Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Kasandra

Kasandra

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64865-76-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kasandra

Edward Guziakiewicz, Kasandra

 

Bohaterem tej mikropowieści jest przystosowany do zadań specjalnych inteligentny android, mający za sobą osiem udanych misji w kosmosie. Trafia na Ziemię w towarzystwie przydzielonej mu do pomocy ślicznej wojowniczki Kasandry. Tu zaś odkrywa, że jest ona kobietą z niezwykłym, wręcz szokującym temperamentem.

Dziewiąta misja nie jest trudna, tym niemniej sprawy wymykają się mu spod kontroli, a wskutek nieobliczalnych zachowań mieszającej mu szyki ekscentrycznej partnerki nałożone na niego zadanie staje się prawie niewykonalne. Czy Apollo zdoła okiełznać Kasandrę i wymóc na niej współpracę? Czy poradzi sobie ze zleceniem? Co kryje się za nie pozbawionymi akcentów humorystycznych kłopotami, które go spotykają? I kto naprawdę rzuca mu kłody pod nogi?

Przybyli z kosmosu bohaterowie tej mikropowieści działają w systemie, który przypomina grę komputerową. Akcja niższego poziomu jest wyjściowo modelowana z wyższego poziomu. Po zdobyciu odpowiedniej ilości punktów gracze są nagradzani, zyskując większe uprawnienia. Na drugim poziomie w Galaktyce Andromedy główny bohater, cyborg, w przeszłości na Ziemi dzielny król Aleksander Macedoński, spotyka — m.in. — androida, który wcielił się w starożytności w postać faraona Ramzesa Wielkiego. Ten gotuje się już do przejścia na poziom trzeci.

Prezentowany tu utwór (o objętości ok. 80 ss znorm mpsu) autor ukończył w lutym 2011 r.

Ciąg dalszy przygód przywoływanych bohaterów znajdziesz w powieści tego autora, zatytułowanej „Bunt androidów”.

Polecane książki

21 kwietnia 1870 roku w Dilesi, mieście na beockim wybrzeżu, greccy rozbójnicy porywają czterech wysoko urodzonych Europejczyków, co staje się bezpośrednią przyczyną kryzysu na linii Grecja – Wielka Brytania. Po dziesięciu dniach mężczyźni zostają zamordowani. Wydarzenia te przeszły do historii jako...
Jedynym sposobem na pokonanie najniebezpieczniejszego wojownika Sithów może być sojusz z ciemną stroną.Dawny Mistrz Jedi - Hrabia Dooku rośnie w siłę. Jedi powoli słabną, a masakra na uchodźcach, którą dowodzi Dooku, jest jeszcze mocniejszym ciosem. W końcu Rada Jedi wydaje decyzję: Dooku musi zginą...
Angielka Poppy Ramsay i włoski arystokrata Luca Rainieri bardzo się kochają. Jednak Luca poślubia inną. Nieszczęśliwe małżeństwo wkrótce kończy samobójcza śmierć żony. Luca, pełen poczucia winy, postanawia już nigdy więcej się nie żenić. Siedem lat później Luca i Poppy spotykają...
URATUJE CIĘ TYLKO MILCZENIE Komisarz Anna Lindholm wyjeżdża do Włoch, porzucając bliskich. Chce skryć się przed światem wśród wąskich uliczek i kanałów Wenecji. Jednak nie tylko wspomnienia nie pozwalają jej odpocząć… W dniu rozpoczęcia karnawału Anna znajduje ciało tajemniczego gondoliera. Jego s...
„Kiedy i jak wynaleziono Ziemię Izraela” to kontynuacja fascynującej i kontrowersyjnej książki „Kiedy i jak wynaleziono naród żydowski”, w której profesor Shlomo Sand rozwija zarysowane wcześniej wątki i daje wykład na temat historii Ziemi Izraela. Samo pojęcie ...
E-book zawiera wyjaśnienia przepisów prawnych wraz ze wskazaniem odpowiedniej podstawy prawnej, z zakresu: - prawa w szkole - opieki nad dzieckiem - prawa w rodzinie - prawa w domu - prawa pracy - prawa na drodze - prawa konsumenta - prawa w sądzie - i  innych...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Edward Guziakiewicz

Edward GuziakiewiczKasandra

mi­kro­po­wieść SF

FRAGMENT

 

Rozdział pierwszy

Wy­ra­fi­no­wa­na apa­ra­tu­ra sklo­no­wa­ła zmy­sło­wą wo­jow­nicz­kę aż w trzech eg­zem­pla­rzach, po­sy­pa­ło się z ist­ne­go rogu ob­fi­to­ści, więc dwie za­chwy­ca­ją­ce młód­ki z tej nie­spo­dzie­wa­nej se­rii — jako zbęd­ne — mu­sia­ły tra­fić do pie­ca kre­ma­to­ryj­ne­go. Nie­ogar­nio­ny sys­tem po swo­je­mu ko­ry­go­wał błę­dy, któ­re po­peł­nił ktoś mi nie­zna­ny. W naj­bliż­szym hi­ber­na­to­rze spał trze­ci klon. Ostat­nia ko­pia się osta­ła. Sta­łem w na­boż­nym sku­pie­niu, nie na­ru­sza­jąc sa­kral­nej ci­szy stwo­rze­nia. Za­chłan­nie wpa­try­wa­łem się w uj­mu­ją­cą gład­ką twarz, ła­bę­dzią szy­ję, kształt­ne ra­mio­na i cu­dow­ne pier­si. Pierw­szy raz mia­łem do czy­nie­nia z in­nym an­dro­idem, a do tego płci żeń­skiej.

