Strona główna » Obyczajowe i romanse » Kandyd czyli optymizm

Kandyd czyli optymizm

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-1024-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kandyd czyli optymizm

Satyryczna powiastka filozoficzna, uważana za największe dzieło Woltera.

Zmuszony do porzucenia beztroskiego życia w westfalskim zamku Kandyd błąka się po obcych krainach. Podczas pełnej przygód wędrówki będzie miał okazję przekonać się, czy człowiek rzeczywiście żyje w „najlepszym z możliwych światów”.

Książka brawurowo przełożona przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego i wydana w słynnej serii „Biblioteka Boya”.

Polecane książki

Logistyka społeczna, stosunkowo nowy obszar koncepcyjny, powoli znajduje swoje miejsce w rozważaniach teoretycznych i w zastosowaniach praktycznych. Te ostatnie, pojawiające się w coraz większym zakresie i z rosnącą intensywnością, skierowały uwagę teoretyków na fenomen oddziaływania społecznego w p...
"Nie piszę bynajmniej historycznych szkiców o Rosji, ani carskiej, ani sowieckiej. Podaję tylko szereg rysów i cieniów z życia i psychologii tego narodu, a mianowicie takich, które pozostawały poza kulisami rzeczywistości. Tymczasem rzucają one promień światła na duszę narodu i dają plan myślenia o ...
Panna Sara Hardcatle po śmierci ojca dziedziczyła ogromny majątek, ale póki nie wyjdzie za mąż, musi pozostać pod opieką krewnych. Znużona łowcami posagów, postanawia zniknąć. Pod zmienionym nazwiskiem chce zatrudnić się jako zwykła guwernantka. Plan wydaje się doskonały do czasu, ...
Miesięcznik „Egzorcysta” to jedyne w swoim rodzaju czasopismo, które podejmuje temat zagrożeń duchowych we współczesnym świecie i przedstawia sposoby obrony przed nimi. Miesięcznik wyróżnia się nowoczesną szatą graficzną i oryginalnym doborem treści. Wśród autorów znajdują się kapła...
  Pisanie od zawsze przynosiło jej ukojenie — chęć ukrycia się w marzeniach.  Pragnienie, wręcz potrzeba, by coś się zmieniło. Uwielbiała pisać, uwielbiała tworzyć — nie tylko za pomocą słów. Muzyka była jej odskocznią. Pisanie – pasją. Ten dzień dla Amber był jak każdy inny. Jednak okazał się wyją...
„Kadry i Płace w oświacie” to jedyne czasopismo dla osób prowadzących sprawy kadrowe w placówkach oświatowych, w którym znajdziesz zgodne z prawem rozwiązania rzeczywistych problemów kadrowych. Dzięki miesięcznikowi zyskasz gotowe argumenty do wykorzystania w trakcie kontroli organu prowadzącego, ku...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Wolter

[1]Kandyd jest odpowiedzią na List o Opatrzności Jana Jakuba Rousseau oraz na „filozofię optymizmu” Leibniza, cieszącą się w owym czasie wielką wziętością. W swojej argumentacji ad hominem przypomina nieco Wolter Sganarela z Molierowskiego Małżeństwa z musu, który, zniecierpliwiony krańcowym sceptycyzmem filozofa Marfuriusza, okłada go kijem, aby mu w najkrótszej drodze udowodnić, że nie wszystkie wrażenia są względne i zwodnicze. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).[2] Doktor Ralf jest oczywiście fikcyjną osobistością. Wolter wydawał wszystkie swoje pisma filozoficzne bezimiennie, aby uniknąć prześladowań. Że ostrożność ta była usprawiedliwiona, dowodzi, iż w tymże samym roku 1759 Kandyd został spalony w Genewie na rozkaz Rady, ręką kata.WOLTERKandyd czyli optymizm[1]Dzieło przełożone z niemieckiego rękopisu doktora Ralfa[2], z przyczynkami znalezionymi w kieszeni tegoż doktora, zmarłego w Minden, R.P. 1759 PRZEŁOŻYŁ I WSTĘPEM OPATRZYŁ TADEUSZ BOY-ŻELEŃSKIWARSZAWA 2018

