Strona główna » Obyczajowe i romanse » Jestem, jestem, jestem

Jestem, jestem, jestem

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8110-903-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Jestem, jestem, jestem

W zwartej prozie wibrującej od elektryczności i powstrzymywanych emocji Maggie O’Farrell przedstawia niebezpieczeństwa kryjące się tuż pod powierzchnią i rzuca światło na bezcenność, piękno i tajemnice samego życia. Jestem, jestem, jestem to zdumiewający pamiętnik opisujący doświadczenia bliskiej śmierci, znaczące i definiujące jej życie. Choroba z dzieciństwa, która na rok przykuła autorkę do łóżka i której zdaniem lekarzy miała nie przeżyć. Nastoletnie pragnienie ucieczki, które o mało nie skończyło się katastrofą. Spotkanie z niebezpiecznym mężczyzną na bezludziu. I najbardziej przerażające ze wszystkiego codzienne zmagania, by chronić córkę (dla której ta książka została napisana) przed stanem pozostawiającym ją niewyobrażalnie bezbronną wobec miriady zagrożeń czyhających w życiu. „Tam, gdzie inni pisarze bawią się papierem, O’Farrell chwyta łuk i strzałę, po czym celuje w ludzkie serce.” − The Times „Niezwykłe… niewygodne i absorbujące − trudno oderwać się od lektury… Płynne, wytworne, pełne barwnych szczegółów. Jej proza wydaje się niepokonana.” − Guardian, Book of the Month, sierpień 2017

Polecane książki

Książka stanowi zbiór opowiadań z 1883 r. Jest kontynuacją wydanej wcześniej poczytnej książki pt. „Dzisiejsze małżeństwa”, co skłoniło autora do napisania kolejnej części. Według założeń autora, każde opowiadanie to opis jakiejś osoby bądź sceny, które warto utrwalić na kartach książki. W ten sposó...
Ewa, tytułowa singielka znana czytelniczkom z dwóch poprzednich części powieści, osiąga sukcesy na polu zawodowym i towarzyskim. Wszystko z pozoru układa się idealnie...poza jednym. Jej życie miłosne jest rozsypce. Ewa ma złamane serce i będzie musiała na nowo zdefiniować, czym jest dla niej szczęśc...
Opowieść w wersji dwujęzycznej (angielsko-polskiej). Niezwykłe dzieło pióra noblisty Williama Butlera Yeatsa zabiera czytelnika w podróż po irlandzkim folklorze, oczarowuje mistycyzmem i zmusza do refleksji. Tajemnicza róża to zbiór wierszy i opowiadań pisanych w różnych okresach, w którym autor...
Chyba w każdym z nas drzemie prześmiewca, a pośmiać się można właściwie ze wszystkiego. Nie zapominając o sobie. Na kilka lat przed emeryturą zostałam bezrobotna. Mój zakład pracy przeniósł się w ramach globalizacji w tańsze rejony świata. Miałam więc okazję korzystać z „pomocy” biura pośrednictwa p...
    Dlaczego tak wielu z nas cierpi z powodu refluksu i zgagi? Kiedy powszechnie reklamowane preparaty mające zwalczać zgagę i kwaśny smak w ustach nie pomagają, czas zastanowić się nad przyczyną tych zjawisk. Dzięki latom specjalistycznych badań dr Jonathan Aviv odkrył zarówno ukryte objawy, jak i...
Jaką mroczną tajemnicę kryje odrapana walizka, która wędruje po świecie już 50 lat? Vivian Schuyler, wywodząca się ze starej, zamożnej nowojorskiej rodziny, manifestuje swoją niezależność, wyprowadzając się na obskurne poddasze w Greenwich Village. Kiedy odbierze z poczty paczkę, w której ktoś ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maggie O'Farrell

Tytuł oryginału: I Am, I Am, I Am

Copyright © 2017 Maggie O’Farrell

Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2019 for the Polish translation by Alina Siewior-Kuś (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autorki: © Ben Gold

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Magdalena Bargłowska, Magdalena Mierzejewska

ISBN: 978-83-8110-903-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2019

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

dla moich dzieci

Wzięłam głęboki wdech i słuchałam znajomych przechwałek mojego serca.Je-stem, je-stem, je-stem.

Sylvia Plath, Szklany klosz

Szyja1990

Na ścieżkę przede mną zza głazu wychodzi mężczyzna.

Oboje, on i ja, znajdujemy się na odległym końcu mrocznego stawu, który leży ukryty w uformowanym w kształt misy szczycie tej góry. Nad nami rozciąga się mlecznoniebieskie niebo, tak wysoko nie rośnie żadna roślinność, jesteśmy więc tylko my, kamienie i nieruchoma czarna woda. Mężczyzna staje w rozkroku na wąskiej ścieżce i się uśmiecha.

Uświadamiam sobie kilka rzeczy. Że minęłam go wcześniej, w dole wąwozu, gdzie zwyczajem turystów uprawiających piesze wędrówki wymieniliśmy przyjazne pozdrowienie. Że tu, na tym odległym odcinku ścieżki, nie ma nikogo, kto by usłyszał mój krzyk. Że ten człowiek czekał na mnie: zaplanował wszystko starannie i drobiazgowo, a ja weszłam prosto w zasadzkę.