Ogrom­ny owal­ny ilu­mi­na­tor da­wał wi­dok na okry­tą płasz­czem at­mos­fe­ry pla­ne­tę i po­zna­czo­ny śla­da­mi ude­rzeń me­te­orów su­ro­wy księ­życ. Za pan­cer­ną ścia­ną pie­ca hu­cza­ło i strze­la­ło, jak­by mia­ło roz­nieść ge­ne­ra­tor na strzę­py, co do­wo­dzi­ło, że nisz­czo­ne żeń­skie klo­ny do­brze wy­po­sa­żo­no pod wzglę­dem mi­li­tar­nym. Sam też nie mo­głem na­rze­kać na za­bez­pie­cze­nia. W przy­pad­ku krań­co­we­go nie­po­wo­dze­nia ak­cji i ko­niecz­no­ści za­tar­cia wszyst­kich śla­dów by­łem w sta­nie znisz­czyć cały glob. Na szczę­ście, ni­g­dy tak się nie skom­pro­mi­to­wa­łem. Ra­dzi­łem so­bie i nie mu­sia­łem ucie­kać się do środ­ków nad­zwy­czaj­nych.

By­łem ter­mi­na­to­rem, dziec­kiem wy­so­ko roz­wi­nię­tej pro­te­ty­ki i in­ży­nie­rii ge­ne­tycz­nej, cy­bor­giem do za­dań spe­cjal­nych, wie­lo­funk­cyj­ną sa­mo­ist­ną świa­do­mo­ścią, zdol­ną do licz­nych wcie­leń i otrzy­mu­ją­cą przed każ­dą mi­sją ge­ne­tycz­nie nowe cia­ło, ale nie wie­dzia­łem, komu za­wdzię­czam ist­nie­nie. Nie zna­łem mo­co­daw­ców, mimo że wią­za­ły mnie z nimi ślu­by bez­względ­ne­go po­słu­szeń­stwa. Bu­dzo­no mnie co pe­wien czas, po­zo­sta­wia­jąc mi świe­tla­ną pa­mięć po­przed­nich uda­nych ak­cji na gwieź­dzi­stych szla­kach i wy­zna­cza­jąc nowe za­da­nia. Ta sama ma­syw­na ku­li­sta baza, z ze­wnątrz nie­wi­docz­na, ten sam ge­ne­ra­tor, lecz za każ­dym ra­zem doj­mu­ją­co inna rasa w ko­smo­sie…

Obec­ność Ka­san­dry mile mnie za­sko­czy­ła. Nie przy­pusz­cza­łem, że do­sta­nę ko­goś do po­mo­cy, bo­wiem do­tąd dzia­ła­łem w po­je­dyn­kę. Do­biegł koń­ca po­ra­nek stwo­rze­nia i otwo­rzy­ła oczy, a do hi­ber­na­to­ra ci­cho pod­pły­nę­ła ni­ska plat­for­ma z kom­ple­tem dam­skiej bie­li­zny. Wsty­dli­wie prze­nio­słem się do są­sied­niej gro­dzy, wy­wo­łu­jąc na wir­tu­al­nym ekra­nie dane do­ty­czą­ce przy­dzie­lo­nej mi part­ner­ki. Spraw­dzi­łem sto­pień zgod­no­ści. Się­gał dzie­więć­dzie­się­ciu sied­miu pro­cent, z cze­go wy­ni­ka­ło, że na­sze re­la­cje mo­gły mieć cha­rak­ter in­tym­ny. Przej­rza­łem inne pa­ra­me­try, z nie­po­ko­jem za­trzy­mu­jąc wzrok na wy­świe­tla­ją­cym się na czer­wo­no ostrze­że­niu „Nie­zna­ny błąd kodu”. Do­zna­łem olśnie­nia i po­ją­łem, dla­cze­go klo­no­wa­no ją kil­ka razy. Ge­ne­ra­tor usi­ło­wał stwo­rzyć wo­jow­nicz­kę bez błę­du. A sko­ro mu się to nie uda­ło, dał so­bie spo­kój, prze­rzu­ca­jąc na mnie obo­wią­zek upo­ra­nia się z kon­se­kwen­cja­mi.
Mu­sia­łem stłu­mić w so­bie za­chwyt part­ner­ką. To­wa­rzy­szą­cy mi w taj­nej mi­sji cy­borg mógł na­gle za­wieść, sta­wia­jąc mnie w sy­tu­acji bez wyj­ścia. Po­wi­nie­nem był mieć się na bacz­no­ści.

— Bę­dzie do­brze — gło­śno się po­cie­szy­łem, mi­mo­wol­nie od­chrzą­ku­jąc w zwi­nię­tą pięść. Za­wsze mi się uda­wa­ło. Tym nie­mniej po­czu­łem, że moje dło­nie zwil­got­nia­ły.

Była to już moja dzie­wią­ta in­ter­wen­cja, Ka­san­dry do­pie­ro pierw­sza. Ósma wią­za­ła się z wy­pra­wą w nie­zmie­rzo­ne głę­bi­ny oce­anu w bliź­nia­czym ukła­dzie Ga-a. Otrzy­ma­łem wów­czas cia­ło ogrom­ne­go mor­skie­go po­two­ra. Mia­łem do­paść wy­ty­po­wa­ną sa­mi­cę i ją za­płod­nić, a tym sa­mym prze­ka­zać jej per­fek­cyj­nie ob­ro­bio­ny ma­te­riał ge­ne­tycz­ny. Uda­ło mi się z tym upo­rać, jed­nak nie oby­ło się bez dłu­giej za­cie­kłej wal­ki z agre­syw­ny­mi sam­ca­mi, któ­re usi­ło­wa­ły prze­ści­gnąć in­tru­za z gwiazd w po­go­ni za wy­bran­ką. Po­my­śla­łem o pla­ne­cie, na któ­rą mia­łem się te­le­por­to­wać. O dzi­wo, do­brze zna­łem ją z dru­giej mi­sji. Wcie­li­łem się wów­czas w po­stać Alek­san­dra Ma­ce­doń­skie­go. Pro­wa­dzi­łem woj­ska prze­ciw Per­som, ga­lo­pu­jąc na cze­le ar­mii na ogni­stym Bu­ce­fa­le. W nie­ustan­nych pod­bo­jach do­tar­łem aż do In­dii. Ile cza­su mi­nę­ło od owych wy­da­rzeń? Po­rów­na­łem tam­tą wie­dzę o glo­bie z obec­ną. Upły­nę­ło prze­szło dwa ty­sią­ce lat.

