Jolka, Jolka pamiętasz?
- Wydawca:
- Edipresse Książki
- Kategoria:
- Literatura faktu, reportaże, biografie
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7945-210-1
- Rok wydania:
- 2015
- Słowa kluczowe:
- andrzejem
- anegdoto
- jolka
- kulisach
- mleczkączemu
- mponująca
- pamiętasz
- podróżach
- powiódł
- przystanek
- pytania
- spisania
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Jolka, Jolka pamiętasz?”
Dlaczego pogoda bywała szklana?
Jak zostaje się DJ-em w Bangkoku?
Czyje dziecko zgubili z Andrzejem Mleczką?
Czemu nie powiódł się wywiad z Czesławem Niemenem?
Na te i inne pytania Marek Dutkiewicz odpowiada zabawnie i dosadnie. Jego książka to mponująca kolekcja anegdot,o kulisach powstania jego największych przebojów, barwach PRL-u, podróżach i ludziach po drodze. “Jolkę…” podczas festiwalu Przystanek Woodstock odśpiewało siedemset tysięcy ludzi i niewykluczone, iż fakt ten zachęcił jej autora do spisania tych mocno niekonwencjonalnych wspomnień.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marek Dutkiewicz
OkładkaStrona tytułowaMAREKDUTKIEWICZJolka, Jolkapamiętasz?Strona redakcyjna
Copyright for the Polish Edition © 2015 Edipresse Polska SA
Copyright for the text and photos © 2015 by Marek Dutkiewicz
Edipresse Polska SA
ul. Wiejska 19
00-480 Warszawa
Dyrektor ds. książek: Iga Rembiszewska
Redaktor inicjująca: Natalia Gowin
Produkcja: Klaudia Lis
Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk
Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska
Redakcja: Jaga Miłkowska
Korekty: Agnieszka Piotrowicz, Paulina Martela
Projekt okładki, projekt graficzny, skład i łamanie: Wojciech Stukonis
Zdjęcie na okładce: Ksawery Dutkiewicz
Zdjęcia w książce pochodzą z archiwum autora.
Autorzy zdjęć i ilustracji: Fotograficzna Spółdzielnia Pracy POLIFOTO, Marek Majewski, Mariusz Dąbski, Paweł Karpiński, Tomasz Tomaszewski, Marek Grotowski, Marek Goebel, Tadeusz Późniak,Edward Lutczyn, Redakcja czasopisma JAZZ, Władysław Lemm, M. Milik, Newsweek, reprodukcja FOKA/FORUM, Stanisław Dąbrowiecki/CAF/PAP, Henryk Rosiak/CAF/PAP, Leszek Łożyński/PAI/PAP (spis autorów dot. całego artykułu), Czesław Czapliński, MagMac83/Shutterstock.com, Andrzej Pągowski, Andrzej Pisarski, Jacek Laskus
Karykatury autora: uczniowie Szkoły Podstawowej nr 41 w Warszawie
Aranżacje nagrań udostępnionych w aplikacji TAP2C, produkcja muzyczna: Marek Hojda
Redaktor prowadzący: Mira Lubowicz
Biuro Obsługi Klienta
www.hitsalonik.pl
e-mail: bok@edipresse.pl
tel.: 22 584 22 22
(pon.-pt. w godz. 8:00-17:00)
http://www.facebook.com/edipresseksiazki
ISBN 9788379452101
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Konwersja do formatu EPUB/MOBI:
Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com
polecamy
Beata Pawlikowska *Rok pozytywnego myślenia. Kalendarz 2016
Beata Pawlikowska *Blondynka nad Gangesem
Wojciech Zawioła *Szukaj mnie
Anna Kryszkiewicz *Karin Stanek. Autostopem z malowaną lalą
Krzysztof Gojdź, Magdalena Rigamonti *Zatrzymać czas. Sekrety medycyny estetycznej
Jarosław Kazberuk *MarZYCIEl
Hanna Bakuła *Jak być ogierem do końca życia
Beata Pawlikowska *Szczęśliwe garnki. Kulinarne przepisy na wiosnę
Beata Pawlikowska *Szczęśliwe garnki. Kulinarne przepisy na lato
Beata Pawlikowska *Szczęśliwe garnki. Kulinarne przepisy na jesień
Beata Pawlikowska *Szczęśliwe garnki. Kulinarne przepisy na zimę
Beata Pawlikowska *Szczęśliwe garnki. Kulinarne przepisy na święta
Beata Pawlikowska *Szczęśliwe garnki. Kulinarne przepisy na zdrowe ciastka
Joseph Seeletso *Mali Szefowie Kuchni
Jan Kuroń *Ekonomia w kuchni
Niewstęp
Jeśli nie teraz – to kiedy?
Jeśli nie ja – to kto?
Te dwa pytania przyczyniły się do powstania książki.
Nie paliłem się do tej roboty. Zdecydowanie pewniej czuję się wsparty o muzykę. Ale był taki moment, który przyspieszył decyzję. To pożegnalny koncert Budki Suflera podczas festiwalu Przystanek Woodstock, kiedy to pieśń o Jolce odśpiewał 700-tysięczny chór.
Pomyślałem, że choćby z wdzięczności dla tych, których nie było na świecie, gdy powstał ten numer, coś im się ode mnie należy.
