Strona główna » Obyczajowe i romanse » JAK PRZECHYTRZYĆ NIEBOSZCZYKA

JAK PRZECHYTRZYĆ NIEBOSZCZYKA

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788381771184

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “JAK PRZECHYTRZYĆ NIEBOSZCZYKA

Czysta Chmielewska w nowej współczesnej wersji!

 

Dwie przyjaciółki po paru rozczarowaniach zagranicznymi all-inclusivami jadą na wakacje do Juraty. Rezerwują przez internet sielski domek i planują dwutygodniowy detoks od fejsbuków, instagramów, polubień etc.

 

Jest bosko! Nie do wiary, lecz dopisuje nawet pogoda. I naraz pośród tej sielanki w szopie na narzędzia panie znajdują trupa.

 

Z pewnego (umotywowanego!) powodu nie mogą zgłosić sprawy na policję. Zaczyna się istna komedia pomyłek, która doprowadzi Elwirę i Lucynę do… 1. zakochania (tę płochliwą); 2. otwarcia biura detektywistycznego Orient Express; 3. pewnej ciekawej intrygi, która połączy trójkę bohaterów (i wspólników!) po grób.

Polecane książki

Uznany sportowiec przyłapany na dopingu! Co z jego złotym medalem olimpijskim? Czy będzie miało to wpływ na jego rodzinę i dalszą karierę? „Napiętnowany” to opowieść prowadzona z perspektywy olimpijczyka uwikłanego w trudną sytuację moralną. Sam opowiada o swoim życiu i o tym, co się naprawdę dla...
W perspektywie finansowania 2014-2020 Polska jest największym beneficjentem pomocy unijnej. Z budżetu polityki spójności na lata 2014-2020 otrzymamy 82,5 mld euro.W nowym okresie priorytetowo został potraktowany wzrost gospodarczy, zatrudnienie i konkurencyjność. Duże kwoty Polska zainwestuje w infr...
Hans Asperger był uznanym wiedeńskim psychiatrą, który w uniwersyteckiej klinice dziecięcej badał osoby z zaburzeniami umysłowymi. Brał również udział w nazistowskiej akcji mordowania niepełnosprawnych dzieci. Dbał o „higienę rasową” w III Rzeszy.   Reżim nazistowski sortował ludzi według rasy, reli...
Crightonowie to znana od pokoleń szacowna prawnicza rodzina. Ben, senior rodu, kontroluje życie swoich synów bliźniaków. David i Jon są podobni zewnętrznie, ale poza tym wiele ich różni. David był ulubieńcem ojca, Jon zawsze żył w cieniu faworyzowanego brata. Kiedy David nie...
Piękna historia o rodzinie, miłości i przyjaźni, przede wszystkim zaś o nadziei. „Biblioteca” Od czasu rozwodu życie w Paryżu to dla Justine Trévise ciągła gonitwa. Miasto całkiem się zmieniło. Firma, w której pracuje, powoli tonie, samotność zaczyna jej ciążyć, do tego zmartwienia matki… Na szcz...
Osierocona przez rodziców Jessika zamieszkuje z dziadkami w starym domu. Tragiczne przejścia powodują, że zaczyna wierzyć w pełen magii świat wróżek, stając się w szkole obiektem drwin i prześladowań. Kiedy potrącona spada ze schodów i traci przytomność, po przebudzeniu zaczyna słyszeć głosy błagają...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Agnieszka Jeż, Paulina Płatkowska

AGNIESZKA JEŻ, PAULINA PŁATKOWSKA

JAK PRZECHYTRZYĆ NIEBOSZCZYKA

Rozdział 1. Dziesięć miesięcy wcześniej

Rozdział 1

Dziesięć miesięcy wcześniej

Woda w basenie była nieskazitelnie przezroczysta. Południowe słońce
wydobywało z niej turkusowobłękitne refleksy. Brzeg pływalni pokrywała
drobna mozaika ułożona w orientalny wzór. Trochę dalej, w tle, wzrok
raziła biel hotelu przełamana zielenią palm okalających wejście.

Wzdłuż pływalni stały rzędy plastikowych leżanek porozdzielanych
niebieskimi parasolami. Porzucono na nich kolorowe ręczniki i słomkowe
kapelusze, niektóre były zajęte przez ogłuszone upałem ciała w kolorze
od buraczkowej czerwieni do karmelowego brązu.

Najważniejszy był jednak pierwszy plan: szczupła brunetka z długimi,
rozpuszczonymi włosami w odcieniu prawie czarnego hebanu, o ładnej
oliwkowej karnacji, w czerwonym kostiumie kąpielowym z perfekcyjnie
skonstruowanym biustonoszem, idealnie podnoszącym, zbierającym i powiększającym biust, oraz w dużych czarnych okularach. Obok niej trochę
pełniejsza szatynka z mokrymi kosmykami wypadającymi z luźno związanego
koka, osypanymi piegami ramionami i półprzezroczystą żółtą chustą
przewiązaną w pasie.

Obie trochę nienaturalnie pochylone w kierunku obiektywu, bardzo
roześmiane.

Pod fotografią podpis: W cudownym nastroju z Elwirą. Nasze wielkie
greckie wakacje!!!

Osiemdziesiąt dziewięć polubień, czyli wynik całkiem zadowalający.

I sporo miłych komentarzy potwierdzających sympatię do Lucyny i jej
przyjaciółki:

Wow! Ale Wam dobrze! A na Mazurach leje.A gdzie dokładnie jesteście? Ja byłam w zeszłym roku
na Lesbos i zatrułam się jakąś paskudną rybą.My tu pracujemy, a wy… Nie ma sprawiedliwości.Powiem krótko: zazdrość.Takie fantastyczne dziewczyny, a gdzie faceci?

Lucyna Szychowska westchnęła. Pod koniec września każde wakacyjne
wspomnienie wygra z chłodnym porankiem i ołowianym niebem, na którym od
dwóch tygodni nie było słońca.

Przed znajomymi trzeba trzymać fason i starannie budować fabułę swojego
życia na Facebooku. Prawda o ich wspólnych wakacjach była jednak mniej
kolorowa niż to zdjęcie. Wydawało się im, że lawirując między swoimi
możliwościami finansowymi a prezentowanymi na stronach internetowych
ofertami biur podróży, wybrały naprawdę dobrze. Hotel miał trzy i pół
gwiazdki, i to pół podsycało nadzieję. Wyglądał bardzo korzystnie –
bielutki front, ładnie odcinający się na tle błękitu, przyjemnie
skomponowana roślinność, kameralny basen z leżakami, blisko do plaży. No
i wariant all-inclusive.

Jednak w rzeczywistości…

Hotel był odnowiony, ale tylko od frontu. Tył, boki i całe wnętrze
pamiętały koniec lat osiemdziesiątych: dużo błyszczących płyt
pilśniowych i tapicerka w wesołe seledynowo-bordowe mazy.