Tytuł oryginału: Candide ou l’Optimisme

Projekt graficzny: Andrzej Barecki

Opieka edytorska: Agnieszka Dziewulska

Korekta: Dobrosława Pańkowska

Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2018

Wydanie elektroniczne 2018

ISBN 978-83-244-1024-8 (EPUB); 978-83-244-1024-8 (MOBI)

Wydawnictwo ISKRY

al. Wyzwolenia 18

00-570 Warszawa

tel. 22 827 94 15

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

OD TŁUMACZA

W pierwszej epoce swojej długiej i bogatej twórczości Wolter[3] nie tyle troszczył się o to, aby społeczeństwo reformować i ulepszać, ile aby w takim, jak jest, zająć najpocześniejsze miejsce. Prowadziły wówczas do tego celu trzy drogi: talent, majątek i szlachectwo. Pierwszego ma pod dostatkiem i szafuje nim zręcznie, nie wahając się rozmieniać go w potrzebie na drobną monetę salonowej galanterii i igraszki; drugi osiąga rychło, obracając przezornie schedą ojcowską, wyzyskując koneksje i stosunki i zdobywając, już za młodu, podstawy materialne, które mu zapewnią na całe życie niezależność, a nawet bogactwo. Trzeci atut, szlachectwo, nim je później nabędzie za gotówkę, uzurpuje sobie, sposobem naówczas dość powszechnym, zmieniając mieszczańskie nazwisko Arouet na fikcyjno-szlacheckie de Voltaire. Uzbrojony tym potrójnym rynsztunkiem, Wolter wchodzi śmiało w najlepsze towarzystwa Paryża i dociera niebawem do sfer najwyższych, aż do dworu. Dowcipem swoim, ciętością epigramu i łatwością wierszowania opłacał Arouet bez trudu prawo obywatelstwa w tym błyszczącym, żądnym wesela i łatwej uciechy światku Regencji; ale ambicje poety sięgały wyżej. Wśród zabaw i rozrywek pracuje nad tragedią w stylu klasycznym Edyp, która, wystawiona w roku 1718, jedna 24-letniemu autorowi laury godnego – zdaniem współczesnych – następcy Corneille’a i Racine’a. Epopeja narodowa, której bohaterem jest najpopularniejszy z królów Francji, Henryk IV – Henriada – opromienia nowym blaskiem imię poety, a w ślad za rozgłosem sypią się i pensje ze szkatuły ks. Orleanu (1718), króla (1722) i królowej (1725). Jedenaście miesięcy spędzonych w więzieniu, w osławionej Bastylii (maj 1717 – kwiecień 1718) za utwór pt. Widziałem, którego nie napisał, oraz za pamflet Puero regnante, którego Wolter istotnie był autorem, uzupełniają obraz życia wziętego literata pierwszej połowy XVIII wieku. W latach tych Wolter żyje w upojeniu sławy, blasku, obcowania na równej – na pozór – stopie z najmożniejszymi panami, słowem, tryumfu na całej linii.

Wśród tego mąci życie jego wypadek, który ściąga poetę z obłoków na ziemię. Kawaler de Rohan, z którym miał nieszczęście przemówić się w teatrze, wywołał go z pałacu księcia Sully, gdzie Wolter był na obiedzie, i po prostu kazał oćwiczyć go lokajom, gdy sam kawaler, siedząc w karocy, czuwał nad sumiennym wykonaniem zlecenia. Wolter pieni się w bezsilnej wściekłości tym bardziej, że widzi, iż jego najbliżsi „przyjaciele”, książęta i margrabiowie, uważają całe zajście za przygodę dość zabawną, naturalną i – bez znaczenia. Mimo iż z natury niezbyt rycerski, Wolter chce się bić, domaga się pojedynku; ale rodzina kawalera de Rohan kieruje sprawą inaczej: poeta dostaje się znowuż do Bastylii (1726), skąd po miesiącu wychodzi pod warunkiem, iż uda się na jakiś czas do Anglii. Tym razem Wolter miał wszelkie przyczyny zauważyć, iż nie wszystko jest doskonałe „na tym najlepszym ze światów”.