Zasługują co najmniej na worek wspomnień z tego egzotycznego kraju, jakim był PRL.
Ładny kawał życia spędziłem w tamtej rzeczywistości i szczerze mówiąc, nie żałuję. Nie każdy dostał szansę aby żyć w dwóch światach. Tamten świat – osobliwy i fascynujący – domaga się, aby go przypomnieć.
Bledną tatuaże pamięci. Odchodzą bliscy przyjaciele. Ze zdumieniem patrzymy na stare zdjęcia.
Ale tak było.
Jolka pamięta.
Wczesna dramaturgiaSkrzypce
Choć we Włochach paliło się nie za często, wszyscy moi koledzy z przedszkola chcieli być strażakami. Nie ja. Ja chciałem zostać harmonistą.
Pierwsze wspomnienia z dzieciństwa to bzy, słońce i harmonia. Rodzice z dziadkami i ze mną mieszkali we Włochach, w domu przy Rejonowej. Mama Zofia, jak wszystkie Zofie, imieniny miała w maju. Zawsze pamiętało tym cieć z sąsiedztwa. Budził nas jego akordeon: po odegraniu wiązanki i złożeniu życzeń inkasował swoje, wypijał dwie lufki, na pierwszą i drugą nogę, po czym wraz z harmonią oddalał się, pozostawiając mnie w niemym zachwycie.
Rodzice, nagabywani przeze mnie w sprawie kariery harmonisty, ulegli i zapisali do szkoły muzycznej. Mogłem mieć sześć lat. Do szkoły szło się może dziesięć minut. Włochy bardziej wieś niż miasto wtedy przypominały. Rodzice zostawili mnie w szkole. Miałem tylko podać, do klasy jakiego instrumentu będę uczęszczał. Potem powrót do domu.
W auli była może setka dzieciaków gapiących się na siebie spode łba. Zaczęli nas wyczytywać. A, B, C. Przyszli wirtuozi meldowali: skrzypce. Fortepian. Fortepian. Skrzypce. Fortepian. Zrobiło się gorąco. Gdy dochodzili do D, byłem pewien, że padłem ofiarą kosmicznej pomyłki. Nie uczą tu grać na harmonii. Tylko fortepian i skrzypce.
Jeśli mnie wyczytają i powiem: akordeon, ta setka wyśmieje mnie okrutnie. Co robić? Coś muszę powiedzieć! Fortepian – zwierzę ogromne, nie brałem go w ogóle pod uwagę. Jeśli muszę coś zeznać…
– Dutkiewicz Marek.
– Skrzypce.
Doszło do F. Wstała ruda dziewczynka z warkoczykami w lakierowanych sandałkach.
– Akordeon – powiedziała.
Nikt się nawet nie uśmiechnął. Klasa była mała, nikt się zbytnio nie garnął do harmonii.
Nie miałem pojęcia, jak wyprostować sytuację. Gdyby rodzice byli pod ręką… Do domu wracałem godzinę ślimaczym tempem. Od drzwi zeznałem:
– Zmieniłem zdanie. Będę się uczył grać na skrzypcach.
Wszyscy, nawet pies, posmutnieli. Dzieciństwo upłynęło mi w zapachu kalafonii i w cieniu znienawidzonych ćwiczeń. Za oknem koledzy szyli z łuków, mordowali żaby, rozbrajali niewypały. Ja katowałem skrzypce. Gdy pod koniec podstawówki postanowiłem się z nimi rozstać, był to najszczęśliwszy dzień w rodzinie Dutkiewiczów.
Co zostało we mnie do dziś, to zapiekła nienawiść do brzmienia skrzypiec. Altówka, bardzo proszę, wiolonczela – najserdeczniej, kontrabas – ależ witamy.
Skrzypce – precz.
Po latach jestem w Nowym Jorku, Michał Urbaniak gra koncert w świetnym jazzowym klubie przy Green Street na Manhattanie. Siedzimy w parę osób tuż przy estradce. Muzycy czarni, mistrz w formie, wycina fenomenalnie na swoich białych skrzypcach, skrzypcach legendzie. Dosiada się do nas na przerwie, ja opowiadam mu historię tragicznego romansu z jego instrumentem. Michał na to:
– Chodź, stary.
Trasa prowadzi do męskiej toalety. Tam za pomocą banknotu dolarowego przyjmujemy trochę bieli do nosa. Serdeczny gest, myślę. Zaczyna się druga połowa i nagle słyszę:
– Let me introduce my friend, the great violinist from Warsaw – Marek Dutkiewicz! Marek, come on and join us.
Sparaliżowało mnie totalnie, a Michał podchodzi, wyciąga mnie na scenę i wręcza swój skarb.Ruszyła sekcja, wydobyłem jakieś dźwięki. Byłem o krok od zawału.
A po latach przyszedł czas rewanżu. W filmie Piotra Trzaskalskiego „Mój rower” Urbaniak zaśpiewał pieśń „Windą do nieba”. Kto nie widział, niech żałuje.
Cukierek.
