Strona główna » Styl życia » John Stockton. Autobiografia

John Stockton. Autobiografia

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8129-130-9

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “John Stockton. Autobiografia

Zajrzyj za kulisy wielkiej NBA lat 90. wraz z Johnem Stocktonem!

Pojedynki z Jordanem, Pippenem i „Magikiem” Johnsonem na treningach Dream Teamu. Gra u boku Ewinga, która była „czystą przyjemnością”. Malone pomylony z bagażowym, ukrywany w tajemnicy telefon od Isiaha Thomasa i starcie z Barkleyem, które skończyło się urazem kręgosłupa.

John Stockton zazwyczaj stronił od mediów. W tej książce po raz pierwszy tak otwarcie opowiada o przywiązaniu do Utah Jazz, pamiętnych finałach z Chicago Bulls, swoim udziale w dwóch igrzyskach olimpijskich, życiu prywatnym, a także partnerach i rywalach z parkietu.

Kiedy został wybrany w drafcie w 1984 roku, kibice krzyczeli: Who?! Nie mogli się spodziewać, że mierzący 185 cm zawodnik, który właśnie dołączył do drużyny, zostanie legendą klubu i jedną z największych gwiazd koszykówki. Tak właśnie zaczęła się ta fascynująca historia.

Poznaj opowieść jej bohatera.

***

John Stockton dobro drużyny przedkładał ponad własne cele. Swoimi podaniami otwierał innym drogę ku sławie. W tej książce Stockton wykonuje podanie do nas, przedstawiając swoją historię, a zarazem ważną część historii NBA lat 90. Jak zwykle jest to bardzo dobra asysta.
Kwiatkowski & Szczepański, SzóstyGracz.pl

Życie jednego z najlepszych rozgrywających w historii koszykówki w pigułce! Ci, którzy wychodzili z założenia, że życie Johna Stocktona było bezbarwne i nudne, po kilku pierwszych stronach szybko zmienią zdanie. Kerry L. Pickett pomógł stworzyć Stocktonowi nieoczekiwanie jedną z najciekawszych biografii ze świata koszykówki.
Michał Górny, MVP Magazyn

Nigdy w NBA nie było tak zgranego duetu, jak John Stockton i Karl Malone. Stocktonowi nikt nie wróżył wielkiej kariery, a okazał się jednym z najlepszych rozgrywających w historii NBA. Dzięki tej książce po raz pierwszy masz okazję poznać go tak dobrze.
Michał Pacuda, PROBASKET

Żeby oddać hołd Johnowi Stocktonowi, człowiekowi kilku słów, powinienem był napisać, że to bardzo ciekawa książka i postawić kropkę. NBA go nie zmieniła. Mimo sławy i pieniędzy pozostał  wierny wartościom i zasadom, w które mocno wierzył. Był twardzielem, iron-manem zamkniętym w ciele bankiera, nauczyciela czy lekarza. Aż 16 ze swoich 19 sezonów kończył, nie opuszczając ani jednego meczu! Trochę nie pasował do „hip-hopowej” NBA. Nosił za krótkie spodenki, nie popisywał się na boisku. Próżno szukać drugiej gwiazdy NBA, która byłaby tak zwyczajna, a przez to jakże tajemnicza i fascynująca. Ta książka to piękna asysta do nas od Johna Stocktona.
Karol Śliwa, Blog Karol Mówi…

BIOGRAM

John Stockton (ur. 26 marca 1962 roku w Spokane) – amerykański koszykarz występujący na pozycji rozgrywającego. Przez całą karierę związany z Utah Jazz (1984–2003), gdzie spędził 19 sezonów. Obok Karla Malone’a jest największą gwiazdą tego zespołu w historii. Dwukrotny wicemistrz NBA (1997, 1998), MVP All-Star Game z 1993 roku, do dziś pozostaje liderem NBA w łącznej liczbie asyst (15 806) i przechwytów (3265) oraz zajmuje trzecie miejsce na liście zawodników z największą liczbą występów w NBA (1504). Mistrz Ameryki z 1992 roku oraz dwukrotny mistrz olimpijski – z Barcelony (1992), gdzie był członkiem słynnego Dream Teamu, oraz Atlanty (1996). Numer 12, z którym występował w barwach Utah Jazz, został zastrzeżony po tym, jak zakończył karierę w 2003 roku. Mieszka w rodzinnym Spokane wraz z całą rodziną. 11 września 2009 roku został włączony do Basketball Hall of Fame wraz z m.in. Michaelem Jordanem i Davidem Robinsonem.

Kerry L. Pickett – pierwszy koszykarski trener Johna Stocktona w St. Aloysius Gonzaga Catholic School.

Polecane książki

Kiedy powstał naród żydowski? Cztery tysiące lat temu, czy też wyszedł spod pióra żydowskich historyków w XIX w., którzy wykorzystując tradycję biblijną odtworzyli dzieje ludu, stanowiące podstawę do kształtowania przyszłego narodu? W duchu historii kontrafaktycznej prof...
Margot de Bryun prowadzi pracownię jubilerską w Bath, kurorcie popularnym wśród angielskiej arystokracji. Wyrabiana przez nią biżuteria cieszy się powszechnym uznaniem, a jej stałym klientem jest Stephen Standish, markiz Fanworth. Przystojny, błyskotliwy i uprzejmy zaprzyjaźnia się z Marg...
Szklane miasto jest książką z gatunku fantastyki postapokaliptycznej. Opisuje losy młodych ludzi, którzy cudem ocaleli po wybuchu ładunku nuklearnego. Ich życie całkowicie się wtedy zmieniło. Szklane miasto to piękny Wrocław i jego zabytki, to także zagłada, zgliszcza i śmierć wszechobecna. To drama...
Jules Verne: Zima pośród lodów. Un hivernage dans les glaces. Powieść w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej.Version bilingue: polonaise et française.Fragment:„Czarna bandera. Proboszcz starożytnego kościoła w Dunkierce, w dniu 12 maju 18... roku wstał rano o piątej godzinie i, wedle zw...
„Książka Grzech czy choroba po raz pierwszy została wydana w 1992 roku przez Instytut Psychiatrii i Neurologii. W pięć lat później opublikowało ją wydawnictwo Akuracik, prowadzone przez mego przyjaciela, nieodżałowanej pamięci Marka Adamika. Obydwa wydawnictwa miały stosunkowo wąski zasięg. Inst...
Spośród klasycznych, niemieckich dzieł z obszaru historii wojskowości atlas bitew starożytnych Johannesa Kromayera, stworzony we współpracy z Georgem Veithem jest publikacją wyjątkową. Kolejne tomy, będące zarówno syntezą na temat wojskowości antycznej, poczynając od wojen perskich, a kończąc na...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa John Stockton i Kerry Pickett

Dla ‌Mamy ‌i Taty, ‌Clemy i Jacka ‌Stocktonów, ‌bardzo Was ‌kocham i doceniam to, co ‌dla mnie zrobiliście.

John

Mama i Tata, ‌Babcia ‌Lee, ‌Wujek ‌Jack Pickett, ‌Ciocia ‌Gert ‌i Clemy – zawsze mnie ‌wspieraliście i na zawsze pozostaniecie ‌w moim ‌sercu. Mój brat ‌i trzy siostry: Tim, ‌Cindy, ‌Sally i Linda; Mark i Sharon ‌Bowmanowie, Sully, ‌Shakey, doktor Muelheims, Jack ‌i John, moi ‌Sandpipers, a także moja ‌żona, gwiazda, która zawsze ‌wskazuje mi ‌właściwy kierunek, Gini: ‌to wy wyznaczaliście mi ‌drogę. ‌I to ‌wy wciąż ‌się o mnie troszczycie. Dziękuję ‌Wam!

Kerry

PRZEDMOWA

Po raz pierwszy spotkałem ‌Johna ‌Stocktona ‌na obozie ‌przed igrzyskami olimpijskimi w 1984 roku. ‌Koszykówka wydawała nam ‌się ‌wtedy ‌łatwa, ale testy ‌były ciężkie. Na ‌obiedzie ‌siedzieliśmy razem ‌z Johnem przy jednym stole, ‌podczas gdy na ‌wiszącej ‌na ścianie żółtej tablicy ‌trenera Knighta codziennie ‌pojawiały się nowe ‌nazwiska zawodników, ‌którzy odpadali z rywalizacji ‌o miejsce w składzie reprezentacji ‌olimpijskiej. ‌Trzy ‌treningi dziennie nieźle dawały ‌nam w kość, ‌więc ‌tylko przeżuwaliśmy to, ‌co trener położył ‌nam na talerzach. John ‌był wtedy na ‌ostatnim roku ‌studiów, a ja ‌na drugim.

Partnerstwo, ‌które uformowaliśmy kilka ‌lat później, grając ‌w barwach ‌Utah Jazz, przetrwało blisko ‌20 lat. Nasza współpraca wydarzyła ‌się tak, ‌jakby po ‌prostu była nam ‌pisana. Wierzę, że ‌tak właśnie ‌do niej doszło. Myślę, ‌że nasza bezproblemowa, luźna i uczciwa przyjaźń wzięła się częściowo z tego, z jakich domów się obaj wywodziliśmy. Choć mnie wychowała tylko mama, a John miał oboje rodziców, to w dzieciństwie byliśmy traktowani podobnie. Rodzice musieli na nas ciężko pracować, ale nie zapominali o tym, żeby wpajać nam zasadnicze wartości. Szybko się zorientowaliśmy, że to nas łączy.