Przybywa do Anglii dobrze zaopatrzony w czeki i w rekomendacje nawet samego ministerstwa zawstydzonego nieco swą rolą w tej sprawie. Spędza tu półtrzecia roku, chłonąc w siebie atmosferę życia umysłowego Anglii, która dla ówczesnego francuskiego przybysza musiała się wydać rajem wolności osobistej, politycznej i intelektualnej. W ciągu tych lat Wolter buduje silne podstawy własnej kultury duchowej; z ciekawością bada nowe dlań społeczeństwo, jego idee, obyczajowość, instytucje, sekty; zapoznaje się z literaturą angielską, z obcym wówczas zupełnie dla Francji Szekspirem; odnajduje powinowactwo z własną umysłowością w racjonalistycznej filozofii Locke’a; nabiera gruntownego wykształcenia i zamiłowania przyrodniczego, zwłaszcza w nauce fizyki. Rezultatem pobytu są Szkice orazListy filozoficzne, które ukazały się najpierw po angielsku (1733), następnie po francusku; zaraz w pierwszym roku (1734) uzyskały pięć wydań, wywołały żywą polemikę i silne zaniepokojenie sfer duchownych i rządowych we Francji. Listy filozoficzne zawierają w zarodku już cały „wolterianizm”.

Mimo formalnego pozwolenia na powrót do Paryża Wolter uważał za bezpieczniejsze usunąć się nieco z widoku. Osiada niedaleko granicy, w Cirey, w zamku, z którego panią, margrabiną du Châtelet, łączyły go tkliwe stosunki. Lata spędzone w Cirey są dla Woltera latami wytrwałej i owocnej pracy. Wraz z margrabiną, zapamiętałą fizyczką, tłumaczką dzieł Newtona, zagłębia się w nauki przyrodnicze, eksperymentuje. Dla przyjaciółki swej, zmierżonej błahością i nienaukowością historii, takiej jak ją pojmowano wówczas, pisze kapitalne swoje dzieło: Essai sur les moeurs – Zarys obyczajów – szeroko zakreśloną i własnym duchem ożywioną kompilację – jak również znakomite, jak na swój czas, prace historyczne: Historię Karola XII orazWiek Ludwika XIV (dokończony znacznie później, w czasie pobytu na dworze pruskiego Fryderyka). Wśród tego częste wycieczki w sferę literatury pięknej; żartobliwy i wyuzdany poemacik La Pucelle – parodystyczna historia Dziewicy Orleańskiej – dla nas mało smaczny i zabawny, wówczas cieszący się olbrzymim powodzeniem, mimo iż krążył na razie w odpisach; antyklerykalna tragedia Mahomet, która chłoszcząc rzekomo fanatyzm muzułmański, mierzy wyraźnie w katolicyzm (Wolter, niby z głupia frant, ofiarował tragedię papieżowi Benedyktowi XIV; papież, nie pozostając dłużny w koncepcie, przyjął dedykację i przesłał autorowi błogosławieństwo); prócz tego inne tragedie, które grywa się w Cirey, w teatrze urządzonym na strychu; wreszcie polemiki, madrygały, korespondencja etc. W owym czasie rozpoczyna się wymiana listów z Fryderykiem pruskim, wówczas jeszcze następcą tronu (nawiasem mówiąc, jeden z mniej apetycznych dokumentów ludzkości), która, przerwana na jakiś czas osobistymi nieporozumieniami, miała się ciągnąć przez całe życie pisarza.

Po dziesięciu latach względnej samotności Wolter zatęsknił za gwarem Paryża. Dzięki poparciu pani de Pompadour odzyskuje łaski dworu. W roku 1743, po świetnym sukcesie tragedii Merope, król wyprawia pisarza w misji dyplomatycznej do króla pruskiego; za powrotem, w zamian za widowisko dworskie sklecone z okazji małżeństwa Delfina, zostaje Wolter szambelanem królewskim i historiografem Francji. W roku 1746, znowuż za poparciem pani de Pompadour, wchodzi do Akademii Francuskiej. W tych latach Wolter znów skłonny był mniemać, iż wszystko na tym świecie toczy się dosyć znośnie; skreślony w owym czasie drobiazg Widzenie Babuka oddycha zadowolonym z siebie i z drugich optymizmem.