Pokoje mikroskopijne, łazienka jeszcze mniejsza. Drzwi się zamykały,
jeśli się nie korzystało z toalety. Siedząc na sedesie, kolanami
wystawało się za próg. Nie żeby im to bardzo przeszkadzało, przecież
znały się od czasów liceum. Nie takie rzeczy jak sikającą przyjaciółkę
już się widziało.

Basen był, i to nawet ten sam co na zdjęciu. Całkiem ładny, tylko mały.
Tak mniej więcej pięciokrotnie za mały, przeliczając na liczbę
potencjalnie chcących się nim cieszyć hotelowych gości. A chcieli się
cieszyć. Patent był więc taki, że nastawiały budzik na szóstą i na
zmianę, zaspane, w szlafrokach, schodziły na dół, by ręcznikami zająć
sobie miejsce na leżankach. Kąpiel w basenie była tylko dla
zahartowanych, bo wodę tak chlorowano, że już opary drażniły nos. To
dlatego Elwira Motyl miała na zdjęciu ciemne okulary – zaczerwienione i piekące oko, które zatarła podczas pływania, wyglądało naprawdę brzydko.

Folder nie kłamał – plaża była, i to niedaleko. Zdrowy i sprawny
człowiek nie powinien się ośmieszać, twierdząc, że półtora kilometra to
dla niego zbyt długi dystans. I właściwie nie o tę odległość miały żal
ani nie o gruntową pylącą drogę ciągnącą się do morza bez kawałka cienia
dającego wytchnienie od niemiłosiernie piekącego słońca, ale o samą
plażę, czyli poletko wielkości połowy średniej sali gimnastycznej,
pokryte ostrymi kamieniami.

Pewne pocieszenie niósł wariant all-inclusive. To znaczy Elwira
kręciła nosem, że nie chodzi przecież o to, by się zapchać byle czym,
tylko o to, by smakować i próbować. Irytował ją zwłaszcza brak finezji w alkoholach: albo piwo, albo wódka. Co do wina, miała obiekcje, czy
naprawdę jest winem, a nie doprawioną spirytusem oranżadą. Lucyna
pocieszała się lokalną chlubą – loukoumi, czyli czymś w rodzaju
galaretki. Sweet, very sweet. Ninety nine percent of sugar, zachęcała
kelnerka, ale i bez tego Lucyna się częstowała, usilnie sobie wmawiając,
że w tym pozostałym procencie kryją się skondensowane wartości odżywcze
owoców. Po dziesięciu dniach pobytu na wyspie zauważyła, że jej katowane
dietami boczki jakby odrosły. Stąd chusta na biodrach.

Chociaż właściwie wygląd nie miał wielkiego znaczenia. W obiekcie były
one, grupa niemieckich emerytów, trochę dziadków z wnuczkami, samotne
kobiety po pięćdziesiątce, rozgoryczone jeszcze bardziej od nich, i dwóch Szwedów – sympatycznych, ale nie zostawiających nawet cienia
nadziei, że nie są gejami.

W Warszawie, kiedy chciały sobie poprawić humor, odreagować, rozerwać
się, „chodziły na miasto”. Ten patent nie miał szans sprawdzić się w greckiej rzeczywistości. W promieniu dziesięciu kilometrów nie było
żadnego miasta. Miasteczka. Wsi. Budynku. Drzewa. Nie było niczego.
Hotel wybudowano pośrodku pustkowia. Może pierwotnie planowano tu
wakacje typu surwiwal? Albo warsztaty dla buddystów?

Jeszcze na Okęciu – Lucyna dwa kilogramy cięższa, z paskudną infekcją
intymną (jednak mimo chloru w basenie było jakieś życie), Elwira z zaropiałym okiem i kacem – postanowiły, że nie będzie więcej powtórki z nieudanego urlopu. Grecki wyjazd był ich trzecią wspólną, zorganizowaną
przez biuro podróży wyprawą. I ostatnią. Basta. W przyszłym roku wymyślą
coś zupełnie innego. Coś ekstra, co będzie fajne naprawdę, a nie tylko
na facebookowym zdjęciu.

Lucyna smętnie spojrzała za okno. Było sobotnie przedpołudnie. Odespała
roboczy tydzień, z ulgą odnotowując dwa dni wolne od pracy. Sama już się
gubiła w tym, czy powinna na nią narzekać, czy cieszyć się, że ją ma.
Codziennie, od poniedziałku do piątku, jeździła do biurowca na skraju
Mordoru, zagłębia warszawskich korporacji. O dziewiątej rano odbijała
kartę na bramce, a potem windą jechała na piąte piętro, do swojego
biurka. Tu plus, duży plus: biurko stało przy oknie, z widokiem na
niezabudowaną zieleń ogródków działkowych. Niebo dość często przecinały
samoloty szybujące z lotniska i na nie. Często się wtedy zastanawiała,
dokąd lecą lub skąd wracają. Od czasu do czasu czerwieniły się wagony
eskaemek. To naprawdę nie było złe. W poprzedniej pracy, w małej firmie,
wciśniętej w starą willę na Mokotowie, dostał jej się pokoik w suterenie. Lekko cuchnący, mimo atomizera z zapachem, przesiąknięty
wilgocią chorujących murów. Tam niechybnie czekałyby ją suchoty, jak
romantyków. Pamiętała celę mistrza Mickiewicza z wycieczki do Wilna –
grzyb i zaraza. Teraz był luksus. I klimatyzacja. I stołówka na dole,
gdzie zawsze było coś wegetariańskiego, bezglutenowego i domowego.
Demokratycznie. I jeszcze mały sklep, kiosk Ruchu. W budynku było
wszystko, i słusznie, bo na zewnątrz nie było nic. Zupełnie jakby teren
był skażony po wybuchu nuklearnym i jedyne możliwe życie mogło się
toczyć w licznych biurowcach dokoła.

Więc się toczyło. Osiem godzin każdego dnia upływało Lucynie na pracy w dziale marketingu firmy oferującej „nowoczesne rozwiązania do łazienek”.
Od trzech miesięcy zajmowała się komunikacją z klientem. Miała dbać o zadowolenie, budowanie marki i utrwalanie jej dobrego wizerunku. Z tym
ostatnio był problem, bo nowa fabryka w Chinach przysyłała, co prawda,
śliczne i błyszczące rolki do kabin, jednak z tym małym defektem, że po
miesiącu przestawały się kręcić, bo łożyska w środku się rozsypywały.
Lucyna nie radziła już sobie ze skargami klientów. Nie wyrabiała się z przyjmowaniem reklamacji, brakowało serwisantów. Do tego wszystkiego
szef kazał udobruchać rozżalonych nabywców jakimś prezentem na
pocieszenie. Wkładała więc do kopert malusie, śliczniusie mydełka z logo
firmy i zatopionymi w środku kwiatami, dołączając przeprosiny. Przy
setnej kopercie życzyła pani Iwonie z Lublina, żeby się poślizgnęła na
tym mydełku, a mniej więcej przy trzechsetnej miała ochotę napisać panu
Robertowi, żeby sobie wsadził to mydełko w tyłek.