W ułamku sekundy wszystko to do mnie dociera.

Ten dzień, dzień, kiedy o mało nie zginęłam, zaczął się dla mnie wcześnie, tuż po brzasku, gdy budzik z grzechotem zatańczył koło łóżka. Musiałam włożyć uniform, wyjść z przyczepy i po kamiennych stopniach na palcach wejść do pustej kuchni, gdzie włączyłam piece, ekspresy do kawy, tostery, gdzie pokroiłam na kromki pięć wielkich bochenków chleba, napełniłam czajniki, poskładałam czterdzieści papierowych serwetek w orchidee z rozłożonymi płatkami.

Właśnie skończyłam osiemnaście lat i uciekłam. Od wszystkiego: od domu, szkoły, rodziców, egzaminów, oczekiwania na wyniki. Znalazłam pracę z dala od ludzi, których znam, w położonym u podnóża góry „holistycznym, alternatywnym ośrodku”, jak napisano w reklamie.

Podaję śniadanie, sprzątam po śniadaniu, wycieram stoły, przypominam gościom, żeby zostawili klucze. W pokojach ścielę łóżka, zmieniam pościel, sprzątam. Zbieram z podłogi ubrania, ręczniki, książki, buty, olejki eteryczne i maty do medytacji. Z narracji przedmiotów rozrzuconych w sypialniach uczę się, że ludzie nie zawsze są tacy, na jakich wyglądają. Rygorystyczny mężczyzna z silną skłonnością do moralizowania, który upiera się przy konkretnym stole, jedynym gatunku mydła i całkowicie odtłuszczonym mleku, ma upodobanie do miękkich jak obłoczki kaszmirowych skarpetek i bardzo wzorzystej jedwabnej bielizny. Kobieta z trwałą wymagającą odświeżenia ze spuszczonym wzrokiem siedząca przy kolacji w zapiętej pod szyję bluzce ma nocnego awatara noszącego stroje sado-maso w stylu hippicznym: ludzkie uzdy, małe skórzane siodła, cienki, acz groźny z wyglądu srebrny pejcz. Pokój pary z Londynu, z pozoru cudownie, do pozazdroszczenia idealnej, jest skąpany w smutku, nadziei, żałobie. Testy owulacyjne tłoczą się na półkach w łazience. Leki na płodność stoją na nocnych stolikach. Nie tykam ich, jakbym chciała przekazać wiadomość, że nic nie widzę, niczego nie jestem świadoma, nic nie wiem.

Przez całe rano przesiewam, organizuję i ułatwiam życie innym. Usuwam ludzkie ślady, zmazuję dowody świadczące o tym, że jedli, spali, kochali się, kłócili, myli, nosili ubrania, czytali gazety, pozbywali się włosów, naskórka, krwi, paznokci u stóp. Przemierzam korytarze, ciągnąc za sobą odkurzacz na długim kablu. Jeśli dopisuje mi szczęście, po lunchu do kolacji mam cztery godziny na robienie tego, na co mi przyjdzie ochota.

Poszłam więc nad staw – często się tam wybierałam w wolnym czasie – i z jakiegoś powodu postanowiłam ruszyć ścieżką na drugi brzeg. Dlaczego? Zapomniałam. Może tamtego dnia skończyłam pracę wcześniej niż zwykle, może goście zostawili mniejszy bałagan i wyrobiłam się przed czasem. A może słoneczna pogoda skusiła mnie do porzucenia zwykłej trasy.

Na tym etapie życia nie miałam też powodu nie ufać wsi. Brałam udział w kursie samoobrony prowadzonym w domu kultury w małym szkockim miasteczku na wybrzeżu, gdzie mieszkałam jako nastolatka. Instruktor, potężny mężczyzna w stroju judo, z niepokojąco posępną przyjemnością przedstawiał nam rozmaite scenariusze. Mierząc nas wzrokiem spod niezwykle krzaczastych brwi, mówił: późnym wieczorem wychodzisz z pubu i wielki koleś wyskakuje na ciebie z zaułka. Albo: jesteś w wąskim korytarzu nocnego klubu i pijak przyciska cię do ściany. Albo: jest ciemno, jest mgła, czekasz na zmianę świateł, a tu ktoś łapie pasek twojej torebki i przewraca cię na ziemię. Każdą z tych historii o niebezpieczeństwie kończył tym samym pytaniem, stawianym cokolwiek chełpliwym tonem: I co zrobisz?