— Cześć, go­le­mie! — z po­czu­ciem wyż­szo­ści rzu­ci­ła Ka­san­dra, kie­dy po­ra­dzi­ła so­bie z to­a­le­tą i zna­la­zła mnie, roz­glą­da­jąc się po po­miesz­cze­niach.

Wy­glą­da­ła na dzie­więt­na­ście lat i była odro­bi­nę wyż­sza ode mnie. Sam mia­łem trzy­dzie­ści sześć. Czar­ny ob­ci­sły kom­bi­ne­zon pod­kre­ślał jej smu­kłą syl­wet­kę. Ciem­ne lek­ko krę­cą­ce się wło­sy oka­la­ły twarz i się­ga­ły do ra­mion. Pa­so­wa­ła do roli ste­war­des­sy. Szczu­pła aż do prze­sa­dy, zdra­dza­ła nie­zwy­kłą spraw­ność fi­zycz­ną.

Koń­czy­łem mo­dy­fi­ko­wać mój pro­fil psy­chicz­ny. Mia­łem na to swo­je spo­so­by. Na wszel­ki wy­pa­dek ob­ni­ży­łem po­ziom przy­sto­so­wa­nia do part­ner­ki do osiem­dzie­się­ciu czte­rech pro­cent. To mi da­wa­ło prze­wa­gę w spra­wach uczu­cio­wych i po­zwa­la­ło być od­por­nym na jej wdzię­ki. Jako król Alek­san­der mia­łem pod do­stat­kiem ko­biet i nie śni­łem no­ca­mi o gład­kich dziew­czę­cych ło­nach. Ka­san­dra była ład­na, to fakt, ale mo­głem się bez niej obejść. Wcze­śniej­sze mi­sje na­uczy­ły mnie ostroż­no­ści.

— Mam na imię Apol­lo — spo­koj­nie od­rze­kłem, chcąc prze­ła­mać pierw­sze lody. — Cie­szę się, że bę­dzie­my ra­zem pra­co­wać.

— A ja nie! — od­szczek­nę­ła.

Pu­ści­łem mimo uszu tę im­per­ty­nen­cję. Po­my­śla­łem, że ktoś so­bie z nas za­kpił, na­rzu­ca­jąc nam grec­kie imio­na lub że za­le­ża­ło mu, bym nie za­po­mniał o roli dum­ne­go Alek­san­dra. W „Ilia­dzie” Ho­me­ra Ka­san­dra była cór­ką kró­la Troi, Pria­ma, a od Apol­la otrzy­ma­ła dar wiesz­cze­nia. Gdy od­rzu­ci­ła jego mi­łość, roz­go­ry­czo­ny syn Zeu­sa spra­wił, że prze­sta­no wie­rzyć jej wróż­bom. Jej po­ja­wie­nie się zwia­sto­wa­ło nie­szczę­ście.

— Ka­san­dra! — mruk­ną­łem, ze­śli­zgu­jąc się wzro­kiem na spor­to­we obu­wie. — Zmie­rzy­my się? — układ­nie za­pro­po­no­wa­łem. — Tuż obok jest sala tre­nin­go­wa. Ze zmien­ną gra­wi­ta­cją. Cie­ka­we, czy bę­dziesz lep­sza.

Mu­sia­ła być lep­sza. Wi­dzia­łem to w jej oczach. Dała się sku­sić, żeby po­ka­zać, że nade mną gó­ru­je.

W szat­ni prze­bra­li­śmy się w bia­łe luź­ne stro­je do ćwi­czeń. Cze­go by nie rzec o ge­ne­ra­to­rze, dbał o de­ta­le każ­dej ak­cji. Była zna­ko­mi­cie przy­go­to­wa­na do wal­ki wręcz i prze­ko­na­łem się o tym już w pierw­szych se­kun­dach star­cia. Oka­za­ła się dia­bel­nie szyb­ka i per­fek­cyj­na, a jej bosa sto­pa co rusz mi­ga­ła mi przed no­sem. Uwa­ża­łem, żeby nie do­stać w gło­wę lub w kro­cze. Bro­ni­łem się, kur­czo­wo szu­ka­jąc sła­bych stron. Przy­sto­so­wa­no ją do ak­cji w sta­bil­nym polu gra­wi­ta­cyj­nym. Zmien­ne wy­trą­ca­ło ją z rów­no­wa­gi i do­pro­wa­dza­ło do pa­sji. Wy­ko­rzy­sta­łem ten atut, kil­ka razy zwa­la­jąc ją z nóg. Sam da­łem się wresz­cie raz roz­ło­żyć na ło­pat­ki i zre­zy­gno­wa­ny ogło­si­łem ko­niec wal­ki. Roz­no­sił ją ten suk­ces. Kie­dy wy­cho­dzi­li­śmy z sali tre­nin­go­wej, zaj­rza­ła mi chłod­no w oczy i wark­nę­ła z po­gar­dą:

— Ta­kich jak ty za­ła­twiam jed­nym pal­cem!

Nie chcia­łem się z nią kłó­cić. Nie było o co.

— Świet­nie — ucie­szy­łem się ob­łud­nie. — To do­bry zwia­stun dla na­szej ak­cji.