Od samego początku wiedziałem, że w przypadku Johna wszystko jest dokładnie takie, na jakie wygląda na pierwszy rzut oka. Czekał na swoją kolej bez marudzenia. Nigdy, nawet w minimalnym stopniu, nie zrobił czegoś wbrew wyznawanym poglądom. Publicznie nigdy o systemie wartości nie opowiadał, więc niektórzy myśleli, że go nie posiada. Ale było wręcz przeciwnie i zawsze pozostawał temu systemowi wierny.

Wiele osób uważało, że bez przerwy pracujemy z Johnem nad pick and rollami i podaniami na obwód. Ale wcale tak nie było. Po prostu rozumieliśmy się bez słów. Szybko zaczęliśmy sobie nawzajem ufać i to na takim poziomie, jakiego nigdy wcześniej ani nigdy później z żadnym z kolegów nie osiągnąłem. Niezależnie od tego, jaki błąd popełnił Stocks, stawałem w jego obronie. I vice versa. Obaj zawsze zastanawialiśmy się przede wszystkim nad tym, jak ułatwić grę kolegom z drużyny. Wiedzieliśmy, że wszyscy na nas liczą, ale nie musieliśmy sobie o tym przypominać.

Zagrzewaliśmy się wzajemnie podczas przygotowań do każdego sezonu. W głębi duszy wierzyłem, że John trenuje ciężej ode mnie. Ale jestem prawie pewien, że on uważał, że to ja pracuję ciężej. Zamieniło się to w blisko dwudziestoletnią rywalizację, choć żaden z nas nigdy o tym nie wspomniał. Ale obaj staliśmy się dzięki temu lepszymi koszykarzami.

Dziś można bez żadnych wątpliwości powiedzieć, że choć już dawno opadł dym sławy i chwały, to gdyby John zadzwonił do mnie o wpół do trzeciej w nocy i czegoś potrzebował, powiedziałbym: „Gdzie jesteś? Zaraz tam będę”. Kiedykolwiek, gdziekolwiek. Tak to już jest z Johnem Stocktonem.

Nigdy, przenigdy nie marzyłem o tym, że mógłbym być tak blisko z kolegą z drużyny. Możemy z Johnem rozmawiać o czymkolwiek – nawet o takich kwestiach, jak rasa czy religia. Kiedy chciałem uzyskać uczciwą opinię na jakiś temat, zawsze prosiłem go o zdanie. A on walił prosto z mostu i nie odmawiał rozmowy na żaden temat, zwłaszcza jeśli widział, że to dla mnie ważne.

Mam taki prywatny skrót, którego używam tylko w stosunku do osób, które są mojemu sercu najbliższe – „2THEN”, czyli „To the end”. Na zawsze. Niewiele rzeczy jest w stanie tak długo przetrwać, ale nasza przyjaźń na pewno tak.

Mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić, przerzucając kolejne strony tej książki i poznając mojego najlepszego przyjaciela.

Karl Malone

SŁOWO WSTĘPNE

Kiedy John po raz pierwszy zwrócił się do mnie z prośbą, żebym pomógł mu napisać tę książkę, zrobiło mi się bardzo miło, ale miałem wątpliwości, czy podołam. Tłumaczył, że potrzebuje kogoś, z kim będzie mógł pracować przez dłuższy czas w ramach swojego napiętego i nieprzewidywalnego terminarza. Wybrał mnie, bo wiedział, że mam wyjątkowy atut: przez blisko 40 lat nasze życia były ze sobą ściśle splecione. Można powiedzieć, że John, moja żona Gini i ja w dużej mierze dorastaliśmy razem pod opieką jego rodziców – Jacka i Clemy.

Przed oddaniem historii swojego życia w ręce nieznajomych agentów literackich, ghostwriterów i wydawców John chciał spróbować napisać własną opowieść. Miał nadzieję, że po skończeniu całości książka zachowa jeszcze jakąś rozpoznawalną formę. Wiedząc o tym, zgodziłem się mu pomóc – zdając sobie jednocześnie sprawę z ogromu wyzwania, jakie przede mną staje.

Zaczęliśmy pracę przy bezcennej pomocy znanego w całym kraju autora ze Spokane, Jessa Waltera. Jess jest przyjacielem Johna, razem uczęszczali do szkoły podstawowej St. Aloysius w Spokane. Wskazał nam właściwy kierunek i służył ogromnie istotnymi wskazówkami na różnych etapach powstawania książki. Zaplanował cały proces od A do Z, a my potem razem z Johnem ciężko pracowaliśmy, słuchając jego rad i ucząc się rzemiosła, które Jess opanował do perfekcji.

Do naszej oficjalnej „ekipy” należała tylko niezmordowana Stephanie Hawk Freeman. To była koszykarka Uniwersytetu Gonzaga, członkini drużyny gwiazd All-American, wybrana na najlepszą koszykarkę sezonu w Konferencji Zachodniej, absolwentka dwóch kierunków. Pracowała razem z nami od samego początku. Wybraliśmy ją z uwagi na jej mądrość, ale ona dodatkowo wniosła jeszcze do projektu swoje piękno i grację.

Żeby zrealizować cele, musieliśmy działać zespołowo. John był odpowiedzialny za pierwszą wersję książki, podejmował najważniejsze decyzje i kontrolował cały proces. Ja dzierżyłem ołówek i gumkę redaktora, a Stephanie koordynowała całość projektu. Gromadziła też naszą bibliotekę zdjęć, organizowała i prowadziła badania. Czytelnik będzie mógł ocenić wyniki pracy całej naszej trójki. Zawsze uważałem historię Johna za niezwykłą. Jestem szczęśliwy, że mogłem być jej małą częścią i że miałem możliwość pomóc w jej opowiedzeniu.

Historia, którą znajdziecie na kolejnych stronach, to historia Johna, opowiedziana w sposób, w który pragnął ją opowiedzieć. To jego poglądy i opinie są w niej wyrażone, mamy nadzieję, że w sposób, który właściwie pokazuje jego zapatrywania na najważniejsze sprawy i wartości. John starał się przygotować swoją autobiografię jako przemyślany opis osób, miejsc i wydarzeń, które razem tworzą niezwykłą historię sukcesu. Starał się zaznaczyć rolę tych, którzy nieoczekiwanie odmienili jego życie.

Od nieprawdopodobnego i trudnego do wyobrażenia szczytu historia cofa się do początków – w malutkim miasteczku Ferdinand w Idaho. Stamtąd droga wiedzie do Spokane w stanie Waszyngton, do małego szpitala i pokoiku, w którym znajdują się łatwo wpadający w gniew sprzedawca zupek i sumienna pielęgniarka. To w tym szpitalu rozpoczyna się niezwykła droga do historii koszykówki.

Tę historię można opowiedzieć tylko w kontekście trwającej przez całe życie więzi Johna z koszykówką. Istotą jest tutaj ostateczna odpowiedź na pytanie: „Jakim cudem takie wspaniałe życie mogło się przytrafić właśnie mnie?”. I być może ironia polega właśnie na tym, że coś, z czego John uczynił dzieło sztuki – asysta – jest nierozerwalną częścią tej odpowiedzi.

Trener Kerry L. Pickett

PODZIĘKOWANIA

Chciałbym podziękować trenerowi Pickettowi za to, że zgodził się wziąć udział w tym projekcie i pomógł mi napisać tę książkę. Nie było żadnych gwarancji poza pewnością, że będzie przy tym mnóstwo pracy, a mimo to spędził cztery lata, spotykając się ze mną, próbując zorganizować moje myśli, czytając, redagując, przekazując mi sugestie i dopinając szczegóły niezbędne do publikacji. Jestem mu szczególnie wdzięczny za to, że podzielił się ze mną swoją poezją, która wywarła na mnie głęboki wpływ. Czasem podziwiałem jego pracę w pojedynkę, czasem dzieliłem ten podziw z większymi grupami osób, z którymi razem pracowaliśmy, jak Spokane Sandpipers[1]. Nigdy nie działał sam, zawsze u jego boku stała Virginia, jego żona, która we wszystkim go wspierała. Pracuje po cichu, ale niesamowicie skutecznie. I choć zwykle pozostaje w cieniu, to ona jest naszym prawdziwym MVP. Dzięki ci, Gini!

Szczególne podziękowania należą się ludziom, którzy sprawili, że moja historia w ogóle mogła się wydarzyć, zwłaszcza tym, o których nie wspominam w książce, i tym, którzy padli ofiarą cięć redakcyjnych. Niektórym z nich dziękuję za życzliwość i troskę, innym za surowość i ducha rywalizacji, które ukształtowały mnie i moją karierę.

Jak zawsze wtedy, kiedy mowa jest o mojej rodzinie, mam ściśnięte gardło i trudno mi wyrazić to, co czuję. Tęsknię za Mamą, ale codziennie czuję jej obecność, a jej urok i wdzięk dostrzegam co jakiś czas w jej wnukach. Jestem wdzięczny Tacie za wskazówki, mądrość i to, że zawsze znajdował dla mnie czas. Zawsze mogłem na niego liczyć. Jeśli chodzi o mojego brata Steve’a i o siostry Stacey i Leanne, mogę powiedzieć tylko tyle, że mnóstwo wam zawdzięczam. Doceniam każde z was za to, jakimi wspaniałymi ludźmi i przyjaciółmi jesteście – prawie tak samo, jak cenię was jako swoją rodzinę.

I na koniec jeszcze Nada i dzieciaki, Houston, Michael, David, Lindsay, Laura i Samuel – dzięki! Jesteście pępkiem mojego świata. Jestem bardzo dumny z każdego z was. Wasze komentarze i opinie były bezcenne podczas starań, żeby ta książka stała się wyczerpująca. Moja żona Nada okazała się niezmiernie kompetentna, kiedy pomagała mi sczytać cały materiał. Dziękuję ci z całego serca! Ale o wiele ważniejsze jest to, że Nada jest najlepszą możliwą odpowiedzią na moje modlitwy o wspaniałą żonę i cudowną matkę dla każdego z moich dzieci. I wychowuje ich na wspaniałych młodych mężczyzn i kobiety.