Trenowałyśmy wbijanie łokci w gardła wyimaginowanych napastników, przewracając przy tym oczami, bo w końcu byłyśmy nastolatkami. Po kolei ćwiczyłyśmy najgłośniejszy wrzask, na jaki potrafiłyśmy się zdobyć. Posłusznie, monotonnym głosem recytowałyśmy słabe punkty męskiego ciała: oko, nos, gardło, lędźwie, kolano. Wierzyłyśmy, że mamy to załatwione, że poradzimy sobie z czającym się nieznajomym, z pijanym, ze złodziejem torebek. Byłyśmy przekonane, że uda nam się wyrwać z ich uchwytu, podnieść kolano, paznokciami uszkodzić oczy; uważałyśmy, że znajdziemy wyjście z tych niepokojących, a jednak dziwnie ekscytujących sytuacji. Uczono nas, żeby hałasować, zwracać na siebie uwagę, wrzeszczeć: Policja! Myślę też, że przyswoiłyśmy sobie jasny przekaz. Zaułki, nocne kluby, puby, przystanki autobusowe, światła przed przejściem: niebezpieczeństwo miało miejski charakter. Na wsi czy w prowincjonalnych miasteczkach takich jak nasze, gdzie nie było nocnych klubów, zaułków, a nawet sygnalizatorów, tego rodzaju rzeczy się nie zdarzają. Mogłyśmy robić, co się nam podoba.

A jednak tutaj, wysoko w górach, ten mężczyzna blokuje mi drogę, czeka na mnie.

Niezwykle ważne wydaje się, żeby nie okazać strachu, tylko grać według jego zasad. Idę więc dalej, wciąż stawiam jedną stopę przed drugą. Gdybym się odwróciła i zaczęła uciekać, w kilka sekund by mnie dogonił, poza tym byłoby w tym coś niezwykle obnażającego, ostatecznego. W oczach nas obojga moja ucieczka odkryłaby naturę tej sytuacji, przyśpieszyła jej rozwój. Jedyne wyjście to zachowywać się jak zwykle, udawać, że nie dzieje się nic odbiegającego od normy.

– Cześć raz jeszcze – mówi do mnie, a jego wzrok przesuwa się po mojej twarzy, ciele, gołych i zabłoconych nogach. Spojrzenie jest bardziej szacujące niż lubieżne, bardziej kalkulujące niż pożądliwe: to spojrzenie człowieka zastanawiającego się nad czymś, planującego logistykę czynu.

Nie potrafię spojrzeć mu w oczy, popatrzeć wprost na niego, a mimo to wiem, że ma blisko osadzone oczy, wysoki wzrost, siekacze barwy kości słoniowej, dłonie zaciśnięte w pięści na paskach plecaka.

Muszę odchrząknąć, żeby powiedzieć:

– Cześć.

Myślę, że kiwnęłam głową. Odwracam się bokiem, żeby go wyminąć: ostra mieszanina świeżego potu, skóry plecaka, jakiś bardzo chemiczny olejek po goleniu, który wydaje się mgliście znajomy.

Jestem za nim, idę, przede mną otwiera się ścieżka. Zauważam, że na zasadzkę wybrał wierzchołek góry: wcześniej się wspinałam, a teraz zacznę schodzić do swojego pensjonatu, wieczornej zmiany, pracy, życia. Wszystko to znajduje się w dole zbocza.

Dokładam starań, żeby z moich kroków emanowały pewność siebie, celowość, a nie przerażenie. Nie boję się, powtarzam sobie do wtóru oceanicznego ryku mojej krwi. Myślę, że może jestem wolna, że błędnie odczytałam sytuację. Może to absolutnie normalne, żeby się czaić na odludziu na młode dziewczyny, a potem pozwolić im odejść.

Mam osiemnaście lat. Prawie nic nie wiem.

Oprócz tego, że on jest tuż za mną. Słyszę chrzęst jego butów, szelest spodni uszytych z jakiejś oddychającej, przeznaczonej na każdą pogodę tkaniny.

I znowu tu jest, dostosowuje swoje tempo do mojego. Idzie blisko, intymnie, ramię w ramię jak przyjaciel: tak z koleżankami wracałam ze szkoły do domu.

– Piękny dzień – mówi, spoglądając mi w twarz.

Nie podnoszę głowy.

– Tak, piękny – odpowiadam.

– Bardzo gorący. Może pójdę popływać.

Kiedy tak maszerujemy ścieżką szybkim, zsynchronizowanym krokiem, uświadamiam sobie, że jest coś dziwnego w jego wymowie. Słowa przerywają się w połowie sylaby, głoski r są miękkie, p przesadnie podkreślone, ton płaski, niemal bez wyrazu. Może jest lekko „stuknięty”, by użyć popularnego powiedzenia, jak ten człowiek, który mieszkał przy naszej ulicy. Od wojny niczego nie wyrzucił, a jego frontowy ogród był zarośnięty bluszczem niczym zamek Śpiącej Królewny. Próbowaliśmy zgadywać, czym są niektóre spowite liśćmi przedmioty: to samochód, płot, motocykl? Nosił robione na drutach czapki, wzorzyste podkoszulki bez rękawów i za małe, niegdyś eleganckie garnitury, teraz oblepione kocią sierścią. Jeśli padało, zarzucał na ramiona worek na śmieci. Czasami przynosił na nasz próg zapiętą torbę z kociętami dla nas do zabawy, kiedy indziej był pijany, rozgorączkowany, toczył dokoła dzikim wzrokiem i wyrzekał na zgubione pocztówki, a wtedy mama brała go pod ramię i odprowadzała do domu.

– Zostańcie tu. Wrócę za minutkę – mówiła do nas i wychodziła z nim na chodnik.