Tak, zdecydowanie dobrze, że dziś sobota. Musi wypocząć, zrelaksować się
i nadać codzienności jakiś sens. Życia nie można puścić samopas, bo się
porozłazi w różne strony i wtedy człowiek się gubi. Poza tym trzeba
planować, i to długofalowo. Dlatego właśnie, mimo że przez dwa
najbliższe dni wciąż jeszcze będzie lato, warto by było zaklepać jakiś
urlop.

Nie, nie jakiś. Żadnych już irytujących wpadek i niedoróbek. Wakacje
idealne. Wakacje marzeń. Wakacje życia.

Hej! Jesteś?, wystukała na Messengerze.

Po chwili przyszła odpowiedź od Elwiry:

Jestem. Chociaż Platon twierdził, że to tylko
złudzenie.

No tak. Elwira i te jej filozoficzne ciągoty.

Weź. Sobota jest. Odstaw tę swoją pracę.To nie praca. W pracy empatycznie wysłuchuję, jestem
miła i uprzejma. Czyli zupełnie nie jestem sobą.

Elwira była psycholożką. Właściwie jedną nogą już w coachingu, bo
rzeczywiście praca terapeutki, wymagająca dużych pokładów cierpliwości,
spokoju, zrozumienia ludzkich wad, dramatycznie rozjeżdżała się z jej
predyspozycjami. Zdecydowanie wolała ludźmi potrząsać, opieprzać ich,
mówić, co mają robić, i z tego ich rozliczać. Przestawiała się więc na
nowe tory, od początku roku planując być doradczynią życiową, czyli
trenerką personalną.

Słuchaj, a masz czas?Mam. Żadnego faceta w zasięgu wzroku, żadnej fajnej
książki pod ręką. Wino u ciebie?Za godzinę?Pić przed trzynastą? Jeszcze się tak nie stoczyłam.
Będę koło trzeciej, zamówimy sobie to chińskie żarcie zza rogu.Ty, taka ekologiczna, i chińskie żarcie…?Raz, nie zawsze. Wyjątkowo mam dziś ochotę na stary
olej i glutaminian sodu.I znowu nie schudnę.Odstaw krówki, to schudniesz. Zresztą i tak nie masz
dla kogo, więc się nie martw.Jesteś podła.Jestem przyjaciółką, to mogę. Pa!Czekam! Pa!

***

Trzy godziny później Elwira sprężystym krokiem przecięła skwer między
przystankiem a blokiem Lucyny. Trochę ją wkurzało, że w rytm jej chodu
klucze w za dużej (ale modnej) torbie irytująco obijały się o butelkę
wina. Mogła była odżałować parę złotych i kupić je w winiarni, wtedy
przynajmniej fachowo zawinęliby butelkę w papier. W Biedronce nikt w nic
alkoholu nie zawijał. Foliówkami Elwira gardziła.

– Jasssne, wino z winiarni do chińszczyzny zza rogu! – prychnęła sama do
siebie i wzruszyła ramionami. – Sajgonki z miejskiego gołębia i bordeaux, rocznik dwa tysiące piąty.

Gdzieś czytała niedawno, że dwa tysiące piąty był w regionie Bordeaux
„wielkim rocznikiem”, czyli rokiem, w którym z punktu widzenia
producenta win wszystko zdarzyło się w odpowiednim momencie – opady,
słońce, wahania temperatur. A dobry rocznik Bordeaux może być nawet dwa,
trzy razy droższy od słabego – żaden inny region winiarski na świecie
nie stosuje aż tak wyraźnej huśtawki cenowej.

Elwira często się zastanawiała nad fenomenem ludzkiego mózgu. Wedle
jakiego klucza odbywa się sortowanie rzeczy wartych (zdaniem mózgu)
zapamiętania i tych do odrzucenia? Na przykład po cholerę przyswoiła te
dane o winach z jakiejś gazetki sommelierskiej? Na wypadek małego popisu
wiedzy gdzieś, kiedyś?

Wiedzy! – prychnęła znowu. – Żadna wiedza, zwykłe ciekawostkowe
dyrdymały.

A zatem wraca pytanie: po co mózg…

Swoją drogą, ciekawe, co się powinno pić do kurczaka gong bao czy innych
chińskich przebojów? – Nowa myśl nie dała wybrzmieć do końca
poprzedniej. – Białe wino czy czerwone? A może chińską herbatę?

Co za różnica! – szybko zbeształa się w duchu. – Nie idę na randkę z mandarynem, tylko do Luśki, z którą nie tylko będziemy popijać makaron
sojowy czerwonym winem, lecz także na deser Luśka pewnie poda wszystko
słodkie, co tylko będzie miała w domu: niepasujące do niczego lody,
ciastka, czekoladki, w ostateczności płatki kukurydziane zalane
nesquikiem. Oto była kuchnia fusion w wydaniu jej poczciwej
przyjaciółki: trochę swojsko, trochę obleśnie.

Chyba że wyżarła wszystko… – Elwira smętnie pokiwała głową, westchnęła i kopnęła w trawę kawałek żwiru. W końcu będzie trzeba nad tą Luśką trochę
popracować. Za miękki ma charakter, za łatwo sobie odpuszcza. Codzienne
frustracje zajada słodyczami, w rezultacie znowu tyje.

Elwira nie lubiła tycia. Wszystkich grubasów (liczonych już od rozmiaru
M) bez zbędnego wnikania, dlaczego są grubi, wrzucała do jednego worka z etykietą „towarzysko napiętnowani”. Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu
uważała za grzech główny.

Sama trzy razy w tygodniu chodziła na intensywny trening fat-burning,
konsekwentnie nie przyjmując do wiadomości oczywistego faktu, że
sylwetkę i płaski brzuch zawdzięcza nie ćwiczeniom, a dobrym genom i fantastycznej przemianie materii. Zdecydowanie wolała – oraz chętnie
lansowała wśród znajomych – teorię, że każdy jest kowalem własnego losu
oraz figury, zatem ona, cóż – w tym miejscu wyznania lubiła
kokieteryjnie zatrzepotać rzęsami – do wszystkiego doszła sama dzięki
dyscyplinie, zdrowemu trybowi życia i morderczym treningom.