John Stockton

CZĘŚĆ PIERWSZARODZINAPowiązania

Puszczona po wodzie kaczka po pluśnięciu dalej wybrzmiewa,

Nieprzewidziany ciąg zdarzeń żaby w stawie zdumiewa.

Spontaniczny uśmiech przypadkiem leczy złamane serce;

Mimochodem niesie ulgę człowiekowi w rozterce.

Dawno zapomniany murarz zmusił do współpracy kamienie

I tak samotny dom znosi wiatru niespokojne dudnienie.

Sportowiec marznie na deszczu, przygotowując duszę do walki nielekkiej

O dawno postawiony cel, który obrał, gdy był jeszcze dzieckiem.

Mysz pomyka wzdłuż drogi, prawie niezauważona,

Przysypiającego kierowcę budzi ryk trąby przerażonego słonia.

Tkanina marszczy się i pruje, lecz naprawiają ją nieznane szwy.

Każdy z nich to nieodgadniony znak, fragment tajemnej gry;

I tak wszystko, co robimy – byle jak czy doskonale –

Jest częścią większej machiny, nad którą nie panujemy wcale.

Kerry L. Pickett

ROZDZIAŁ 1 Myśli spod podium

Jeśli zbudowałeś zamki w powietrzu, to nie znaczy, że cała twoja praca pójdzie na marne. Tam właśnie powinno się je stawiać. Teraz wystarczy tylko położyć pod nimi fundamenty. –

HENRY DAVID THOREAU

Byłem zaszczycony i bardzo zdenerwowany, kiedy wchodziłem na podium podczas uroczystości wprowadzenia do koszykarskiej Galerii Sław we wrześniu 2009 roku. Całe podniecenie wyparowało w obliczu czekającego mnie ciężkiego zadania wygłoszenia przemowy.

Siedem miesięcy wcześniej powiadomiono mnie, że zostałem nominowany do ceremonii, która miała się odbyć w lutym 2009 roku, podczas Weekendu Gwiazd. To wtedy po raz pierwszy od zakończenia kariery w ogóle pomyślałem o tym, że taki zaszczyt może mnie spotkać. Trafienie do Galerii Sław nie było nigdy moim celem, ale oczywiście od czasu zdobycia drugiego tytułu mistrza olimpijskiego w 1996 roku docierały do mnie określenia typu „przyszły członek Hall of Fame”. Skłamałbym więc, gdybym powiedział, że byłem w kompletnym szoku, że rozważają moją kandydaturę.

Ostatecznych wyborów dokonano jakieś dwa miesiące później, podczas finałów NCAA, a ogłoszono je w przerwie półfinałowego meczu w Detroit. Razem z rodziną usłyszeliśmy tę informację, siedząc w loży gdzieś wysoko ponad parkietem hali Ford Field razem z trojgiem z czwórki pozostałych wyróżnionych – C. Vivian Stringer[2], Davidem Robinsonem i Michaelem Jordanem. Nieobecny był tylko trener Jerry Sloan – był środek sezonu, a on wciąż trenował w Utah Jazz.

Po latach spotkaliśmy się z MJ-em i Admirałem, który był tam razem ze swoim synem, Davidem juniorem. Młody David szybko zakumplował się z naszymi dzieciakami, tak jakby znali się od zawsze. Potem spiknęli się i świetnie ze sobą bawili, grając w koszykówkę w hotelowej sali gimnastycznej. Łatwo byłoby ich uznać za starych kumpli, którzy dorastali w tej samej okolicy. Miło było patrzeć, jak dobrze się dogadują.

Oglądanie meczu w zaciszu loży dało mi okazję, żeby poznać Vivian Stringer. Wystarczyła minuta, żeby zorientować się, dlaczego jest taką wspaniałą trenerką. Z każdego jej słowa przebijała ogromna pasja i miłość do koszykówki; szybko do mnie dotarło, jak bardzo kocha swoje zawodniczki. W każdym jej słowie słychać było oddanie i uczucie do naszej dyscypliny sportu. Słuchając jej, byłem podekscytowany. Znowu nabrałem ochoty, żeby założyć strój koszykarski. W tamten weekend starałem się spędzić z trener Vivian jak najwięcej czasu tylko po to, żeby móc jej słuchać. Potem jeszcze przeczytałem jej książkę Z podniesionym czołem[3] i mogę z czystym sumieniem polecić ją wszystkim sportowcom i ich rodzicom. Vivian rozumie przeciwności losu i wie, jak zmagać się z problemami bez narzekania czy chodzenia na skróty. Jej nauki są ważne dla nas wszystkich, zwłaszcza dla młodych sportowców. To wspaniała kobieta.

W loży przedstawiono nas też naszym gospodarzom w Galerii Sław. Poznaliśmy wówczas większość z nich, a najbliżej Fran Judkins, która miała nam matkować podczas całego procesu wprowadzenia do Hall of Fame. Pod koniec weekendu przedstawiła nam oficjalną teczkę ze wszystkimi wymogami, terminami i ograniczeniami na najbliższe miesiące, których kulminacją miała być ceremonia.

Jednym z pierwszych obowiązków, które musieliśmy spełnić, było zebranie kolekcji ośmiu przedmiotów, osobistych pamiątek, które miały zostać wystawione w Galerii. Mile widziane było prawie wszystko: specjalne buty meczowe, koszulki, stroje – wybierzcie, co chcecie. Szukałem przedmiotów z różnych okresów swojej kariery. Ale szybko się zorientowałem, jak niewiele rzeczy zachowałem sprzed występów w NBA. Zostało mi kilka starych programów meczowych, kilka par skarpet z liceum i koszulka, którą mój trener uniwersytecki zamówił dla mnie, kiedy zostałem wybrany w drafcie do NBA. Zastanawiałem się nad przekazaniem pierwszej skórzanej piłki, którą dostałem w prezencie od pana Johna Brodsky’ego, przyjaciela rodziny i byłego koszykarza Gonzaga University Bulldogs. Na piłce znajduje się rzadka etykieta Burlington-Cedar Rapids. Ale nie umiałem się zdecydować na oddanie czegoś, z czym wiązało się tak wiele wspomnień. Myślałem, że pewnego dnia ten przedmiot może zyskać wyjątkową wartość dla moich dzieciaków. W końcu wysłałem kilka pucharów i piłek, z którymi wiązały się jakieś moje indywidualne osiągnięcia, i dodałem do tego bardzo cenną pamiątkę, która dobrze obrazuje to, kim jestem i co jest dla mnie najważniejsze. Wybranym przedmiotem była specjalna koszulka, którą zrobiła dla mnie moja żona Nada, z wykonanymi farbą odciskami palców i rąk każdego z czwórki moich dzieci na lewej piersi. I tak oto dzieciaki znajdują się teraz w Hall of Fame razem ze mną.

Potem musiałem wybrać osobę, która miała mnie przedstawić podczas oficjalnej ceremonii. Ten ktoś musiał się wywodzić spośród członków Galerii Sław. W teczce znajdowała się lista wciąż żyjących osób. Przeglądając nazwiska zawodników i trenerów, dotarło do mnie, do jak ekskluzywnej grupy trafiam, i po raz pierwszy zrozumiałem, jaki to ogromny zaszczyt. Lista była oszałamiająca, a każde nazwisko – wielką częścią koszykarskiej historii. Tylko kilku członków znałem osobiście, nie jako rywali z parkietu. Kiedy przejrzałem całość zestawienia, moją uwagę przykuło jedno nazwisko – Isiaha Thomasa.

Choć przez wiele lat byliśmy głównie przeciwnikami i toczyliśmy między sobą ciężkie pojedynki, to zawsze go podziwiałem i miałem z nim naturalną więź – dwóch małych gości w lidze złożonej z gigantów. Poza tym Isiah kilka razy bardzo silnie wpłynął na moją karierę. Jego niekwestionowany sukces pomógł otworzyć drzwi dla mnie i innych niskich koszykarzy, choć jednocześnie bardzo wysoko zawiesił poprzeczkę.

Dostałem od Fran jego numer telefonu i podenerwowany zadzwoniłem. Nie chciałem się przedstawiać przed upewnieniem, że to właściwy numer, więc ostrożnie rozmawiałem z jego żoną. Kiedy już oboje przeszliśmy kontrolę bezpieczeństwa, poprosiłem, żeby przekazała mój numer Isiahowi. Kiedy w końcu udało nam się porozmawiać, moja prośba spotkała się z lepszym przyjęciem, niż się spodziewałem. Odbyliśmy miłą pogawędkę, Isiah się zgodził i obiecał, że pomoże mi cieszyć się tym weekendem. Czułem się zaszczycony i nie mogłem się doczekać tego, jak dołączy do mnie na scenie podczas ceremonii.

Kolejnym obowiązkiem był wybór gości, którzy mieli otrzymać ode mnie zaproszenie na ceremonię. Pomyślałem, że wystarczy wziąć od Nady listę osób, którym kupujemy prezenty gwiazdkowe. Ale nie było to takie łatwe, przede wszystkim z uwagi na ogromną popularność Michaela Jordana. Miał zostać uhonorowany podczas tej samej ceremonii i ciężko było o bilety. Miejsce nie było przecież z gumy.