W roku 1749 Wolter stracił wierną przyjaciółkę, panią du Châtelet. Margrabina, serdecznie opłakiwana, zmarła wskutek ciąży, której sprawcą okazał się młody oficer i poeta, Saint-Lambert, ten sam, który był później kochankiem uwielbianej przez Rousseau pani d’Houdetot. Wydarzenie to stało się sensacją Paryża i Europy, a Saint-Lambert, jak głoszą światowi kronikarze, zdobył dzięki niemu ostrogi pisarskie.

Złośliwy język i dość trudny charakter nie pozwoliły Wolterowi długo zachować łask dworu. Niebawem, zrażony do Francji, dał się nakłonić pochlebnym propozycjom króla pruskiego Fryderyka i w roku 1750 przybył do Poczdamu. Otrzymał pensję 20 000 franków, wysoki order, tytuł szambelana i mieszkanie w pałacu, z jedynym obowiązkiem poprawiania francuskich wierszy Fryderyka. Pierwszy okres pobytu spłynął rozkosznie na zabawach, gawędach filozoficznych, wzajemnej admiracji. Z czasem dwa charaktery mające zanadto wiele cech podobnych zaczęły się ścierać; z obu stron padały słówka trudne do zapomnienia, a powtarzane przez usłużnych dworaków; stosunki stały się naprężone, aż w końcu przyszła konieczność zerwania. W roku 1753 Wolter, zrzekłszy się pensji, zwróciwszy klucz szambelański, opuszcza Prusy rozczarowany, rozgoryczony, nękany jeszcze na granicy państwa dokuczliwościami króla. To była jego ostatnia szkoła życia; nie chce już odtąd żadnych, choćby złoconych kajdan, chce żyć wyłącznie u siebie i dla siebie. Osiedla się zrazu w Szwajcarii, w pobliżu Genewy; później, kiedy mu dokuczył nieco purytanizm szwajcarski, nabywa piękne dobra Ferney, położone w pasie granicznym, częścią we Francji, częścią w Szwajcarii. Na gruncie francuskim może uprawiać u siebie ulubione widowiska teatralne, które były kamieniem obrazy dla surowych genewczyków; na wolną zaś ziemię szwajcarską może schronić się w każdej chwili w razie niebezpiecznego podmuchu ze sfer francuskiego rządu. Na własnym tedy „dworze” pewnego rodzaju, w słynnych Délices, a potem w Ferney, spędzi ostatnie dwadzieścia parę lat życia, te, z których utrwali się dla przyszłych pokoleń wizerunek i legenda Woltera.