 

Ge­ne­ra­tor prze­niósł nas na po­wierzch­nię pla­ne­ty. Dwa groź­ne anio­ły spa­dły na pe­ry­fe­ria Ga­lak­ty­ki Dro­gi Mlecz­nej. Zna­leź­li­śmy się w za­dba­nym i ru­chli­wym, ale nie­wiel­kim eu­ro­pej­skim mie­ście. Wi­ta­ło nas cie­płe ma­jo­we przed­po­łu­dnie. Zma­te­ria­li­zo­wa­łem się obok wo­jow­nicz­ki mię­dzy srebr­ny­mi świer­ka­mi i zie­lo­ny­mi mo­drze­wia­mi w za­la­nym słoń­cem uro­czym par­ku z czyn­ną fon­tan­ną. Ostroż­nie wyj­rze­li­śmy spo­mię­dzy krze­wów. Skie­ro­wa­na ku gó­rze ryba z brą­zu try­ska­ła wodą z otwar­te­go pyszcz­ka. Prze­szył mnie dreszcz emo­cji, jak za­wsze na po­cząt­ku ak­cji, któ­rej wy­ni­ku nie umia­łem do koń­ca prze­wi­dzieć.

Ka­san­dra sta­ła na lek­ko roz­sta­wio­nych no­gach, nie­uf­nie roz­glą­da­jąc się do­ko­ła. Zdu­miał ją roz­le­gły błę­kit nie­ba. Nikt z tu­tej­szych nie od­no­to­wał na­głe­go po­ja­wie­nia się przy­by­szy z gwiazd. Byli prze­cież do­sko­na­le upodob­nie­ni do przed­sta­wi­cie­li ga­tun­ku Homo sa­piens. Na ota­cza­ją­cych fon­tan­nę ła­wecz­kach sie­dzia­ły mło­de mat­ki przy wóz­kach dzie­cię­cych. Ba­wi­li się tu krzy­kli­wi mal­cy. Chłop­cy sza­le­li na de­sko­rol­kach. Usza­mi ło­wi­łem strzę­py roz­mów. Za­fa­scy­no­wa­na no­wym dla sie­bie oto­cze­niem wo­jow­nicz­ka obej­rza­ła się wresz­cie na mnie i dys­kret­nie po­ka­za­łem jej ręką kie­ru­nek. Mia­łem w gło­wie do­kład­ny plan mia­sta, więc nie mu­sia­łem ni­ko­go py­tać o dro­gę. Ze­szli­śmy z przy­cię­te­go traw­ni­ka na as­fal­to­wą ścież­kę i bez po­śpie­chu ru­szy­li­śmy w stro­nę ha­ła­śli­we­go cen­trum.

Wzdłuż han­dlo­wej uli­cy usy­tu­owa­ły się skle­py, puby i ka­wiar­nie, a ich wi­try­ny przy­cią­ga­ły uwa­gę mo­del­ki. Za­in­try­go­wał ją ele­ganc­ki za­kład fry­zjer­ski. Po­tem obuw­ni­czy. Ase­ku­ra­cyj­nie trzy­ma­ją­ca się mego boku, krzyk­nę­ła na­raz ra­do­śnie i opu­ści­ła mnie, zni­ka­jąc we wnę­trzu ma­ga­zy­nu z dam­ską odzie­żą. Za­trzy­ma­łem się, bacz­nie lu­stru­jąc per­spek­ty­wę uli­cy. Two­rzy­ły ją przy­le­ga­ją­ce do sie­bie kil­ku­pię­tro­we za­byt­ko­we ka­mie­ni­ce, róż­nią­ce się fa­sa­da­mi i ich or­na­men­ty­ką. Wci­ska­ły się mię­dzy nie no­wo­cze­sne bu­dyn­ki z be­to­nu, mar­mu­ru i szkła. Po obu stro­nach jezd­ni par­ko­wa­ły sa­mo­cho­dy oso­bo­we. Oczy­ma wy­obraź­ni uj­rza­łem sie­bie jako Alek­san­dra, ga­lo­pu­ją­ce­go tędy w peł­nym rynsz­tun­ku na czar­nym ru­ma­ku. Cza­sy się zmie­ni­ły i ra­ził­bym swo­im wy­glą­dem. Ko­bie­ty tej epo­ki kuso się ubie­ra­ły, nie my­śla­ły o na­kry­wa­niu głów w pu­blicz­nych miej­scach, a wło­sy mia­ły prze­waż­nie roz­pusz­czo­ne. Dzia­ła­ły na mnie jak ma­gnes po­nęt­ne młód­ki, po­ka­zu­ją­ce w ca­łej oka­za­ło­ści zgrab­ne nogi. Ob­ci­słe spód­nicz­ki le­d­wo co za­kry­wa­ły ich ape­tycz­ne ty­łecz­ki. W wi­try­nie wdzię­czy­ły się pla­sti­ko­we dam­skie ma­ne­ki­ny, pre­zen­tu­ją­ce let­nie kre­acje.

Nie wy­czu­łem za­gro­że­nia. Nikt nie dep­tał nam po pię­tach. Uspo­ko­jo­ny zaj­rza­łem do skle­pu, chcąc się zo­rien­to­wać, co strze­li­ło do gło­wy mo­jej ży­wej jak rtęć part­ner­ce.

Z jej szyi zwi­sał ja­skra­wy ha­waj­ski na­szyj­nik. Mie­rzy­ła pe­ru­ki, ro­biąc cu­dacz­ne miny przed lu­strem. Przy­zwy­cza­jo­na do ka­pry­sów usłuż­na eks­pe­dient­ka trzy­ma­ła ich w ręku cały pęk.

— Zo­bacz, pig­me­ju, je­stem blon­dyn­ką — ra­do­śnie za­wo­ła­ła. Była w swo­im ży­wio­le. — By­czo, nie?

Zdję­ła ją, za­mie­nia­jąc na afro z bu­rzą czar­nych lo­ków.

— Te­raz je­stem Mu­rzyn­ką z bu­szu! — ob­wie­ści­ła z en­tu­zja­zmem, cie­sząc się jak dziec­ko.

Nic nie rze­kłem, kry­tycz­nie oce­nia­jąc jej bła­zeń­skie po­pi­sy i z odro­bi­ną nie­po­ko­ju ze­zu­jąc w stro­nę in­nych klien­tek w skle­pie. Nie­po­trzeb­nie ro­bi­ła wo­kół sie­bie tyle ha­ła­su. Za­kła­da­ła ko­lej­ne, na cały głos się za­śmie­wa­jąc, naj­pierw z dłu­gi­mi dre­da­mi, na­stęp­nie rudą, wście­kle wi­śnio­wą, a póź­niej zie­lo­ną i nie­bie­ską.