Popyt na bilety łatwo było zrozumieć. Michael osiągnął wyższy status od praktycznie każdego innego sportowca na świecie. Z mojego punktu widzenia radził sobie z tą sławą całkiem nieźle. Wiedział, kim jest i co sobą reprezentuje dla milionów fanów, w tym i dla dzieciaków. Traktował moją rodzinę jak swoją. Poświęcał im czas, dzielił się z nimi dobrymi radami i zawsze robił to z klasą. Przez lata doznawałem z jego rąk bolesnych porażek, ale miałem z nim również wspaniałe wspomnienia z igrzysk w Barcelonie czy meczów rozgrywanych podczas sezonu zasadniczego. Mogę tylko wyrazić Michaelowi swoją wdzięczność za to, że do każdego meczu podchodził superprofesjonalnie i zawsze grał na najwyższym poziomie. Co roku brał na swoje barki kolejne wyzwania, jak prawdziwy mistrz. To dla mnie wielki zaszczyt, że zostałem przyjęty do Galerii Sław w tym samym roku, co on.

Żeby zaspokoić ogromny popyt, każdy z nas otrzymał ograniczoną liczbę 50 zaproszeń. Zastanawiałem się, jak ma nam to wystarczyć. Pierwsze jedenaście pochłonęła moja najbliższa rodzina, a przecież daleko jej do ogromnego klanu Nady. Musieliśmy się pogodzić z tym, że wszystkich nie zadowolimy i że będą nam towarzyszyli tylko najbliżsi.

Wstrzymałem oddech, kiedy przekazywałem listę komitetowi. Obawiałem się skutków, wiedziałem, że musiałem wykluczyć wiele osób. Mógłbym wysłać jeszcze ze sto zaproszeń, choć z drugiej strony zastanawiałem się, czy moi goście tak naprawdę w ogóle się pojawią. Większość z nich mieszkała na Zachodnim Wybrzeżu, więc myślałem, że koszty podróży plus tysiąc dolarów na bilet mogą powstrzymać apetyty co poniektórych. Ku mojemu zaskoczeniu stało się zupełnie inaczej.

W ciągu nadchodzących tygodni miałem przedsmak nadchodzącej ceremonii. Mnóstwo telefonów z podziękowaniami za zaproszenie. Wiele osób obiecało, że pojawi się na tym jedynym w swoim rodzaju święcie. Mówiąc szczerze, byłem zszokowany skalą odzewu. Czyżby to było coś aż tak wielkiego?

Odpowiedź stawała się coraz bardziej jasna. Po raz pierwszy ceremonia miała być transmitowana na żywo na całym świecie. Przeniesiono ją do hali Symphony Hall w Springfield w stanie Massachusetts, żeby móc pomieścić więcej osób. Nawet ludzie odpowiedzialni za obsługę Galerii Sław wiedzieli, że wkraczają na nieznane terytorium.

Po wykonaniu wszystkich zadań przed ceremonią i po zorganizowaniu podróży miałem do sporządzenia jeszcze tylko jedną rzecz – swoje przemówienie. Przygotowania do swojego ostatniego kwadransa w świetle reflektorów zajęły mi kilka dobrych tygodni – końcówkę wakacji i początek szkoły. Jeśli chodzi o pisanie przemówień, to przygotowuję je niejako od tyłu. Najpierw spisuję luźne pomysły, bez ustalonej kolejności. Kiedy to, co napisałem, zaczyna mi się podobać, zaczynam układać szkic przemówienia. (Większość ludzi najpierw przygotowuje konspekt, a dopiero potem zapełnia go treścią). Ostatnio musiałem porzucić swój zwyczaj robienia notatek na stronach ze spisem treści. Od kiedy przekroczyłem czterdziestkę, zaczęło się ze mną dziać coś dziwnego. Świetny wzrok, którym cieszyłem się przez cztery dekady życia, zaczął mi szwankować w sposób, który doprowadza mnie do szału. Musiałem wziąć ze sobą wielkie kartki papieru z dużą czcionką, żeby nie musieć występować w telewizji w okularach.

Odmówiłem też skorzystania z promptera. Nie chciałem, żeby moja pierwsza próba użycia tego urządzenia miała miejsce przed milionami telewidzów. Wyobrażałem sobie, jak mrużę oczy, wgapiając się w prompter, podczas gdy za kulisami ktoś obdarzony perwersyjnym poczuciem humoru podmienia napisy. Postanowiłem zawierzyć własnym metodom. Dziesiątki razy trenowałem swoją przemowę – zarówno w samotności, jak i przed Nadą.

Niestety żadna z tych prób nie zaowocowała pewnością siebie. Rzuty wolne wykonywane w końcówkach najważniejszych meczów wydawały się dużo łatwiejsze w porównaniu z czekającym mnie zadaniem. Wielka gula w żołądku wciąż się powiększała. Potrzebowałem więcej treningu.

Tymczasem przygotowania do ceremonii przystąpienia do Galerii Sław oznaczały mnóstwo zajęć. Wywiady dla przyszłych pokoleń, występy na żywo, apele i przemowy w szkołach, oficjalne kolacje i spotkania okolicznościowe – to wszystko wypełniło cały weekend przed ceremonią. Nie było czasu na ćwiczenie przemówienia.

Udało się pogodzić terminy i cała moja rodzina mogła wziąć udział w ceremonii. Mój najstarszy syn Houston dołączył do nas późno, bo właśnie rozpoczął się jego sezon futbolowy na Uniwersytecie Montana. Kontuzja ramienia sprawiła, że musiał przez jakiś czas pauzować, ale mógł dzięki temu dołączyć do nas w Springfield. Jego pojawienie się bardzo mnie uszczęśliwiło, choć wiedziałem, że kontuzja i oderwanie od drużyny go martwiły. Ale wykorzystaliśmy to, że byliśmy wszyscy razem, najlepiej, jak potrafiliśmy.

Wydarzenia tego tygodnia doprowadziły do odkładanego od tak dawna ponownego spotkania – na każdym kroku pojawiali się przyjaciele i rodzina z Salt Lake City, Spokane, Utah Jazz, całej NBA, Gonzagi oraz reprezentacji USA w koszykówce. Ta mieszanina ludzi z tak różnych światów sprawiała mi ogromną radość. Kiedy pojawił się trener Jerry Sloan, w naturalny sposób działał jak magnes. Przyciągał przeróżnych ludzi i zabawiał ich anegdotami i komentarzami. Moi starsi synowie i siostrzeńcy do dzisiaj wspominają jego opowieści. Jerry potrafił godzinami przyciągać uwagę. I nawet młodsi koszykarze NBA, tacy jak Glen „Big Baby” Davis, lubili go słuchać.

Kiedy spotykam innych koszykarzy NBA, dawnych albo obecnych, jakiś czas po zakończeniu przez nich kariery, obserwuję jakiś dziwny fenomen. Nawet jeśli wcześniej nie byliśmy przyjaciółmi, to teraz, kiedy już nie prowadzimy rywalizacji, tworzy się pomiędzy nami specyficzna więź. Łączy nas wyjątkowe poczucie koleżeństwa, które sprawia, że stajemy się sobie bliscy. W Spokane nie spotyka się zbyt często koszykarzy NBA, więc kiedy w Springfield zobaczyłem ich tak wielu, było to coś wyjątkowego.

Większość wydarzeń weekendowych można opisać jako połączenie obowiązku z przyjemnością. Idealnym przykładem było powitanie we właściwej Galerii Sław w wieczór przed ceremonią. Miejsce było napakowane, wszyscy pięknie ubrani i w świetnych humorach. Grającą na żywo kapelę i parkiet taneczny otaczały jedzenie i napoje, tworzące świąteczną atmosferę. Podczas weekendu wpadłem na kilku dawnych kolegów z Gonzagi i ich żony. Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć i gadaliśmy sobie na luzie, jak to mają w zwyczaju starzy kumple. Spotykałem przyjaciół z przeszłości, jednego po drugim, i starałem się nadrobić stracony czas.

Kiedy tak napawaliśmy się elegancją i nostalgiczną atmosferą tego świętowania, wieczór przerwała nagle sprytna zagrywka. Podeszła do mnie kobieta w zaawansowanej ciąży, przywitała się i pogratulowała. Jej uroda i stan, w którym się znajdowała, totalnie mnie rozkojarzyły, aż nagle „matka w odmiennym stanie” urodziła piłkę do koszykówki i czarny flamaster, który ukrywała pod bluzką. Podczas tej uroczystości podpisywanie autografów było zabronione[4], ale przecież cudowny „poród” nie mógł zepsuć mi tego wspaniałego wieczoru. Jedyne, co mnie martwiło, to narastający stres i sensacje żołądkowe związane ze zbliżającą się przemową. Postanowiliśmy więc, że się zbieramy i wracamy wcześniej do hotelu.

Nie pamiętam dokładnie wszystkiego, co poprzedzało ceremonię, ale jedna niesamowita rzecz wciąż tkwi w mojej głowie. W mieście przebywała akurat dwójka moich starych przyjaciół, Greg Byrd i Steve Brown. We trójkę chodziliśmy do tego samego liceum. Greg i Steve jedli razem obiad, próbując sobie przypomnieć nazwisko ogromnego Afroamerykanina, który siedział w hotelowej restauracji przy sąsiednim stoliku. Byli przekonani, że to jakiś eksgwiazdor NBA, ale nie potrafili go zidentyfikować. W końcu nabrali odwagi i poprosili, żeby odświeżył im pamięć. Bob Lanier[5] chwilę się jeszcze z nimi droczył, twierdząc, że nie ma pojęcia, o czym mówią, ale w końcu przyznał, że dobrze kombinują. Po trwającej chwilę pogawędce z kompletnie obcymi sobie ludźmi Bob zorientował się, że Steve nie ma biletu na wieczorną ceremonię. Przeprosił rozmowców, pożegnał się i wyszedł. Kilka minut później wrócił i wręczył Steve’owi bilet, za darmo.