Przedszkole
To było bardzo porządne przedszkole. Jego wychowankowie twierdzą, że opieka pedagogiczna stała na wysokim poziomie. Ja zapamiętałem gigantyczne porcje obiadowe. Wokół długiego stołu krążyła pani przedszkolanka, czujnie obserwując talerze.
– Dzieci, wszystko, wszystko zjadamy.
Z tym było nielekko. Nie dość, że zaliczałem się raczej do niejadków, to miałem też swoje kulinarne preferencje. A na pewno nie należała do nich wątróbka. I oto pewnego ciepłego wiosennego dnia postawiono przede mną kopiasty talerz drwala. Wątroba z cebulą plus kartofle.
– Dzieci, wszystko, wszystko jemy.
Przeżutą wątrobę zacząłem magazynować. Cztery łyżki pod lewym policzkiem, pięć pod prawym. Co dalej? Tak jak i inne dzieci miałem fartuszek z kieszonką. Na kieszonce wyhaftowana wisienka.
Pod wisienką w kieszonce zmieściło się co nieco, ale pojemność kieszonki się wyczerpała, a na talerzu ciągle pełno. A pani krąży i śledzi.
Ulepiłem kulkę z zawartości kieszonki i pyrgnąłem pod stół. Drugi pocisk. I trzeci. Czwarty trafił niestety w nogę kolegi, który wszczął alarm. Zostałem zdemaskowany, wyciągnięty zza stołu i postawiony do kąta.
Stałem zasmarkany, zapłakany, z tłustą plamą na wiśni, a tłum moich przedszkolnych przyjaciół drwił i szydził, śpiewając:
Mazgaj tylko w kącie płacze
Z nami śpiewa przedszkolaczek!
Nie ciepię wątróbki do dziś.
Budzę się. Hotel, noc, Zakopane. Na sąsiednim łóżku Kruk współżyje z kobietą. Sądząc z odgłosów – intensywnie.
– Ale piękna, ale piękna jesteś – słyszę.
Szukam okularów, sprawdzam sytuację. Kruk nie ma racji.
X X X
Pierwszy raz w życiu zobaczyłem Kruka pod Fotoplastikonem w Alejach Jerozolimskich.
Miał jaskrawoniebieskie portki i był bardzo rudy.
Fotoplastikon w tych czasach to była instytucja dla wtajemniczonych. Nie chodziło o gapienie się przez lornetki na stare zdjęcia Warszawy w formacie 3D. Rzecz w tym, że właścicielka pokątnie handlowała płytami. Winyl ze świata był wtedy niewyobrażalnym skarbem. Kiedy udało mi się tam kupić longplay With The Beatles i to tuż po jego światowej premierze, trasa do Marszałkowskiej – dwie przecznice raptem – trwała godzinę. Nieznajoma ludność zaczepiała mnie, aby choć na chwilę dotknąć tego kawałka lepszego świata.
Po czym oddalali się z cichą zazdrością.
2 PLUS 1
muzyka: Janusz Kruk
Chodź, pomaluj mój świat
Piszesz mi w liście, że kiedy pada
kiedy nasturcje na deszczu mokną
siadasz przy stole, wyjmujesz farby
i kolorowe otwierasz okno
Trawy i drzewa są takie szare
barwę popiołu przybrały nieba
W ciszy tak smutno szepcze zegarek
o czasie, co mi go nie potrzeba
Więc chodź, pomaluj mój świat
na żółto i na niebiesko
Niech na niebie stanie tęcza
malowana twoją kredką
Więc chodź, pomaluj mi życie
niech świat mój się zarumieni
Niech mi zalśni w pełnym słońcu
kolorami całej ziemi
Za siódmą górą, za siódmą rzeką
twoje sny zamieniasz na pejzaże
Niebem się wlecze wyblakłe słońce
oświetla ludzkie, wyblakłe twarze
Więc chodź, pomaluj mój świat…
X X X
Janusz Kruk przez całe życie wylewał na siebie ogromne ilości pachnideł. Najpierw można go było wyczuć, a potem zobaczyć.
Kiedy go poznałem, całym jego majątkiem była niespecjalnie kosztowna gitara, szpulowy magnetofon Grundig i haftowana koszula w kolorze bordo na występy estradowe. Koszulę prasował na futerale gitary w wynajętym pokoju na Nowolipkach. Podczas prasowania musiałem stać w przedpokoju, ale już po umieszczeniu gitary na szafie w pokoju robiło się całkiem luźno.
W Warszawie pojawiła się wtedy Katarzyna Gärtner – kobieta żywioł, demon seksu i wulkan talentu. Skomponowała „Mszę bitową”, „Małgośkę” i masę świetnej muzyki. Napisałem z nią tylko kilka piosenek, ale zawdzięczam jej znacznie więcej. To ona poznała mnie z Krukiem.
– To bardzo utalentowany poeta – zeznała Krukowi.
– To wybitny kompozytor – zarekomendowała mi Janusza.
Przesada to było drugie imię Kasi, ale od tej pory Kruk i ja patrzyliśmy na siebie z szacunkiem.
X X X
„Chodź, pomaluj mój świat” wylansowała Rozgłośnia Harcerska. Nigdy nie spotkałem tam ani harcerza, ani nawet zucha, ale wszyscy wielcy ludzie radia zaczynali w Rozgłośni, na Konopnickiej 6: Kaczkowski, Mann, Wiernik, Kosa-Kosiński. Z płytami było cienko, ale każdy, kto jakimś fartem dopadł krążek ze świata, miał w Rozgłośni zielone światło.