Znu­dzi­ło się jej wresz­cie to non­sen­sow­ne za­ję­cie, piesz­czo­tli­wie prze­je­cha­ła ręką po wi­szą­cych na sto­ja­ku su­kien­kach z let­niej ko­lek­cji i ku mej uldze opu­ści­ła sklep, za­pew­nia­jąc eks­pe­dient­kę, że zno­wu tam zaj­rzy.

Na uli­cy zwró­ci­łem jej uwa­gę, że za­cho­wu­je się nie­sto­sow­nie. Była mało po­wścią­gli­wa i bra­ko­wa­ło jej do­brych ma­nier. Wy­dę­ła ze wzgar­dą war­gi. Nie na­le­ża­ło jej stro­fo­wać.

— Wy­pra­szam so­bie, ty za­ro­zu­mia­ły igno­ran­cie! — sko­czy­ła mi do gar­dła. — Je­stem naj­mą­drzej­sza, naj­pięk­niej­sza i wszyst­ko mi wol­no… — wark­nę­ła ze zło­ścią, in­stru­ując mnie jak tę­pa­ka. — Je­steś tyl­ko do­dat­kiem do mnie, więc nie pod­ska­kuj. I na­ucz się, że ja tu rzą­dzę!

Śmier­tel­nie ob­ra­żo­na, w tem­pie iście sprin­ter­skim po­gna­ła do przo­du. Omal nie stra­to­wa­ła ku­le­ją­ce­go sta­rusz­ka z la­ską. Na szczę­ście, bie­dak od­zy­skał rów­no­wa­gę. Do­bie­gła do po­bli­skie­go skrzy­żo­wa­nia i na­gle się za­trzy­ma­ła. Za­wró­ci­ła, prze­ję­ta fra­pu­ją­cą ją my­ślą. Zro­bi­ła się słod­ka jak miód. Zła­pa­ła mnie przy­mil­nie pod rękę i gar­biąc się, żeby być niż­szą, kon­spi­ra­cyj­nie szep­nę­ła mi do ucha:

— Tu nic nie dają za dar­mo, wy­obraź so­bie, po­trzeb­ne są pie­nią­dze!

Po­ła­sko­ta­ła mnie swo­imi wło­sa­mi. Wy­ko­rzy­sta­łem tę oka­zję i piesz­czo­tli­wie klep­ną­łem ją w po­śla­dek. Nie pro­te­sto­wa­ła.

— Masz ra­cję, ro­zej­rzyj­my się za ban­ko­ma­tem — od­rze­kłem. — Mu­si­my któ­ryś ob­ro­bić.

Mia­łem opa­no­wa­ne róż­ne spo­so­by szyb­kie­go po­zy­ski­wa­nia fun­du­szy, ale ten wy­da­wał mi się naj­ła­twiej­szy. A poza tym mo­głem za­bły­snąć przed dziew­czy­ną.

Ban­ko­ma­ty słu­ży­ły do wy­pła­ty go­tów­ki za po­mo­cą kar­ty ma­gne­tycz­nej. Oczy­wi­ście, nie dys­po­no­wa­łem praw­dzi­wą kar­tą, lecz nie sta­no­wi­ło to dla mnie żad­nej prze­szko­dy. Od cze­go mia­ło się wy­spe­cja­li­zo­wa­ne koń­czy­ny?

— Tu! — usłuż­nie po­ka­za­ła oszklo­ną ka­bi­nę. We­szła za mną do środ­ka, za­my­ka­jąc drzwi. Po­czu­łem na kar­ku jej od­dech. Prze­ci­snę­ła się bli­żej, żeby le­piej wi­dzieć.

Te przy­dat­ne au­to­ma­tycz­ne urzą­dze­nia po­sia­da­ły ka­se­ty no­mi­na­ło­we. Nie trze­ba było łą­czyć się z ban­kiem, żeby prze­jąć nad nimi kon­tro­lę. Przy­ło­ży­łem kciuk do oświe­tlo­nej szcze­li­ny, bły­ska­wicz­nie wdzie­ra­jąc się do czyt­ni­ka, mo­du­łu szy­fru­ją­ce­go i mo­du­łu de­po­zy­tu. Mój pa­lec prze­kształ­cił się w wir­tu­al­ną kar­tę, po­zwa­la­ją­cą bez­ko­li­zyj­nie pod­piąć się do sys­te­mu.

Mo­ni­tor za­mi­gał i po­ja­wi­ły się na nim ko­lej­ne na­pi­sy. Po­tem wir­tu­al­na kar­ta wró­ci­ła, przez chwi­lę ja­rząc się na koń­cu mego kciu­ka. Po­słusz­ny ban­ko­mat szczęk­nął i wy­su­nął się z nie­go plik bank­no­tów euro o wy­so­kich no­mi­na­łach.

— Wi­taj w świe­cie biz­ne­su! — dum­ny z sie­bie mruk­ną­łem do Ka­san­dry.

Wo­jow­nicz­ka z nie­do­wie­rza­niem przy­glą­da­ła się ule­ga­ją­ce­mu me­ta­mor­fo­zie kciu­ko­wi. Na krót­ko zje­cha­ła wzro­kiem na mój roz­po­rek, jak­by się za­sta­na­wia­jąc, czy z tym, co kry­ję w spodniach po­tra­fię wy­czy­niać po­dob­ne cuda. Po­tem nie od­ry­wa­ła już za­chłan­ne­go wzro­ku od bank­no­tów.

Wy­do­sta­li­śmy się z ka­bi­ny. Od­li­czy­łem czte­ry i jej po­da­łem. Zła­pa­ła i dzier­żąc je w dło­ni wy­sko­czy­ła jak ko­szy­karz w górę.

— Hura! — wrza­snę­ła, zwra­ca­jąc na sie­bie uwa­gę prze­chod­niów.