Steve był w Springfield w podróży służbowej, która – tak się złożyło – miała miejsce w tym samym czasie, co impreza Hall of Fame. Został zaproszony na uroczystości, ale jakoś tak się złożyło, że biletu na najważniejszą ceremonię nie otrzymał. W ciągu weekendu kilkakrotnie rozmawialiśmy i wychodziłem z założenia, że ma wejściówkę. Okazało się, że było inaczej. Kiedy Greg i Steve opowiedzieli mi swoją obiadową historię, byłem zdumiony hojnością Boba Laniera wobec nieznajomych. A także zażenowany, że Steve mógł przelecieć taki kawał i nie zobaczyć ceremonii, gdyby nie interwencja byłego koszykarza NBA. Czułem wdzięczność dla Boba – Steve z pewnością był kimś, kto zasługiwał na to, żeby się tam znaleźć.

Podczas gdy moja rodzina ubierała się w smokingi i suknie, przygotowując się do wielkiego wieczoru, gula w moim żołądku zrobiła się już tak wielka, że zaczęła mnie drapać w gardle. Wyszliśmy z hotelu, a do Symphony Hall dojechaliśmy kremowym rolls-royce’em. Aby utrzymać królewski wygląd naszego konwoju, dzieci poproszono o przejazd samochodem za nami. Wszystko zostało perfekcyjnie zaplanowane, ale organizatorzy nie przewidzieli jednego – Wujka Nicka. W każdej rodzinie jest jakiś „Wujek Nick”. To ktoś, kto psuje imprezy, pojawiając się zawsze tam, gdzie nie powinien, starając się być bohaterem każdej rozmowy i w jakiś niewytłumaczalny sposób potrafiąc sobie zjednać tych, którzy powinni być najbardziej urażeni. W naszej rodzinie kimś takim jest brat Nady, Nick, który jechał z nami samochodem. Kiedy podjechaliśmy pod czerwony dywan, wśród fleszy i w blasku reflektorów to właśnie on wysiadł z samochodu jako pierwszy, uśmiechając się i machając do fotoreporterów niczym elegancki gwiazdor z Hollywood. Samochód z dzieciakami podjechał i stanął za naszym na tyle szybko, że zdążyli zobaczyć występ wujka. Dzisiaj śmieję się na wspomnienie spektaklu ze wspinającym się po schodach Nickiem w roli głównej, ale wtedy byłem zażenowany i jeszcze bardziej spięty.

Mijając morze ludzi tłoczących się przy wejściu do Symphony Hall, rozpoznawałem po obu stronach twarze sławnych ludzi i nagle poczułem respekt. Z postaci znajdujących się w kolejnych rzędach po mojej lewej stronie można byłoby skompilować swoiste Kto jest kim wśród legend NBA. A po prawej była moja rodzina i przyjaciele, którzy mogliby zapełnić obsadę jednego z odcinków serialu Oto twoje życie[6] – każde z nich stało i witało mnie, kiedy ich mijałem. Poczułem, że się rumienię, bo zrozumiałem, jak ważny jest ten dzień dla tak wielu osób. A presja tylko narastała, bo znów nie miałem czasu zebrać myśli o mojej przemowie.

Podczas gdy cały mój świat czekał na mój występ, a reszta świata zaczynała czuć klimat, wysłuchałem wspaniałego przemówienia Davida Robinsona. Przyjacielski, pewny siebie i pozornie kompletnie wyluzowany, wygłosił płynącą z głębi serca i autentyczną mowę, nie korzystając z notatek ani z promptera. Byłem pod tak wielkim wrażeniem przemówienia Davida, że zacząłem się zastanawiać nad dziesiątkami sposobów ewentualnej zmiany swojego. Wyczuwając moje katusze, Nada pogładziła mnie po dłoni i szepnęła: „Twoje też jest dobre. Po prostu je wygłoś”. Nawet nie macie pojęcia, jak bardzo mi te kilka słów wtedy pomogło.

W końcu nadeszła moja kolej. Wszedłem po schodach ze swoimi notatkami, słuchając muzyki i przygotowując się na stawienie czoła światu. Kiedy znalazłem się na podium u boku Isiaha, powiodłem wzrokiem po tłumie, usiłując zignorować światła reflektorów, i dotarło do mnie, że miga mi przed oczami mozaika składająca się na całe moje życie. Stało przede mną tak wiele osób, które pomogły mi wejść na wyżyny. Nada, moja piękna żona, która jednocześnie przez 23 lata zapewniała mi wierne wsparcie, wszystkie dzieciaki – najstarsi chłopcy to przecież już mężczyźni – Tata, sędziwy, ale nie za stary na to, żeby nadal być rodzinną opoką i Skałą Gibraltarską, mój brat razem z żoną Mary Ann i dwoma z trzech dorosłych już synów, Steve’em juniorem i Shawnem, moje dwie siostry, Stacey i Leanne (nikt nie przypomina aniołów stróży bardziej od nich). Tylko Mama nie siedziała na zarezerwowanym dla niej miejscu[7]. Ale jestem pewien, że tak jak zawsze była po naszej stronie – opanowana, silna i dumna ze swojej rodziny. Wiele rzędów zapełniali ludzie, którzy przez całe życie mi pomagali, często prowadząc mnie krok po kroku aż do miejsca, w którym teraz się znajdowałem – było ich zbyt wielu, żebym mógł im wszystkim podziękować w ciągu przeznaczonych na przemówienie kilku minut.

Ale nawet mając do dyspozycji te pisane wielkimi literami notatki, i tak nie udało mi się uwzględnić wszystkich ludzi, którzy byli dla mnie ważni i znaleźli przecież swoje miejsce w szkicu wystąpienia. Zapomniałem na przykład o grupie kobiet, które odegrały w moim życiu wyjątkową rolę – członkiniach Zgromadzenia Sióstr Najświętszego Imienia Jezus, które pomogły mnie wychować. Na kilka minut przed wyjściem z hotelu dostałem nawet piłkę do koszykówki podpisaną przez każdą z nich, wraz z zapewnieniem o modlitwie i życzeniami szczęścia. Choć zapomniałem ich wymienić podczas swojego wystąpienia, to mam nadzieję, że wiedzą, że na zawsze pozostaną w moim sercu.

Ogólnie przemówienie wypadło dobrze, bez większych przeszkód. Pomogło mi to, że tłum się śmiał nawet wtedy, kiedy nie próbowałem być zabawny.

Ulga, jaką poczułem, schodząc ze sceny, przypominała wyzwolenie. Uśmiech nie schodził mi z twarzy, ledwo byłem w stanie zachować powagę pasującą do mojego smokingu. Nie byłem w stanie myśleć o niczym innym poza tym, jak bardzo jestem szczęśliwy, że mam w końcu tę przemowę za sobą.

Zaraz potem na podium skierował się trener Jerry Sloan. Kiedy był dzieckiem, codziennie musiał pokonywać w drodze do szkoły po 15 kilometrów pieszo, w tę i z powrotem. Ale kiedy patrzyłem, jak wchodzi po tych schodach, zastanawiałem się, czy nie jest to najdłuższa wspinaczka w całym jego życiu. Nikt chyba nie rozumiał wtedy lepiej ode mnie tego, co czuje Jerry. Próbowałem ściągnąć na siebie jego uwagę, żeby przesłać mu uśmiech albo poklepać go po plecach, ale jego droga w kierunku podium była już wytyczona. W stu procentach skupiał się już na wykonaniu zadania. A ja mogłem tylko słuchać i cieszyć się jego przemową.

Jego przemówienie było historią bardzo skromnego człowieka. Z prostotą opowiadał o swoim życiu na południu Illinois jako młody chłopiec i nastolatek. Wszyscy zgromadzeni słuchali go jak urzeczeni. Mnie szczególnie spodobał się ten fragment, w którym opowiedział o grze w drużynie Evansville Purple Aces i spoglądając sponad swoich notatek, ze śmiertelną powagą dodał: „Graliśmy w pomarańczowych koszulkach”. Biorąc pod uwagę wszystko, co razem przeżyliśmy, ten wspólnie spędzony wieczór był niczym wisienka na torcie.

Moja nominacja do koszykarskiej Galerii Sław w 2009 roku była dla mnie wydarzeniem nieprawdopodobnym i niezwykłym. Była zwieńczeniem kariery, na które nie liczyłem. Często mówię ludziom, którzy marzą o tym, by pewnego dnia trafić do NBA, że nikt, ale to naprawdę nikt, nie miał na to mniejszych szans niż ja. Dlatego zazwyczaj sugeruję im: „Próbujcie. Marzenia się spełniają”.

Po ceremonii wszyscy obecni na sali członkowie Hall of Fame dołączyli na scenie do nowego grona wyróżnionych. Wśród zgromadzonej publiczności znajdowała się rekordowa liczba wcześniejszych nominatów, więc spotkanie na podium także okazało się wydarzeniem historycznym. Ściśnięty wśród najlepszych zawodników w dziejach koszykówki, po raz ostatni przyjrzałem się otaczającym mnie tłumom, zastanawiając się, jakim cudem mogło w ogóle do tego dojść. I kiedy tak patrzyłem na ludzi, którzy pozostali jeszcze na widowni, tylko potwierdziło się to, co wiedziałem już wcześniej – że to praca zespołowa. Korzystałem z siły, która była czymś więcej niż ja sam. Dlatego też najlepiej będzie rozpocząć tę opowieść od samego początku, żeby móc nawiązać do wielu historii, które umożliwiły dostąpienie tego wielkiego zaszczytu.