No i lata świetlne przed Trójką istniała tam Lista Przebojów. Pamiętam, jak Paweł Koper krzyczał: „Dziś największy skok – z dwunastego na pierwsze miejsce! To 2 plus 1:«Chodź, pomaluj mój świat»!”. Tak się zaczęło.
Chodziliśmy z Krukiem po mieście, pławiąc się w chwale. Pewnej nocy wylądowaliśmy w restauracji Kaukaska na Ścianie Wschodniej, tuż koło Rotundy. Byliśmy przy trzecim rumie z colą, gdy z końca baru zamachały do nas dwie koleżanki. Nawiązaliśmy konwersację, dziewczęta odśpiewały nam refren naszej pieśni. Wieczór zapowiadał się obiecująco.
Niestety, nastrój popsuło pojawienie się dwóch kolegów w czarnych skórzanych marynarkach. Uświadomili nam, że koleżanki są w pracy, a ich czas to pieniądz. Niewykluczone, że czarnoskórzy z pracy naszych fanek czerpali dochody. Nie do końca spodobała nam się ta interwencja.
Zjechaliśmy we czterech windą na dół, pod Rotundę i ostatnie zdanie Janusza, które pamiętam, brzmiało:
– Potrzymaj mi zegarek, Dudek.
Ocknąłem się na pętli autobusowej na głębokiej Pradze. Z trudem mogłem zidentyfikować miejsce, ponieważ pozbawiony byłem okularów. Co więcej, pozbawiony też byłem gotówki i dowodu osobistego, którego strata w PRL-u była znacznie boleśniejsza.
Z pomocą ludzi życzliwych dotarłem na Ochotę, na Korotyńskiego i już na schodach wdepnąłem w strumień wody. Płynęła spod drzwi. Moich drzwi. W wannie, w butach i płaszczu, spał Kruk. Latami twierdził, że tych dwóch to jedną ręką załatwił. Zakręciłem wodę, obudziłem Kruka i przypomniałem mu, że tego dnia czeka go kolejne wyzwanie.
Jego ślub.
2 PLUS 1
muzyka: Janusz Kruk
Wstawaj, szkoda dnia
Nareszcie świt zastąpił noc
Powietrze świeże jak po burzy
Więc po co chowasz twarz pod koc?
Dzisiejszy dzień się nie powtórzy
Czekają gry nierozegrane
Czekają sny niewypełnione
Czekają wiatry nieschwytane
A każdy woła w twoją stronę
Wstawaj, szkoda dnia! Wstawaj, szkoda dnia!
Wstawaj, szkoda dnia! Wstawaj, szkoda dnia!
Dlaczego kryjesz się we mgle
i zarośniętą biegniesz ścieżką?
Dlaczego ciągniesz wspomnień tren
I przywołujesz, co odeszło?
Czekają gry nierozegrane
Czekają sny niewypełnione
Czekają wiatry nieschwytane
A każdy woła w twoją stronę
Wstawaj, szkoda dnia! Wstawaj, szkoda dnia!
Wstawaj, szkoda dnia! Wstawaj, szkoda dnia!
2 PLUS 1
muzyka: Janusz Kruk
Windą do nieba
Mój piękny panie, raz zobaczony w technikolorze
piszę do pana ostatni list
Już mi lusterko z tym pana zdjęciem też nie pomoże
pora mi dzisiaj do ślubu iść
Mój piękny panie, ja go nie kocham, taka jest prawda
Pan główną rolę gra w każdym śnie
ale dziewczyna przez świat nie może iść całkiem sama
Życie jest życiem, pan przecież wie
Już mi niosą suknię z welonem
już Cyganie czekają z muzyką
Koń do taktu zamiata ogonem
Mendelssohnem stukają kopyta
Jeszcze ryżem sypną na szczęście
gości tłum coś fałszywie odśpiewa
Złoty krążek mi wcisną na rękę
i powiozą mnie windą do nieba
Mój piękny panie, z tego wszystkiego nie mogłam zasnąć
więc nie mógł mi się pan przyśnić dziś
I tak odchodzę bez pożegnania, jakby znienacka
ktoś między nami zatrzasnął drzwi
Już mi niosą suknię z welonem
już Cyganie czekają z muzyką
Koń do taktu zamiata ogonem
Mendelssohnem stukają kopyta
Jeszcze ryżem sypną na szczęście
gości tłum coś fałszywie odśpiewa
Złoty krążek mi wcisną na rękę
i powiozą mnie windą do nieba
X X X
Ostatnio w hinduskiej restauracji, w którą przekształciła się restauracja włoska, która z kolei powstała na gruzach kawiarni Świtezianka,widziałem taką scenę:
Trwa wesele. Greckie wesele. Po tradycyjnym tańcu z chustką następują toasty, potem grad talerzy wali o podłogę. A w tle wycina kapela. I co grają? Tradycyjną grecką pieśń weselną „Windą do nieba”.
A z „Windą” to było tak.
