje).

Zawodnik: Laurent Blanc

Przesąd: Przed meczami na mundialu w 1998 roku całował łysą głowę kolegi z zespołu, bramkarza Fabiena Bartheza.

Ocena: Jak głosi legenda, właśnie dzięki temu przesądowi Francja sięgnęła wtedy po tytuł mistrzowski. Pochodzenie tego przesądu naprawdę można zrozumieć – Barthez miał najbardziej całuśną głowę w całym tamtym zespole, a przy tym był odrobinę niższy od Laurenta, więc znajdowała się ona na idealnej wysokości do całowania. Spróbował raz, wygrali, więc później rezygnowanie z tego pocałunku było zbyt ryzykowne jak na mundial rozgrywany na własnych stadionach.

Problem polega na tym, że ten przesąd nie jest uniwersalny. Genialnie sprawdził się w tamtym układzie, ale jakoś nie widzę, jak Ryan Shawcross całuje Jacka Butlanda, a co dopiero mówić o całowaniu Ryana przez Jacka. Harry Maguire i Jordan Pickford? Nie wydaje mi się. To klasyczny przesąd galijski, zresztą we Francji mężczyźni mają w zwyczaju wymieniać pocałunki. Przez ostatnie 20 lat angielska piłka bardzo się zmieniła, ale ciągle jeszcze różni się od francuskiej.

Zawodnik: Tommy Elphick

Przesąd: Były obrońca klubów Brighton i Bournemouth, a obecnie Aston Villi przed każdym meczem łapie słupek.

Ocena: Po co? I na jak długo?

Zawodnik: Paul Ince

Przesąd: Jako ostatni wychodzi z tunelu na boisko, koszulkę wkłada dopiero, gdy znajdzie się na murawie.

Ocena: Rozumiem wychodzenie z tunelu na samym końcu. To w sumie całkiem fajne. Można uchodzić za tego, który dowodzi całym tym towarzystwem. „Dzieciaki idźcie przodem, ja będę osłaniał tyły”. Tradycyjnie utarło się, że ostatni wychodzi najlepszy piłkarz albo ten, który uważa się za najlepszego. Pierwszy wychodzi za to kapitan. Czyż zostaje jakaś inna godna odnotowania pozycja? Nikt nie pamięta kolesia, którzy wyszedł czwarty albo dziewiąty. Problem z tym przesądem polega na tym, że trzeba uważać. Kolo Touré z Arsenalu pewnego razu spóźnił się na początek drugiej połowy meczu w Lidze Mistrzów z Romą, bo czekał w tunelu na Williama Gallasa. Touré koniecznie chciał być ostatni, ale Gallas był już na boisku. Niezręczna sytuacja.

Co do późnego zakładania koszulki… Jeśli ma to sensownie wyjść, to musisz być w formie. Jeśli nie jesteś w formie, to tego nie robisz. Wtedy twoim przesądem staje się „bez koszulki nie wychodzę z szatni”. Najlepiej jeszcze z jakimś szalikiem, w kurtce dla rezerwowych i na wdechu.

Zawodnik: Gary Lineker

Przesąd: Nie wykonywał żadnych uderzeń w trakcie rozgrzewki.

Ocena: Z rozumowania Gary’ego można się nabijać, zwłaszcza że podobno obawiał się on marnowania goli – tak jakby napastnik miał w swoim ciele jakąś skończoną liczbę bramek do zdobycia. Ja bym na to odparł, że co jak co, ale goli to on nie marnował: 48 dla reprezentacji, co było rekordem aż do momentu, gdy wyprzedził go Wayne Rooney, 238 trafień w karierze ligowej w kraju i za granicą, do tego tytuł pierwszego Anglika w historii, który został królem strzelców finałów mistrzostw świata. W jego przypadku ewidentnie coś się sprawdzało, więc po co go krytykować?

Zawodnik: Andy Cole

Przesąd: Nie rozgrzewał się na boisku.

Ocena: Gdy jako dzieciak robiłem w Chelsea za chłopca do podawania piłek, obsesyjnie przyglądałem się każdemu piłkarzowi, zastanawiając się, czego wartościowego mogę się od niego nauczyć. Gdy na Stamford Bridge przyjeżdżał Manchester United, zawsze wypatrywałem Cole’a, ale nigdy nie mogłem go dostrzec aż do pierwszego gwizdka sędziego. Gdy do zespołu Stoke dołączył Darren Fletcher, były pomocnik Manchesteru United, postanowiłem go o to zapytać. Okazało się, że do pierwszego gwizdka sędziego Cole nie dotykał piłki. Zostawał w szatni i tam wykonywał podstawowe ćwiczenia: przebieranie nogami w miejscu, podskoki, rozciąganie.