Może, myślę z ulgą, na tym to polega. A nuż ten mężczyzna jest jak nasz dawny sąsiad, ekscentryczny, od dawna martwy, jego dom wysprzątano i odkażono, bluszcz ścięto i spalono. Powinnam być miła jak mama. Powinnam okazać współczucie.

Odwracam się do niego, gdy szybkim krokiem idziemy brzegiem stawu. Uśmiecham się nawet.

– Pływanie – mówię. – Brzmi fajnie.

A on zarzuca mi na szyję pasek od lornetki.

Dzień później wchodzę na posterunek policji w pobliskim miasteczku. Czekam w kolejce ludzi zgłaszających zgubione portfele, zabłąkane psy, porysowane samochody.

Policjant przy biurku słucha z głową przekrzywioną na bok.

– Zranił panią? – Brzmi jego pierwsze pytanie. – Czy ten mężczyzna uderzył panią, dotykał, złożył propozycję? Zrobił albo powiedział coś niestosownego?

– Nie, właściwie nie, ale…

– Ale co?

– Zrobiłby to – odpowiadam. – Miał taki zamiar.

Policjant mierzy mnie wzrokiem. Mam na sobie krótkie spodnie z łatami, liczne srebrne koła w uszach, podarte tenisówki, T-shirt z obrazkiem dodo i słowami: „Widziałeś tego ptaka?”. Moje włosy to dziko skręcona grzywa (naprawdę nie da się ich inaczej opisać); gość pensjonatu, Dunka o łagodnej twarzy, która przyjechała do pensjonatu z harfą i robótkami na drutach, wplotła w nie paciorki i pióra. Wyglądam na to, kim jestem: nastolatką po raz pierwszy mieszkającą samotnie w przyczepie w lesie, na kompletnym odludziu.

– Więc tak – policjant opiera się ciężko na stosie papierów – wybrała się pani na spacer, spotkała mężczyznę, przeszła z nim kawałek, zachowywał się trochę dziwnie, ale potem wróciła pani do domu cała i zdrowa. Czy tak mam rozumieć to, co mi pani opowiada?

– Założył mi na szyję pasek od lornetki.

– A potem?

– Potem… – Milknę. Nienawidzę tego człowieka z gęstymi brwiami, piwnym brzuchem, niecierpliwymi palcami jak serdelki. Nienawidzę go chyba bardziej niż tamtego nad stawem. – Pokazał mi kaczki na stawie.

Policjant nawet nie próbuje ukryć uśmiechu.

– Jasne. – Z trzaskiem zamyka notatnik. – Brzmi przerażająco.

Jak powinnam policjantowi opisać żądzę przemocy, która emanowała z tamtego mężczyzny niczym żar z kamienia? Wiele razy zastanawiałam się nad tą chwilą na posterunku i zadawałam sobie pytanie, czy coś mogłam zrobić inaczej, znaleźć słowa, które zmieniłyby bieg wydarzeń?

Mogłam powiedzieć: chcę się widzieć z pańskim przełożonym, z komendantem posterunku. Teraz, w wieku czterdziestu trzech lat, tak bym postąpiła, ale wtedy? Nie przyszło mi nawet do głowy, że to wchodzi w grę.

Mogłam powiedzieć: niech pan posłucha, ten człowiek nie zrobił mi krzywdy, ale skrzywdzi kogoś innego. Proszę go złapać, zanim do tego dojdzie.

Mogłam powiedzieć, że instynktownie wyczuwam rodzenie się agresji. Że od długiego czasu najwyraźniej budzę ją w innych z przyczyn, których nigdy do końca nie rozumiałam. Jeśli jako dziecko jesteś szturchany albo bity, nigdy nie zapomnisz poczucia własnej niemocy i bezbronności, tego, jak sytuacja w mgnieniu oka, w trakcie jednego oddechu może z nieszkodliwej zmienić się w brutalną. Ta wrażliwość będzie krążyła w twoich żyłach jak antyciała. Szybko uczysz się rozpoznawać bliskość nagłych aktów skierowanych przeciwko tobie: owego szczególnego tonu albo wibracji w powietrzu. Wyrabiasz w sobie antenę wychwytującą przemoc i ze swej strony tworzysz repertuar środków, które jej zapobiegną.

Moja szkoła była pełna przemocy. Zagrożenie niczym dym wypełniało korytarze, sale, klasy, przejścia między ławkami. Rozbijano głowy, szarpano za uszy; jeden z nauczycieli miał zwyczaj łapać za pasek spodni ucznia, którego nie lubił, i rzucać nim o ścianę. Nadal pamiętam odgłos, z którym dziecięca czaszka zderzała się z wiktoriańskimi kafelkami.

Za najgorsze wybryki chłopców posyłano do gabinetu dyrektorki, gdzie dostawali trzciną. Dziewczynki traktowano tenisówkami. Patrzyłam na swoje tenisówki – czarne płócienne buty z elastyczną podkową na czubku, które kazano nam wkładać, kiedy skakałyśmy przez kozła w sali gimnastycznej – a w szczególności na ich szarawe żłobkowane podeszwy i wyobrażałam sobie zderzenie: guma na gołym ciele.