ROZDZIAŁ 2300 METRÓW POD ZIEMIĄ

Moje pierwsze wspomnienia z dzieciństwa obejmują podróż przez żyzne ziemie Palouse[8] – do miejsca narodzin Mamy, w Ferdinand w stanie Idaho (mieszkało tam 150 osób). Pamiętam to tak, jakby to było wczoraj, cała nasza szóstka zajmowała swoje stałe miejsca w zielonym samochodzie Plymouth kombi. Ja siedziałem zawsze na tylnym siedzeniu na środku, ale podbródek trzymałem na przednim między Mamą i Tatą. Mogłem napawać się przygodą i mieć nadzieję, że Tata wciśnie pedał gazu i przekroczymy w końcu 160 kilometrów na godzinę. W tamtych czasach nie było żadnych przepisów dotyczących zapinania pasów. Mój starszy brat Steve wylegiwał się na poduszce w bagażniku, a siostra Stacey, próbując zapanować nad chorobą lokomocyjną, siedziała przy oknie, tak na wszelki wypadek. Młodsza siostra Leanne nie miała prawa głosu, musiała siedzieć na ostatnim wolnym miejscu.

Jako młodego chłopaka fascynowały mnie strome klify i dziwne formacje skalne, które dominowały w otaczających nas krajobrazach Inland Empire. Dopiero potem dowiedziałem się, że Spokane znajduje się na 300-metrowej warstwie bazaltu, który wydzielił się niczym lawa ze szczelin w ziemi miliony lat wcześniej. To grube, nieprzeniknione podłoże skalne stało się fundamentem niespodziewanych i wyjątkowych wydarzeń obywatelskich oraz sukcesów. Światowe Targi odmieniły miasto podczas Expo ’74 i wskrzesiły w jego mieszkańcach trochę dawnej pasji. Od tamtych czasów nasza skromna społeczność składająca się z około 200 tysięcy osób jest gospodarzem dwóch największych imprez lekkoatletycznych w całym kraju – Bloomsday, dorocznego biegu na 12 kilometrów, w którym bierze udział ponad 61 tysięcy uczestników, i Hoopfest, uznawanego za największy na świecie turniej koszykówki rozgrywanej w składach „trzech na trzech”. Mieszkańcy Spokane dobrze sobie radzą również na większej scenie. Nieśmiertelny piosenkarz Bing Crosby spędził za młodu wiele „białych świąt”[9] w okolicy, w której dorastałem. Jego dom i pomnik są charakterystycznymi elementami kampusu Uniwersytetu Gonzaga, gdzie jego bożonarodzeniowy przebój wciąż uprzyjemnia wszystkim święta. Sławny przewodniczący obrad Kongresu Amerykańskiego, Thomas Foley, też wywodzi się z Miasta Lilii[10]. Był licealnym kolegą mojego ojca, razem chodzili do Gonzaga High School. Ze Spokane pochodzi też wielu utalentowanych sportowców, między innymi Mark Rypien, futbolowy rozgrywający, MVP zwycięzców Super Bowl w 1992 roku, Washington Redskins, i Ryne Sandberg, baseballista, wieloletni uczestnik Meczu Gwiazd z Chicago Cubs.

Ci współcześni sportowcy nawiązali do długotrwałego dziedzictwa sukcesu. Już w pierwszym dziesięcioleciu XX wieku lokalni zawodnicy świetnie sobie radzili na arenie sportowej, ale nie tam, gdzie byście się spodziewali. W związku z niedawnymi osiągnięciami prawie wszyscy znają koszykarskie Buldogi z „Zag” – zarówno męska, jak i żeńska reprezentacja Uniwersytetu Gonzaga odnosiły wiele sukcesów na scenie krajowej. Ale mało kto wie, że Buldogi były w latach 20. i 30. potęgą w futbolu amerykańskim. Ich drużyna była znana w całym kraju, a w jej składzie grały sławy takie jak „Red” Grange, Ernie Nevers czy „Bronko” Nagurski. Mój dziadek Houston Stockton zdobył rozgłos w całym kraju właśnie dzięki występom na boisku futbolowym w barwach Buldogów. W 1926 roku zdobył mistrzostwo NFL w barwach Frankford Yellow Jackets. (Frankford to dzielnica na przedmieściach Filadelfii. W 1933 roku Yellow Jackets zmienili nazwę na Philadelphia Eagles za 2500 dolarów i spłatę 25 procent zaciągniętego przez poprzedników długu). Drużyna dziadka zakończyła sezon bez porażki, wygrywając 14 meczów, w tym sześć przeciwko Chicago Bears. Ten rekord przetrwał aż do 1972 roku, kiedy wyrównali go Miami Dolphins.

Kiedy byłem młody, nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale teraz, gdy spoglądam w przeszłość, wiem, że moi sąsiedzi od pokoleń mieli dobre podstawy do tego, żeby odnosić sukcesy, wychowując się na tej solidnej skale o grubości 300 metrów. To z tego bazaltu zrodziła się niezwykła historia osób, miejsc, tradycji i marzeń. A wiele z nich koncentrowało się wokół mojej dzielnicy, zwanej „Małym Watykanem”.

ROZDZIAŁ 3RODZINA

Nie wybieramy sobie tego, gdzie się rodzimy, ani kto nas rodzi. W tym kraju mamy mnóstwo szczęścia, nawet w ciężkich czasach, bo dysponujemy możliwościami, których wiele osób na całym świecie nie jest sobie nawet w stanie wyobrazić. Codziennie dziękuję Bogu za to, że bocian zrzucił mnie w Stanach Zjednoczonych Ameryki, w domu Jacka i Clemy Stocktonów.

Pełne nazwisko Mamy to Clementine Josephine Frei Stockton. Była najmłodsza z 15 dzieci urodzonych w domu Clemensa Christiana i Philomeny Uhlorn Freiów. Oboje rodzice byli niemieckojęzycznymi obywatelami Szwajcarii. Nigdy nie poznałem dziadka Freia, bo zmarł, zanim się urodziłem. Podobno był niskim i kruchym mężczyzną, który przez większość dzieciństwa Mamy chorował. Ale w pewnym momencie musiał chyba wykrzesać z siebie trochę werwy, bo w wieku 13 lat przyjechał sam do Stanów i nigdy już do Szwajcarii nie wrócił. Zaraz po przyjeździe został okradziony ze wszystkich pieniędzy. A mimo to jakoś udało mu się pokonać drogę do Idaho i zostać jednym z pionierów farmerstwa na prerii Camas.

Imię Filomena oznacza miłość do pracy – i Babcia dostała właściwe imię. Wychowywanie tak wielkiej rodziny na farmie, w towarzystwie chorego męża, musiało być ciężkim brzemieniem. Na szczęście była krzepką sztuką i dożyła sędziwego wieku 96 lat, choć głównym elementem jej diety pozostawał smalec. Na polu i przed jedzeniem często odmawiała różaniec, bo wiara miała dla niej największe znaczenie. Kiedy urodziła się Mama, jej bracia, z których większość przewyższała ją wiekiem o tyle, że każdy mógłby spokojnie być jej ojcem, wzięli na siebie większość obowiązków. Kiedy pracowali, Babcia dla nich gotowała.

Ich ziemia była wspaniała. Nawet nasze niewytrenowane wielkomiejskie oczy potrafiły rozpoznać jej bogactwo. Kiedy spoglądaliśmy na pola i oddychaliśmy świeżym powietrzem, wręcz wyczuwaliśmy żyzność gleby w tych chłodnych, wilgotnych grudkach. Wiele lat później jeden z moich wujków przekonywał, że wykopując gołymi rękami miejsce na piwnicę, nie napotkał ani jednego kamienia.

Na farmie Mama musiała szybko dorosnąć. Wykonywała większość prac, kiedy jej bracia poszli na wojnę, pożenili się albo po prostu rozpoczęli własne życie. Już jako dziesięciolatka umiała prowadzić traktor, pracowała w polu i doiła krowy. Jako zdeklarowana chłopczyca jeszcze w liceum znajdowała czas na grę w koszykówkę i zdaje się, że była w niej całkiem niezła.

Na szczęście większość rodzeństwa Mamy żyła na tyle długo, że miałem jeszcze okazję zorganizować wyjątkowe spotkanie rodzinne. W 2001 roku, z pomocą firmy lotniczej, udało nam się z Nadą sprowadzić większość rodzeństwa Mamy, a także ich żony i mężów do Salt Lake City na mecz Jazz. Podobały im się atrakcje turystyczne, dźwięki i smak miasta. Wynajęty autokar przewiózł tę wywodzącą się z małych miasteczek grupkę krewnych przez nasze „wielkie”[11] miasto. Zjedli obiad w Mayan, nowej restauracji właściciela Jazz, Larry’ego Millera, gdzie ku uciesze mojej rodzinki nurkowie wskakiwali głęboko do basenów wypełnionych wodą. Kulminacją wycieczki był zwycięski mecz Jazz – większość moich krewnych uczestniczyła w takim wydarzeniu po raz pierwszy w życiu. Ciocie i wujkowie robili sobie zdjęcia na parkiecie hali Delta Center, a wujek Al udał się nawet do siłowni, gdzie gaworzył sobie z Karlem Malone’em, jakby byli starymi kumplami ze szkoły. Wujek miał wspaniałe życie, w czasie drugiej wojny światowej służył za linią wroga – był szpiegiem. Dobrze, że Karl o tym wtedy nie wiedział, bo pewnie rozmawialiby do dzisiaj. Ucieszyłem się, że panowie tak dobrze się ze sobą dogadywali, wiem, że wujek Al nigdy tego nie zapomni. Byłem też bardzo szczęśliwy, widząc, jak dobrze bawi się Mama w towarzystwie swoich braci i sióstr.