Czasem wręcz żałowała, że nie ma za sobą spektakularnej przemiany w stylu Joanny Brodzik, która z pulchnej nastolatki własną determinacją
przeobraziła się w śliczną królewnę.

Niestety, Elwira zawsze była szczupła i piękna.

Pod klatką Lucyny z pasją sięgnęła do torby i przełożyła klucze do innej
przegródki. Szklano-metalowe brzdąkanie wreszcie ucichło – lepiej późno
niż wcale. Wystukała znany na pamięć kod domofonu przyjaciółki, weszła
do klatki i wspięła się po schodach na piąte piętro – każda okazja jest
dobra, by trochę nad sobą popracować.

Dzwonek Luśki od czterech lat (czyli odkąd Luśka kupiła mieszkanie) był
zepsuty. W tym kontekście można było narzekać na brak męskiej ręki lub
efektowanie łomotać do drzwi. Elwira zawsze konsekwentnie wybierała
opcję drugą.

Lucyna, uprzedzona domofonem, otworzyła już po pierwszym łomocie.

– No cześć, Lucha. – Elwira rzetelnie cmoknęła nadstawiony pulchniutki
policzek z dołeczkiem. – Co robisz?

– Rozpamiętuję – wyznała Lucha.

– A co? – zagadnęła uprzejmie Elwira, ściągając jeden but o drugi.

– Jak to we wrześniu: wakacje.

Elwira zmarszczyła brwi i posłała jej szybkie, wnikliwe spojrzenie.

– Jest co rozpamiętywać?

– Nnoo… Choćby słońce. Latem jest słońce. Mam wtedy więcej energii do
życia.

– Jakoś nie zauważyłam, żebyś miesiąc temu była szczególnie energiczna –
orzekła brutalnie Elwira.

– Ale wewnętrznie byłam – upierała się Luśka. – Zewnętrznie zresztą też.
Odmalowałam kuchnię. Raz byłam na tańcach. Parę razy wróciłam pieszo z pracy do domu.

– Łaał – zadrwiła Elwira. – Na tańcach? – zastanowiła się. Tego epizodu
z życia przyjaciółki nie kojarzyła.

– W lipcu, na wyjeździe integracyjnym z firmą.

– Łiii, takie tam tańce z podpitymi urzędasami. – Elwira wzruszyła
ramionami. – Tak licząc, to nawet byłaś dwa razy, duszko. Jeszcze ze
mną, na wieczorze greckim. – Nie czekając na gospodynię, przeszła do
kuchni i wyjęła z szuflady korkociąg.

Lucyna podreptała za nią.

– Ale tam nie było żadnych tańców! Trochę kiepskiego żarcia, trochę
durnej muzyki, dużo za dużo pijanych Polaków.

– Był kurs zorby, pamiętasz?

Lucyna przewróciła oczami.

– Absurdalnie wydane pieniądze. Nigdy więcej się nie dam naciągnąć.

– W zeszłym roku zarzekałaś się, że nigdy więcej wczasów z biura
podróży.

– No i popełniłyśmy błąd.

– Którego nie chcemy powtarzać. – Elwira sprawnie rozlała wino do dwóch
apetycznie pękatych kieliszków. – Zamawiałaś już chińszczaka?

– No skąd! Nie wiem przecież, co byś chciała.

– E tam, nie wiesz! Więcej wiary w swoją intuicję! – Elwira
przyjacielsko klepnęła Luśkę w ramię. – Zresztą wszystko jedno. Zamów
coś i chodź na kanapę.

Lucyna zdjęła z tablicy magnetycznej ulotkę i chwilę studiowała ofertę.

– Krewetki czy wołowina?

– Kurczak. Którykolwiek.

– Sama widzisz, że jednak lubisz mieć wybór! – wytknęła Lucyna. Wybrała
dla przyjaciółki kawałki kurczaka w panierce z ciasta kokosowego, po
namyśle dla siebie zdecydowała się na to samo. Przepisała numer z ulotki
do telefonu i podyktowała zamówienie.

– Wzięłam nam do picia aloes – pochwaliła się po rozłączeniu.

„Kuchnia fusion…” – pomyślała Elwira z rezygnacją.

Godzinę później polegiwały na wygodnej rozłożystej kanapie Lucyny, syte
i zadowolone.

– Słuchaj, Luśka – odezwała się naraz Elwira. – Wracając do tematu
wyjazdów, to gdzie ty byś chciała spędzić wakacje tak najbardziej? Ale
nie w zupełnym odrealnieniu. Przyjmijmy, że mamy taką kasę, jaką mamy,
tyle urlopu, ile mamy, no i takie badziewne doświadczenia z wyjazdami,
jakie mamy.

W oczach Luśki pojawił się błysk zrozumienia i entuzjazmu. Uwielbiała
snuć wizje.

– Chciałabym na jakiś czas zamienić się z kimś na domy i życia, jak w filmie The Holiday.

– Proszę bardzo, możesz u mnie pomieszkać – mruknęła Elwira.

– Wiesz, że nie o to chodzi… – Lucyna gładko wchodziła w rozmarzenie. –
To musi być na antypodach, a nie w sąsiedniej dzielnicy!

– A niby dlaczego koniecznie musi być daleko?

– No… bo chodzi przecież o odmianę. Odmianę otoczenia, odmianę losu…

– Losu! – Elwira triumfalnie wycelowała palec w przyjaciółkę. –
Przejęcie cudzego domu, życia i faceta. Ha! Tu cię mam!

– Nieprawda, nie tylko w tym rzecz… – słabo broniła się Lucyna. Pod
względem temperamentu i siły argumentacji znacznie ustępowała Elwirze.
Zawsze zresztą po cichu uważała, że doprawdy lepiej było mieć ją za
przyjaciółkę niż za wroga. – Ja po prostu… wiesz, mam taką ciągotę… Że
lubię cudze domy. Jestem ciekawa, jak kto mieszka; czy to, jak się na
przykład ubiera, jest spójne z tym, jak sobie urządził dom… To jest dla
mnie inspirujące. Dużo bardziej niż bezduszne hotele. Więc bardzo
chętnie pojechałabym na wakacje do kogoś. Szkopuł w tym, że nie mam tak
bliskich znajomych czy rodziny, do których mogłabym jechać bez poczucia,
że robię komuś kłopot.

Elwira nagle podskoczyła, jakby z mięsistej kanapy wysunęła się duża
sprężyna i perfidnie dźgnęła ją w tyłek.

– Hej!!! – krzyknęła i odstawiła szklankę z napojem
aloesowo-winogronowym. – To jest myśl! To jest właśnie nasz pomysł na
następne wakacje! Wynajmiemy dom!

Lucyna popatrzyła na nią z wyrozumiałą troską, jak na wariatkę.

– Ty wiesz, ile ja zarabiam, prawda?

– Wiem, no i?