Z roz­ma­chem wy­rzu­ci­ła je w po­wie­trze i po­fru­nę­ły jak je­sien­ne li­ście. Bły­ska­wicz­nie je po­ła­pa­ła, nie po­zwa­la­jąc opaść na chod­nik.

— Spo­koj­nie! — usi­ło­wa­łem ją po­ha­mo­wać.

Nie słu­cha­ła. Była żywą rtę­cią.

— Za­cze­kaj na mnie w ho­te­lu, tra­fię! — wy­pa­li­ła. Po­gna­ła na zła­ma­nie kar­ku, gi­nąc w la­bi­ryn­cie skle­pów pa­wi­lo­nu han­dlo­we­go. Zni­kła jak kam­fo­ra.

Przed­sio­nek ho­te­lu Man­hat­tan był gu­stow­nie urzą­dzo­ny. Za­uwa­ży­łem wej­ście do re­stau­ra­cji, a tak­że scho­dy do kry­ją­ce­go się w pod­zie­miach lo­ka­lu roz­ryw­ko­we­go o na­zwie Ni­ght Club. Na po­kry­tych wy­twor­ną ta­pe­tą ścia­nach wid­nia­ły w ra­mach płót­na tu­tej­szych ar­ty­stów ma­la­rzy. Usia­dłem w bu­fia­stym fo­te­lu, bio­rąc do ręki le­żą­cą ga­ze­tę i co rusz ze­zu­jąc w stro­nę oszklo­nych drzwi. Roz­ło­ży­łem ją, uda­jąc, że czy­tam i od­da­jąc się nie­po­ko­ją­cym roz­my­śla­niom nad zle­co­nym mi za­da­niem.

Było ono po­dej­rza­nie ła­twe, a przy tym dziw­nie ni­ja­kie. Nie wy­ma­ga­ło spe­cjal­nych za­cho­dów, do­świad­cze­nia i wpra­wy, więc nie poj­mo­wa­łem, cze­mu obar­czo­no nim sta­re­go wygę, któ­ry prze­tarł w sa­mot­no­ści wie­le ko­smicz­nych szla­ków. Mógł się z nim upo­rać po­cząt­ku­ją­cy an­dro­id, sta­wia­ją­cy pierw­sze kro­ki w na­szym fa­chu. Po­nad­to nie ro­zu­mia­łem, dla­cze­go przy­dzie­lo­no mi do po­mo­cy sza­le­ją­cą part­ner­kę, któ­ra my­śla­ła o wszyst­kim, tyl­ko nie o cze­ka­ją­cej ją ak­cji. Gdy so­bie to uświa­do­mi­łem, prze­szył mnie dreszcz. Może ko­muś wy­żej za­wist­nie za­le­ża­ło, że­bym się wresz­cie po­śli­zgnął? Nie mia­łem po­ję­cia, komu mo­głem się na­ra­zić i kto chciał­by zło­śli­wie pod­ło­żyć mi nogę. Do­tąd szło mi gład­ko, wy­du­ma­ni bo­go­wie mi sprzy­ja­li, mia­łem na swo­im kon­cie dzie­więć­set osiem­dzie­siąt pięć punk­tów, naj­wię­cej, bo bli­sko czte­ry­sta za mi­sję Alek­san­dra Wiel­kie­go. Oko­ło trzy­stu otrzy­ma­łem za wy­pra­wę na glo­by i księ­ży­ce Teo­rio­nów. Tam do­pie­ro trze­ba było się gim­na­sty­ko­wać! Na ich ma­cie­rzy­stej pla­ne­cie, Ma­mo­rii, spę­dzi­łem bli­sko pół roku, sta­jąc na gło­wie, żeby nie dać się zde­kon­spi­ro­wać. W me­tro­po­liach na każ­dym kro­ku „prze­świe­tla­no” bo­wiem prze­chod­niów i klien­tów. Wy­ma­ga­ły tego zu­ni­fi­ko­wa­ne sys­te­my płat­no­ści, zwią­za­ne z ko­mu­ni­ka­cją, han­dlem, ga­stro­no­mią, roz­ryw­ką, opie­ką me­dycz­ną i Bóg wie, czym jesz­cze. Nie mo­głem ko­rzy­stać — mię­dzy in­ny­mi — z usług o bar­dzo wy­so­kim po­zio­mie in­te­rak­tyw­no­ści. Ich mul­ti­ki­no było zna­ko­mi­te i prze­no­si­ło w świat nie­omal re­al­ny, ale w cza­sie se­an­su zo­stał­bym zde­ma­sko­wa­ny. Nie wol­no mi było men­tal­ne kre­ować na­by­wa­nych ar­ty­ku­łów i mu­sia­łem po­prze­sta­wać na go­to­wych wzor­cach. Wpadł­bym po uszy, gdy­by do­brał się do mnie au­to­mat me­dycz­ny i pró­bo­wał zba­dać mnie lub udzie­lić pierw­szej po­mo­cy. Teo­rio­nie mie­li szmer­gla na punk­cie do­brej or­ga­ni­za­cji, ładu i po­rząd­ku. Osią­gnę­li znacz­nie wyż­szy niż Zie­mia­nie po­ziom roz­wo­ju, jako tako ra­dzi­li so­bie z gra­wi­ta­cją i bez tru­du po­ru­sza­li się po wła­snym ukła­dzie so­lar­nym.

— Ta­kie ko­le­je losu — mruk­ną­łem, prze­wra­ca­jąc za­dru­ko­wa­ne stro­ni­ce ga­ze­ty.