Mama była ze swoją rodziną bardzo blisko, nawet po tym, jak opuściła wieś na rzecz wielkiego miasta. Od zawsze wszyscy dostrzegali, że młoda Clemy odziedziczyła po Philomenie miłość do pracy, tyle że nie udowadniała tego na farmie. Zaraz po ukończeniu liceum podążyła za swoją siostrą Aggie i została pielęgniarką. Przeprowadziła się do Spokane, ukończyła szkolenia pielęgniarskie i zaczęła pracę w Szpitalu Świętego Serca.

***

Tata nazywał się John Houston Stockton. Większość ludzi nazywa go Jack, a jego historia zupełnie różni się od Mamy. Był synem Johna Houstona Stocktona (nazywanego Houstonem albo Zebem) i M’Liss Finnegan Stockton. Urodził się i wychował w Spokane. Dorastał w domu zaraz obok kampusu Gonzaga, w cieniu stadionu futbolowego na Desmet Avenue. W ciągu kolejnych 80 lat przeprowadził się raptem o cztery przecznice do swojej obecnej rezydencji. Ale po drodze zaliczył kilka przygód, dzięki którym miał okazję poznać kawałek świata. W 1945 roku, po ukończeniu liceum, zgłosił się do straży przybrzeżnej i przeszedł szkolenie przed inwazją na Japonię. Potem mawiał z dumą: „Pewnie usłyszeli, że nadchodzę, więc się poddali”.

Po wojnie został latarnikiem w zatoce Chesapeake w pobliżu Portsmouth w Wirginii. Jednym z jego pierwszych zadań była naprawa zamarzniętej i od dawna nieużywanej syreny. Weterani bezskutecznie próbowali przeróżnych metod, żeby znowu zaczęła wydawać dźwięk. W końcu postanowili, że poślą na dach nowego z liną owiniętą wokół pasa i młotkiem w dłoniach. Jakimś cudem udało mu się usunąć lód z syreny i doprowadzić ją do porządku. Młotek Taty raz jeszcze go nie zawiódł, syrena wydała z siebie dźwięk słyszalny na odległość 16 kilometrów prosto w jego lewe ucho. Jeszcze przez wiele tygodni nie słyszał śmiechów swoich towarzyszy, ale wszyscy uznali, że wykonał pracę jak należy.

Stacjonując w Wirginii, Tata zaczął studiować genealogię swojego rodu i odkrył, że korzenie drzewa rodziny Stocktonów biorą swoje początki w hrabstwach Sligo i Roscommon w Irlandii, by kilka pokoleń później przenieść się na strony Deklaracji Niepodleg-łości.

Podpis Richarda Stocktona, syna jeszcze innego Johna Stocktona, jest czytelny na Deklaracji. Ale kaligrafia była znacznie silniejszą stroną od towarzyszącej mu reputacji. Według podań historycznych schwytali go Brytyjczycy, przez których był torturowany. W efekcie wypowiedział lojalność swojej nowej ojczyźnie i przyrzekł posłuszeństwo królowi Anglii, stając się jedynym sygnatariuszem Deklaracji, który coś takiego zrobił[12].

Czy był zdrajcą, jak twierdzi historia, czy też torturowanym patriotą? Nie wiemy tego na pewno. Ale Tata lubi dziś zaznaczać z uśmiechem, że Richard był bratem naszego bezpośredniego przodka.

Po przedarciu się przez kilka stanów i kilka pokoleń w historii rodziny pojawia się kolejna interesująca postać, niejaki Harling Smith Stockton, uważany za naszego bezpośredniego przodka. Odnajdujemy go w Missouri w samym środku ogromnego spustoszenia. Podobno był członkiem oddziału Quantrilla, niesławnego rabusia z Missouri, który walczył w armii konfederatów podczas wojny secesyjnej i spalił większość miasteczka Lawrence w Kansas. Wiele lat temu, przy okazji przedsezonowej wyprawy Jazz do Lawrence, próbowałem odnaleźć jakieś ślady tych związków, ale bez skutku. Co nie zmienia faktu, że rodzinna legenda pozostała.

Część klanu Stocktonów z Missouri powiększyła się i wyruszyła na zachód. Za cel podróży obrali żyzną dolinę Willamette w Oregonie, ale natura miała inne zamiary. Zbliżała się zima i zmęczeni podróżni nie odważyli się na przeprawę przez Góry Skaliste i Góry Kaskadowe. Zamiast ryzykować zmaganie się z mrozami, zdecydowali się osiąść wcześniej. Tam pradziadek poznał Ellen Glennen z Irlandii. Zakochali się i pobrali, a pradziadek Stockton nauczył się pracować i zbierać plony na kamienistej i na ogół niegościnnej ziemi. Zamieszkali w Parmie, gdzie urodził się dziadek Houston.

***

Mój Dziadek był niesamowitym sportowcem. Był potężnie zbudowany i miał ogromne ręce. Dostał futbolowe stypendium sportowe na Uniwersytecie Gonzaga, miał 180 centymetrów wzrostu i ważył 88 kilogramów. W najlepszych latach programu futbolowego na Uniwesytecie Gonzaga wybierano go do drużyny gwiazd z całej Ameryki.

Houston i M’Liss rozwiedli się, kiedy Tata był jeszcze małym chłopcem. Dziadek się wyprowadził i ułożył sobie życie na nowo, zakładając rodzinę w Bremerton w stanie Waszyngton, gdzie został policjantem drogówki. Być może najbardziej wstrząsający moment w jego karierze zawodowej miał miejsce 7 listopada 1940 roku, kiedy matka natura pokazała swoją siłę, zwalając most Narrows nad zatoką Puget Sound w Tacoma w stanie Waszyngton. Dziadek kierował ruchem od strony Bremerton na most nazwany potem „Galopującym Gertie”. Silne podmuchy wiatru sprawiły, że wisząca konstrukcja zaczęła się kołysać, a przęsła odkształcać, aż w końcu całość zwaliła się do wód Puget Sound. Dziadek nie został ranny, ale film z obalającym się mostem do dzisiaj jest klasykiem dokumentów katastroficznych[13].

Po rozwodzie Babcia M’Liss pozostała w Spokane i wychowywała tam dzieci. W tamtych czasach rozwód wiązał się z wielkim piętnem i nie przypominam sobie, żeby Tata wypowiadał się zbyt często na temat swojego legendarnego ojca. Nie chodzi o to, że czuł się urażony czy wściekły, po prostu „nie bardzo było o czym gadać”. Rolę ojca w domu państwa Stocktonów odgrywał dziadek Taty od strony matki, Michael J. Finnegan, który w czasach sprzyjającej koniunktury prowadził sklep metalowy Hecla Mining Store w Burke w stanie Idaho. Mój ojciec go podziwiał i absolutnie uwielbiał. Dzięki pomocy pradziadka Babci udało się z powodzeniem wychować Tatę i jego dwie siostry, Mary M’Liss („Mary Me”) i Dolores („Dode”) w małym domku na kampusie Uniwersytetu Gonzaga.

***

Matka Taty, Mary M’Liss Finnegan, urodziła się w Green Bay w stanie Wisconsin. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie poznali się z dziadkiem Houstonem podczas jednej z jego wypraw na mecze z Packers – może uwiódł ją swoim spojrzeniem i uśmiechem i sprawił, że ruszyła za nim na Północny Zachód. Niestety badania po raz kolejny zniszczyły szansę na piękną romantyczną historię. Potem się dowiedziałem, że Finneganowie dużo wcześniej wyemigrowali do górniczych miasteczek Burke i Mullen w stanie Idaho. To, w jaki dokładnie sposób M’Liss poznała młodego Zeba, pozostaje tajemnicą. A to, skąd pochodziła, nie miało dla nas większego znaczenia. Najważniejsze, że była wspaniałą babcią. Walczyliśmy o prawo do spędzania nocy w jej domu, grania w kości i pożerania deserów gruszkowych Gerbera.

Miała mnóstwo roboty przy wychowywaniu trojga dzieci, nawet mimo tego, że pomagał jej ojciec. Tata był lubianym autorytetem, powszechnie akceptowanym, choć nie przez każdego. Robił wszystko po swojemu, często wbrew woli starszych. Kiedy jeszcze uczył się w liceum Gonzaga, często dostawał od nauczycieli kary cielesne. Ojciec Mullen ukarał kiedyś Tatę 11 razami dyscypliną. Po siedmiu klapsach ojciec odmówił dalszego poddawania się karze, więc nauczyciel kazał mu zabrać rzeczy z szafki i iść do domu. Tata wracał z całą zawartością szafki pod pachą, kiedy na ganku zobaczyła go M’Liss. Nie było dyskusji, kazała mu wracać do szkoły. Tata tylko spuścił wzrok, odwrócił się i poczłapał ku przeznaczeniu. Ale kiedy wrócił i zobaczył ojca Mullena, a ten zapytał go: „I co, teraz przyjmiesz karę?”, Tata z mieszaniną oporu i rezygnacji odpowiedział: „Nie przyjmę!”. Mogę sobie tylko wyobrażać, co pomyślał wtedy ojciec Mullen. Ale w końcu powiedział: „W takim razie weź książki i może nadrobisz czas, który zmarnowałeś po szkole”. Można powiedzieć, że trochę się poddał, ale takie spięcia sprawiły, że zrodziła się między nimi przyjaźń.