Dyrektorka budziła pełen grozy strach. Żylasta szyja i dłonie niczym szpony. Szale przypięte do swetrów srebrną szpilką. Gabinet z ciemnymi ścianami i dywanem barwy wina. Jeśli wzywano mnie, żebym zademonstrowała umiejętność czytania, wpatrywałam się w ten dywan i wyobrażałam sobie, że z podniesioną spódnicą czekam na swój los, przygotowując się na uderzenie.

To oczywiście udzielało się uczniom. Szczególnie popularne były pokrzywki, kiedy skórę przedramienia wykręcano jak mokrą ścierkę. Szarpanie za włosy, miażdżenie palców u stóp, ściskanie głowy, wykręcanie palców: szkolni brutale dysponowali wielkim i ciągle powiększającym się repertuarem tortur. Miałam to nieszczęście, że nie mówiłam z miejscowym akcentem, że umiałam czytać, zanim się tu przenieśliśmy, że jak mnie poinformowano, mój wygląd był nienormalny, obraźliwy, pod pewnym względem nieakceptowalny, że nosiłam spódnice, które za wiele razy skracano i podłużano, że często chorowałam i opuszczałam wiele lekcji, że się jąkałam, kiedy wzywano mnie do odpowiedzi, że nosiłam buty, które nie były lakierkami, i tak dalej. Pamiętam, jak kolega z klasy przyłapał mnie za ceglanym schronem i bez słowa szarpał za ramiączka sukienki, aż przecięły mi skórę na ramionach. Ani on, ani ja nigdy nie wspomnieliśmy o tym incydencie. Pamiętam starszą dziewczynę z lśniącą ciemną grzywką – wyłoniła się z tłumu na boisku i wcisnęła mi twarz w korę drzewa. W pierwszym semestrze gimnazjum w środku lekcji chemii dwunastoletni skin uderzył mnie w twarz. Przesuwając czubkiem języka po górnej wardze, nadal wyczuwam bliznę.

Kiedy więc tamten mężczyzna zarzucił mi na szyję pasek lornetki, to choć mówił coś o chęci pokazania mi stada edredonów, wiedziałam, co będzie dalej. Wyczuwałam to, niemal widziałam, jak powietrze pomiędzy nami gęstnieje i połyskuje. Był po prostu kolejnym w długim rzędzie brutali, których obrażał mój akcent, buty albo Bóg wie co jeszcze (dawno temu przestałam się przejmować), i zamierzał zrobić mi krzywdę. Zamierzał sprawić mi ból i nic nie mogłam na to poradzić.

Uznałam, że muszę dalej bawić się w to oglądanie ptaków. Zdawałam sobie sprawę, że to moja jedyna nadzieja. Nie można doprowadzać do konfrontacji z brutalem, nie można rzucać mu wyzwania, on absolutnie nie może się zorientować, że wiesz, że przejrzałaś go na wylot.

Patrzyłam przez lornetkę przez czas, jaki sercu zajmuje jedno uderzenie. Och, edredony, ojejku, powiedziałam, kuląc się i cofając, uwalniając od paska. Oczywiście ruszył za mną, zamierzał wziąć mnie na lasso tym długim pasem czarnej skóry, ale teraz stałam twarzą do niego, uśmiechałam się, paplałam o edredonach, jakie są interesujące, z ich puchu robi się najlepsze kołdry, prawda? Jakie to fascynujące. Opowiedz mi więcej, opowiedz wszystko, co wiesz o kaczkach, ptakach, o obserwowaniu ptaków, strasznie dużo wiesz, pewnie bardzo często obserwujesz ptaki. Obserwujesz, prawda? Po drodze opowiedz mi o najbardziej niezwykłym ptaku, jakiego widziałeś, opowiadaj, kiedy będziemy szli, ponieważ naprawdę muszę już schodzić, zaraz zacznie się moja zmiana, tak, pracuję tam – widzisz te kominy? Właśnie tam. Całkiem blisko, no nie? Czekają na mnie. Jeśli czasami się spóźniam, wychodzą mnie szukać, tak, mój szef czeka na mnie. On też ciągle wchodzi na ten szczyt, cały personel to robi, szef wie, że tu jestem, o tak, wie dokładnie, gdzie jestem, sama mu powiedziałam, w każdej chwili zacznie mnie tu szukać, może już jest za zakrętem. Jasne, możemy razem iść i po drodze opowiesz mi o obserwacji ptaków, tak, bardzo proszę, chętnie posłuchałam, ale naprawdę muszę się śpieszyć, bo czekają.

Dwa tygodnie później krętym szlakiem do pensjonatu podjeżdża wóz policyjny, z którego wysiada dwoje policjantów. Widzę ich z okna na piętrze, gdzie przebieram pościel. Od razu wiem, co tu robią, dlaczego przyjechali, tak więc zanim jeszcze słyszę, że ktoś mnie woła, już schodzę na dół.

Zupełnie nie przypominają policjanta na posterunku. Są w garniturach, poważni, skupieni. Z twarzami nieruchomymi, wyrażającymi wyćwiczoną do perfekcji neutralność, prezentują swoje odznaki i dokumenty mojemu szefowi Vincentowi.