Kruk od początku docenił ten tekst, wiedzieliśmy, że jest materiał na przebój. Nie było tylko muzyki. Janusz mocował się solowo z tym wyzwaniem, aż wreszcie zaprosił mnie do kooperacji. Służew nad Dolinką nazywa się ten przedsionek Ursynowa, gdzie mieszkali wtedy Elżbieta i on. I tam właśnie zalegliśmy z Krukiem pewnego wieczoru. Zalegliśmy przy barku.
Kruk rzeźbił coś na gitarze, paliwa w barze ubywało, ale szło jak po grudzie. Dawno już poległy soplica, whisky, jarzębiak, ale poród nie następował.
Nad ranem rozstrzelaliśmy zakurzoną pomarańczówkę i nie bez problemów utrwaliliśmy kolejną wersję „Windy” na magnetofonie szpulowym marki Grundig.
Świt dopadł nas w południe. Pomijam światłowstręt i tupot gołębi na balkonie. Naszą największą zmorą był Grundig. Krążyliśmy wokół niego i żaden nie odważył się, aby wcisnąć klawisz odtwarzacza. Wreszcie wypiliśmy po kuble kranówki i skoczyliśmy w przepaść. To nie miało prawa się udać. A jednak.
Pieśń „Windą do nieba”,którą znamy, ani na nutę nie odbiega od naszej porannej, ostatniej wersji.
W studiu okazało się, że aranż jest nieco dziurawy, ale chwała Hołdysowi. Zbyszek uratował ten numer – to jego gitara nadała mu charakter i skleiła całość.
Co bawi mnie i zdumiewa do dziś, to fakt, że na czołowy polski szlagier weselny awansował kawałek dość gorzki i raczej skromnie propagujący instytucję małżeństwa.
A jednak co kilka miesięcy dzwoni do mnie ktoś ze świata i raportuje: grają „Windę” na weselu w Chicago. Albo w Sydney.
Albo w Białymstoku.
Myślę, że Kruk byłby szczęśliwy.
X X X
W Szanghaju rządziliśmy z Krukiem po godzinach. Była to jedyna w Warszawie restauracja chińska czy też prawie chińska, jej chińszczyzna bowiem zdecydowanie wychodziła naprzeciw słowiańskim gustom kulinarnym.
Tak czy owak, gdy ostatni goście bywali dyskretnie wypraszani, na arenie zostawaliśmy my dwaj. Kontra kelnerzy. Na wytwornym chińskim parawanie wieszali tarczę i zaczynała się gra. W strzałki. W zależności od fantazji grało się na gotówkę bądź na kolejki, które fundował przegrany.
W tymże Szanghaju przeżyłem scenę żywcem z „Misia” zaczerpniętą.
Zaprosiłem tam na kolację swoją koleżankę i celem wywarcia wrażenia zamówiłem butelkę wina. Czerwonego Egri Bikaver z Węgier,innego na horyzoncie widać nie było. To, co trafiło do kieliszka, nie pachniało pięknie. Zawołałem kelnerkęi oprotestowałem wino. Ta wzięła kieliszek i oddaliła się niespiesznie. Długo jej nie było. Pojawiła się wreszcie, postawiła przede mną kieliszek z winem i powiedziała:
– Kierownikowi bardzo smakowało.
X X X
Przyszedł taki moment, kiedy Pan Bóg się do Kruka uśmiechnął. A konkretnie: 2 plus 1 podpisali kontrakt z niemiecką wytwórnią płytową. Prawdziwą wytwórnią z RFN-u, z żadnego tam NRD. To naprawdę był ewenement – z demoludów na tamtym rynku zaistniał jedynie Karel Gott. A z Polski duet Marek i Wacek. Janusz nie trzeźwiał przez tydzień, a potem zaczął się wdzięczyć do nowych, fantastycznych niemieckich przyjaciół. Zwoził im swoje najlepsze kawałki i patrzył w oczy z nadzieją. Owszem, poklepywali go po plecach, mówili serdeczne słowa zachęty w języku niemieckim, ale szans nie miał żadnych. Zespół został wynajęty w celu nagrywania niemieckich pieśni dla niemieckiej ludności.Do końca kariery w Bundesrepublice Zwei Plus Eins nie nagrali ani jednej Krukowej kompozycji, ani jednej polskiej piosenki.
2 PLUS 1
muzyka: Janusz Kruk
Nowy wspaniały świat
Ludzie źli i ludzie dobrzy
toczmy koło, toczmy krąg
Stary świat kończy wirować
jak dziecinny z blachy bąk
Pod nogami huczy ziemia
słychać głosy setek trąb
Ludzie wielcy, ludzie mali
toczmy koło, toczmy krąg
Czeka za zakrętem
tuż za horyzontem
Wzejdzie wraz ze słońcem
nowy świat
Nowy wspaniały świat
Nie oglądaj się za siebie
Jutro przerzucimy znów
most nad niespokojną wodą
most na wyspę twoich snów
Sny są w drodze, patrz, jak błyszczą
płynąc prosto do twych rąk
Jutro zatoczymy koło
jutro zatoczymy krąg
Czeka za zakrętem
tuż za horyzontem
Wzejdzie wraz ze słońcem
nowy świat
Nowy wspaniały świat
X X X
Listopad, imieniny Elżbiety. Dla Kruków już tłusty czas – mają willę na Sadybie, na stole i w barze bogato. Toastom nie ma końca, przychodzi taka chwila nad ranem, gdy nieodparcie chcesz podkreślić tej chwili wyjątkowość. Wchodzę więc na stół i zaczynam recytować:
– Burja mgłoju niebo krojet,
wichry snieżnyje krutja.