Andy Cole strzelił w całej karierze 293 gole. Wygrał Ligę Mistrzów z Manchesterem United, pięciokrotnie zostawał mistrzem Anglii i dwukrotnie sięgał po Puchar Anglii. Czy szło by mu lepiej, gdyby przed meczem wykonał kilka strzałów na sucho? Golfista pewnie by powiedział, że tak. Przed każdą kolejną rundą zawodowy golfista jedzie na strzelnicę golfową i dopracowuje płynność uderzenia. Tu mi przychodzi na myśl Frank Lampard, który na zakończenie każdego treningu wykonywał dziesięć rzutów karnych. Przypomina mi się też David Beckham, który w 2001 roku w meczu z Grecją w ostatniej minucie meczu strzelił gola z rzutu wolnego, a mógł to zrobić dlatego, że dzień w dzień ćwiczył to na treningach. Od tego są treningi. Cole wykazywał się na nich niemal obsesją, za to w dniu meczu zakładał, że niezbędną pracę wykonał wcześniej.

Zawodnik: Johan Cruyff

Przesąd: Grając w Ajaksie, Cruyff przed meczem uderzał w brzuch ich bramkarza Gerta Balsa, a potem wypluwał gumę do żucia na połowę rywala.

Ocena: Czasem człowiek zachodzi w głowę, od czego dany przesąd się zaczął. Delme Thomas, były rugbysta reprezentujący Walię i zespół Lions, przed każdym meczem wychylał szklaneczkę sherry, do której wbijał dwa surowe jajka. Zacznijmy od tego, kto wpadłby na dodawanie surowych jaj do sherry? Dalej: kto zabiera butelkę sherry na mecz? Czy Thomas od razu zaczął wbijać do trunku dwa jaja, czy najpierw zaczął od jednego, a potem uznał, że to całkiem dobre, ale z dwoma jajkami będzie jeszcze lepsze?

To samo tyczy się Cruyffa. Co pomyślał sobie Gert, gdy najbardziej kreatywny piłkarz wszech czasów po raz pierwszy podbiegł do niego i uderzył go w brzuch? Zgiął się wpół, po czym z wyrazem zaskoczenia i bólu na twarzy wydukał: „Johan… dlaczego?”.

Guma do żucia? To akurat rozumiem, tak się oznacza teren. Cruyff był niczym kot znaczący swoje terytorium. A właściwie bardziej jak puma. Tu jest moja połowa, trzymaj się od niej z daleka. A po meczu zajrzyj kontrolnie pod podeszwy.

Zawodnik: Pelé

Przesąd: Edson Arantes do Nascimento, bo tak brzmi jego pełne imię i nazwisko, pewnego razu podarował koszulkę jakiemuś kibicowi. Gdy nagle przestał trafiać do bramki, wysłał przyjaciela na poszukiwania tego kibica. Chciał odzyskać tamtą koszulkę. Przyjaciel nie mógł jej namierzyć, więc dał mu koszulkę, w której Pelé goli nie strzelał, ale powiedział mu, że to ta szczęśliwa, odzyskana. Niczego nieświadomy wrócił do formy strzeleckiej i zaczął nabijać kolejne z 1283 goli, które strzelił w karierze.

Ocena: Potrafię to zrozumieć. Miałem kiedyś podobne podejście do pary butów, ale to się skończyło, gdy nasz sponsor obuwia uznał, że w każdym meczu musimy wystąpić w nowych butach. Ja należę do starej szkoły i wolałbym grać cały sezon w tej samej parze. Cóż, musiałem się dostosować, ale niełatwo jest mi strzelić gola i zaraz po meczu pozbyć się tych butów.

Nasze oficjalne klubowe skarpetki dzielą się obecnie na lewe i prawe. Połowa ma od spodu literę L, druga połowa ma od spodu literę R, trzeba zatem dopilnować, aby właściwa skarpeta trafiła na właściwą stopę. Potem schodzisz do szatni po meczu, w którym całkiem dobrze ci poszło, i stwierdzasz, że masz na stopach dwie lewe skarpety. Miałeś dwie lewe nogi i wyszło ci to na dobre.