Istotnie, osobliwym jest zjawiskiem żywotność, jaką rozwija Wolter w tej ostatniej fazie, między sześćdziesiątym a osiemdziesiątym z górą rokiem. Jest to w całym jego życiu epoka najbardziej może czynna, najbujniejsza, w której cały kapitał nagromadzonej wiedzy, myśli, poglądów, doświadczeń, spożytkowuje dla celów doraźnej działalności i agitacji. Przez lat dwadzieścia zdoła ten niespożyty starzec utrzymać wpółrozbawioną, wpółzgorszoną Europę w ciągłym napięciu, dając jej co dnia coś nowego, a zawsze związanego z palącymi sprawami współczesności. Prócz olbrzymiej korespondencji, która w owym czasie miała znaczenie daleko wybiegające poza prywatną wymianę myśli, idą w świat z siedziby filozofa niezliczone ilości tzw. pasztecików Woltera, broszurek, dialogów, powiastek, „katechizmów filozoficznych”, kolportowanych oczywiście bezimiennie, ale w których cała Europa domyślała się ręki autora. Wolter nie gardził żadnym środkiem; cieszyły go i obiegające plotki z drobnych wydarzeń jego domowego życia, nie cofał się też przed ohydną nieraz polemiką z lada jakim przeciwnikiem, z której obie strony wychodziły umazane błotem. Niewyczerpany tym jeszcze, Wolter rozwija działalność praktyczną, stwarza dokoła siebie cały dwór, kolonie, fabryki, buduje dobrobyt otaczającej go ludności, rzuca się wszędzie, gdzie mu się nadarza sposobność bronić prześladowanych, zwłaszcza gdy chodzi o fanatyzm religijny. Wrodzona skłonność do pieniactwa dodaje mu zapału i wytrwałości w tych kampaniach, z których najgłośniejsza sprawa Calasów budzi przez kilka lat entuzjazm w całej Europie. Ta działalność ostatnich lat życia zdobywa Wolterowi poniekąd to czego, przy całym rozgłosie brakło mu po trochu zawsze, tj. szacunek publiczny. Podróż jego do Paryża w roku 1778 jest olbrzymią apoteozą za życia; ale osiemdziesięcioletni starzec nie podołał tym wzruszeniom, zbyt mocnym na zwątlone siły; umiera, do ostatnich chwil przed zgonem zajęty jeszcze pracą nad historycznym słownikiem języka francuskiego, którego projekt przedkłada Akademii.

Po Wolterze pozostał rozgłos jego imienia, które stało się godłem pewnego typu i kierunku umysłowości; natomiast z ogromnej puścizny piśmienniczej żywego pozostało niewiele. Jak często się zdarza, te dzieła, do których największą przywiązywał wagę i najwięcej w nie włożył twórczego wysiłku, najmniej mu się wypłaciły; bardziej przetrwały inne, kreślone od niechcenia, w weselu ducha i beztrosce. Martwą jest dzisiaj Henriada; jego tragedie znaczą raczej upadek niż wyżynę francuskiego teatru. Z poglądów historycznych i filozoficznych wiele, bardzo wiele weszło w krew pokoleń, przyczyniając się potężnie do dalszej ewolucji myśli ludzkiej; same jednak dotyczące dzieła postarzały się i zblakły. Na wskroś czytelna pozostała do dziś olbrzymia korespondencja Woltera, jak również jego powiastki filozoficzne ujawniające w żywym swoim toku artyzm bardzo odrębny i swoisty. Wzór tych powiastek, Kandyd, pozostał dotąd najautentyczniejszym arcydziełem.

Jeżeli Balzac nazwał swój olbrzymi cykl powieściowy Komedią ludzką, to temu mniejszemu cyklowi powiastek Woltera można by snadnie nadać miano „Teatru marionetek”. Życie wewnętrzne wszystkich występujących w nim figur sprowadzone jest rozmyślnie do kilku automatycznych poruszeń, niemal tików; mechanizm sznureczków, które nimi poruszają, jest dziecinnie prosty, a spoza maleńkiej scenki wychyla się bez ceremonii ironicznie uśmiechnięta twarz wpółrozbawionego, wpół-zgorzkniałego starca, pociągającego kolejno te nitki. Takiej właśnie, a nie innej metody wymagał snadź przeważający tutaj – jak w całym dziele XVIII wieku – dydaktyzm Woltera; pisarzowi nie tyle tu chodzi o malowanie życia w jego bogactwie i różnorodności kształtów, ile o zestawienie szeregu faktów drobnych i celowo wyłuskanych z wszelkiej obsłonki w ten sposób, aby z nich wynikało jasno nawet dla najbardziej uprzedzonych i ślepych, do jakiego stopnia ludzkością rządzą niedorzeczność, szaleństwo i przesąd (przesąd: oto hasło dnia!). Wolter nie jest zbyt oryginalnym myślicielem; większość myśli jego to obiegowa moneta filozofii tzw. encyklopedystów; ale celuje on jak nikt inny w sztuce ładowania pojęć łopatą do głowy i to do głów najtwardszych zazwyczaj, bo koronowanych. Kogokolwiek raziłaby owa dziecinna nieraz dla nas symplifikacja, jaką posługują się pisarze XVIII wieku, ten niech pamięta, że „filozofia” była w owej epoce we Francji kościołem wojującym, żądnym nawracania i zdobywania prozelitów, że tym samym musiała szukać metod najsposobniejszych do praktycznego działania; dalej, że zwracała się przede wszystkim do możnych panów, zawsze niezbyt pochopnych do mózgowego wysiłku, oraz do kobiet (olbrzymia rola kobiet i ich salonów w umysłowości ówczesnej!). Znalazła, nad własne spodziewanie, trzeciego, również nadspodziewanie wdzięcznego czytelnika i odbiorcę: tj. masy ludu, które właśnie dzięki temu niezmiernemu uproszczeniu chłonęły chciwie nową naukę i niebawem wyciągnęły z niej najdalsze konsekwencje. Czytamy dziś te pisemka jak niewinne gawędy dla dorastającej młodzieży; ale pamiętajmy, że w swoim czasie one były tym dynamitem, który wywołał eksplozję, jedną z największych w dziejach świata; że autor pod grozą wygnania lub turmy nie ważył się położyć na nich swego imienia, a niejeden drukarz i kolporter przypłacił głową ich rozpowszechnianie.