To kak dikij zwier zawojet,
to zapłaczet kak dietia.
Nawet dosyć daleko pozwolili mi zabrnąć. W końcu zdjął mnie ze stołu całkiem nowy kolega – sobowtór Henry’ego Kissingera.
Zaciągnął do kąta i wręczył kolejną szklankę, sugerując kolejny toast.
I to w zasadzie moje ostatnie wspomnienie imieninowe.
Obudził mnie telefon. Bliżej nieznany głos sugerował spotkanie celem uzgodnienia detali naszej wspólnej podróży.
– Jakiej podróży, dokąd? – zapytałem słuchawkę.
– No, do Moskwy, umówiliśmy się przecież.
To dzwonił Henry K. Trochę trwało, zanim dotarła do mnie powaga sytuacji. Otóż ze świeżo zapoznanym koleżką zgodziłem się, podobno ochoczo, na wspólny wyjazd do Moskwy. Na grudniową wycieczkę z biurem Gromada.
Henry K. – wzrost niepokaźny, ale oko bystre, okulary w złotych oprawkach – miał jakiś niezbędny etat biurowy, ale duszę rasowego handlowca. Moskwa dla niego nie pierwszyzna, ale oszołomiony moim Puszkinem postanowił mnie skaptować jako towarzysza tłumacza. Zagadnąłem o niego Kruka.
– To król automatów do gry w Szczyrku – zareklamował mi nowego kolegę Janusz. Kruk prowadził niesłychanie bujne życie towarzyskie i miał kumpli w bardzo różnych sferach. Zgodziłem się na partycypację w wycieczce i było to przeżycie mocne.
Grupa wycieczkowa to awangarda ówczesnego handlu zagranicznego. Z Polski dżinsy, z Moskwy złoto i brylanty – to była ich podstawowa koncepcja handlowa.
Mój nowy koleżka mieścił się w tym nurcie. Jeśli nie zobaczyłem „Jeziora Łabędziego”, to wyłącznie dlatego, iż musiałem pertraktować w sprawie zakupu półtora karata o nieskazitelnej czystości.
Po skamieniałej od zimna Moskwie przemieszczaliśmy się równie zamarzniętymi wołgami. Dziad Mróz trzymał za twarz. Jeśli wróciłem do Polski w ostatniej parze portek, to dlatego, iż obrotni moskwiczanie pozbawili mnie zarówno dżinsów, jak i całej zawartości walizki. Budził cię ktoś o poranku i pytał:
– Zdrastwuj, eta rubaszka twaja? Skolko choczesz?
– Sorok – mówiło się na odczepnego. Amator koszuli wszczynał lament. Stawało wreszcie na jakiejś sumie. Kładłeś się na drugi bok. Pod poduszką potem znajdowała się dokładnie odliczona, nieco zmięta gotówka. Z szafy znikała wyłącznie wymarzona koszula.
Mimo srogich etażowych na korytarzach i portierów w liberii handel kwitł. W holu widziało się przedstawicieli służb, którzy przebrani za cudzoziemców obserwowali otoczenie przez dziurę wyrwaną w gazecie „L’Humanité”.Na mieście zadawałem szyku, chodząc w dwurzędowym futrze z nutrii kupionym za namową Jerzego Gruzy w Domach Towarowych „Centrum”, szarym borsalinie i białym jedwabnym szaliku.
Tak wystrojony wszedłem do sklepiku tytoniowego przy Małym Arbacie. Stoiska były dwa. Z prawej szara kolejka po papierosy Kazbek, z lewej pusto, ziewająca ekspedientka i elita cygar kubańskich.
Cygara – owoc bratniej współpracy z Fidelem – kosztowały naprawdę grosze. Przynajmniej dla mnie. Zlecam ekspedientce, co ma zapakować, a z prawej słyszę szepty:
– Saszka, smatri, nastojaszczij milioner iz Zapada, job jewo mać.
Pobieram hawańskie delicje, płacę i kłaniam się kapeluszem kolejce:
– Rebiata, priwiet. Ja nie milioner, ja iz Polszi prijechał. U nas wsie takije.
Żyliśmy w tej Moskwie na wariackich papierach, ale oddychało się ciężko.
Na ulicy przed hotelem zaczepiło mnie kiedyś dwóch. Tym nie chodziło o handel. Brakowało im po prostu rubla do flaszki. Dorzuciłem swoją dolę, po czym w bramie bez słowa zbędnej konwersacji opróżniliśmy połówkę i każdy poszedł w swoją stronę.
Nadszedł wreszcie czas powrotu.
Atmosfera w autokarze na lotnisku Szeremietiewo była gęsta, a niewypowiedziane pytanie – będą trzepać czy nie – wisiało w powietrzu.