Chcą rozmawiać ze mną na osobności i Vincent prowadzi ich do wolnego pokoju. Wchodzi z nami, ponieważ jest dobrym człowiekiem, a ja jestem tylko o kilka lat starsza od jego dzieci pokrzykujących na trawniku za domem.

Siadam na łóżku, które rano pościeliłam, policjantka zajmuje miejsce obok mnie, a policjant przy ozdobnym trzcinowym stoliku (część gości lubi przy nim pić poranną herbatę).

Vincent kręci się w tle, burcząc coś nieufnie, poprawia wiszący w oknie kryształ, wyciera nieistniejący kurz z kominka, grzechocze pogrzebaczem w kominku. Jest byłym dzieckiem kwiatem, wyszedł cało z Haight-Ashbury i nie poważa „glin”, jak ich nazywa.

Policjanci uprzejmie go ignorują, widać, że co innego zaprząta im myśli. Kobieta mówi, że interesuje ich mężczyzna, którego niedawno spotkałam na spacerze. Czy mogłabym opowiedzieć im szczegółowo, co się stało?

Opowiadam. Zaczynam od początku, opisując, jak minęłam go u stóp zbocza, jak ruszył w przeciwnym kierunku, a potem jakimś sposobem pojawił się przede mną.

– Nie mam pojęcia, jak to zrobił – mówię – bo tam nie ma skrótu, w każdym razie ja go nie znam.

Oboje kiwają głowami, słuchając ze skupieniem, zachęcając mnie do dalszego ciągu. Ani na moment nie odrywają ode mnie wzroku: zyskałam ich całkowitą uwagę. Kiedy docieram do części z paskiem od lornetki, przestają kiwać głowami. Wpatrują się we mnie nieruchomo, nie mrugając. To dziwny, wypełniony znaczeniem moment. Nie sądzę, by któreś z nas oddychało.

– Pasek lornetki? – pyta policjant.

– Tak – odpowiadam.

– Założył go pani na szyję?

Potakuję. Odwracają wzrok, spuszczają, kobieta coś notuje.

Czy mogłabym obejrzeć kilka fotografii i powiedzieć, czy na którejś jest ten mężczyzna?, pyta, podając mi broszurę.

W tym punkcie przerywa mój szef. Nie może się powstrzymać.

– Nie musisz nic mówić, wiesz o tym, nie musisz. Ona nie musi nic wam mówić.

Kobieta go ucisza, podnosząc rękę w chwili, gdy kładę palec wskazujący na zdjęciu.

– To on – mówię.

Policjanci patrzą. Kobieta znowu coś pisze w notatniku, mężczyzna mi dziękuje i zabiera teczkę.

– Zabił kogoś, prawda? – zwracam się do niego.

Detektywi wymieniają nieprzeniknione spojrzenia, ale nic nie mówią.

– Udusił kogoś. Paskiem od lornetki. – Wodzę wzrokiem po ich twarzach i wiem, wszyscy wiemy. – Prawda?

Na drugim końcu pokoju Vincent cicho klnie, później podchodzi do mnie i podaje mi chusteczkę do nosa.

Zamordowana dziewczyna miała dwadzieścia dwa lata. Przyjechała z Nowej Zelandii ze swoim chłopakiem na wędrówkę po Europie. Tamtego dnia nie czuł się dobrze i został w hostelu, a ona sama wybrała się w góry. Zgwałcono ją, uduszono i pochowano w płytkim grobie. Jej ciało odkryto trzy dni później w pobliżu szlaku, którym chodziłam.

Wiem to wszystko tylko dlatego, że w następnym tygodniu przeczytałam o tym w lokalnej gazecie, policja nie chciała mi nic powiedzieć. Zobaczyłam tytuł w witrynie kiosku i weszłam, żeby kupić gazetę, a tam z pierwszej strony patrzyła na mnie ona. Miała jasne włosy zebrane opaską, piegi, szeroki, szczery uśmiech.

Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że myślę o niej może nie codziennie, ale bardzo często. Towarzyszy mi pamięć o jej życiu, które zostało przecięte, przerwane, przedwcześnie zakończone, podczas gdy moje z jakiegoś powodu mogło się toczyć dalej.

Nie dowiedziałam się, czy go złapali, czy został aresztowany, skazany, osadzony w więzieniu. Podczas tamtej rozmowy miałam wyraźne wrażenie, że ci detektywi są na jego tropie, że już go mają, potrzebują tylko mojego potwierdzenia. Może próbki DNA były niepodważalne. Może się przyznał. Może byli inni świadkowie, inne ofiary, inne obiekty chybionych ataków, które złożyły zeznania w sądzie. Mnie nigdy o to nie proszono, a byłam zbyt zielona albo, jak podejrzewam, zbyt wstrząśnięta, żeby sprawę kontynuować, zadzwonić na policję i zapytać, co się stało, złapaliście go, aresztowaliście? Niedługo potem stamtąd wyjechałam, więc nie mam pewności. Zdarzyło się to na długo przed epoką wszechobecnych i momentalnie dostępnych informacji. Pomimo licznych poszukiwań nie potrafię znaleźć żadnego śladu tej zbrodni w internecie.