Twórczy jest Wolter w zakresie stylu i języka. Ten tok opowiadania, wartki, zwinny, przejrzysty; to zwięzłe przedstawienie kolei faktów, na pozór suche, w istocie bardzo soczyste; to zdanie, krótkie, jasne, wolne od tak nużących nieraz zakrętasów XVIII wieku – to zdobycz Woltera i przejście do dobrej prozy dziewiętnastowiecznej. Niejeden z wybornych późniejszych pisarzy, jak Merimée, Anatol France, nasunie nieraz na pamięć styl Woltera.

Kandyd jest satyrą na optymistyczną filozofię Leibniza będącą wówczas w modzie; Wolter używa tu bardzo zręcznie argumentu ad hominem, sprowadzając rzecz z wysokości metafizycznych na ziemię i wydobywając siłą kontrastu efekty nieodpartego komizmu. Filozof Pangloss, który wobec walących się dokoła nieszczęść utrzymuje wciąż, że „wszystko jest najlepsze na najlepszym ze światów”, stał się przysłowiową postacią. Ale nie tylko przeciw filozofii Leibniza wymierzone jest ostrze satyry; niemniej zwraca się ono przeciw tym, którzy prawiąc o nieskończonej dobroci Opatrzności, nie tylko głusi są na niedole ludzi, ale jeszcze ich w imię dobrotliwych niebiosów przymnażają. Wolter, jak to podobno lekarze stwierdzili, co rok w rocznicę nocy św. Bartłomieja miał gorączkę! Zaciekłość religijna, zabobon urodzenia, gorączka złota, fanatyzm, okrucieństwo, tysiąc szaleństw, które poruszają człowiekiem, defilują tu przed nami.

Jeżeli wierzyć Wyznaniom Rousseau, genezaKandyda była następująca. Wstrząśnięty wiadomością o trzęsieniu ziemi w Lizbonie, Wolter napisał poemat pod tytułem Na ruinę Lizbony. Rousseau, jak pisze, „uderzony, iż widzi tego biednego człowieka, przywalonego, aby tak rzec, pomyślnością i sławą, jak gorzko wciąż deklamuje przeciw nędzom życia i znajduje ustawicznie, że wszystko jest złe, powziął szalony pomysł, aby mu przemówić do duszy i udowodnić mu, że wszystko jest dobre”. Napisał doń list, na który Wolter przyrzekł mu odpowiedź; ta odpowiedź ukazała się po kilku latach – był nią Kandyd.