Wró­ci­łem my­śla­mi do mego za­da­nia. Ile mo­głem do­stać za dzie­wią­tą ak­cję? Nie­wie­le, naj­wy­żej dzie­sięć, dwa­dzie­ścia punk­tów. Po­le­co­no mi upro­wa­dzić jed­ne­go z dy­plo­ma­tów i za­po­wia­da­ło się, że po­zo­sta­nę tu nie dłu­żej niż dwie doby. Nad­szedł pią­tek, za­czy­nał się week­end i po­li­tyk sta­rym zwy­cza­jem wra­cał do ro­dzin­ne­go mia­sta. W so­bo­tę miał w pla­nie wi­zy­tę u den­ty­sty. Wy­star­czy­ło za­cze­kać w pa­wi­lo­nie usług me­dycz­nych, tam do­paść go i nie­po­strze­że­nie za­ssać do prze­no­śne­go to­ru­sa. Kie­dy wkła­da­łem rękę do kie­sze­ni spodni, wy­czu­wa­łem pod pal­ca­mi to przy­po­mi­na­ją­ce bran­so­le­tę urzą­dze­nie. Spraw­nie kon­den­so­wa­ło ma­te­rię, nie na­ru­sza­jąc jej struk­tur. Mie­ści­ło na­wet sło­nia. Słu­ży­ło po­nad­to do ko­mu­ni­ko­wa­nia się z ge­ne­ra­to­rem. Co kil­ka go­dzin przy­kła­da­łem pa­lec do le­d­wo zna­czą­ce­go się na po­wierzch­ni wy­brzu­sze­nia, prze­sy­ła­jąc ci­chą re­la­cję z prze­bie­gu mi­sji. Za­leż­nie od ro­dza­ju wy­ko­ny­wa­ne­go za­da­nia do sta­łe­go kon­tak­tu z ge­ne­ra­to­rem słu­ży­ły też inne urzą­dze­nia, za­zwy­czaj przy­po­mi­na­ją­ce drob­ne ga­dże­ty.

— Sło­nie! — miauk­ną­łem. Po­bie­głem my­śla­mi do In­dii. Te po­tęż­ne zwie­rzę­ta ro­bi­ły wra­że­nie na mo­ich dziel­nych wo­ja­kach. Łby mia­ły mniej­sze niż sło­nie afry­kań­skie, cio­sy też, ale im­po­no­wa­ły wiel­ko­ścią. Po­ru­sza­ły się nad­zwy­czaj spraw­nie, szyb­ko, nie­mal bez­gło­śnie i pra­wie nie zo­sta­wia­jąc śla­dów. Nie­ła­two było prze­bić ich po­marsz­czo­ną skó­rę o znacz­nej gru­bo­ści, a rzut dzi­dą nie wy­star­czał.

Wsta­łem i zbli­ży­łem się do ulo­ko­wa­ne­go w holu kio­sku, żeby ku­pić port­fel na zwę­dzo­ne przed kwa­dran­sem bank­no­ty. Do­pie­ro gdy za­trzy­ma­łem się przed wą­ską ladą, uzmy­sło­wi­łem so­bie, że je­den taki mam już w kie­sze­ni ma­ry­nar­ki. Się­gną­łem ze zdu­mie­niem ręką i go wy­do­by­łem. Świe­cił no­wo­ścią. Kry­ły się w nim oprócz do­wo­du oso­bi­ste­go dwie zgrab­ne kar­ty kre­dy­to­we.

— Do dia­bła! — zgrzyt­ną­łem zę­ba­mi. Ze zgro­zą po­ją­łem, że nie mu­sia­łem wła­my­wać się do ban­ko­ma­tu. Pod wpły­wem Ka­san­dry za­czy­na­łem po­peł­niać kar­dy­nal­ne błę­dy. Była to ko­lej­na zła wróż­ba na naj­bliż­sze dni.

Mo­del­ka wresz­cie się po­ja­wi­ła. Bły­ska­wicz­nie upodob­ni­ła się do tu­tej­szych na­sto­la­tek. Mia­ła na so­bie wście­kle ob­ci­słe dżin­sy, nie poj­mo­wa­łem, jak zdo­ła­ła się w nie wbić, ciem­no­nie­bie­ską pod­ko­szul­kę, jak na mój gust na­zbyt mę­ską, nie­mniej pod­kre­śla­ją­cą jej kształt­ne pier­si, zaś na no­sie duże ciem­ne oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne. Za nią cią­gnął nie­roz­gar­nię­ty tę­ga­wy blon­dyn w ja­snej ko­szul­ce polo w po­zio­me pasy, wy­glą­da­ją­cy na osiem­na­ście lat. Z prze­ję­ciem tar­gał jej za­ku­py.

Zi­gno­ro­wa­łem tego chłyst­ka. Pod­nio­słem się, szczę­śli­wy, że wresz­cie na­de­szła i pod­sze­dłem do blon­dyn­ki, pi­łu­ją­cej so­bie pa­znok­cie za kon­tu­arem re­cep­cji.

— Dzień do­bry! Ro­bi­łem re­zer­wa­cję dla dwóch osób, Wa­gner i Fi­scher — układ­nie rze­kłem, po­da­jąc jej pla­sti­ko­wą kar­tę iden­ty­fi­ka­cyj­ną. — Sta­ra­łem się, by ak­cent zdra­dzał cu­dzo­ziem­ca. To skut­ko­wa­ło w tej czę­ści Eu­ro­py.

Zaj­rza­ła do kom­pu­te­ra, stu­ka­jąc w kla­wi­sze.

— Apol­lo? — zdzi­wi­ła się. Moje na­zwi­sko nie szo­ko­wa­ło.

Kiw­ną­łem gło­wą.

— Ro­dzi­ce mie­li ho­pla na punk­cie mi­to­lo­gii — gład­ko się wy­tłu­ma­czy­łem.

— Dwu­oso­bo­wy? — spy­ta­ła, sta­ra­jąc się, by jej głos miał pro­fe­sjo­nal­ne brzmie­nie.

— Jak naj­bar­dziej, na dwie doby.

— Nic z tego — za­pe­rzy­ła się Ka­san­dra, wtrą­ca­jąc się do roz­mo­wy. — Chcę je­dyn­kę! — nie­ustę­pli­wie za­żą­da­ła.

Nie­znacz­ny ruch ręki, pod któ­rą kry­ły się bank­no­ty, prze­są­dził o wy­ni­ku tego star­cia.