Po odbyciu służby wojskowej pod koniec lat 40. Tata wrócił do Spokane, gdzie do lat 50. pracował jako sprzedawca – najpierw papierosów Kent, potem zupek Campbell’s. Pod koniec pracy w Campbell’s poznał Mamę. Chyba nie jadł swojego rosołku, bo nabawił się paciorkowca w gardle i lekarz wysłał go do szpitala. Tata wspomina, że w pewnym momencie do sali weszła piękna pielęgniarka i powiedziała: „Dzień dobry, panie Stockton. Jak pan się dzisiaj miewa?”. Z charakterystycznym dla siebie poirytowaniem podrapał się po głowie i odburknął: „Po prostu świetnie. Dlatego właśnie tutaj jestem!”. Natychmiast wyszła, pozostawiając go samego ze swoimi myślami i cierpieniami. Potem, kiedy Tacie zrobiło się głupio, zaczął przekonywać inną pielęgniarkę, żeby ta załatwiła mu drugą szansę u ślicznej panny Frei. Na szczęście dzięki zdolnościom mediacyjnym pośredniczącej siostry, no i oczywiście przemożnemu wdziękowi Taty, Clemy uległa. Reszta jest historią. 24 listopada 1956 roku pobrali się w kościele Assumption Church w Ferdinand w stanie Idaho i jedyny raz w życiu Taty zamieszkali poza parafią Świętego Alojzego w Gonzadze. Rok i miesiąc później urodził się ich pierworodny syn, Steve, dzięki czemu Tata miał okazję do wymyślenia jednego ze swoich ulubionych powiedzonek: „Pobraliśmy się w listopadzie, a Stephen Raymond urodził się w grudniu”.

Niedługo potem szybko powiększająca się rodzina przestała mieścić się w domu. Tata, brat Steve, siostra Stacey, no i mama ze mną w drodze z powrotem przenieśli się do „Małego Watykanu” – tym razem na dobre.

Nasza młoda rodzina podjęła wtedy w krótkim czasie kilka odważnych decyzji. Tata rzucił pracę w sprzedaży zupek, a Mama zrezygnowała z posady pielęgniarki i stała się pełnoetatową mamą. Tata przy pomocy jednego podpisu wziął kredyt na zakup nowego auta, nowego domu i nowo otwartego przez siebie biznesu, Joey’s Tavern. W ciągu dwóch lat dołączyła do nas moja najmłodsza siostra Leanne i zamieszkała razem z nami w nowym domu, usytuowanym dogodnie o dwie przecznice od baru.

W tym domu Mama i Tata zapewnili nam wspaniałe życie i dziedzictwo wynikające z dobrego nazwiska. Kiedy każde z nas opuszczało jego progi, nie musieliśmy niczego naprawiać, zmagać się ze złą opinią czy spłacać jakichś długów. Dali nam to wszystko razem z nazwiskiem, które zobowiązuje. Sukces zbyt często postrzega się jako drogę do bogactwa i sławy. Moi rodzice nie mieli ani jednego, ani drugiego, ale i tak są moimi bohaterami. Ich historia to historia prawdziwego amerykańskiego triumfu.

CZĘŚĆ DRUGAPODRÓŻ SENTYMENTALNAStarania

Wyruszyłem w podróż, myśląc, że jej cel zaplanowałem,

Lecz niewiele rzeczy, które mnie spotkały, wcześniej przewidziałem.

Teraz, patrząc wstecz, dostrzegam to, co było dla mnie czymś nieznanym:

Prawdziwym sensem drogi jest zbiec ją z sobą samym.

Planowałem setki podróży, na części pierwsze rozkładałem,

Lecz nie rozumiałem, że wciąż od nowa koło wymyślałem.

Nie stworzysz nic nowego, jeśli nie pojmiesz,

Że skąd nie wyruszysz, i tak do odbicia w lustrze dojdziesz.

Zacząłem na boisku i choć nie planowałem,

To gdzieś między ćwiczeniami w głąb siebie spojrzałem.

Godzinami doskonaląc umiejętności przez ciągłe repetycje,

Nie byłem sam, cała drużyna miała podobne ambicje.

Godziny zmieniały się w dni, a te w miesiące,

Zdawało się, że wkrótce poznam sekrety gdzieś głęboko tkwiące.

Cel, który sobie wyznaczyłem, wciąż był odległy,

Lecz pełna niespodzianek podróż wskazała mi to, co pewne.

Znika strach przed niepowodzeniami,

Zostają przyjaciele, którzy podążali tymi samymi ścieżkami.

Do miejsca, z którego zacząłeś, już nigdy nie powróciłeś:

Zmieniłeś się, spojrzałeś w głąb siebie, jesteś lepszy – bo walczyłeś.

Kerry L. Pickett

ROZDZIAŁ 4„MAŁY WATYKAN”

Moje szczęście nie ograniczało się do pochodzenia z dobrej rodziny. Dorastałem w klasycznej dzielnicy rzymskokatolickiej skupionej wokół Uniwersytetu Gonzaga i robiących wrażenie wieżyczek kościoła Świętego Alojzego. Uliczki tego małego świata były wypełnione domkami zamieszkałymi przez Irlandczyków, Niemców, no i oczywiście Włochów – stąd przydomek „Mały Watykan”. Choć od czasów mojego dzieciństwa sporo się zmieniło, wiele rzeczy pozostało takich samych – Tata wciąż mieszka w naszym rodzinnym domu, podobnie jak wielu sąsiadów, których znamy, od kiedy się tam wprowadziliśmy. Krótka przejażdżka tymi znajomymi uliczkami pozwala mi odbyć podróż w czasie, odwiedzić starych przyjaciół, powspominać miłe czasy, przypomnieć sobie ukochane miejsca.

Kiedy byłem jeszcze brzdącem, z jednej strony mieliśmy widok na Holy Names Academy, katolickie liceum dla dziewcząt, a z drugiej – na Mission Park. Oba podziwiałem przez ozdobną ramkę okna witrażowego w naszym salonie.

Tata był zazwyczaj zajęty, ale zawsze pod ręką, pracował w barze razem ze swoim partnerem i kumplem z liceum, Danem Crowleyem. Ale nie można go było uwzględniać w rodzinnych planach, dopóki nie dobiegła końca jego zmiana za barem, co czasem następowało nawet po drugiej nad ranem. Na szczęście zazwyczaj kończył około szóstej po południu. Mama porzuciła pielęgniarski czepek na rzecz poważnej roli „domowego inżyniera”, a my uwielbialiśmy się z nią droczyć. Była zawsze na miejscu, zajęta obowiązkami domowymi, którymi sama się obarczała i które znacząco przekraczały standardowy dziewięciogodzinny dzień pracy.

Często pracowałem wraz z nią, wsłuchując się w przyjemny dźwięk jej głosu i melodię nuconych przez nią ulubionych kołysanek. Kiedy zaczęliśmy wszyscy dorastać, spędzaliśmy w domu albo w sąsiedztwie wiele godzin, bawiąc się w powiększonym rodzinnym gronie. Sami organizowaliśmy sobie atrakcje i nie mieliśmy zbyt wiele kasy do dyspozycji. Świat nie był jeszcze wtedy w pełni zorganizowany przez dorosłych. Przed dzieciakami stało otworem wiele przygód, musieliśmy ich tylko poszukać. Robiliśmy to i muszę wam powiedzieć, że cholernie nam się to podobało.

Nawet się nie obejrzałem, kiedy mój świat rozrósł się tak, że obejmował całą przecznicę. To właśnie wtedy w każdym psotnym przedsięwzięciu, każdym zaciekawieniu, każdej odważnej wyprawie musiał mi towarzyszyć mój partner w zbrodni George Lucas, który mieszkał kilka ulic ode mnie. Razem łapaliśmy pszczoły na ścieżce, wdrapywaliśmy się na każdy możliwy dach i próbowaliśmy rozpalać ognisko szkłem powiększającym. Łaziliśmy po zakazanych murach Marian Hall, starego akademika Holy Names. Terenu pilnowały patrole niepróżnujących zakonnic w habitach, nie było więc wyjścia – musieliśmy działać w ukryciu. Czołgaliśmy się niczym komandosi przy zdewastowanym żywopłocie, który osłaniał dom Flahertych, starą posiadłość w sąsiedztwie, przypominającą klimatem dom Boo Radleya z powieści i filmu Zabić drozda. Gdziekolwiek się pojawialiśmy, spotykaliśmy kogoś znajomego. Nikt nas nie „obserwował”, ale i tak wszyscy nas widzieli. To okazało się przydatne, kiedy razem z George’em naprawdę rozpaliliśmy ogień i potrzebowaliśmy pożyczyć z pobliskiego domu wąż z wodą, żeby go ugasić.

Naszej energii nie dawało się na długo okiełznać, a nasze horyzonty wkrótce się poszerzyły i zyskały nowe granice. Rzeka Spokane, wraz ze swoimi pełnymi grozy prądami, stała się groźną wschodnią rubieżą naszej okolicy. Wokół rzeki znajdowały się tory kolejowe, a leśne poszycie stwarzało możliwość budowy prowizorycznych obozów dla okolicznych włóczęgów. Razem stwarzało to podwójne niebezpieczeństwo. Poza tym w „sąsiedztwie” wyróżniały się dwie ruchliwe ulice – Hamilton i Mission. Tam zapuszczali się tylko doświadczeni weterani, tacy jak mój starszy brat Steve i starsza siostra Stacey. George i ja nie przejmowaliśmy się tym, że zabroniono nam dostępu do ukrytych zagadek naszej okolicy. Mieliśmy dla siebie park, tory kolejowe, no i pełen ryb staw za Holy Names, a w nim żółwie i żaby, które opanowały naszą wyobraźnię i cały wolny czas. Mieliśmy też do dyspozycji salę gimnastyczną, sierociniec, no i sąsiadów takich jak pan Shanks, który za samo zapukanie do swoich drzwi dawał nam w prezencie biszkopty Nilla Wafers. Musiałem tylko pamiętać o tym, żeby spojrzeć w prawo i w lewo, przechodząc przez jezdnię, i o tym, żeby zadzwonić, jeśli miałbym się spóźnić na kolację. Wybierałem nasz numer Hudson 3-8456 na starych tarczowych telefonach sąsiadów.