Powiastek napisał Wolter kilkanaście; wszystkie przypadają na późny okres jego życia; niektóre kreślił jako starzec z górą osiemdziesięcioletni. Czytając zwłaszcza te ostatnie, niepodobna oprzeć się uczuciu podziwu dla żywotności tego umysłu, dla gorącej miłości ludzkości, jaką czuć nawet pod najbardziej gorzkimi sarkazmami tego starca. W wielu z tych powiastek przeważa agitacyjna i wroga inwektywa przeciw dogmatom i metodom katolicyzmu, w myśl osławionego okrzyku: Ecrasons l’infâme! Tendencję tę można odnaleźć u Woltera wszędzie, jest jego obsesją, i w niektórych pismach brzmi ona może zbyt napastliwie, wyłącznie i ciasno. Ale znowu pamiętajmy, że niepodobna o tych sprawach sądzić wedle naszych czasów; że Wolter widział jeszcze dokoła rzeczy, na które wzdrygała się jego dusza i jego nerwy nowożytnego człowieka, i że takie sprawy jak owa słynna „sprawa Calasa”, niewinnie straconego i łamanego kołem, stanowią wiekuistą hańbę ludzkości. Obok tego piekącego wówczas problemu, obok niemniej krzyczącej o reformy kwestii ekonomicznej, w powiastkach tych przeważa nuta ogólnofilozoficzna i te zagadnienia, które prawdopodobnie po wieczne czasy będą zaprzątały myślącą ludzkość. Interesująca jest u Woltera nie tyle odpowiedź na te zagadnienia, ile sposób, w jaki je stawia: żywy, ciekawy, zabawny. A jeżeli z tego „chaosu jasnych myśli” (chaos d’idées claires), jakim nazywa Woltera jeden z krytyków, zechcemy wyłowić jego najszczerszą, najbardziej osobistą konkluzję, to będzie nią może owo zakończenie Kandyda, głoszące, dość zgodnie z ostatnią fazą życia samego pisarza, iż ostateczną mądrością jest „uprawiać swój ogródek”. Tylko że „ogródkiem” Woltera było – i może na szczęście dla nas – rzucać przez całe życie kamienie w ogródki cudze…

Boy

Kraków, w sierpniu 1917

JAK KANDYD CHOWAŁ SIĘ W PIĘKNYM ZAMKU I JAK GO STAMTĄD WYGNANO

W Westfalii[4], w zamku barona de Thunder-ten-tronckh, żył młody chłopiec, którego natura obdarzyła charakterem najłagodniejszym w świecie. Fizjonomia odzwierciedlała jego duszę. Posiadał dość zdrowy sąd o rzeczach, przy dowcipie niezmiernie prostym; mniemam, iż z tej przyczyny dano mu imię Kandyda. Starzy słudzy podejrzewali, że jest synem siostry barona oraz pewnego zacnego i godnego szlachcica z sąsiedztwa, którego ta panna uparcie wzbraniała się zaślubić, ponieważ mógł się wywieść ledwie z siedemdziesięciu jeden pokoleń, reszta zaś drzewa genealogicznego gubiła się gdzieś w odmęcie czasów.

Baron był jednym z najpotężniejszych panów w Westfalii, zamek jego bowiem posiadał drzwi i okna. Główna komnata strojna była nawet dywanami. Zebrawszy wszystkie psy z obejścia, można było w potrzebie utworzyć coś na kształt sfory; chłopcy stajenni byli masztalerzami, miejscowy wikary wielkim jałmużnikiem. Wszyscy tytułowali barona jego dostojnością i śmiali się z jego konceptów.

Pani baronowa, która ważyła około trzystu pięćdziesięciu funtów, zażywała z tej przyczyny wielkiego poważania; czyniła honory domu z godnością jednającą jej tym większy szacunek. Córka Kunegunda, licząca siedemnaście wiosen, była rumiana, świeża, pulchna i apetyczna. Syn okazywał się we wszystkim godny ojca. Preceptor Pangloss[5] był wyrocznią domu, a mały Kandyd słuchał jego nauk z ufnością właściwą jego wiekowi i naturze.

Pangloss wykładał tajniki metafizyko-teologo-kosmolo-nigologii. Dowodził wprost cudownie, że nie ma skutku bez przyczyny i że na tym najlepszym z możliwych światów zamek JW Pana barona jest najpiękniejszym z zamków, pani baronowa zaś najlepszą z możliwych kasztelanek.