– I myślisz, że mogłabym sobie wynająć na wakacje dom?

Elwira rozłożyła swoje długie ramiona, co chyba miało symbolizować
odległość.

– Gdybyś trochę przykróciła te antypody…

– Mianowicie? Jak bardzo przykróciła? – spytała przezornie Lucyna.

– Nie wiem, no… też nie mam rozeznania w cenach. Toskania?

Na krótką chwilę Lucyna dała się ponieść iluzji, że to możliwe. One dwie
– i wspaniały kamienny dom. Dzień w dzień lazur nieba, jaszczurki
wygrzewające się na słońcu, cudowna roślinność, jakaś urokliwa ścieżka
nad morze, w żadnym stopniu nieprzypominająca tegorocznej greckiej
patelni, przestronne pokoje, stylowe łoża, a choćby i nawet baldachimy,
kolacje na tarasie z zapierającym dech widokiem na winnice i cedry…

„Już – cichutko szepnęła jej do ucha proza życia. – Nie rozkręcaj się.
Wiesz, jak jest”.

Wiedziała jak cholera.

– El, ty wiesz, ile płacę kredytu za mieszkanie? – spytała uprzejmie.

– Z grubsza.

– Tak: grubszą część tego, co zarabiam. Do tego czynsz i opłaty. Z tego,
co zostaje, mogę sobie najwyżej wynająć dom w Koziej Wólce. A i to z tobą na spółkę.

Elwira obrzuciła ją pełnym uznania spojrzeniem.

– Ty wiesz, że znowu masz rację? Właściwie dlaczego od dobrych paru lat
pomijamy opcję krajową?

– Bo lubimy, żeby było ciepło? – odpowiedziała pytaniem na pytanie
Lucyna.

– Ostatnie lata pokazały, że i u nas bywa tropikalnie. A gdyby do tego
poszukać stylowego domku w fajnym miejscu… To nawet jakby tam czasem
lunęło czy coś, to i tak będzie miło. Żadnych bachorząt wrzeszczących na
stołówce. Żadnych tupotów. Żadnych obcych ludzi w ogóle. My dwie,
kominek, drewniana podłoga, poroże jelenia…

– Tylko nie poroże jelenia – zastrzegła Lucyna z odrazą.

– No nie wiem. Gdyby to była na przykład leśniczówka w głębi boru, to
poroże byłoby jak najbardziej na miejscu… – Elwira postanowiła się
trochę podroczyć.

– Środek boru odpada. Gubimy się w lesie – przypomniała trzeźwo Lucyna.
– Oraz ja się boję kleszczy. I skrajnych odludzi.

– Ojej, no to pod lasem, co za różnica! A najbardziej bycze kleszcze
żyją ponoć na łąkach. Chodzi o samą koncepcję wyjazdu innego niż
wszystkie dotąd! Nie jak nasze studenckie pod namiot czy do schroniska.
Nie jak ostatnie all-inclusive’y w lastminutach po taniości. Dorosło,
nietuzinkowo i europejsko! – Elwira sięgnęła po resztkę wina. Ten aloes
jej zupełnie nie wchodził.

– Uważasz? – Lucyna niełatwo się zarażała optymizmem przyjaciółki. – Ale
czy polskie kwatery nie bywają ciasne i obskurne?

– Nie mówimy o kwaterach!!! Tylko o wynajęciu całego domu!! Dla nas
tylko! – zdenerwowała się Elwira. – Poza tym na czym opierasz swoje
przekonanie? Kiedy ostatnio jeździłaś turystycznie po Polsce, hę? Chyba
z tym słomianym wdowcem, co cię omamił trzy lata temu i zabrał gdzieś na
zadupie?

– Do Krotoszyna – uściśliła Lucyna szeptem i spłonęła rumieńcem. Zapał,
z jakim wdepnęła wtedy w ten krótki związek, oraz przykre odkrycie, że
facet miał żonę i dzieci, do dziś napawały ją podwójnym wstydem: za
brzydki postępek i własną głupotę.

– To mogę ci obiecać, Krotoszyn sobie darujemy. Przynieś laptopa. Są
takie portale z domami do wynajęcia. Zobaczymy, co tam dają.

Lucyna posłusznie skierowała się do sypialni, gdzie wczoraj wieczorem
porzuciła komputer.

– Proszę. – Postawiła go przed Elwirą, dyskretnie zdmuchując okruszki z klawiatury.

Elwira sprawnie wstukała w wyszukiwarkę hasło: „dom do wynajęcia na
wakacje” – i faktycznie już po chwili ekran zalały dziesiątki
internetowych wersji folderów turystycznych. By w tym zupełnie nie
zginąć, trzeba było nieco ograniczyć kryteria wyszukiwania.

– Wybierz region.

– Bo ja wiem? Może góry?

– W górach chwiejna pogoda.

– Mazury?

– Komary.

– No to morze.

– Pomorze Zachodnie? Mierzeja Wiślana? Hel?

– Hel – zdecydowała Lucyna, bo brzmiał najniewinniej.

Elwira jeszcze bardziej zawęziła wyszukiwanie i chwilę czekała na
efekty.

– Półwysep Helski. Mamy – powiedziała w końcu. – Chodź, patrz.

Jako pierwsze wyskoczyły dwie wille w Chałupach – jedna w stylu
absurdalnego w tym miejscu polskiego dworku, druga – ultranowoczesna,
płaska, przeszklona, z bajecznym widokiem na morze. „Sauna, jacuzzi,
możliwość zorganizowania wieczoru miłości dla dwojga. Rezerwacja first
minute – tylko tysiąc złotych za noc poza sezonem!” – zachęcał
migoczący baner reklamowy.

Lucyna tęsknie westchnęła.

– Określimy jeszcze ceny – ukróciła te nostalgie Elwira. – Jak dużo
jesteśmy skłonne dać za noc? Pamiętając, że jeszcze będziemy musiały się
wyżywić i rozerwać?

– Do stówy? – wysunęła nieśmiało Lucyna. – Na łebka – uściśliła
dzielnie. Do lata pozostał szmat czasu, zdąży uciułać, ile trzeba.

Elwira przesunęła suwak z cenami maksymalnie w lewo i na polu bitwy
ostały się trzy domki. Dwa wyglądały odpychająco, ale trzeci…

– Ooo! – jęknęła nagle Lucyna.

– Co: „ooo”?

– Ten jest bardzo ładny!

– „Kaszubski domek dla dwojga. Sypialnia, pokój dzienny z otwartą
kuchnią, weranda. Pełne wyposażenie kuchni, doskonałe położenie”. –
Elwira przebiegała wzrokiem przez tekst ogłoszenia.

– Bardzo klawy – przyznała.

– Właściwie mogłabym tam jechać już teraz. Na króciutko, na przykład na
weekend – zadeklarowała Lucyna.