Nie wiem, dlaczego mnie oszczędził, a jej nie. Spanikowała? Próbowała uciekać? Krzyczała? Popełniła błąd, rzucając mu w twarz, jakim jest potworem?

Przez długi czas śnił mi się mężczyzna na ścieżce. Pojawiał się w najróżniejszych przebraniach, ale zawsze z plecakiem i lornetką. Czasami w mrocznym dezorientującym śnie rozpoznawałam go tylko dzięki tym elementom wyposażenia i myślałam, och, to znowu ty, tak? Wróciłeś?

To historia, którą trudno ująć w słowa. Nigdy jej nie opowiadam czy raczej wcześniej nie opowiadałam. Wtedy nie powiedziałam nikomu, ani przyjaciołom, ani rodzinie: wydawało się, że nie istnieje sposób na przełożenie tego, co się zdarzyło, na gramatykę, na składnię. Ściśle rzecz biorąc, jest tylko jeden człowiek, któremu o tym mówiłam: mój przyszły mąż, i zdarzyło się to po wielu latach naszej znajomości, kiedy byliśmy w Chile i pewnego wieczoru siedzieliśmy w jadalni hostelu. Wyraz jego twarzy wyrażał tak głęboki, tak intensywny wstrząs, że pojęłam, iż do końca życia nie będę o tym opowiadała na głos.

To, co przydarzyło się tamtej dziewczynie i o mało nie przydarzyło się mnie, niełatwo ujmować w słowa, formować w anegdotę, kształtować w znajomą historyjkę raz po raz powtarzaną przy kolacji, przez telefon, przekazywaną od jednej osoby do drugiej. Wręcz przeciwnie, to historia koszmaru, zła, naszych najstraszliwszych wyobrażeń. Historia, którą najlepiej schować w jakimś pozbawionym słów, nieodwiedzanym, mrocznym miejscu. Na tamtej ścieżce otarłam się o śmierć, była tak blisko, że niemal wyczuwałam jej dotyk, ale złapała tamtą dziewczynę i ją powaliła.

Nadal nie potrafię znieść, by ktoś dotykał mojej szyi: ani mój mąż, ani moje dzieci, ani miły lekarz, który kiedyś chciał zbadać mi migdałki. Odsuwam się, zanim jeszcze uświadamiam sobie powód. Nie jestem w stanie nic nosić na szyi. Szale, golfy, naszyjniki w formie opasek, koszulki czy bluzki z ciasnymi kołnierzykami: tego rodzaju rzeczy w żadnym razie nie są dla mnie.

Moja córka niedawno wskazała szczyt wzgórza, który widzimy, idąc do szkoły.

– Możemy tam pójść?

– Jasne – odparłam, spoglądając na zielony wierzchołek.

– Tylko ty i ja?

Chwilę milczałam.

– Możemy pójść wszyscy – powiedziałam. – Całą rodziną.

Jak zawsze wyczulona na nastrój innych osób, natychmiast się zorientowała, że coś przed nią ukrywam.

– Dlaczego nie my dwie?

– Ponieważ… pozostali też chętnie by się tam wybrali.

– Ale dlaczego nie my dwie?

Ponieważ, myślałam, nie mogę odpowiedzieć. Nie umiem wyartykułować niebezpieczeństw czyhających na ciebie za rogiem, na krętych ścieżkach, za głazem, w głębi lasów. Ponieważ masz sześć lat. Ponieważ są ludzie, którzy chcą cię skrzywdzić, a ty nigdy się nie dowiesz dlaczego. Ponieważ jeszcze nie wiem, jak ci to wszystko wytłumaczyć. Ale wypracuję jakiś sposób.

Płuca1988

Jest późno, dochodzi północ, grupa nastolatków kręci się na końcu nabrzeża. Miasto leży nad zatoką: naszyjnik świateł rozciągnięty wzdłuż piasku. Zbierają się w porcie: zawsze można tam kogoś spotkać, nie trzeba się wcześniej umawiać. Coś w jego granicznej naturze, w tej przestrzeni pomiędzy lądem a morzem zdaje się ich przyciągać, zwłaszcza nocą.

Siedzą do późna. Są znudzeni w typowy dla tego etapu życia sposób, od którego kurczy się mózg. Mają mniej więcej po szesnaście lat. Właśnie zdali swoje pierwsze egzaminy i czekają na wyniki, czekają, aż skończy się lato i zacznie nowy rok szkolny, czekają, aż ich przyszłość nabierze kształtów, czekają na koniec swojej zmiany, czekają na wyjazd turystów, czekają, czekają, czekają. Niektórzy czekają, żeby odrosły źle ostrzyżone włosy, rodzice pozwolili im prowadzić samochód, dali im pieniądze albo dostrzegli, że ich dzieci są nieszczęśliwe, żeby chłopak lub dziewczyna, którymi się interesują, zwrócił lub zwróciła na nich uwagę, żeby wreszcie dostarczono kasetę zamówioną w sklepie muzycznym, żeby buty się schodziły i można było kupić nowe, żeby autobus przyjechał, telefon zadzwonił. Wszyscy czekają, ponieważ właśnie to robią nastolatki dorastające w nadmorskich miasteczkach. Czekają. Żeby coś się skończyło, coś zaczęło.