— Mamy dwie je­dyn­ki po­łą­czo­ne drzwia­mi — re­cep­cjo­nist­ka bla­do się uśmiech­nę­ła.

Bank­no­ty po­wę­dro­wa­ły w jej stro­nę.

— Resz­ty nie trze­ba! — od­po­wie­dzia­łem, za­bie­ra­jąc klu­cze.

Po­ko­je były wy­god­ne i ład­ne. Sty­lo­we ma­ho­nio­we me­ble świe­ci­ły no­wo­ścią. Róż­ne to­na­cje błę­ki­tu kon­tra­sto­wa­ły z ja­sno­żół­ty­mi ścia­na­mi. Spraw­dzi­łem łóż­ko, pa­da­jąc na nie ca­łym cia­łem. Ka­san­dra rzu­ci­ła na ławę re­kla­mów­ki z za­ku­pa­mi i od razu przy­pię­ła się do tych nie­szczę­snych drzwi.

— Mu­szą być za­mknię­te, masz się po­sta­rać, wred­ny an­dro­idzie! — wład­czo za­rzą­dzi­ła.

Nie­chęt­nie wsta­łem i z miną do­świad­czo­ne­go ślu­sa­rza obej­rza­łem je z obu stron.

— Jest klam­ka, na­wet ład­na, jed­nak nie ma zam­ka — ob­ja­śni­łem ze sto­ic­kim spo­ko­jem.

Przy­ję­ła to z nie­sma­kiem.

— Ale z cie­bie łaj­za — wy­dę­ła brzyd­ko usta. — Je­śli otwo­rzysz je bez pu­ka­nia, to ci urwę gło­wę — za­gro­zi­ła. — Wy­lą­du­jesz w par­ku sztyw­nych!

— Zgo­da — po­tul­nie od­rze­kłem.

— To zwa­laj stąd, nie­udacz­ni­ku — po­ka­za­ła mi pal­cem. — I to już. Mu­szę się prze­brać.

Wy­co­fa­łem się i za­trza­snę­ła te nie­szczę­sne bra­my raju. Po mi­nu­cie jed­nak je otwo­rzy­ła. Wpa­ro­wa­ła do mnie w strin­gach, świe­cąc go­ły­mi pier­sia­mi.

— Mam za mało kasy!

Z wra­że­nia za­schło mi w ustach. Szmal to szmal! Bez sło­wa wy­cią­gną­łem port­fel i od­da­łem jej wszyst­ko, co mia­łem. Tym ra­zem nie pod­sko­czy­ła w górę i nie krzyk­nę­ła „Hura!” Od­wró­ci­ła się i ode­szła, skwa­pli­wie li­cząc bank­no­ty. Po­tem przy­po­mnia­ła so­bie o otwar­tych drzwiach.

— Pój­dzie­my ra­zem na obiad? — przy­mil­nie za­py­ta­łem. — Wy­pa­da po­znać se­kre­ty tu­tej­szej kuch­ni. Po­dob­no ser­wu­ją tu świet­ne że­ber­ka.

Po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą.

— Nie mam za­mia­ru się opy­chać, precz z ka­lo­ria­mi — po­wie­dzia­ła ta­kim to­nem, jak­by mia­ła w pla­nie in­ten­syw­ną ku­ra­cję od­chu­dza­ją­cą. Wcią­gnę­ła przez gło­wę bluz­kę, za­sła­nia­jąc wresz­cie te nie­szczę­sne pier­si. — Kup dwie duże bu­tel­ki wody mi­ne­ral­nej, to mi wy­star­czy — wład­czo roz­ka­za­ła.

Mimo że mi­nę­ło dwa ty­sią­ce lat, na­dal czu­łem się kró­lem i nie po­cią­ga­ła mnie rola słu­gi. Nie za­mie­rza­łem po­zwo­lić, by mną po­mia­ta­ła.

— Mo­gła­byś sama sko­czyć do mar­ke­tu. Cho­ciaż nie! — w mig się spo­strze­głem. Od­na­la­złem ukry­tą w drew­nia­nej obu­do­wie lo­dów­kę, a w niej bu­tel­ki z ga­zo­wa­ną wodą. Wy­ją­łem jed­ną, od­krę­ci­łem gwin­to­wa­ną na­kręt­kę, syk­nę­ło i po­ja­wi­ły się bą­bel­ki, a po­tem ostroż­nie na­la­łem do szklan­ki. — Nie pój­dę na obiad, też się obę­dę — prze­cią­gną­łem się z ulgą, aż mi strze­li­ły ko­ści. — Wy­bio­rę się na spa­cer, ro­zej­rzę po mie­ście i wdep­nę do bi­blio­te­ki.

Opu­ści­łem prze­bie­ra­ją­cą się Ka­san­drę i pa­rad­nie wy­ście­ła­ny­mi scho­da­mi zsze­dłem do holu. Nie sły­sza­łem ude­rzeń ob­ca­sów o stop­nie. Wy­po­sa­żo­ne ze sma­kiem ho­te­lo­we wnę­trza ro­bi­ły na mnie wra­że­nie. Dba­no o kom­fort w tej epo­ce. Do­sta­tek i świet­ność prze­ja­wia­ły się na każ­dym kro­ku i nie były za­re­zer­wo­wa­ne dla eli­ty.

Kie­dy zna­la­złem się na uli­cy i owiał mnie cie­pły ma­jo­wy wiatr, za­czą­łem ża­ło­wać, że nie wzią­łem dwóch od­dziel­nych po­koi. Nie mu­siał­bym ocie­rać się o roz­ka­pry­szo­ną part­ner­kę i wy­słu­chi­wać jej bred­ni. Jed­nak po krót­kim na­my­śle do­sze­dłem do wnio­sku, że do­brze zro­bi­łem. Le­piej było mieć tę wred­ną dia­bli­cę pod kon­tro­lą. Li­cho nie spa­ło.

(…)