– „Dostępny wyłącznie w sezonie” – poinformowała Elwira, doczytując
dalszą część ogłoszenia. – Czyli nie mają ogrzewania albo nie chce im
się doglądać turystów poza sezonem.

– Albo po prostu przez resztę roku sami w nim mieszkają. – Lucyna
dołączyła do zabawy w gdybanie.

– Może – przyznała Elwira. – Nieważne. Bierzemy go?

– Ale już? Czy to nie jest trochę szaleństwo? Kto wie, co będzie za rok?

– Ja wiem. Ty wiesz – ucięła Elwira. – Ceny wzrosną, a wolnych miejsc
nie będzie. Zostaniemy z ręką w… No. Na lodzie.

Fakt.

– Dobra. To rezerwuj. W jakim terminie i na ile?

– Krócej niż na dwa tygodnie się nie opłaca, bo nie wypoczniemy. Termin
bym wzięła pierwszy wolny, najlepiej od razu na początku sezonu, od
kiedy tam go liczą?… W ten sposób będziemy mieć wszystko świeżo
wysprzątane, może nawet trochę odnowione, kto wie? Potem, jak się
zacznie ruch, to już tylko po łebkach będą pewnie lecieć. Od połowy
czerwca można. Perfekt i ekstra!!! Jeszcze nie będzie takiego obłożenia
na plaży! Rezerwuję! Tak?

Ostatni raz spojrzała na przyjaciółkę, której wyraźnie coś jeszcze nie
dawało spokoju.

– No, co tam? Gadaj.

– Nic, nic, dom jest świetny! Taki w sam raz… dla nas. Tylko tak sobie
pomyślałam… Wiesz, życie jednak ciągle płynie naprzód… A jeśli do
przyszłego lata… no wiesz, kogoś sobie przygruchamy? I byśmy go… ich…
ewentualnie chciały ze sobą zabrać? To ten domek jest za malutki. Jedna
sypialnia tylko.

Elwirę nie pierwszy raz zdumiewała pesymistyczna zapobiegliwość Lucyny.
Lucy jak nikt potrafiła się martwić na zapas i wynajdywać dziurę w całym. Elwira miała jednak długoletnie doświadczenie w rozpędzaniu tych
jej czarnych chmur.

– To wtedy się będziemy martwić. Albo raczej cieszyć.

Rozdział 2. Sześć miesięcy wcześniej

Rozdział 2

Sześć miesięcy wcześniej

– Zawsze w niedzielę robi mi się niedobrze. Już od południa boli mnie
głowa i żołądek. Gdy tylko pomyślę, że za kilkanaście godzin muszę znowu
iść do pracy, to aż mnie mdli.

– Wiąże pan te dolegliwości z pracą? Na pewno nie kryje się pod nimi nic
innego?

– Nie, na pewno nie. Ja po prostu nie znoszę mojego szefa. Tępy, nadęty
głupek. Typ spadochroniarza, którego koledzy zawsze podniosą po
nieudanym skoku i usadzą za innym wygodnym biurkiem. A potem inni muszą
się z tym kretynem męczyć. Nie dość, że się nie zna, to jeszcze dręczy
wszystkich, psychopata jeden.

– Rozumiem, że te cechy są nieusuwalne i nie ma szans, by on się
zmienił?

– A skąd! Sama pani najlepiej wie, że psychopaci są niereformowalni.
Chore głowy po prostu.

– Taaak… Wydaje się zatem, że jedyne rozwiązanie w pańskiej sytuacji to
odejście z pracy.

– Ale dlaczego ja mam odchodzić? To on jest szurnięty! Poza tym mam
niezłą pensję, kredyt i nie chcę szukać czegoś innego!

– Rozumiem, ustaliliśmy już jednak, że aby dana sytuacja nie wpływała na
życie destrukcyjnie, należy ją zaakceptować lub zmienić. Innej drogi nie
ma. W pana przypadku akceptacja nie jest możliwa, zatem pozostaje
zmiana. Nasz czas dobiegł końca, proszę wykonać zadanie domowe: na
kartce u góry napisze pan „zmiana pracy”, w kolumnie po lewej minusy, w kolumnie po prawej plusy. Porozmawiamy o tym za tydzień.

Elwira była wykończona. Po czterech sesjach marzyła już tylko o kieliszku wina. Byle jakiego, grunt, że z procentami. Skończyła
psychologię, bo chciała pomagać ludziom. Bardzo chciała i nadal chce,
ale jak pomóc komuś, kto się przed tą pomocą wzbrania ze wszystkich sił?
Chociażby ten ostatni facet, analityk Piotr. Co tydzień do niej
przyłazi, siada w fotelu i w kółko opowiada o swoim szefie. Jasne, szef
to świr, należałoby go odizolować od społeczeństwa, ale jeśli się nie
da, to społeczeństwo powinno się odizolować od niego. No czego tu nie
rozumieć? A ten Piotr siedzi, dzieli włos na czworo i stęka. Jezu, jak
ją to wkurza. Potrząsnęłaby nim, szarpnęła za tę markową koszulę, no ale
nie może, po prostu nie może. Raz, że etyka, dwa, że kasa. Albo w odwrotnej kolejności. O, to samo z tą Beatą. Mąż ją zdradza, a ta płaci
co tydzień sto dwadzieścia złotych, żeby się głośno pozastanawiać, co z tym zrobić. Elwira z solidarności jajników za free by jej powiedziała,
że zrzucić ze schodów. Ale ona się upiera, hamletyzuje, że druga szansa,
że może to jej wina, że ma już czterdzieści jeden lat i na pewno
zostanie sama. To czterdzieści jeden lat szczególnie Elwirę ubodło. Sama
miała trzydzieści pięć i uważała, że wszystko przed nią. O ile,
oczywiście, przeżyje te sesje coachingowe. Przydałaby się jej
superwizja, oczyszczające wsparcie. Luśka nada się znakomicie.

– Hej, to ja. Co robisz?

– Przygotowuję kartki świąteczne.

– A nie można jakichś kupić? Chyba nie brakuje? Nawet u mnie pod domem w kiosku widziałam całkiem ładne.

– Nie, nie. One mają być takie bardziej spersonalizowane. Oddające ducha
firmy, poczekaj, mam tu napisane wytyczne: „życzenia kojarzące się
klientowi z firmą i jej asortymentem; przez dobre świąteczne konotacje
wzmocnimy przywiązanie klienta do marki”.

– Rany, ale bełkot.

– No, może tak. Ale pomysł chyba nie taki zły? Żeby się wyróżnić. Tylko
jak? Siedzę i nic nie mogę wymodzić, jakoś mi brak inwencji. Myślami
jestem już w Lublinie, u mamy.

– Jedziesz jutro?