Służba celna łaskawa była tego dnia. Przepuścili wszystkich. Z jednym wyjątkiem – Henry K. poszedł pod nóż.
Wszystko, co miał, to dwa brylanty. Aby zminimalizować ryzyko wpadki, postanowił je rozłączyć. Pierwszy tkwił w pomponie jego czapki, drugi w gumie do żucia, którą żuł był delikatnie. Podczas rewizji pompon ocalał. W zasadzie drugi brylant także, z tym że zmienił położenie w organizmie kolegi. Spanikowany Kissinger połknął gumę wraz z kamieniem.
Na Okęciu witał nas najmilszy barak w naszym obozie. Całowaliśmy z Henrym ojczysty śnieg. Jednak problemy dla Henry’ego dopiero się zaczęły. Etat i biuro czekały.
Od poniedziałku do środy startował do pracy wraz z wyposażeniem poszukiwacza diamentów. Bezskutecznie. Brylant ujrzał światło dzienne dopiero w czwartek. Trochę szkoda, bo na wszelki wypadek mieliśmy już z Krukiem zamówionego chirurga.
X X X
2 PLUS 1
muzyka: Janusz Kruk
Lada dzień przyjdą święta
Znowu zima przed nami
– tak mówią gazety
Latawce odlatują
kluczem na południe
Można ciągnąć za nimi
lub przewietrzyć rzeczy
które jeszcze przed grudniem
wciągniemy na grzbiet
O la la – lada dzień przyjdą święta
Znowu tanie wino będziemy grzać
O la la – lada dzień przyjdą święta
i słodki zapach ciasta z gorących blach
O la la – lada dzień przyjdą święta
Czekaliśmy czekaliśmy
długo tak
Znowu zima przed nami
już się wlecze drogą
Twój papieros w szlafroku
znalazłam dziś rano
W popielniczce sny drzemią
pozwijane w kłębki
a szlafrok pachnie tobą
Jak wtedy, tak samo
O la la – lada dzień przyjdą święta
Znowu zima przed nami
Gdy sypką zamiecią
liście buchną o szyby
nie zamykaj okna
Niech zatańczą raz jeszcze
ostatni nad ziemią
Za zdrowie, za odchodzących
wypijmy do dna
X X X
Lubię góry. Plaża zwykle mnie nudzi – góry nigdy. Także Kruk od zawsze był fanem Tatr. Nie, nie miał ambicji taterniczych, jego wyprawy kończyły się na Chochołowskiej lub w Dolinie Białego. Co zresztą wykpiwałem często, aż wreszcie kolega kompozytor rozdrażniony docinkami zapytał:
– A gdzie tu jest najwyżej?
Nic wyższego niż Rysy nie było na horyzoncie. I tak jak staliśmy, z marszu postanowiliśmy je zdobyć. Ruszyliśmy do szturmu.
Ambicja była w nas kolosalna, świadomość skali wyzwania – żadna. Byliśmy nawet dość wysoko, kiedy życie uratowała nam pogoda. Lunęło z nieba, mieliśmy pretekst, aby się wycofać z honorem. Zsunęliśmy się dzikim fartem po śliskich skałach i mokrzy, lecz żywi dotarliśmy do Halamy.
Halama to legendarna willa ZAiKS-u, dom pracy twórczej, gdzie jako twórcy wschodzący zamieszkiwaliśmy. Halama ochrzczona tak została na cześć gwiazdy międzywojnia Lody Halamy. Z miejscem tym łączy się pewne wydarzenie, o którym z niejasnych powodów milczy historia literatury. Otóż zmarł tam poeta Julian Tuwim. Skończył życie w ramionach kobiety – słodka śmierć, jak mówią Francuzi. Czy istnieje piękniejszy zgon dla poety? Choć przeżycie może być nieco kłopotliwe dla osoby towarzyszącej.
Po naszej alpinistycznej przygodzie stanęliśmy w progu Halamy w mokrych szmatach i chlupiących butach. Powitał nas sam Jerzy Waldorff. Ja chyba nie byłem w jego typie, ale Kruka wyściskał gorąco. A nawet bardzo gorąco. Wzniósł toast za nasze ocalenie, padła też propozycja wspólnego pisania musicalu. Droga do sztuki wysokiej stała przed Krukiem otworem!
Bo Janusza ciągnęło do większych form. I kiedy zgadaliśmy się, że swędzi nas taki album poświęcony konkretnej, ważnej dla nas postaci, zgodziliśmy się, że Zbigniew Cybulski, aktor niezwykły, na taki ukłon zasługuje.
I tak powstała suita „Aktor”. Rzecz refleksyjna i mroczna – daleko odbiegająca od pogodnych piosenek 2 plus 1. Premiera miała miejsce na festiwalu w Opolu, po czym kapela ruszyła w trasę. Występy podzielono na dwa bloki – jeden słoneczno-piosenkowy i drugi prezentujący „Aktora”. Za dekorację służyły balony, na których wyświetlano fragmenty „Popiołu i diamentu”, „Salta” i „Szyfrów” – filmów Cybulskiego.