Dwoje z nich było razem, zerwali, znowu do siebie wrócili. Część prowadzi samochód, inni jeszcze nie zaczęli. Jeden pali, pozostali nie. Nie należą do tych w szkole, którzy biorą narkotyki, upijają się czy sypiają z kim popadnie.

Wszyscy mają najróżniejsze letnie prace, obsługują turystów lgnących do miasteczka w ciągu tych miesięcy jak piasek do buta. Dwaj chłopcy pracują jako sprzątacze na polu golfowym, dziewczyna sprzedaje lody z furgonetki na plaży.

W tej grupie nastolatków jestem także ja. Pracuję wieczorami jako kelnerka w hotelu dla golfistów. Kiedy ze stopami wiszącymi nad wodą siedzę na chłodnym wulkanicznym kamieniu, z którego zbudowano falochron, na swoich włosach wyczuwam zapachy hotelu: papierosy, odgrzewane potrawy, olej ze smażenia, mankiet bluzki cuchnie rozlanym piwem. Zapach jedzenia, barów, wakacji innych ludzi.

Nie czuję szczególnego niepokoju, gdy jedna z dziewczyn proponuje skok z falochronu do morza. Czasami – choć w innym towarzystwie – da się wyczuć, że dynamika grupy się zmienia, przechyla pod niebezpiecznym kątem. Jeśli ktoś rzuca wyzwanie, atakuje drugą osobę, proponuje rzecz niebezpieczną lub nielegalną albo niebezpieczną i nielegalną równocześnie, wieczór może zboczyć z dotychczasowego kursu. Jak wtedy, gdy pewna dziewczyna namawiała nas, byśmy wskoczyli do wolno jadącego pociągu. Gdy chłopak wdrapał się na szczyt zepsutej karuzeli, pośliznął się i do końca semestru leżał w gipsie. Gdy inna dziewczyna wrzuciła zapalone zapałki do wszystkich koszy na śmieci na nabrzeżu. Gdy para przebiła opony i zdemontowała wycieraczki w samochodzie dyrektorki szkoły.

Teraz opowiadam o tych sprawach swoim dzieciom, a one patrzą na mnie szeroko otwartymi oczami. Pytają: robiłaś to? Nie ja, odpowiadam, tylko mój kolega, koleżanka. Mówię im, że kiedy się jest nastolatkiem i spotyka ze znajomymi poza domem, czasami ktoś rzuci propozycję, o której od razu wiesz, że jest złym pomysłem, i wtedy musisz dokonać wyboru: przyłączysz się czy odejdziesz. Postąpisz jak grupa czy się sprzeciwisz. Czy powiesz, co o tym myślisz: nie, uważam, że nie powinniśmy tego robić. Nie, ja tego nie chcę. Nie, idę do domu.

Nigdy nie sprawiało mi trudności porzucenie grupy, zakwestionowanie zdania samca czy samicy alfa. Nigdy nie przejmowałam się przynależnością do grupy, społecznych plemion, dopasowaniem. Od wczesnego dzieciństwa wiedziałam, że paczka tych fajnych nie jest moją paczką, ci ludzie to nie moi ludzie. Tak więc to nie ta potrzeba każe mi się wygramolić na mur, stanąć w lekkiej bryzie wiejącej od morza i oznajmić:

– Ja to zrobię.

Chodzi raczej o pragnienie czynu – jakiegokolwiek – który oderwie mnie od powtarzalnej przyziemności życia szesnastolatki. O odróżnienie tego dnia od wszystkich innych w niekończącym się łańcuchu moich dni. To pragnienie zanurzenia się w wodzie, w innym żywiole, w tym mrocznym i zmiennym kształcie w dole: wyczuwam jego głębię, masę, zimno, czekającą potęgę, chociaż tego nie widzę. Mam nadzieję, że woda zdoła usunąć hotelowy brud, jadalnię, mężów, którzy mierzą mnie wzrokiem od stóp do głów, kiedy pytam, co zamawiają na deser, i w obecności mizdrzących się żon odpowiadają:

– Najchętniej ciebie.

To praca, z której wychodzisz brudna, z zawrotami głowy, cuchnąca fryturą. To praca, w której faceci cię obmacują, kiedy nakładasz im warzywa na talerz, i musisz zebrać całą siłę swojej woli, żeby nie wbić widelca w ich grube przeguby. To praca, w której szef kuchni może nagle zrzucić spodnie i zacząć kołysać biodrami w twoją stronę, jego fiut jest żenująco różowy i łysy w gnieździe czarnych włosów, a ty powinnaś śmiać się i piszczeć. Tylko starszym kelnerkom, pracującym tu na pełny etat i w ten sposób zarabiającym na życie, wolno złapać serwetkę, uderzyć nią w rzeczony fiut i powiedzieć: schowaj go i zostaw dziewczynę w spokoju. To praca, w której kuchcik, odkrywszy, że jesteś wegetarianką, z lubością skrada się za tobą do pozbawionej światła przybudówki, gdzie schylasz się nad zamrażarką z lodami, i wiąże ci ręce obdartym ze skóry wołowym ogonem, zimnym i galaretowatym.

Wszystkie