– Jadę. Są imieniny ciotki, mamie zależy, żebym też przyjechała. I fajnie, bo nawet to lubię, w Lublinie można odpocząć, złapać trochę
oddechu od tego warszawskiego pędu.

Elwira za nic by nie chciała wyhamować. Myśl o weekendzie w Lublinie
przyprawiła ją o gęsią skórkę. Co tam robić? Pół godziny na Starówkę i tyle. Reszta to jakieś rudery albo bloki. I nuda.

– To w czym rzecz?

– Bo będzie jak zawsze. Najpierw mama zapyta o faceta, a potem ciotka,
babcia, sąsiadka i poleci. Że wiek Chrystusowy, a ja sama. I żebym
wracała do Lublina, bo widać w stolicy mi mąż niepisany.

Elwira, której stan posiadania faceta był taki sam jak Lusi, czyli
zerowy, nic sobie z tego nie robiła. Na pewno nie doszukiwała się winy w sobie, tylko w mężczyznach. To raz. Dwa – nie miał jej specjalnie kto
dręczyć, bo mama, pielęgniarka, pracowała w Szwecji i widywały się na
tyle rzadko, że nie było sensu psuć tych spotkań jakimiś
przesłuchaniami. No i w Skandynawii obyczajowość inna niż w takim
Lublinie – dopuszcza singielstwo i nakazuje tolerancję.

– To może wymyśl jakiegoś chłopaka na potrzeby wizyt w domu?

– E, no coś ty. Przecież się wyda.

– Niekoniecznie. Możesz go potem wysłać do pracy za granicę. Albo na
misję. O, jeszcze lepiej – uśmiercić. Pogrążysz się wtedy w żałobie i będziesz mieć spokój na jakiś rok.

Lusia westchnęła. Życie w wykonaniu Elwiry było takie proste.
Szast-prast i już. Każdy problem się rozwiązywało, o powodzeniach nie
pamiętało, a przyszłością nie zadręczało. Niby takie proste, ale Lusi
jakoś nie szło. Zresztą ona nie chciała mieć spokoju, chciała mieć
faceta.

– Nie potrafiłabym. Na kilometr po mnie widać, że zmyślam.

– To fakt. No to cierp. Znaczy akceptuj.

– Ta… A coś ci przychodzi do głowy z tymi życzeniami?

– Nie. Chociaż poczekaj, mam! „Radości i czystości w bród”. I narysowany
brodzik. Bo rozumiesz – bród – brodzik. Albo tak: „Dobrego jak z rogu
obfitości”. A zamiast tego rogu prysznic, taki pod sufitem, z którego,
jak woda, płyną te dobre życzenia. O, i jeszcze: „Nie zakręcaj kurka z dobrymi myślami”. To już bardziej na Nowy Rok.

– Fantastycznie! Tradycyjne życzenia, ale forma nowoczesna. I pomysł
jest. I kojarzy się z łazienką i naszą firmą. Jesteś świetna, mogłabyś
pracować w reklamie.

– Jeśli mnie ten coaching wkurzy, to rozważę. Na razie jednak nie będę
zmieniać bebechów na armaturę. À propos właściwie to dzwoniłam, bo
chciałam odreagować. To ja szukałam pociechy.

– Ty? Elwira, ty nigdy nie szukasz pociechy. Ty organicznie nie lubisz,
gdy ktoś się nad tobą użala.

– Fakt. Ale jestem zmęczona. Początek grudnia, chłodno, ponuro, wieje,
szaro. Ludzie marudzą, słońca nie ma, wino wszystkiego nie załatwi.
Wakacje by się przydały.

– No! Wpisałam sobie w kalendarz, pod datą piętnastego czerwca – Jurata,
domek na wydmie, ulica Morska trzy. Nawet go narysowałam. I sobie
wizualizuję. Pomaga, mówię ci.

Elwira się uśmiechnęła. Pocieszna ta Lusia. Już ma kalendarz na przyszły
rok. Zapisała datę i adres. Zaraz pewnie ją zapyta o bilety.

– A, i wiesz co? Pomyślałam sobie, że mogłybyśmy już kupić bilety. W promocji „wcześniej – taniej”.

– Pół roku wcześniej?

– Na pewno mają. Może nawet na pendolino by nas było stać? Dobra, to ja
ogarnę te kartki i sprawdzę połączenia. Słuchaj, kończę, żeby tu nie
utkwić do dwudziestej. Pa!

– Pa! – powiedziała Elwira.

Czekał ją samotny weekend z kocem, winem i książką. Zapowiadało się
całkiem przyjemnie. W końcu po całym tygodniu wypełnionym spotkaniami z ludźmi trochę ciszy i spokoju jest nieodzowne.

Rozdział 3. Trzy miesiące wcześniej

Rozdział 3

Trzy miesiące wcześniej

Po nijakiej zimie przyszła bardziej zdecydowana wiosna. Słońca nadal
było jak na lekarstwo, ale gdy już się pojawiło, przyjemnie ogrzewało
twarze i plecy. Zmarznięte brudne bryły lodu – pamiątka po
krótkotrwałych opadach śniegu – dogorywały na ulicach. Ziemia powoli
odtajała, uwalniając zapach nowego życia.

Elwira już zupełnie zrezygnowała z tradycyjnych porad terapeutycznych i całkowicie przestawiła się na coaching. Nieprzyjazność aury i brak
interesujących mężczyzn dokoła pomogły jej się zmobilizować i stworzyć
program, który ułatwiał jej klientom przechodzenie przez trudne sytuacje
życiowe. „Zmiana w życiu, życie w zmianie – praktyczny plan odnowy”.
Chętnych nie brakowało. Elwira wpadła bowiem na świetny pomysł –
wydrukowała trzy tysiące ładnych ulotek ze swoją ofertą i razem z Lusią
roznosiły je po biurowcach Mordoru. „Klient na wyciągnięcie ręki –
cieszyła się Elwira. – Na pewno chwyci. To jak sprzedawać paski
cukrzycowe w cukierni albo plastry na placu zabaw. Zbyt gwarantowany”.