Były przymiarki do sfilmowania suity, ale z niejasnych powodów nigdy do tego nie doszło. Całkiem niedawno reżyser Piotrek Łazarkiewicz, wielki fan Cybulskiego, zapalił się do tego pomysłu, ale gdy Piotra zabrakło, nikt już nie podjął tematu. Żeby przełamać elegijny ton „Aktora”, skończyłem tę rzecz hymnem „Muzyka w serca wstąpi nam”. I Walter Chełstowski wpadł na pomysł niesłychany – ten numer miał wieńczyć festiwal w Jarocinie. Nikt nawet ponurym żartem nie nazwałby Kruka muzykiem rockowym. A jednak właśnie tam, w tym rockowym mateczniku, święcił swoją chwilę triumfu. Szkoda, że nie było go przy mnie, gdy „Muzykę” ryczało tysiące gardeł.
Ale pękał z dumy, gdy mu o tym opowiedziałem.
2 PLUS 1
muzyka: Janusz Kruk
Wiśniowa rozmowa
Przy otwartej butelce wiśniówki
mija noc z poniedziałku na środę
Pod natrętną muzykę lodówki
przepijamy wiśniową rozmowę
Tak, tak, mój mały
Ania z Zielonego Wzgórza to nie ja
Miałeś pociąg do pań fatalnych
No i się stało
No i mnie masz
Ja wiem, że zrobisz wszystko i więcej
postawisz życie na damę pik
A ja mam szklane serce
Sam się przekonasz
to kwestia dni
Pewnie chciałbyś wymknąć się z kuchni
Ziarna snu wschodzą już pod powieką
Całkiem pusta butelka wiśniówki
i do rana daleko, daleko
Nie uciekniesz, nie wyfruniesz, mój mały
eter snu w stołu blat cię przyszpili
A w sypialnym pokoju na ścianie
szczerzy skrzydła kolekcja motyli
Tak, tak, mój mały
Ania z Zielonego Wzgórza to nie ja…
X X X
Historia Elżbiety i Janusza to gotowy scenariusz brazylijskiej telenoweli. Z nędzy do pieniędzy i z powrotem. Rozwody i pojednania. Złe decyzje życiowe, dramaty małe i gigaburze. Sukcesy i klęski. Huśtawka.
Ich związek był toksyczny. Przypominali niesłychanie intensywne włoskie małżeństwo. Dla Kruka każdy pretekst był dobry, aby urwać się z flachą na miasto i gdyby nie upór Elżbiety, nie skomponowałby nawet połowy tego, co po nim zostało.
Gdy przyszedł gorszy czas dla muzyki, inne kapele przezimowały w polonijnych klubach. Janusz z całkiem nową żoną i dwoma synkami wymyślił sobie biznes: przedsiębiorstwo transportowe. Był ostatnim człowiekiem, który powinien w to wdepnąć. Skoczył do basenu, nie sprawdzając, czy jest w nim woda.
Kochał ludzi z wzajemnością, alkohol mu tej miłości nie odpłacał, lekarz z Anina, który reperował mu serce, powiedział, że na rok przed śmiercią każdy kolejny dzień Kruka był podarunkiem od Boga.
2 PLUS 1
muzyka: Janusz Kruk
Lato na urodziny
Motyle krążą nad jej głową,
spiralą ciągnąc się do nieba
I rozwinięte w kolorowy
wachlarz, co składać go nie trzeba
śpiewają
Sto lat
sto lat
Żyto się łasi do jej stóp
i grzbiet podstawia miękko zgięty
A wiatr kłosami dyryguje
Nad wodą słodko pachną mięty,
nucąc jej
Sto lat
sto lat
Słońce leniwie się przelewa,
głaszcząc jej spracowane ręce
I lato jest na urodziny
i spokój serca
I nic więcej
Śpiewajmy
sto lat
sto lat
Trochę słońca zza krat
Generalnie na świecie obowiązuje zasada, że każdy dobry uczynek musi być ukarany. Czasami jednak, choć bardzo rzadko, trafiają się wyjątki od tej reguły.
Kiedy rodzice przenieśli się z Włoch do prawdziwej Warszawy, zamieszkaliśmy z dziadkami w bloku przy ulicy Dickensa. Naszym sąsiadem na klatce był sierżant milicji z rodziną. I oto w pewien zimowy wieczór sąsiad sierżant zapukał do naszych drzwi. Chwilę trwało, zanim wyłuszczył cel odwiedzin. Otóż jego resort, dając odpór dowcipom o tępych milicjantach, postawił na podnoszenie ich kwalifikacji umysłowych. Nie chęć szczera, lecz matura. Sierżant napotkał pewne trudności w procesie edukacyjnym i poprosił sąsiadów, a konkretnie mnie, o pomoc. Nie miałem akurat nic lepszego do roboty, więc wsparłem go w walce z wypracowaniem, pomogłem też z fizyki. Od matematyki się wymówiłem. Nie moja specjalizacja. Sąsiad wpadał jeszcze kilkakrotnie, próbował się zrewanżować flaszką, ale wraz z tatą Wacławem odmówiliśmy, starając się jednak nie zranić jego uczuć.
Przyszedł kwiecień i czas moich imienin. Mieszkanie przy Dickensa niestety nie wchodziło w grę. Dość wspomnieć, że spałem na składanej amerykance w pokoju, do którego prowadziło pięcioro drzwi. Szóste były od szafy.