W ostatnim sezonie znowu zmienili ten system. Od spodu skarpety widnieje to samo L, a oprócz niego inne L, oznaczające rozmiar. Mnie to miesza w głowie. Znowu mam dwie lewe czy jak? Ostatnio przyniosło mi to szczęście czy raczej skończyło się katastrofą? Noszę rozmiar L czy XL? No i czy w całym tym zamieszaniu nie powtórzyłem właśnie wpadki Kolo i nie spóźniłem się na rozpoczęcie meczu?

Może ci się wydawać, że skarpety nie robią żadnej różnicy. Piłkarz potrafi jednak tę różnicę odczuć, tak samo jak snookerzysta, który gra tylko jednym kijem. Gdybym założył buty za małe o pół rozmiaru, na pewno miałoby to wpływ na precyzję mojego kontaktu z piłką. Gdy grałem w młodzieżówce, część chłopaków zakładała po dwie pary skarpet. Ja też próbowałem, ale miałem wrażenie, że piłka za bardzo odbija mi się od nogi. Nie panowałem nad nią tak, jak bym chciał.

Zawodnik: Sergio Goycochea

Przesąd: Oddawanie moczu na boisku.

Ocena: Wszystko zaczęło się podobno podczas finałów mistrzostw świata w 1990 roku, gdy argentyński bramkarz nie wytrzymał przed serią rzutów karnych w ćwierćfinałowym meczu z Jugosławią. Po regulaminowych 90 minutach gry i pół godzinie dogrywki koniecznie już musiał, więc dyskretnie podlał murawę, a potem został bohaterem tamtych karnych. W półfinale z Włochami znów doszło do karnych, a on znów załatwił się na boisku. Argentyna znów wygrała. Od tamtej pory przed każdą serią rzutów karnych Goycochea sięgał w spodenki.

Nie istnieje żadne nagranie wideo, na którym widać, jak Goycochea wykonuje to, co zostało potem nazwane „zraszaczem Sergio”, w związku z czym ta historia ma w sobie coś ze spekulacji. Z jakiegoś powodu mężczyźnie trudno jest oddać mocz, wcześniej nie ustawiwszy się twarzą do czegoś. To trochę jak z parkowaniem. Gdy wjeżdżasz na pusty parking, na którym stoi tylko jeden samochód, najprawdopodobniej ustawisz się obok niego. Nie wyobrażam sobie, żeby Goycochea miał stanąć otwarcie w polu bramkowym i załatwić swoją potrzebę. Nie sądzę, żeby robił to też na linii bramkowej, gdzie zaraz miał się rzucać. Jakiś sens miałby słupek (to chyba najbliższy odpowiednik tradycyjnej ulicznej latarni), a jeszcze lepszym miejscem jest prawdopodobnie chorągiewka w narożniku boiska, tym bardziej że wtedy ma się pewność, że się tam za chwilę nie wyląduje twarzą w ziemi.

Może po prostu spryskiwał wszystko wokół, niczym kot znaczący terytorium (i jak holenderski legendarny piłkarz wypluwający gumę). Dwie wygrane serie rzutów karnych na mundialu, milimetry brakujące do obrony rzutu karnego Andreasa Brehmego, po którym Niemcy zostali mistrzami, no i tytuł najlepszego bramkarza turnieju. Za przesądami zawsze kryje się jakaś logika, trzeba tylko umieć się jej doszukać.

Zawodnik: Gary Neville

Przesąd: Gdy Manchester United wygrywał, Neville zawsze używał tej samej wody po goleniu.

Ocena: To oczywiście przesąd pozaboiskowy. Jeden z chłopaków, z którym ostatnio gram, zaczął spryskiwać wodą po goleniu swój sprzęt meczowy. Co oczywiste, wybiliśmy mu to z głowy. Jak już musisz pachnieć na boisku, to masz pachnieć nieprzyjemnie, żeby nikt nie chciał się do ciebie zbliżać i cię kryć. Mimo to podczas wykonywania podszedł do niego któryś z naszych rywali, pociągnął nosem i stwierdził z aprobatą: „Ładnie pachniesz. Czego używasz?”.

W tym momencie zrozumiałem, że sport, który uprawiam i kocham, podlega zmianom. Moim zdaniem woda po goleniu w ogóle nie jest fajna, jej zapach godzinami utrzymuje się potem w klubowym autokarze. Sam jej po prostu nie używam. Wolę zapach mężczyzny.

Samochody

Mam 24 lata, właśnie podpisałem kontrakt z aktualnym zdobywcą Pucharu Europy i woda sodowa uderzyła mi do głowy. Konkretnie przejawia się to tym, że kupiłem astona martina i jeżdżę po Hale Barns w okolicach Manchesteru z opuszczonymi szybami, okularami słonecznymi na nosie i łokciem wystawionym za okno. Kierownicę trzymam dwoma palcami, a z głośników naparza speed garage.

Nawet nie lubię tej muzyki, o czym zresztą będę jeszcze pisał. Nie jestem nawet pewien, czy podoba mi się ten samochód. Cichutki głos w moim wnętrzu podpowiada mi, że aston martin w ogóle do mnie nie pasuje, ale znacznie donośniejszy głos mówi mi, że jestem teraz reprezentantem Anglii i napastnikiem Liverpoolu, więc dotychczasowe zasady przestały obowiązywać. Donośny głos: Peter, wyglądasz mega cool. Cichutki głosik: Peter, jesteś żałosnym dupkiem. No więc jeżdżę sobie po okolicy i usilnie sobie wmawiam, że wyglądam jak Steve McQueen albo Daniel Craig. Ignoruję dawnego Petera, który próbuje dać mi do zrozumienia, że stałem się dokładnie tym, kim obiecałem sam sobie nigdy się nie stać. W pewnym momencie zatrzymuję się na światłach i widzę, że obok mnie staje swoim samochodem Roy Keane.

Wreszcie ktoś, kto mnie rozumie. Znakomity piłkarz, wielokrotny triumfator Premier League, Pucharu Anglii, Pucharu Ligi oraz Ligi Mistrzów, kapitan i podpora Manchesteru United w najlepszym okresie w całej historii tego klubu. Kłaniam mu się głową. Mrugam do niego. Celuję nawet w niego palcem wskazującym i wydaję z siebie charakterystyczny odgłos kliknięcia. Wszystko to ma wyrażać tę samą myśl: Co tam, Roy? Ty i ja, co? Ten sam poziom. Jedziemy na jednym wózku. Rywale i jednocześnie przyjaciele, którzy jak dotąd jeszcze się nie spotkali. Co myślisz, Roy?

Keane spogląda w moją stronę. Zniesmaczenie na jego twarzy widzę nawet przez przyciemniane okulary. Wygląda, jak gdyby patrzył na coś, co właśnie wypadło z tylnej części ciała jego psa, Triggsa. Kręci głową, a potem przenosi wzrok z powrotem przed siebie i patrzy na drogę. Ja zastygam w bezruchu, uśmiech schodzi mi z twarzy. Zmieniają się światła, Keane odjeżdża, już na mnie nie spoglądając. Ja dalej stoję z zaciągniętym ręcznym i przykrą myślą: O mój Boże, stałem się jednym z tych frajerów.

Nazajutrz sprzedałem astona. Byłem przez niego 25 tysięcy dolarów w plecy, ale uważałem, że dopisało mi szczęście. Wszystko dzięki Royowi Keane’owi, który zastąpił moje utracone sumienie i który został duchowym przewodnikiem współczesnego piłkarza.

Tamta chwila na światłach to było najlepsze, co mi się kiedykolwiek w życiu przytrafiło. Gdybym zatrzymał tamten samochód, pewnie z dnia na dzień odrobinę bardziej bym się nienawidził. Nawet przez ten krótki czas, gdy go miałem, nie chciałem nim jeździć do ośrodka treningowego Liverpoolu, bo czułem się perwersyjnie, jadąc przez raczej ubogie Melwood i obnosząc się wśród fanów Liverpoolu z tym, ile mam pieniędzy. Do sklepu też nie chciałem nim jeździć, bo czułem się jak głupek. No bo kto jeździ po mleko i bułki samochodem sportowym, który setkę robi szybciej, niż potrzeba na przeciągnięcie przez czytnik karty lojalnościowej?

Przypominało to zakup ekstrawaganckiej koszuli w sklepie z takimi cenami, że każdy ciuch ma tam osobną półkę – w głębi serca wiesz, że taki styl do ciebie nie pasuje, ale starasz się udawać, że jest inaczej, że tworzysz nową i lepszą wersję samego siebie. Potem nie chcesz założyć tej koszuli na pierwsze większe wyjście na miasto, ale i tak ją zakładasz, bo przecież tak dużo kosztowała. W końcu wyszedłeś w niej z domu, ale nie tylko czujesz się w niej niekomfortowo, ale też masz poczucie, że wszyscy się na ciebie gapią. Spoglądasz w lustro i widzisz w nim faceta, któremu najchętniej byś przywalił. Przez cały czas żałujesz, że nie założyłeś tego starego swetra z dziurą pod pachą, który przez ostatnie cztery lata tak wiernie ci służył.