Rzeczywiście. Klienci się posypali. Lucyna uważała, że to smutne – tyle
niespełnionych ludzi dokoła niej. Mija ich na wąskich uliczkach, w windzie, w stołówce, przechodząc przez parking. Chcieliby mieć pasieki
na Mazurach, plantację lawendy w Prowansji, piec ekologiczne wegańskie
ciasta albo szyć stroje dworskie, a muszą co rano wskakiwać w garsonkę
lub garnitur, półtorej godziny przebijać się do biura, osiem godzin
wpatrywać w monitor, nie przysypiać na przeciągających się zebraniach,
za jedyne rozrywki mając wyjazdy integracyjne, wyprzedaże w Galerii
Mokotów, abonament do siłowni i bezpłatne szczepienia przeciw grypie.
Elwira zaś podchodziła do sprawy pragmatycznie. Po pierwsze, dzięki nim
ma na chleb. Po drugie, jeśli przychodzą, to znaczy, że jeszcze nie jest
z nimi tak źle, bo mają marzenia i wiarę w ich spełnienie. Próbowała
nawet namówić Luśkę, żeby i ona się przyjrzała swojemu życiu, czy aby na
pewno najbardziej na świecie kręcą ją bidety i kabiny prysznicowe, ale –
jak podejrzewała – duch rewolucjonisty jeszcze się w przyjaciółce nie
obudził. Może zresztą zawsze będzie sobie smacznie i nieświadomie
pochrapywał? Lusia bowiem wydawała się generalnie zadowolona ze swojego
życia. Z jego przewidywalności i gładkości. Metro i tramwaj co rano,
kanapka kupowana w sklepie za rogiem, poranna kawa latte z podwójnym
mlekiem, paprotka na parapecie, katalog z ofertą łazienkową cztery razy
w roku, firmowy świąteczny obiad we włoskiej knajpie na Ochocie, miłe
wakacje.

Właśnie, wakacje. Może w tym roku wyjątkowo zabierze się do kupowania
letniego outfitu wcześniej? Potem to jednak są problemy – niby
wszystkiego w tych sklepach po kokardę, ale kiedy człowiek chce czegoś
konkretnego, to albo rozmiaru brak, albo kolor inny został. Lusia będzie
się denerwowała, że nie zdążą, że źle wygląda w tym kostiumie, że znowu
wszystko na ostatnią chwilę. To niech ma. Na tym polega przyjaźń – myśli
się o potrzebach drugiej osoby.

Lucy, idziemy w sobotę na zakupy? Do Factory? Kostium, klapki, pareo
– wystukała SMS.Czas najwyższy. W piątek pensja, sobota pasuje.

Załatwione. Tak powinno wyglądać życie.

Rozdział 4. Dzień wcześniej

Rozdział 4

Dzień wcześniej

Trzy miesiące przeleciały nie wiadomo kiedy. Po majówce zaczęły się
upały, których końca nie widzieli nawet najbardziej sceptyczni
synoptycy. Słońce przypiekało, zapowiadając wyjątkowo udany sezon
urlopowy.

– Widzisz, nie było się co cykać. – Elwira radośnie klepnęła Luśkę po
plecach. – Masz te swoje kanikuły, i to za polską stawkę.

– No przecież się nie cykałam. Od razu się zgodziłam, nawet bilety na
pociąg kupiłam nam dużo wcześniej. Jestem pozytywnie nastawiona i zmotywowana.

Elwira się roześmiała.

– Wiem. Droczę się. Super, że jedziemy. Czuję, że będziemy się bawić do
upadłego.

– Jasne. Tylko wiesz co… Powiem ci to teraz, bo trochę mnie to dręczy, a po tym szkoleniu w sprawie uzależnień to jeszcze bardziej…

– Bierzesz coś? Ej, Lucy, wszystko dla ludzi, ale z głową. Ja ci nie
pomogę, bo na uzależnieniach się nie znam. To inni spece obstawiają.

– Nie, nie ja. No coś ty. O ciebie mi chodziło. Bo… no tak jakby trochę
za dużo ostatnio pijesz. Można dobrze spędzać czas bez alkoholu…

– Ja? Oszalałaś! Pełna kontrola.

– Ostatnia impreza świadczy o czymś innym. Zalałaś się w trupa.

– E, byłam zmęczona, na głodniaka. Wypadek przy pracy. Obiecuję –
żadnych trupów na wyjeździe.

– Dobra. To co, jutro na Centralnym o czternastej dwadzieścia?

Rozdział 5. Dzień 1

Rozdział 5

Dzień 1.

Podróż mijała w cudownej atmosferze. Pendolino gnało z Mazowsza ku
Bałtykowi, oferując przyjemny komfort. Walizki leżały na szerokich
półkach w korytarzu, Lucyna i Elwira siedziały w wygodnych niebieskich
fotelach, przy stoliku, naprzeciwko siebie. Przed nimi stały zakupione w Warsie ziemniaki z koperkiem i twarogiem, obok przewodnik po Półwyspie
Helskim.

– To co tam pani dla nas ma, pani kierownik? – Elwira wyciągnęła się,
opierając stopy o podłokietnik.

– Fokarium na Helu. Urocze foczki szare: Bubas i Agata.

– A jakieś rozrywki dla dorosłych dają?

– Nie mów, że nie lubisz fok. One mają takie słodkie oczka.

– Pewnie, że lubię. Po prostu jestem ciekawa całego programu
kulturalnego.

– Port wojenny też jest.

– A coś pomiędzy portem i fokami?

– Czytałam o fajnej knajpce z boską zupą rybną.

– O, widzisz! O to właśnie chodziło. Coś dla ciała, coś dla ducha.

– À propos ciała. Idę się wysikać, bo już jesteśmy na półwyspie, trzeba
się będzie zbierać. Ty pilnuj, żebyśmy się nie zgubiły.

– Czy ja cię kiedyś sprowadziłam na manowce?

Pytanie pozostało bez odpowiedzi, bo Lucyna już zniknęła w korytarzu.

– Lucy, ruchy. Tablicę widzę. Piękne „J” na horyzoncie.

– Dobra, już. Poczekaj, tylko jeszcze sprawdzę pod fotelami, czy niczego
nie zostawiłyśmy.

Peron był malutki, jak wszystko dokoła. Od razu przeszły na drugą stronę
torów i schowały się w miłym cieniu nadmorskiego pasma lasu.

– Dobra, to dokąd teraz?

– W prawo i potem w lewo. Ta Morska wije się od wydm do stacji. To chyba
gdzieś tam.

Poszły, ciągnąc za sobą plastikowe skorupy walizek. Kółka zapadały się w piach, żywiczny zapach otumaniał, słońce nawet przez korony drzew
pokazywało swoją moc.

– Daleko jeszcze? – jęknęła Elwira.

– Nie bądź jak osioł ze Shreka.

– Przecież dopiero pierwszy raz zapytałam!

– Ale za szybko. Nie wynajęłyśmy domku na peronie.

– A szkoda. No dobra, ale wiesz, dokąd idziemy?

– Tak. Trochę to inaczej wyglądało na mapie, ale kierunek mamy dobry.
Patrz, tam droga skręca i widać płot z tabliczką.

Po chwili stały przy drewnianym ogrodzeniu. Do płowego drewna sztachet
przybito niebieską tablicę: Morska 1.

– Miało być trzy – powiedziała Lucyna – ale nie widzę tu żadnego innego
domu. Ten jest chyba jedyny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki