Strona główna » Humanistyka » Kiedy wybuchnie wojna? 1938. Studium kryzysu

Kiedy wybuchnie wojna? 1938. Studium kryzysu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66232-68-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kiedy wybuchnie wojna? 1938. Studium kryzysu

Brudne intrygi polityczne, wielkie spektakle propagandowe, zawiła walka wywiadów i perfidne kampanie prowadzone na łamach prasy. To książka o kulisach uprawiania polityki. Autor przedstawia w niej modelowy przypadek sytuacji, gdy w imię ratowania pokoju Europa uczyniła milowy krok w kierunku katastrofalnej wojny.

Polecane książki

Zbiór ośmiu baśni mistrzów pióra literatury dziecięcej zawiera utwory: Kwiat paproci, Historia małej Nefry i jej ulubieńca Pepa, grzeczność wynagrodzona, bajka o kurce i koguciku, królewna gęsiarka, jelonek, bajka, dzień sądu ostatecznego....
Kontynuacja "Sagi rodu Forsyte’ów", pasjonującego cyklu powieściowego, który przyniósł Johnowi Galsworthy’emu literacką Nagrodę Nobla. Wielka epicka opowieść o angielskich wyższych sferach przełomu XIX i XX wieku. "Koniec rozdziału" to ostatnia trylogia powieściowa poświęcona rodzinie Forsyte’ów. Sk...
Zapraszamy do lektury zamieszczonych w książce materiałów. Ich celem jest wszechstronna i kompetentna pomoc w uzyskaniu wiedzy o problemach, stanowiskach i koncepcjach wypracowanych w filozofii europejskiej począwszy od starożytnej Grecji aż po czasy najnowsze, ale także szkoła krytycznego myślenia....
Wydawało się, że Natak - bóg i zabójca bogów został zgładzony. Ale nie, Asteriusz – Bóstwo Dobra i Czasu pamięta go, a więc przetrwał. Bogowie są przekonani, że gdy odrodzi się, zgładzi ich, dlatego podejmują decyzję o udaniu się dwóch z nich 9 tysięcy lat wcześniej, tam gdzie czas został przerwany....
Obecne wydanie zostało przygotowane przez firmę Inpingo w ramach akcji „Białe Kruki na E-booki”. Utwór poddano modernizacji pisowni i opracowaniu edytorskiemu, by uczynić jego tekst przyjaznym dla współczesnego czytelnika.Edward Lubowski (1837–1923) był polskim pisarzem nurtu pozytywistycznego. U...
Przyczyny uzasadniające przerwanie urlopu muszą być ważne. Tylko pracodawca, przełożony wie, kto i za co jest odpowiedzialny na danym stanowisku. Sytuacje, w których właśnie urlopowany pracownik jest niezastąpiony to np. nagła choroba innego pracownika, awaria specjalistycznego sprzętu, kontrola jak...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Piotr M. Majewski

Dla Anity i Maćka z podziękowaniem
za wszystkie rozmowy

31 grudnia 1937 roku, piątek, Brno

„LIDOVÉ NOVINY”

Horoskop dla Europy, który ukazał się w sylwestrowym wydaniu największego czechosłowackiego dziennika, sporządzony przez znanego francuskiego astrologa Maurice’a Privata, brzmiał niezbyt krzepiąco: w nowym roku stary kontynent czekają głównie niebezpieczne wstrząsy, niepokoje i konflikty. W Niemczech już w marcu należy się spodziewać przewrotu pałacowego; Hitler popadnie w obłęd, ociemnieje (jak przydarzyło mu się już w 1918 roku) i zostanie odizolowany od świata w swoim alpejskim gnieździe. Władzę w Rzeszy spróbuje przejąć Göring, ale zostanie przechytrzony przez demonicznego Goebbelsa, perfekcyjnie manipulującego nastrojami mas. Zamęt i rozlew krwi czekają również Włochy. Duce poważnie zachoruje i przejdzie duchową przemianę, zwracając się ku mistycyzmowi; reżim faszystowski przetrwa jednak, skonsolidowany przez bliżej jeszcze nieznaną, wybitną postać. W Austrii naziści po raz kolejny pokuszą się bezskutecznie o zamach stanu. W Wielkiej Brytanii pod wpływem niepowodzeń na arenie międzynarodowej upadnie konserwatywny rząd Neville’a Chamberlaina. Francja pogrąży się w odmętach afer finansowych oraz konfliktów społecznych i politycznych, czemu towarzyszyć będą wielkie katastrofy kolejowe i lotnicze; do władzy dojdzie dzięki temu Pierre Laval. Związek Radziecki, nadal wstrząsany wielkimi czystkami, wplącze się na dodatek w długotrwałą, wyczerpującą wojnę z Japonią. Polskę czeka konflikt z Niemcami o Gdańsk i poważna choroba marszałka Śmigłego-Rydza.

Gwiazdy nie wróżyły również najwidoczniej nic dobrego Czechosłowacji, bo gazeta stwierdziła enigmatycznie, że gdyby wierzyć horoskopowi Privata bez zastrzeżeń, lepiej byłoby w ogóle do niego nie zaglądać. „My, filar polityki mocarstw zachodnich w Europie, ponoć zachwiejemy się poważnie” – zdradzała jedynie, natychmiast uspokajając jednak czytelników, że „krytyczne dla świata dni przeciągną ponad naszym krajem tak samo bez następstw jak tyle razy podczas dwudziestu lat niepodległej egzystencji”[1].

Aczkolwiek „Lidové noviny” skomentowały horoskop z przymrużeniem oka, dając wyraźnie do zrozumienia, że traktują go najwyżej jak element sylwestrowej zabawy, wróżby Privata niczym w krzywym zwierciadle odbijały najprawdziwsze lęki i nadzieje milionów Europejczyków. Niepewność, co przyniesie nowy rok, wyczuwało się również nad Wełtawą. Za dziesięć miesięcy Republika Czechosłowacka miała obchodzić okrągłą, dwudziestą rocznicę powstania. Radość zbliżającego się jubileuszu mąciły jednak ciemne chmury niepowstrzymanie gromadzące się na nieboskłonie światowej polityki. W powietrzu wisiał wielki międzynarodowy kryzys. Aby to dostrzec, nie potrzeba było jasnowidza; wystarczyło uważnie czytać gazety.

*

Czechosłowacja narodziła się, podobnie jak Polska, późną jesienią 1918 roku. Stało się to możliwe dzięki I wojnie światowej i klęsce Austro-Węgier, sędziwej i majestatycznej, lecz zupełnie niewydolnej monarchii będącej zlepkiem kilkunastu narodów, które niejednokrotnie dużo bardziej nienawidziły siebie nawzajem niż stojących naprzeciw nich w okopach Rosjan, Włochów czy Serbów. W takiej sytuacji znajdowali się między innymi Czesi i Słowacy. Rozpad państwa Habsburgów, rządzonego przez austriackich Niemców i Węgrów, stał się dla nich szansą na zbudowanie własnej, niepodległej Republiki.

Była ona pod pewnymi względami eksperymentem. W przeciwieństwie do Polski Czechosłowacja nie odzyskiwała niepodległości, lecz uzyskiwała ją po raz pierwszy – państwo takie nigdy wcześniej nie istniało. Co więcej, jego dwa główne komponenty – Czechy i Słowacczyzna – nie miały ze sobą wiele wspólnego poza bliskim pokrewieństwem języków, którymi posługiwała się słowiańska większość ich mieszkańców. Od ponad tysiąca lat pierwszy obszar znajdował się w orbicie wpływów świata niemieckiego, drugi zaś tak nieodłącznie przynależał do Królestwa Węgier, że nie miał nawet własnej nazwy ani historycznie ustalonych granic. W obu częściach nowo narodzonego kraju nowością był jego republikański ustrój, którym zastąpiono monarchię, aby tchnąć w ten sposób w mieszkańców ducha jedności i nowoczesności.

Czechom i Słowakom udało się doskonale wykorzystać krótką koniunkturę, która nastała dla małych narodów Europy Środkowej i Wschodniej po zakończeniu I wojny światowej. Z konferencji pokojowej w Paryżu w 1919 roku Czechosłowacja wyłoniła się jako państwo średniej wielkości o korzystnie wytyczonych granicach i bardzo dobrych notowaniach wśród zwycięskich mocarstw. W niemałej mierze przyczyniło się do tego kilkadziesiąt tysięcy czeskich i słowackich żołnierzy, którzy w czasie wojny walczyli ochotniczo po stronie ententy, a jeszcze bardziej kilku polityków umiejętnie zabiegających w zachodnich stolicach o prawo do samostanowienia dla Czechów i Słowaków.

Za ten spektakularny sukces Czechy zapłaciły przewlekłymi konfliktami z państwami ościennymi. Węgry nie chciały pogodzić się z faktem, że Czechosłowacja zabrała im Słowację i Ruś Zakarpacką, jak nazywały się teraz ich dawne ziemie na północ od Dunaju i Ipoli. Polska miała pretensje o zagarnięcie najlepiej rozwiniętej części Śląska Cieszyńskiego, od nazwy granicznej rzeki potocznie określanej jako Zaolzie. Weimarskie Niemcy, największy sąsiad Republiki, nie toczyły z nią wprawdzie sporów terytorialnych, ale im z kolei nie były w smak jej wersalski rodowód i symbiotyczna współpraca z Francją.

Na stosunkach z każdym z tych trzech sąsiadów kładła się cieniem kwestia mniejszości narodowych, które znalazły się po wojnie w granicach Czechosłowacji wbrew własnej woli, a więc – jak uważały – z pogwałceniem prawa do samostanowienia, oszukańczo zaoferowanego przez zwycięzców wyłącznie własnym klientom. Najliczniejszą z nich – ponad 20 procent mieszkańców Republiki – byli Niemcy (nie do końca precyzyjnie nazywani „sudeckimi”, bo w rzeczywistości zamieszkiwali znacznie większe obszary Czech i Moraw) – doskonale zorganizowani i dobrze wykształceni; w ich rękach znajdowała się spora część czechosłowackiego przemysłu. Gdy powstawała Republika, próbowali oderwać się od niej i przyłączyć do Austrii lub Niemiec. Ponieważ im się to nie udało, przez kilka następnych lat ostentacyjnie ją bojkotowali. Nawet nie ukrywali, że czekają na kolejny międzynarodowy kryzys, który wymaże Czechosłowację z mapy Europy. Ten jednak długo nie nadchodził.

Południe Słowacji i Rusi Zakarpackiej zamieszkiwali Węgrzy. Ich liczba na początku lat 20. przekraczała siedemset pięćdziesiąt tysięcy, co odpowiadało 15 procentom ogółu obywateli Republiki. Byli przeważnie średniozamożnymi rolnikami, choć zdarzali się też wśród nich, podobnie jak wśród czeskich Niemców, bajecznie bogaci arystokraci mieszkający we wspaniałych pałacach, których nie powstydziłby się niejeden europejski monarcha. Szlachetnie urodzeni wielcy właściciele ziemscy mieli szczególne powody, aby nienawidzić Czechosłowacji, bo zafundowała im bolesną reformę rolną, lecz reszta Węgrów była nastawiona względem Republiki równie niechętnie – obwiniali ją o rozbiór swojej prawdziwej madziarskiej ojczyzny.

Niewiele lepsze nastroje panowały wśród Polaków mieszkających na uprzemysłowionym Śląsku Cieszyńskim. Było ich tylko siedemdziesiąt tysięcy, przeważnie robotników i małorolnych chłopów, ale podobnie jak Niemcy i Węgrzy uważali, że traktuje się ich w Republice jak obywateli drugiej kategorii. Także wobec nich władzom czechosłowackim, zwłaszcza tym niższego szczebla, zdarzało się bowiem stosować małostkowe szykany. Kogoś zwolniono z pracy na kolei, a na jego miejsce przyjęto Czecha, komuś innego postawiono przed wyborem: nie awansujesz, jeśli nie poślesz dzieci do czeskiej szkoły. I chociaż w ogólnym rozrachunku Republika prowadziła względnie liberalną politykę względem mniejszości narodowych, przyjmowały one za oczywistość płynące z tego korzyści, długo rozpamiętywały natomiast każdą doznaną krzywdę.

Sytuację Republiki dodatkowo komplikowały pogmatwane relacje pomiędzy dwoma narodami, z których związku powstała. Czesi, trzykrotnie liczniejsi niż Słowacy (odpowiedno: ponad połowa wszystkich obywateli i zaledwie 16 procent), byli również zamożniejsi i lepiej wykształceni. Dysponowali sporym potencjałem ekonomicznym i bogatym kapitałem kulturowym. W przeciwieństwie do nich Słowacy znajdowali się w 1918 roku dopiero na progu nowoczesności: ten w większości chłopski naród miał wątłe elity społeczne i wynikające z tego rozmaite kompleksy. Z nieufnością patrzyli na czeskich urzędników, nauczycieli czy policjantów, których przysyłano, aby budowali na Słowacji nowoczesne państwo. Czesi z kolei dawali niekiedy Słowakom mało taktownie do zrozumienia, że uważają ich za ubogich, a co gorsza nieodpowiedzialnych krewnych.

Słowacki nacjonalizm coraz wyraźniej zwracał się w tych warunkach przeciwko Czechom. Wodą na jego młyn była głoszona przez władze Republiki niefortunna teoria, która odmawiała Słowakom miana odrębnego narodu; dowodzono, że istnieje tylko jeden wspólny – czechosłowacki. W Pradze nie chciano się również zgodzić na przyznanie Słowacji autonomii. Stanowcze weto w tej kwestii wynikało z wielu racjonalnych powodów, ale nie mogło sprawić, by Słowacy zaczęli bardziej utożsamiać się ze wspólnym państwem.

Mimo wielonarodowego charakteru i związanych z tym problemów Czechosłowacja aż do połowy lat 30. była krajem zaskakująco stabilnym, autentycznie demokratycznym i bezpiecznym. Zawdzięczała to kolejnym koalicjom rządowym, które (zazwyczaj) potrafiły porozumieć się w sprawach zasadniczej wagi, odkładając na bok dzielące je różnice. W ich skład przez większość dwudziestolecia międzywojennego wchodziło pięć najważniejszych partii czechosłowackich (czyli w praktyce głównie czeskich): socjaldemokraci, narodowi socjaliści, katoliccy ludowcy, agrariusze i narodowi demokraci. Współpraca tak różnorodnych ugrupowań przypominała godzenie ognia z wodą, nic więc dziwnego, że koalicje rządowe co rusz trzeszczały w szwach, a kilka razy nawet z hukiem pękły.

Czechosłowaccy socjaldemokraci byli typową partią reformistycznej lewicy. Reprezentowali przede wszystkim wielkoprzemysłowy proletariat, jak w języku marksizmu określano robotników zatrudnionych w dużych fabrykach, hutach czy kopalniach. Z marksistowskiego menu wybierali jednak tylko to, co im pasowało: walczyli o uspołecznienie środków produkcji, głosili walkę klas, ale bryłę świata woleli ruszać z posad powoli i ostrożnie. Ich politycznemu temperamentowi zdecydowanie bardziej odpowiadały zakulisowe negocjacje z burżuazją niż barykady i rewolucje. Wierzyli w postęp, potrzebę głębokiej demokratyzacji życia publicznego, pacyfizm oraz internacjonalizm. O tym ostatnim na ogół jednak zapominali, gdy trzeba było wybierać pomiędzy solidarnością z niemieckimi albo polskimi proletariuszami a tym, co korzystne dla Czechów i Słowaków.

Socjaldemokratom najbliżej było do czechosłowackich socjalistów narodowych, chociaż również między nimi występowały spore różnice programowe. Ci drudzy, zgodnie ze swoją nazwą, uważali się za partię nowoczesnego, czyli nieszowinistycznego nacjonalizmu (w praktyce bywał on jednak niekiedy całkiem agresywny), odrzucali za to w ogóle marksizm i teorię walki klasowej. Socjalizm zamierzali budować ewolucyjnie, czyli na drodze parlamentarnej, a jego zdobycze miały służyć przede wszystkim Czechosłowakom. Mniejszościom narodowym przyobiecywali sprawiedliwość, lecz traktowali je z zasady podejrzliwie i regularnie łajali za niedostateczną lojalność wobec Republiki. Jeśli w ogóle wspominali o internacjonalizmie, czynili to wyłącznie pro forma, chyba wyłącznie po to, by odróżnić się od nacjonalistycznej prawicy.

Oba lewicowe stronnictwa miały wyraźnie antyklerykalny program, co nastrajało je zdecydowanie niechętnie do koalicyjnej Czechosłowackiej Partii Ludowej, reprezentującej czeskich katolików i kierowanej przez księdza Jana Šrámka. Pozostałe partie też zresztą za nią nie przepadały, zwłaszcza na początku niepodległości, bo Kościół katolicki kojarzył się im z komitywą tronu i ołtarza czy, jak mówili Czesi, szabli i kropidła, którą wciąż dobrze pamiętano z czasów habsburskich. Obrotny, mimo nie pierwszej już młodości, monsignore Šrámek (w Czechach tytułowano tak zasłużonych duchownych) okazał się jednak wiarygodnym kontrahentem w politycznych interesach i pozostali gracze z czasem zaakceptowali również jego partię z dobrodziejstwem inwentarza. Ludowcy nie dawali zresztą powodów, by im nie ufać. Chociaż odwoływali się do katolickiej nauki społecznej i gdzie mogli, bronili interesów Kościoła, wobec Republiki zawsze zachowywali wzorową lojalność. W stosunku do pozostałych stronnictw kierowali się dewizą swojego przewodniczącego: „Porozumieliśmy się, że się porozumiemy”. Poza względnie krótkimi okresami, kiedy partie wykopywały topór wojenny i pogrążały się w gwałtownych konfliktach, sentencję tę traktowano jak niepisaną zasadę całej czechosłowackiej polityki.

Na prawo od katolickich ludowców lokowali się agrariusze, czyli partia chłopska. Mimo że Czechy były krajem przemysłowym, to oni mieli z reguły najwięcej do powiedzenia na czechosłowackiej scenie politycznej, głosowała na nich bowiem nie tylko wieś, ale także mniejsze miasta (z wyjątkiem bardziej konserwatywnych, katolickich Moraw, na których musieli rywalizować o prowincjonalny elektorat z ludowcami). Agrariusze w pierwszej kolejności bronili oczywiście interesów chłopów. Ich sztandarowy projekt dotyczył protekcyjnych ceł na produkty rolne; toczyli w tej kwestii zaciekłe boje z lewicą, sprzeciwiającą się podwyżkom cen żywności w imieniu robotników i reszty wielkomiejskiego elektoratu.

Kiedy w 1926 roku agrariusze postawili na swoim w sprawie ceł, wielka koalicja się rozpadła, a na jej miejsce powstała nowa, już bez udziału socjalistów, którą z miejsca okrzyknięto „pańską” (w egalitarnej Czechosłowacji przymiotnik ów nie był bynajmniej komplementem). Zdarzenie to poprzedzał interes ubity po cichu z partią księdza Šrámka: agrariusze poparli wprowadzenie państwowych pensji dla duchowieństwa, w zamian za co ludowcy zagłosowali za cłami. Trudno powiedzieć, która z tych ustaw bardziej rozsierdziła lewicę, ówczesny przywódca agrariuszy, Antonín Švehla, niezbyt się jednak tym przejął. Większość głosów w parlamencie zapewniło mu skaptowanie słowackich autonomistów oraz dwóch prawicowych partii niemieckich – nie bez powodu uważano go za mistrza politycznych rozgrywek. Doskonale radził sobie zresztą również z własnymi działaczami, którym potrafił wygrażać na kongresach wielką jak bochen chleba pięścią, jasno dając do zrozumienia, że nie będzie tolerować żadnej niesubordynacji. Niestety, Švehla poważnie chorował na serce, a to zapowiadało kolejne perturbacje na krajowej scenie politycznej.

Mimo że powstanie pańskiej koalicji odbyło się w atmosferze karczemnych awantur z lewicą, pozyskanie Niemców do współpracy okazało się bezprecedensowym sukcesem nie tylko agrariuszy, ale całej czechosłowackiej demokracji. Wydawać się mogło, że najliczniejsza z mniejszości narodowych na dobre pogodziła się z istnieniem Republiki i gotowa jest uważać ją od tej pory za swoją przybraną ojczyznę, tym bardziej że partie niemieckie, w nieco tylko zmodyfikowanym składzie, pozostały u władzy, kiedy w 1929 roku upadł prawicowy rząd schorowanego Švehli, a na jego miejsce powrócił sojusz wszystkich propaństwowych ugrupowań czechosłowackich.

Panoramę czechosłowackiej sceny politycznej zamykali narodowi demokraci, najmniejsza i najbardziej prawicowa spośród pięciu propaństwowych partii, łącząca żarliwy nacjonalizm z niezachwianą wiarą w twardy dziewiętnastowieczny kapitalizm. Co szczególnie nie zaskakuje, cieszyli się poparciem głównie wśród zamożnych przedsiębiorców i konserwatywnych, dobrze sytuowanych profesorów uniwersyteckich. Uważali się za kogoś w rodzaju strażników czeskich interesów narodowych i natychmiast podnosili larum, gdy tylko zanosiło się na to, że Republika mogłaby zbyt wspaniałomyślnie zaoferować coś mniejszościom albo sąsiednim państwom. W ten sposób między innymi storpedowali w połowie lat 20. porozumienie z Polską, której czechosłowaccy dyplomaci planowali odstąpić Jaworzynę Spiską z pobliskim kawałkiem Tatr, aby raz na zawsze udobruchać północnych sąsiadów.

Dostojny Karel Kramář, wieloletni przywódca narodowych demokratów, chodził w aureoli męczennika, ponieważ w czasie I wojny światowej przesiedział ponad dwa lata w austriackim więzieniu, skazany na karę śmierci za zdradę monarchii Habsburgów, której dopuścił się, spiskując z Rosjanami. (Od stryczka uratowała go amnestia). Był wielkim admiratorem imperium Romanowów, skąd pochodziła jego żona, przeszedł nawet na prawosławie. Nigdy nie pogodził się ze zwycięstwem bolszewików, bo stracił przez nich rozległe posiadłości na Krymie, a jego marzenia o wielkim słowiańskim imperium, rozciągającym się od Czech po Władywostok i Czukotkę, rozwiały się niczym dym nad pobojowiskiem.

Kramář i jego partia nie znosili z tego powodu komunizmu i socjalizmu, co zbliżało ich do agrariuszy. Z lewicą łączyła ich jednak zadawniona niechęć do Kościoła katolickiego, któremu nie mogli wybaczyć, że przed 1918 rokiem wysługiwał się Habsburgom. Antyklerykalizm nie ułatwiał im natomiast porozumienia z ludowcami. (Jak widać, w koalicji zawsze komuś z kimś było nie po drodze). Największego nieprzyjaciela narodowcy upatrywali jednak w Niemcach, i to bez względu na ich partyjne barwy. Mimo to po dłuższym hamletyzowaniu weszli wraz z dwiema niemieckim partiami do pańskiej koalicji (bo była antylewicowa) i wytrwali najpierw w niej, a potem w kilku kolejnych gabinetach z udziałem Niemców. Wystąpili z niej dopiero w 1934 roku, w proteście przeciwko zbyt lekkomyślnej, jak zarzucali, polityce gospodarczej, po czym natychmiast skręcili jeszcze ostrzej na prawo, łącząc siły z marginalną antysystemową partyjką o wyraźnych ciągotach faszystowskich. Zjednoczenie Narodowe, które narodziło się z tego mariażu, utknęło na parę lat w jałowej opozycji. Był to jednak wyjątek, który potwierdzał regułę zgrabnie sformułowaną przez monsignore Šrámka: mimo wszystkich dzielących je różnic partie czechosłowackie z zadziwiającą łatwością potrafiły porozumieć się, że się porozumieją.

W dużej mierze nie miały wyboru. W parlamencie zasiadali jeszcze Słowacy apodyktycznego księdza Andreja Hlinki, hałaśliwi, chodzący na pasku Moskwy komuniści oraz partie Niemców i innych mniejszości narodowych. Pierwszym z nich za współpracę trzeba by zapłacić autonomią, na co nie chciała się zgodzić żadna z partii czeskich; drudzy nienawidzili demokratycznej Republiki, bo marzyła im się dyktatura proletariatu; trzeci – przynajmniej do 1926 roku – starali się, jak tylko mogli, zaszkodzić państwu, aby jak najszybciej rozpadło się na kawałki. Wszyscy razem mieli zaś w parlamencie tyle miejsc, że bez nich niemożliwa była żadna inna większość rządowa poza sojuszem pięciu największych partii czechosłowackich. Wyłamanie się choć jednej z nich oznaczałoby albo totalny paraliż państwa (ku radości wszystkich sił antysystemowych), albo upadek demokracji.

Pięć głównych partii czechosłowackich musiało więc, chcąc nie chcąc, trwać w koalicyjnym sojuszu niczym skłócona rodzina przy świątecznym stole. Rekompensowały sobie ów dyskomfort, zamieniając w udzielne księstwa ministerstwa i urzędy centralne, które przypadły im po podziale rządowego tortu. Niektóre z partii władały pewnymi resortami przez dobrych kilkanaście lat, nie dopuszczając tam nikogo spoza własnych szeregów. Tarciom w koalicyjnej maszynerii zapobiegało też obfite smarowanie najbardziej wypróbowanym środkiem – pieniędzmi. Korupcja polityczna miała w Republice charakter niejako zinstytucjonalizowany: od połowy lat 20. każdego roku kolejne rządy na krótko uchylały cła na import tańszego węgla kamiennego z Polski, aby działający w ich imieniu zaufani pośrednicy mogli sprowadzić do kraju określony kontyngent tego strategicznego surowca. Natychmiast potem partie na pniu odsprzedawały czarne złoto dalej, już po cenach rynkowych, po czym zgodnie dzieliły między siebie zarobioną „górkę”. W procederze tym solidarnie uczestniczyła również większość stronnictw opozycyjnych, co dowodzi, że nic tak dobrze nie ułatwia porozumienia jak wspólny zysk.

Jeśli zasiedziałe w kolejnych koalicjach partie musiały się liczyć z kimś lub czymś poza sobą nawzajem, to nie z opozycją, lecz z prezydentem. Tomáš Garrigue Masaryk, światowego formatu intelektualista, wybitny uczony i znany oryginał, mimo podeszłego wieku (w chwili uzyskania niepodległości miał sześćdziesiąt osiem lat) sprawował najwyższy urząd w państwie z werwą mogącą zawstydzić dwudziestolatka. Ani myślał zadowolić się przecinaniem wstęg, do czego najchętniej zawęziliby jego prerogatywy partyjni liderzy. Stary Pan albo Tatko, jak go niekiedy nazywano, nie tylko cieszył się ogromnym autorytetem w kraju i poza jego granicami, ale potrafił też odpowiednio zdyskontować go politycznie. Był przeświadczonym demokratą, humanistą, zwolennikiem postępu i sprawiedliwości społecznej, nie miał w sobie jednak nic z nieżyciowego pięknoducha. Grał z partiami politycznymi konstruktywnie, lecz twardo i niezwykle skutecznie.

W czasie długiej, bo trwającej aż siedemnaście lat prezydentury Masaryka czechosłowacką polityką zagraniczną kierował nieprzerwanie jego najbliższy współpracownik Edvard Beneš. Młodszy o dobre pokolenie od swojego mentora, był głównym architektem sojuszy zawartych z Francją, Rumunią, Jugosławią i Związkiem Radzieckim. W grudniu 1935 roku, gdy sędziwy prezydent podał się do dymisji, Beneš, przygotowywany do sukcesji po nim właściwie od początku niepodległości, objął najwyższy urząd w państwie. Nie obyło się bez ostrego konfliktu z koalicyjną prawicą, która już wcześniej tym chętniej brała go na cel, im niezręczniej było jej opluwać pomnikowego, powszechnie szanowanego Masaryka. Beneš nigdy jej tego nie wybaczył. Jeszcze po wielu latach nazywał nieżyjącego od 1933 roku Švehlę oszustem, Kramářa – kokietującą faszystów primadonną, a o byłym przywódcy narodowych socjalistów, który przeszedł do radykalnej prawicy, mówił krótko: wszarz. Cierpliwie czekał, aby kiedyś wyrównać rachunki ze znienawidzonymi przeciwnikami[2].

Kiedy Beneš obejmował prezydenturę, Republika znajdowała się w znacznie gorszym położeniu niż dekadę wcześniej. Na początku lat 30. w czechosłowacką gospodarkę uderzył światowy kryzys gospodarczy. Nastąpiło załamanie produkcji, gwałtownie wzrosło bezrobocie. Najgorsza sytuacja panowała na terenach zamieszkanych przez mniejszość niemiecką, ponieważ tam skupiało się najwięcej upadających gałęzi przemysłu. Niemcy nie dawali jednak wiary, że ich nieszczęścia spowodowała niewidzialna ręka rynku, lecz dopatrywali się w tym celowej czeskiej dyskryminacji. Odżyły wśród nich radykalne nastroje nacjonalistyczne, czemu sprzyjała wlewająca się szerokim strumieniem z Rzeszy propaganda nazistowska. Sytuacja pogorszyła się jeszcze, kiedy w styczniu 1933 roku władzę w Niemczech przejął Hitler. Czechosłowacja miała odtąd za sąsiada szybko rosnące w siłę, bezwzględne państwo totalitarne, którego dyktator nienawidził Słowian, demokracji parlamentarnej i ładu wersalskiego, stawiał sobie natomiast za cel zjednoczenie pod swoim przywództwem wszystkich Niemców, sudeckich nie wyłączając.

Jesienią 1933 roku, gdy władze czechosłowackie zdelegalizowały działającą dotychczas w Republice niewielką, lecz coraz bardziej zuchwałą partię nazistowską (jej powiązania z hitlerowcami w Rzeszy były tajemnicą poliszynela), nieznany szerzej nauczyciel gimnastyki Konrad Henlein ogłosił powołanie zupełnie nowego ugrupowania o nazwie Sudeckoniemiecki Front Ojczyźniany. Apelował, aby wstępowali do niego wszyscy czechosłowaccy Niemcy, niezależnie od przekonań politycznych, pochodzenia społecznego czy zawodu. Chociaż Henlein deklarował publicznie lojalność wobec Republiki, jego stronnictwo, przemianowane nieco później na Partię Niemców Sudeckich (Sudetendeutsche Partei), potajemnie finansowane i sterowane z Rzeszy, szybko okazało się koniem trojańskim nazistów.

W dobie wielkiego kryzysu gospodarczego partia Henleina bez trudu złapała wiatr w żagle, wykorzystując panujące wśród Niemców rozczarowanie demokracją i współpracą z Czechami. W wyborach parlamentarnych w maju 1935 roku poparło ją aż dwie trzecie niemieckich wyborców. Stała się w ten sposób największą siłą polityczną w Republice. Wciąż zachowywała wprawdzie pozory lojalności wobec państwa, ale jej działania nabierały z każdym rokiem coraz bardziej konfrontacyjnego charakteru.

Prezydent Czechosłowacji Edvard Beneš. Jeśli ktokolwiek mógł bezpiecznie przeprowadzić Republikę przez nadciągający kryzys, z pewnością był to właśnie on

Niechęci Niemców do Republiki nie przełamały ani wysiłki prezydenta Beneša, ani przyjęty na początku 1937 roku przez rząd Milana Hodžy pakiet reform mających poprawić sytuację tej mniejszości. Niemieckie partie demokratyczne nie odzyskały już dawnej pozycji. Ich ministrowie wciąż zasiadali w czechosłowackim rządzie, ale to partia Henleina sprawowała niemal niepodzielnie rząd dusz Niemców sudeckich. W normalnych warunkach można byłoby zapewne liczyć, że gdy minie kryzys gospodarczy, uspokoi się również sytuacja polityczna. Wrogość Hitlera do Czechosłowacji gwarantowała jednak dalszą eskalację konfliktu.

Jak na złość od początku lat 30. systematycznie pogarszały się także czechosłowackie stosunki z Polską, a Węgry wciąż niecierpliwie wypatrywały sposobności, aby odzyskać utracone w 1918 roku prowincje. Główni sojusznicy Czechosłowacji, czyli Francja i Związek Radziecki, byli daleko, nieprzyjaciele – niebezpiecznie blisko. Republika wchodziła w dwudziesty rok swojego istnienia zagrożona jak nigdy dotąd.

[1]Hvězdy diktátorů se kloní k západu, „Lidové noviny”, 31.12.1937, nr 657, s. 3.

[2]Dokumenty z historie československé politiky, t. 1: Vztahy mezinárodní diplomacie k politice československé emigracie na Zapadě (dalej: DHČP/I), red. L. Otáhalová, M. Červinková, Praha 1966, dok. 117, notatka J. Smutnego z 20.11.1940, s. 145; P. Zídek, Hana Benešová. Neobyčejný příběh manželky druhého československého prezidenta (1885–1974), Praha 2014, s. 88.

1 stycznia, sobota, Praga

DWORZEC KOLEJOWY IM. WILSONA

Rok 1938 zaczął się dla czechosłowackiego prezydenta nad wyraz pechowo. W sylwestrową noc temperatura spadła w Czechach do piętnastu stopni poniżej zera, napadało prawie dwadzieścia centymetrów śniegu, a lodowata zawieja utworzyła na drogach nieprzejezdne zaspy. Prywatna willa głowy państwa w Sezimowym Uściu w pobliżu Tábora została praktycznie odcięta od świata. Na coroczne spotkanie z rządem i korpusem dyplomatycznym, zaplanowane na popołudnie 1 stycznia, Edvard Beneš, jego żona Hana i ich niewielka świta zamiast jak zwykle samochodami musieli wrócić do Pragi naprędce podstawionym pociągiem, który tylko dzięki specjalnemu pługowi zdołał przebić się przez sparaliżowany śnieżycą kraj. Kiedy skład wjeżdżał na stołeczny dworzec kolejowy noszący imię amerykańskiego prezydenta Woodrowa Wilsona, nastąpił kolejny nieprzyjemny zbieg okoliczności: zaaferowany naczelnik stacji, witając głowę państwa, pośliznął się na oblodzonym peronie i złamał rękę[3].

Rzymianin uznałby to z pewnością za zły omen i się cofnął. Przywódcy nowoczesnych państw nie mogą sobie jednak pozwolić na odczynianie uroków. Czechosłowacki prezydent był zresztą zagorzałym racjonalistą i w przesądy nie wierzył. Ufał prawom nauki. Śnieg uważał tylko za opady atmosferyczne, które przyniósł mroźny niż znad Skandynawii, a złamaną rękę – za przypadkową kontuzję. Jako socjolog podobnie beznamiętnie patrzył na społeczeństwo. Wierzył, że da się zrozumieć i przewidzieć rządzące ludźmi mechanizmy. W każdym razie nie wątpił, że on to potrafi. Jego wiara miała być w rozpoczynającym się roku wielokrotnie poddawana ciężkim próbom.

Tymczasem zła passa trwała, o czym prezydent mógł się przekonać z przeglądu prasy. W noworocznej ankiecie gazety „Venkov” na pytanie, czego należałoby życzyć Republice, Rudolf Beran, przewodniczący partii agrarnej, proponował poszerzenie rządzącej dotychczas wielkiej koalicji pięciu partii czechosłowackich (w praktyce przeważająco czeskich) i coraz wyraźniej słabnących trzech demokratycznych partii niemieckich o Słowacką Partię Ludową księdza Andreja Hlinki i prawicowe Zjednoczenie Narodowe. Postulował też, aby koalicja przestała ignorować Partię Niemców Sudeckich Konrada Henleina. Beran nigdzie nie napisał wprawdzie, że widziałby tę ostatnią w rządzie, ale interpretacja taka nasuwała się niejako automatycznie, ponieważ w tej samej ankiecie Henlein życzył władzom państwa i wszystkim Czechom „rozwagi i samokrytyki”. Gdyby ktoś miał wątpliwości, co wódz mniejszości niemieckiej sugerował, rozwiewało je widniejące parę linijek dalej butne stwierdzenie, że obecna sytuacja w Europie jest zupełnie odmienna od tej, w której Czechosłowacja uzyskała przed dwudziestu laty niepodległość[4].

Problem polegał na tym, że o ile Słowaków, mimo ich krzykliwej autonomistycznej retoryki, dało się jeszcze od biedy uznać za ugrupowanie propaństwowe, o tyle żaden trzeźwo myślący czeski polityk nie żywił już takich złudzeń co do Partii Niemców Sudeckich. Wypowiedź Berana odczytywano więc powszechnie jako zapowiedź cynicznej rozgrywki, planowanej kosztem racji stanu przez największą czechosłowacką partię polityczną, jaką byli agrariusze.

Prezydent i jego zwolennicy od dawna podejrzewali niektórych polityków chłopskich o krótkowzroczny egoizm, zdolny popchnąć ich do zerwania wielkiej koalicji i układania się z Henleinem. Artykuł Berana podsycał tę niepewność, a na dodatek jątrzył rany po ciosach, które wcześniej zadawały sobie nawzajem czechosłowackie partie rządzące. Koalicjanci nie zawsze umieli się bowiem powstrzymać od przyjemności, jaką dawało wbicie cichcem noża w plecy kolegom ze współrządzących ugrupowań. Była to, być może, niewygórowana cena za konsensus pozwalający od lat sprawnie rządzić Republiką, ale rany nie stawały się przez to mniej bolesne, a przede wszystkim nie pozwalały zapomnieć, że koalicyjna lojalność miała charakter wysoce warunkowy i wielu uważało ją co najwyżej za zło konieczne.

Także u Beneša pomysły Berana na pewno wywoływały złe wspomnienia. Trzy lata wcześniej, kiedy jeszcze jako minister spraw zagranicznych starał się zablokować udział Partii Niemców Sudeckich w wyborach parlamentarnych, przedstawiając rządowi dowody na powiązania Henleina z hitlerowcami w Rzeszy, ówczesny premier, agrariusz, zręcznie storpedował te wysiłki, kładąc na stół notatkę z opinią chorego prezydenta Tomáša Masaryka. Stary Pan miał już wtedy osiemdziesiąt pięć lat, z trudem poruszał się po niedawno przebytym wylewie i nie ogarniał słabnącym umysłem komplikującej się sytuacji wewnętrznej państwa. Sprzeciwił się delegalizacji partii, ponieważ Henlein wydawał mu się typem uczciwego prowincjonalnego nauczyciela, albo jedynie nie zaprotestował, gdy syn prezydenta Jan Masaryk i urzędnicy prezydenckiej kancelarii sporządzili stosowną notatkę, którą później agrariusze, niechętni konfrontacji z Partią Niemców Sudeckich, położyli na stole w trakcie posiedzenia Rady Ministrów.

Beneš odczuł tamtą porażkę wyjątkowo boleśnie. Chyba po raz pierwszy od powstania w 1918 roku niepodległej Czechosłowacji pomiędzy starym prezydentem a nim, uważanym od początku za jego prawą rękę i następcę, którego nawet najzacieklejsi przeciwnicy polityczni nazywali w pamfletach szyderczo, lecz nie bez wyraźnego respektu „delfinem”, doszło do różnicy poglądów w kwestii tak fundamentalnej. Co gorsza, Beneš doskonale wiedział, że gra toczyła się o najwyższą stawkę. Można było oczywiście dyskutować, czy delegalizacja ruchu Henleina pozwoliłaby czechosłowackiej demokracji wystarczająco zyskać na czasie, czy tylko rozjuszyłaby mniejszość niemiecką, ale Beneš nie miał wątpliwości, że wyniki wyborów parlamentarnych w maju 1935 roku przesądzą o przyszłości Republiki.

Tymczasem odnosił wrażenie, że poza nim mało kto się wtedy tym przejmował. Reszta rządu biernie przyglądała się ofensywie politycznej Henleina, a minister spraw wewnętrznych Josef Černý (kolejny agrariusz!) przydzielił mu nawet na czas kampanii wyborczej motocyklową eskortę policji państwowej. Wielu Niemców, zawsze uważnie śledzących sygnały płynące ze strony władzy, uznało to za widomy znak, że partia Henleina cieszy się dyskretnym poparciem czeskich ministrów. Kiedy więc Beneš dowiedział się, że na Partię Niemców Sudeckich zagłosowało ponad milion osób, więcej niż na jakąkolwiek partię czechosłowacką, a przy tym zdobyła aż dwie trzecie wszystkich głosów niemieckich, był w szoku. „Z wściekłości poczerwieniał aż po czubki uszu” – nie bez pewnej uciechy relacjonował zawsze skory do dowcipkowania Jan Masaryk[5].

Noworoczne życzenia Berana przypomniały prezydentowi także inne upokorzenie, jakiego doznał ze strony jego partii, kiedy pod koniec 1935 roku Stary Pan ostatecznie ustąpił z urzędu. Beneš pomógł wcześniej agrariuszowi Milanowi Hodžy stanąć na czele rządu, w zamian za co ten miał zapewnić mu głosy koalicji w wyborach prezydenckich. Ów zakulisowy układ został jednak storpedowany przez partyjnych kolegów nowego premiera, którzy nieoczekiwanie wystawili własnego kontrkandydata na najwyższy urząd w państwie, zmuszając Beneša do upokarzającego zabiegania o głosy słowackich autonomistów Hlinki i przyjęcia danajskiego daru, jakim było poparcie komunistów. Zniżył się wtedy nawet, o czym wolałby zapewne na zawsze zapomnieć, do rozmów z emisariuszami Henleina, obiecując im, że nie będzie już dążył do delegalizacji Partii Niemców Sudeckich. Cóż z tego, że kandydat agrariuszy ostatecznie wycofał się z wyścigu, gdyż zorientował się, że nie ma szans na wygraną, a na Beneša zagłosowało w efekcie więcej posłów i senatorów niż kiedykolwiek wcześniej na Masaryka. Niesmak pozostał, a Beneš, choć publicznie pojednał się później z Beranem, nie należał do ludzi, którzy łatwo wybaczają urazy[6].

W 1938 roku pięćdziesięcioczteroletni Beneš był u szczytu swojej kariery. Nieprzerwanie kierując w latach 1918–1935 czechosłowacką dyplomacją, stał się jednym z najlepiej rozpoznawalnych i najwytrawniejszych graczy na arenie międzynarodowej, zwłaszcza na forum Ligi Narodów w Genewie. W Europie nie było innego demokratycznego polityka, który przez całe minione dwudziestolecie kierowałby polityką zagraniczną liczącego się państwa lub utrzymywał na nią decydujący wpływ. Już w 1925 roku jego podobizna znalazła się na okładce amerykańskiego tygodnika „Time” jako symbol czechosłowackich sukcesów; w czerwcu 1938 roku pojawiła się na niej ponownie, tym razem jednak jako ilustracja kryzysu, który Republika zafundowała Europie. Przychylność światowych mediów jeździła, jak zawsze zresztą, na pstrym koniu.

Lata wewnątrzpolitycznych i międzynarodowych rozgrywek zahartowały Beneša i uczyniły z niego mistrza politycznego lawirowania, zakulisowych intryg i skomplikowanych gier, przez co wielu współczesnych uważało go za notorycznego krętacza. Potrafił bez skrupułów niszczyć ludzi, którzy wchodzili z nim w konflikty. Miał też swój udział w najgłośniejszych politycznych intrygach tamtych czasów. To także odróżniało go od Masaryka, który cieszył się opinią polityka prostolinijnego i uczciwego, choć również potrafił być bezwzględny. Największa różnica pomiędzy nimi tkwiła jednak nie w poglądach, a w osobowościach. Benešowi brakowało charyzmy Starego Pana, jego bezpośredniości i naturalnego wdzięku. Nie umiał tak jak on zjednywać sobie jednostek ani pociągnąć za sobą mas. Był niepozorny, niskiej postury, przemawiał monotonnie, nosowym głosem, zamęczał słuchaczy wielogodzinnymi monologami. Zawsze wszystko wiedział najlepiej.

Nawet najbliższym współpracownikom Beneš wydawał się nieco przerażający w swej bezgranicznej fascynacji polityką, której poświęcał codziennie kilkanaście godzin, z zaledwie krótką przerwą na poobiedni spacer w towarzystwie żony. Jeden z nich napisał o nim później:

Jest to maszyna do myślenia i do pracy, bez ludzkich odczuć, ale z ludzkimi słabościami. Nie spotkałem człowieka, który byłby Benešowi po ludzku oddany. Nie spotkałem człowieka, z którym mógłby po ludzku porozmawiać o tym, co kogoś może boleć, cieszyć. Tym Beneš nigdy nie przejawił zainteresowania – u nikogo. […] Jest niewrażliwy względem innych, ale także względem siebie. […] Sam nie ma potrzeb cielesnych, je skromnie, nie pije, nie pali. […] Nic go nie pociąga, nigdy nie widziałem błysku zainteresowania w jego oczach, gdy zobaczył piękną kobietę. […] Nie interesuje go, aby coś zwiedzić. Nie lubi towarzystwa, lubi mieć wokół siebie ludzi, którym może wykładać o polityce, dyskutować z nimi, ale nie potrafi skupić wokół siebie ludzi, aby wspólnie z nimi się bawić. Polityka jest dla niego wszystkim[7].

Mimo tych wad ów zawsze świetnie ubrany, żywo gestykulujący, łysiejący drobny mężczyzna o starannie przystrzyżonym płowym wąsiku, przenikliwie patrzący na świat przymrużonymi oczyma, był w 1938 roku jedynym czechosłowackim politykiem prawdziwie europejskiego formatu. Jeśli ktokolwiek mógł bezpiecznie przeprowadzić Republikę przez nadciągający kryzys, z pewnością był to właśnie Beneš.

*

Nie tylko noworoczny wyskok przewodniczącego partii agrarnej martwił czechosłowackiego prezydenta. Cztery dni wcześniej do Pragi dotarła z Bukaresztu wiadomość o powołaniu tam skrajnie prawicowego rządu, na którego czele stanął żarliwy nacjonalista, antysemita i poeta Octavian Goga. (Tego rodzaju kombinacje nigdy nie wróżą nic dobrego). Kierunek rumuńskich przemian wzbudzał niesmak u liberalno-lewicowego, prozachodniego Beneša, ale istotniejsze znaczenie miało to, jak teraz będzie wyglądać polityka zagraniczna nowego gabinetu.

Rumunia wraz z Czechosłowacją i Jugosławią tworzyły system sojuszy nazywany Małą Ententą, którego przyszłość, mimo nadchodzących z Bukaresztu uspokajających zapewnień, rysowała się wówczas nad wyraz niepewnie. Niepokoiła zwłaszcza perspektywa dojścia do władzy rumuńskich faszystów spod znaku Żelaznej Gwardii, którzy nie ukrywali podziwu dla Hitlera i Mussoliniego. W takiej sytuacji Czechosłowacja nie tylko straciłaby sojusznika, ale całe Bałkany znalazłyby się w praktyce w orbicie wpływów obu niebezpiecznych dyktatorów, tym bardziej że od pewnego czasu coraz wyraźniej sympatyzował z nimi rządzący Jugosławią premier Milan Stojadinović. Niektórzy obserwatorzy prorokowali wręcz, że Mała Ententa istnieje już tylko na papierze i gdyby przyszło co do czego, bałkańscy sprzymierzeńcy zostawią Czechosłowację na lodzie.

Beneš, który zawzięcie uprawiał urzędowy optymizm, stanowczo tępił takie poglądy wszędzie tam, gdzie sięgały jego wpływy, uważając je za przejaw defetyzmu[8]. Po latach zajmowania najwyższych stanowisk w państwie cierpiał na przypadłość wielu decydentów: nie dopuszczał do siebie myśli, że może nie mieć racji. Przyznanie, że Mała Ententa obumiera, oznaczałoby zaś stwierdzenie klęski jego wieloletniej polityki. Potłuczenie termometru nie uchroniło jednak jeszcze nikogo od gorączki.

[3] P. Drtina, Československo můj osud. Kniha života českého demokrata 20. století, t. 1, ks. 1: Přes Mnichov do emigrace, Praha 1991, s. 43–44. Na temat ataku zimy zob.: Povětrnost, „Lidové noviny”, 03.01.1938, nr 2, s. 4.

[4] R. Beran, Republice přejeme klid a mír uvnitř i na venek, „Venkov”, 01.01.1938, nr 1, s. 3; K. Henlein, Stát je víc než hospodářský podnik, „Venkov”, 01.01.1938, nr 1, s. 3.

[5] P.M. Majewski, Edvard Beneš i kwestia niemiecka w Czechach, Warszawa 2001, s. 104–106. Cyt. za: A. Klimek, Boj o Hrad, t. 2: Kdo po Masarykovi (1926–1935). Vnitropolitický vývoj Československa 1926–1935 na půdorysu zápasu o presidentské nástupnictví, Praha 1998, s. 412.

[6] A. Klimek, Boj o Hrad, dz. cyt., s. 436–475.

[7] DHČP/I, dok. 69, notatka J. Smutnego z 22.03.1940, s. 91.

[8] H. Masařík, V promĕnách Evropy. Pamĕti československého diplomata, Praha 2002, s. 197.

1 stycznia, sobota, Pieszczany

THERMIA PALACE

Rudolf Beran, przewodniczący partii agrarnej, spędzał Nowy Rok w odległym uzdrowisku Pieszczany na Słowacji, gdzie w sanatorium kurowała się jego żona. Był to dla niego jeden z nielicznych dni wolnych od polityki, która – podobnie jak Beneša – absorbowała go na co dzień bez reszty. Od dwudziestu lat rodzina widywała go tylko późnymi wieczorami i od święta. Być może próbował się zrelaksować, planując udoskonalenie zbiornika na gnojowicę w swoim wzorowym gospodarstwie rolnym pod Strakonicami, gdzie bywał zresztą już bardzo rzadko, albo układał nowy przepis kulinarny. Możliwe jednak, że zamiast o swoich dwóch największych pasjach również podczas urlopu rozmyślał o polityce.

Od kiedy po burzliwych wyborach w 1935 roku przewodniczący agrariuszy zadeklarował pełną lojalność nowemu prezydentowi, ich relacje pozostawały formalnie poprawne. Jednak, otwarcie mówiąc, Beran nie znosił Beneša. Miało to związek ze skomplikowanymi rozgrywkami w koalicji i w samej partii agrarnej. Od 1918 roku współrządziła ona Republiką i nieprzerwanie kontrolowała kluczowe resorty, a przez większość lat międzywojennych wyznaczała także premiera. Część jej działaczy była jednak coraz bardziej niezadowolona ze współpracy rządowej z lewicą, którą podejrzewała o różne niecne zamiary. Ponieważ agrariusze najchętniej podstawiliby nogę swoim koalicjantom i pozbyli się ich z rządu, żyli w ciągłym niepokoju, że inni mogą postąpić tak samo wobec nich, i bardzo ich to oczywiście oburzało. Logika walki politycznej podpowiadała bowiem, że kto nie poszerza swojego stanu posiadania, ten traci, a wielka koalicja nie dawała szans na zbyt wiele nowych zdobyczy, bo za każdy drobiazg trzeba było zapłacić pozostałym partiom ustępstwami w innych kwestiach. Kompromisy dobrze wyglądają z perspektywy czasu, ale dla układających się stron są przede wszystkim źródłem nieustannej frustracji.

Przewodniczący partii agrarnej Rudolf Beran. Doskonale radził sobie w zakulisowych partyjnych rozgrywkach, lecz brakowało mu szerokiego spojrzenia męża stanu

Agrariuszy szczególnie denerwował brak wpływu na politykę zagraniczną Republiki, którą od 1918 roku całkowicie zmonopolizował Beneš. Ku ich z trudem skrywanej wściekłości, nawet gdy został prezydentem, zdołał utrzymać nad nią kontrolę za pośrednictwem swego protegowanego, historyka i dyplomaty Kamila Krofty. Agrarni przywódcy na ogół słabo orientowali się w zawiłościach stosunków międzynarodowych, a większość z nich – na czele z Beranem – nie władała nawet językiem francuskim, bez którego nie dało się wówczas uprawiać dyplomacji, mimo to odsunięci od współdecydowania o polityce zagranicznej krytykowali ją po cichu i snuli alternatywne wizje ułożenia stosunków z różnymi państwami. Sami nie zamierzali oczywiście wychylać się z antyprezydenckimi wypadami, ale od czego w końcu jest wolna prasa? Za cichym przyzwoleniem partyjnych notabli redaktor gazety „Venkov” Ferdinand Kahánek zawzięcie intrygował przeciw Benešowi już w czasie wyborów prezydenckich, a i potem nie pominął żadnej okazji, aby obrzydzić postać prezydenta czytelnikom gazety będącej organem prasowym agrariuszy.

Budziło to różne domysły. W praskim światku dziennikarskim orientowano się, że Kahánek, którego matka była polską Żydówką, utrzymuje nader bliskie kontakty z Polakami, w tym z ich attaché wojskowym. Wiedziano także o jego świetnych relacjach z Karolem Sidorem ze Słowackiej Partii Ludowej księdza Hlinki i z Willym Sebekowskym z Partii Niemców Sudeckich. Z powodu tych znajomości redaktorem interesował się nawet czechosłowacki kontrwywiad wojskowy, ale agrarnym politykom zupełnie one nie przeszkadzały[9].

To właśnie Kahánek, wykorzystując nieobecność Berana w Pradze, wydrukował 1 stycznia jego odpowiedź na redakcyjną ankietę, samowolnie zamieszczając obok tekst Henleina. Nadgorliwość podwładnych często przysparza szefom znacznie większych kłopotów niż nieróbstwo. Redaktor niepokorny Ferdinand Kahánek postawił przywódcę agrariuszy w paskudnej sytuacji i na dodatek bezczelnie nakłamał w redakcji, że postąpił tak za jego zgodą.

Beran, który bacznie wystrzegał się kontrowersyjnych wypowiedzi na temat prezydenta, nie miał naturalnie nic przeciwko temu, by autorytet Beneša podgryzali inni. Puszczenie płazem Káhankowi tak ewidentnej intrygi musiało jednak zostać odczytane jako jej milcząca autoryzacja. Ogon zaczynał machać psem, a to z kolei wiele mówiło o krótkowzroczności i słabości przywództwa Berana. Mieli rację ci, którzy twierdzili, że za czasów poprzedniego szefa partii agrarnej, zmarłego w 1933 roku Antonína Švehli, tego rodzaju wyskok nie przyszedłby nikomu do głowy. Istotnie, obecny przewodniczący był świetnym organizatorem i niezłym mówcą, ale nawet we własnej partii brakowało mu niekwestionowanego autorytetu. Pod nieco prowincjonalną powierzchownością jowialnego, zażywnego jegomościa z niewielkim wąsikiem i świecącą łysiną, którego bez trudu można było wyobrazić sobie krzątającego się za kontuarem wiejskiej gospody odziedziczonej po rodzicach, krył się przebiegły i doświadczony polityk, ale nie mąż stanu. Nie umiał spojrzeć dalej, niż pozwalał mu na to horyzont zawodowego funkcjonariusza aparatu partyjnego, w której to roli Beran spędził całe dorosłe życie. Świetnie czuł się na mityngach w zatłoczonych wiejskich świetlicach i w zaciszu przesyconych tytoniowym dymem gabinetów, ubijając zakulisowe interesy z innymi partiami koalicyjnymi. Brakowało mu jednak szerszej perspektywy, którą Benešowi dawała chociażby doskonała znajomość sytuacji międzynarodowej[10].

Dalekowzroczność nie była też mocną stroną całej partii agrarnej. Jak mawiali złośliwi, racja stanu kończyła się dla niej tam, gdzie widać było komin ostatniego czeskiego browaru[11]. Przytyk dotyczył lekceważenia problemów mniejszości niemieckiej, ciężko doświadczonej wielkim kryzysem gospodarczym, ale kryła się w nim głębsza prawda. Agrariusze uważali interesy państwa i ich partii za tożsame. Położone na pograniczu etnicznie niemieckie tereny razem z ich problemami gospodarczymi i coraz bardziej napiętą sytuacją polityczną obchodziły więc agrarnych polityków o tyle, o ile mogły zaszkodzić ich pozycji albo ją umocnić. Także pozostałe partie czechosłowackie nie miały pod tym względem czystego sumienia, bo partykularne interesy bywały dla nich ważniejsze niż racja stanu, którą każda z nich wyobrażała sobie na dodatek po swojemu, ale w przypadku agrariuszy egoizm partyjny został podniesiony do rangi cnoty.

Tym razem chodziło jednak o coś zupełnie innego niż opieszałość tego czy innego ministra przy wdrażaniu rządowego programu pomocowego albo o protekcjonalne potraktowanie któregoś z niemieckich polityków, wciąż jeszcze lojalnych wobec Republiki. Domagając się nawiązania współpracy z Henleinem, Beran, który wcześniej mało przejmował się problemami Niemców, z niewinną miną przedstawiał się teraz jako ich przyjaciel i protektor. Trzeba było doprawdy wielkiej naiwności, aby uwierzyć w tę nagłą metamorfozę. Dlatego Beneš i jego otoczenie natychmiast nabrali podejrzeń, że prawdziwym celem przewodniczącego partii agrarnej było obalenie rządzącej koalicji i pogrzebanie wraz z nią całej dotychczasowej czechosłowackiej polityki.

[9]Archiv bezpečnostních složek České republiky, Zespół 301, t. 301/36/1, protokoły przesłuchań M. Kapustovej z 09.03.1946 i V. Vicovskiego z 12.03.1946.

[10] Na temat życiorysu przewodniczącego partii agrarnej do 1938 roku zob.: J. Rokoský, Rudolf Beran a jeho doba. Vzestup a pád agrární strany, Praha 2011, rozdz. 1–3.

[11] H. Masařík, V promĕnách…, dz. cyt., s. 95.

1 stycznia, sobota, Aš

MIESZKANIE KONRADA HENLEINA, GERHARD HAUPTMANN STRASSE 1919

Nie wiadomo, jak spędzał Nowy Rok człowiek, do którego umizgiwał się Beran i którego aktywność budziła coraz większy niepokój czechosłowackiego prezydenta. Zapewne pozostał w swoim niczym niewyróżniającym się mieszczańskim domu w zachodnioczeskim miasteczku Aš razem z ubraną w odświętny Drindl żoną Emmą i trójką płowowłosych dzieci noszących wzorowo germańskie imiona: Gudrun, Ingrid i Horst[12]. Także jego trawiła niepewność, co przyniesie przyszłość. Stał wprawdzie na czele potężnej partii, mającej oficjalnie w nazwie kuriozalny podtytuł z jego nazwiskiem: Partia Niemców Sudeckich – Przewodniczący Konrad Henlein, lecz w rzeczywistości jego przywództwo wśród mniejszości niemieckiej nie było wcale tak niezachwiane, jak by się mogło na pozór wydawać. Mniejsza z tym, że przeciwko Henleinowi wciąż występowali niemieccy komuniści i demokraci, odrzucający jawnie autorytarny, a z czasem coraz bardziej podobny do hitleryzmu program jego partii. Henlein i jego liczni zwolennicy żywili dla nich pogardę, odmawiając im miana prawdziwych Niemców i nazywając „niemieckojęzycznymi”. Coraz łatwiej też brutalnie ich zastraszali albo bez skrupułów przeciągali na swoją stronę, stosując różnego rodzaju przekupstwa. Szeregi demokratów kurczyły się równie systematycznie, jak rosło poparcie dla Partii Niemców Sudeckich.

Prawdziwym zmartwieniem Henleina byli wrogowie w szeregach własnej partii. W zasadzie od kiedy tylko powstała jesienią 1933 roku, o wpływy rywalizowali w niej naziści i bardziej umiarkowana, konserwatywna frakcja wywodząca się z otoczonego mgiełką konspiracji, snobistycznego Związku Przyjaźni. Henlein, który nigdy nie zaprzątał sobie zbytnio głowy ideowymi niuansami, długo lawirował między jednymi a drugimi. Naziści nie zapomnieli mu jednak, że nie wywodził się z ich szeregów. Nie mieli też zamiaru pogodzić się z dominacją w Partii Niemców Sudeckich napuszonych intelektualistów ze Związku Przyjaźni. Gdy tylko poczuli się wystarczająco silni, rzucili im wyzwanie, otwarcie buntując się przeciw polityce kierownictwa partii. Henleinowi dopiero co z wielkim trudem udało się zapobiec wywołanemu przez nich rozłamowi, gdy tymczasem spadł na niego znacznie gorszy cios: 6 października 1937 roku w jednym z praskich hoteli czechosłowacka policja obyczajowa przyłapała w niedwuznacznej sytuacji z niepełnoletnim chłopakiem charyzmatycznego mentora Związku Przyjaźni i głównego stratega Partii Niemców Sudeckich, Heinza Ruthę. Człowiek, o którym prasa pisała, że stworzył Henleina i nosił partyjną legitymację opatrzoną numerem 2, trafił do więzienia niczym pospolity „ciepły” – jak Czesi szyderczo nazywali homoseksualistów.

Konrad Henlein (pierwszy z prawej) i Heinz Rutha (drugi z prawej). Homoseksualny skandal z udziałem Ruthy mógł narazić przywódcę Partii Niemców Sudeckich na niełaskę Hitlera

Arcykłopotliwą dla Henleina i całej partii sytuację tylko częściowo wyciszyło samobójstwo Ruthy, który – wyświadczając swemu ruchowi ostatnią przysługę – w nocy z 5 na 6 listopada powiesił się na pasku od podwiązek w więziennej celi w Czeskiej Lipie. (Jako doskonały organizator nie pozostawił nic przypadkowi: aby zmylić strażników, uformował wcześniej na pryczy z ubrań kształt przypominający sylwetkę człowieka, skrępował sobie nogi krawatem, żeby w odruchu samozachowawczym nie dosięgnąć podłogi, a do ust wepchnął chusteczkę w celu stłumienia przedśmiertnego charkotu). Sobie i partyjnym towarzyszom oszczędził upokarzającego procesu, podczas którego publicznie roztrząsano by pikantne szczegóły jego życia, lecz dla Henleina homoseksualny skandal w jego najbliższym otoczeniu pozostawał bolesną kompromitacją, i to nie ze względu na rozgrywkę toczoną przez Partię Niemców Sudeckich z czechosłowackimi władzami. Demonstrowały one w kwestii całej seksafery ostentacyjną powściągliwość, jakby chciały wszem i wobec dać do zrozumienia, że nie miały z nią nic wspólnego i nie mogły postąpić inaczej niż aresztować Ruthę, kiedy ściągnięta anonimowym donosem obyczajówka nakryła go in flagranti w hotelowym pokoju[13].

Henleinowi spędzały sen z powiek obawy, jak na sprawę Ruthy zareaguje Rzesza. Od Nocy Długich Noży nie było dla nikogo tajemnicą, z jaką nienawiścią i odrazą odnosił się do homoseksualistów Führer. Poza tym wszystko wskazywało na to, że za denuncjacją stał ktoś bliski Partii Niemców Sudeckich – ktoś, kto wystarczająco dobrze znał jej wstydliwie skrywane tajemnice i potrafił zrobić ze swojej wiedzy praktyczny użytek. To zaś kazało przypuszczać, że ów ktoś z premedytacją zamierzał zaszkodzić notowaniom Henleina w Berlinie. Bez wielkiej przenikliwości dało się wydedukować, że na kompromitacji Związku Przyjaźni najbardziej zyskiwali sudeccy naziści, ku nim prowadziły więc podejrzenia o wystawienie Ruthy czechosłowackiej policji. Niczego oczywiście nie dało się nikomu udowodnić, homoseksualny skandal był zresztą dla Partii Niemców Sudeckich sam w sobie tak bardzo kłopotliwy, że Henlein nie miał nawet ochoty zgłębiać jego okoliczności. Czuł się rozczarowany towarzyszami ze Związku Przyjaźni (wcześniej o homoseksualizm oskarżono innego z jego bliskich współpracowników) i nie miał ochoty narażać dla nich dłużej własnej pozycji. Po aresztowaniu Ruthy bez większego przekonania bronił go jeszcze przez pewien czas, sugerując, że towarzysz padł ofiarą czeskiej prowokacji, ale na jego pogrzeb na wszelki wypadek już nie przyszedł. Zamiast tego 19 listopada w największej tajemnicy wystosował do Führera wiernopoddańczy memoriał, w którym zapewniał o swoim niezachwianym narodowosocjalistycznym światopoglądzie. Składane przez siebie wcześniej deklaracje lojalności wobec Czechosłowacji tłumaczył wyłącznie względami taktycznymi. Wyznawał także, że jego celem jest włączenie całości ziem czeskich do Rzeszy.

Spowiedź i wyznanie wiary dotarły do Berlina, formalne rozgrzeszenie stamtąd wciąż jednak nie nadchodziło, Henlein nie mógł być więc pewien, czy w nowym roku Hitler nie znajdzie sobie sprawniejszego i bardziej oddanego przywódcy Niemców sudeckich. Kandydata nie trzeba byłoby nawet szukać daleko. Zastępca Henleina, zbankrutowany księgarz z Karlowych Warów, a obecnie szef frakcji Partii Niemców Sudeckich w czechosłowackim parlamencie Karl Hermann Frank uchodził w partii za czołowego jastrzębia i od kilku lat systematycznie budował sieć własnych kontaktów w Rzeszy. W przeciwieństwie do swojego szefa stawiał przede wszystkim na ludzi z SS, coraz wyraźniej zyskujących na znaczeniu w nieustannej walce o wpływy, jaka toczyła się hitlerowskim państwie. Gdy Henlein łamał sobie głowę, jak wybrnąć z afery Ruthy, 17 października, podczas partyjnego wiecu w Cieplicach, Frank sprowokował awanturę z czechosłowacką policją. Dostał pałką po plecach i występował teraz wśród rodaków w aureoli męczennika za sprawę Niemców sudeckich. O jego przypadku szeroko rozpisywała się prasa w Rzeszy, z takim zapałem wylewając krokodyle łzy nad naruszeniem immunitetu poselskiego sudeckiego polityka, jakby to nazistowskie Niemcy, a nie Czechosłowacja, były ostatnią ostoją parlamentaryzmu w tej części Europy[14].

Zbliżający się dopiero do czterdziestki Henlein w oczach wielu obserwatorów uchodził za autentycznego wodza Niemców sudeckich. Przebojem wtargnął na czechosłowacką scenę polityczną, jednocząc większość swych rodaków wokół partii, która pojawiła się jesienią 1934 roku niczym królik wyciągnięty z kapelusza prestidigitatora. W ciągu paru lat stał się postacią doskonale znaną również poza granicami Czechosłowacji. Nawet wśród Czechów budził przez pewien czas sympatię łagodną i, o dziwo, mało wodzowską powierzchownością (w okularach bez oprawek przypominał nieco księgowego), a także podkreślaną na każdym kroku uczciwością i demonstracyjnym odcinaniem się od wielkiej polityki, intryg i partyjniactwa. Ostentacyjnie manifestował wtedy lojalność wobec Republiki. Wierzono mu, gdy powtarzał: „jestem wprawdzie nieznanym, lecz porządnym człowiekiem”[15]. (W tym samym czasie jego partyjni towarzysze – o czym dowiedział się przed wyborami Beneš – przywozili z Rzeszy całymi walizkami pieniądze na rozwijanie antypaństwowej działalności). U progu 1938 roku złudzenia dotyczące Henleina dawno już jednak w Czechosłowacji prysły, bo gdy tylko poczuł stojącą za nim siłę, coraz chętniej demonstrował butę i nieprzejednanie. Partyjna propaganda kreowała go teraz na twardego przywódcę. Mimo że jego wysportowana niegdyś sylwetka trenera gimnastycznego zaokrągliła się i musiał podtrzymywać spodnie szelkami, dziarsko pozował do zdjęć, mierząc przed siebie z rewolweru. Nietrudno było zgadnąć, w czyją stronę celował[16].

Konrad Henlein na propagandowej fotografii. Chociaż brakowało mu wodzowskiej charyzmy, jego partia kreowała go na człowieka czynu i nieustraszonego przywódcę.

Prawdę mówiąc, spora dawka sprawnego PR była absolutną koniecznością, aby zamaskować prawdziwe oblicze Henleina, który po godzinach urzędowania w roli wodza Niemców sudeckich najchętniej szybko wracał do położonego nad partyjnym biurem mieszkania, aby zmieniwszy oficerki na kapcie zaszyć się w spokojnym, drobnomieszczańskim świecie. Całkowicie brakowało mu również politycznej samodzielności i wodzowskiej charyzmy. Rzadko miewał jakieś oryginalne koncepcje, myślenie pozostawiał więc dawnym towarzyszom ze Związku Przyjaźni. Od kiedy ich pozycja w partii zaczęła słabnąć, w coraz większym stopniu stawał się marionetką poruszaną przez Hitlera. Upadek Ruthy ostatecznie przypieczętował los przywódcy partii. Henlein rozumiał, że gdyby nie poparcie Rzeszy, władze Czechosłowacji szybko poradziłyby sobie z jego ruchem. Jedynym wyjściem, jakie dostrzegał, była ucieczka do przodu. W tym celu musiał przekonać Führera, że jest bardziej antyczeski niż inni sudeccy politycy.

[12] S. Morell, Viděl jsem ukřižování. Události v Československu v roce 1938 očima anglického novináře, przeł. A. Fleischer, Brno 2002, s. 19–20.

[13]Sebevražda potvrzila podezření, „Lidové noviny”, 06.11.1937, nr 557, s. 2.

[14] P.M. Majewski, „Niemcy sudeccy” 1848–1948. Historia pewnego nacjonalizmu, Warszawa 2007, s. 357–359, 368–369.

[15] P. Drtina, Československo…, dz. cyt., s. 91–97.

[16] S. Morell, Viděl jsem…, dz. cyt., s. 22.

24 stycznia, poniedziałek, Praga

SALA KINOWA W PASAŻU LUCERNA, PLAC WACŁAWA

Już przed dziewiętnastą największa sala praskiego pałacu Lucerna w pasażu obok placu Wacława mimo swoich monstrualnych rozmiarów (pierwotnie wybudowano ją z przeznaczeniem na kryte boisko hokejowe) dosłownie pękała w szwach i policja nie wpuszczała nikogo do środka. Na zaproszeniach, które w zaklejonych kopertach otrzymywali działacze partii agrarnej, widniała taka właśnie godzina rozpoczęcia imprezy, podczas gdy w prasie podano, że zacznie się ona dopiero o dwudziestej. Miało to zmylić niemile widzianych sympatyków innych partii i utrudnić im przeniknięcie na widownię[17]. Czechosłowaccy agrariusze, jak wiele innych ugrupowań mających ksenofobiczne ciągoty, najlepiej czuli się we własnym gronie.

Tego wieczoru w Lucernie dygnitarze partii agrarnej posłusznie stawili się niemal w komplecie – wszyscy trzej jej ministrowie, marszałek izby poselskiej i pełen klub parlamentarny – lecz przewidziano dla nich wyłącznie role statystów. Jedyną gwiazdą imprezy był przewodniczący (formalnie szeregowy poseł partii), przemawiający ze swadą, w niedbałej pozie, trzymając prawą rękę w kieszeni. Jego wystąpienie było kontratakiem po lawinie negatywnych komentarzy wywołanych noworocznym artykułem. „Nie odwołuję ani słowa, nawet słowa nie zmieniam” – zagrzmiał z trybuny Beran, po czym przystąpił do wyliczania niegodziwości, jakie jego zdaniem spotykały agrariuszy ze strony koalicjantów. (Największa z czechosłowackich partii z lubością przedstawiała się od dawna jako ofiara liberalno-lewicowego establishmentu). Lawina pretensji pod adresem innych pozwoliła zręcznie pominąć kwestię ewentualnej rekonstrukcji rządu i zaproszenia do niego partii Henleina, czego teoretycznie dotyczyć miał mityng. Przewodniczący w ogóle się do tej sprawy nie odniósł, nie wiadomo więc było, czy rzeczywiście niczego nie odwołuje, czy odcina się od takiego pomysłu, gdy zapewniał zgromadzonych o wierności agrariuszy wobec demokracji.

W przemówieniu Berana pojawiły się także twardsze, bardziej konfrontacyjne tony. Wymierzył je w lewicowych i żydowskich emigrantów, którzy przybywali do Czechosłowacji z Niemiec i korzystali tu z prawa azylu. Przewodniczący doskonale wiedział, że nic tak dobrze nie mobilizuje jego elektoratu jak obawy przed obcymi, na całego straszył więc słuchaczy perspektywą utraty miejsc pracy przez czeskich robotników, negatywnymi skutkami mieszania się emigrantów do czechosłowackiej kultury i polityki, a przede wszystkim nieuniknionym gniewem Rzeszy, która nie ścierpi, aby Republika stała się przyczółkiem dla przeciwników nazizmu[18]. Był to bardzo zręczny ruch. Większość czeskiego społeczeństwa nie życzyła sobie przyjmowania niemieckich uchodźców i związanych z tym problemów. Odwołując się do takich nastrojów, Beran skutecznie podkopywał pozycję czechosłowackich partii lewicowych i Beneša, którzy wspierali emigrantów z Rzeszy. Nie przeszkodziło to oczywiście przewodniczącemu obłudnie apelować o niemieszanie głowy państwa do bieżących rozgrywek politycznych.

Osobistego sekretarza prezydenta, Prokopa Drtinę, któremu udało się incognito dostać na przeszpiegi do Lucerny, bardziej niż treść wystąpienia przewodniczącego agrariuszy uderzyła jednak oprawa imprezy: wszechobecne symbole partii, fanfary poprzedzające wejście mówcy na scenę i skoncentrowane na jego postaci snopy świateł reflektorów. Nie miał żadnych wątpliwości, że organizatorzy imprezy wzorowali się na nazistowskiej socjotechnice, i bardzo go to zaniepokoiło[19]. Wizualna atrakcyjność hitleryzmu miała moc uwodzenia nawet tych narodów, które znajdowały się na liście wrogów Rzeszy. Istniało ryzyko, że wraz z nią do ich krwiobiegów przenikną toksyny nazistowskiej ideologii.

[17]Agrární schůze v Praze, „Lidové noviny”, 25.01.1938, nr 28, s. 1.

[18] J. Rokoský, Rudolf Beran…, dz. cyt., s. 267–269.

[19] P. Drtina, Československo…, dz. cyt., s. 52.

1 lutego, wtorek, Praga

Zamek, SIEDZIBA PREZYDENTA REPUBLIKI

Prezydent Beneš z zadowoleniem, choć bez śladu zaskoczenia, przeglądał najnowszy numer tygodnika „Demokratický střed”. Równo miesiąc po noworocznym artykule Berana w „Venkovie” to niszowe, lecz opiniotwórcze czasopismo, redagowane przez grupę powiązanych z prezydentem intelektualistów, opublikowało artykuł szczegółowo opisujący pewną poufną transakcję, której niedawno dokonał przewodniczący partii agrarnej. Rzecz dotyczyła nabycia sporego majątku w południowych Czechach od zakonu kawalerów maltańskich po czterysta koron za hektar (przy cenach rynkowych wynoszących około dziesięciu tysięcy koron) i ich szybkiego spieniężenia małżonce dyrektora zakładów Škody z zyskiem prawie trzech milionów koron[20].

Cóż złego w tym, aby tanio kupić, a drogo sprzedać? Jak zwykle znalazł się jednak „życzliwy”, który doniósł na Zamek, że mniej więcej w tym samym czasie dziwnym zbiegiem okoliczności w poczet kawalerów maltańskich został przyjęty zaufany sekretarz przewodniczącego partii agrarnej. Dla każdego, kto choć trochę orientował się w zakulisowych mechanizmach rządzących czechosłowacką polityką, było jasne, że kupując za bezcen ziemię, Beran zainkasował od zakonu okrągłą sumkę w zamian za jakąś konkretną przysługę. Mogła ona polegać na przykład na wstrzymaniu parcelacji tysięcy hektarów ziemi należących do arystokratycznych kawalerów. Takimi właśnie metodami przewodniczącemu agrariuszy w ciągu ostatnich dwóch dekad spędzonych w polityce udało się pomnożyć własny majątek ze skromnych stu osiemdziesięciu tysięcy do prawie sześciu milionów koron. Arkanów zapobiegliwości Berana nie dało się jednak przeniknąć, bo jego partia od 1918 roku nad wyraz konsekwentnie nie dopuszczała nikogo spoza swoich szeregów ani do prowadzenia reformy rolnej, ani do nadzorującego ją Ministerstwa Rolnictwa. „Nie mam im za złe, że kradną, gdyby tylko przy tym tak nie mlaskali” – celnie skwitował ostentację, z jaką agrariusze ubijali pokątne interesy, jeden z ich politycznych rywali[21].

Prezydent Beneš w ogrodzie swojej willi w Sezimowym Uściu. Polityka pochłaniała go bezgranicznie, rzadko kiedy pozwalał sobie na krótkie chwile odpoczynku

Wiadomość o korupcyjnej transakcji z kawalerami maltańskimi nie mogła naturalnie zachwiać czeską sceną polityczną. Jeszcze za życia Masaryka, który zżymał się na korupcję polityków (nie tylko zresztą agrarnych), zaufana kancelaria prawna zebrała dla niego na temat takich spraw wielotomowe dossier. Beneš znał je doskonale, wiedział więc, że i ten skandal spłynie po Beranie niczym woda po dorodnej kaczce z jego gospodarstwa. Partia agrarna nie pozwoli, aby jej przewodniczącemu stała się krzywda, a jej koalicjanci nawet nie kiwną w tej sprawie palcem, bo też mają swoje na sumieniu. Oskarżenia takie świetnie nadawały się jednak do dokuczliwego grillowania Berana. Mogły zatruć mu życie, wybić z rytmu i ograniczyć możliwości politycznego manewru.

Prezydent, bo to on inspirował ukazanie się artykułu, tylko dorzucał zresztą pod ruszt trochę dodatkowych węgli, ponieważ już od miesiąca prasa i polityczna konkurencja uporczywie nękały przewodniczącego agrariuszy za pomysł dogadania się z Henleinem. Komuniści wypuścili nawet ulotki z karykaturą przedstawiającą przywódcę Niemców sudeckich galopującego po władzę na baranie o twarzy Berana[22]. Nie była to zbyt wyrafinowana gra słowna, ale nazwisko przewodniczącego (beran to po czesku baran) aż się prosiło o takie skojarzenia.

Zdecydowanie nie doceniali Beneša ci, którzy twierdzili, że brakuje mu poczucia humoru. O czymś zupełnie przeciwnym świadczyło zmuszenie wciąż jeszcze idealistycznie myślących o polityce redaktorów tygodnika „Demokratický střed”, aby w tym samym numerze, obok tekstu o machinacjach Berana, wydrukowali pochlebczy artykuł o urzędującym premierze Milanie Hodžy, który właśnie obchodził sześćdziesiąte urodziny. Jubilat, pretensjonalnie nazwany w tej laurce „romantycznym aktywistą”, należał do ścisłego kierownictwa partii agrarnej, i już chociażby z tego względu doskonale orientował się w jej różnych nieczystych interesach; na dodatek był przed laty aż po uszy uwikłany w kilka głośnych skandali korupcyjnych[23]. Nieustannie tonął w długach, bo szastał pieniędzmi z wielkopańskim gestem, o jakim nawet nie śniło się innym czechosłowackim politykom. W politycznym światku wszyscy wiedzieli, że rujnowały go liczne kochanki, których posiadanie traktował najwyraźniej jak nieodzowny element stylu życia mężczyzny na swoim stanowisku. (Parę lat wcześniej jednej z nich zamiast alimentów załatwił państwową posadę, gdyż akurat brakowało mu pieniędzy[24]). Przy powszechnie znanych ekscesach Hodžy maltański przekręt Berana wydawał się niewinnym potknięciem.

Purytański Beneš, podobnie jak wielu innych Czechów, obserwował Hodžę z mieszaniną niedowierzania i odrazy. Wystawny styl życia „romantycznego aktywisty” nie pasował do drobnomieszczańskich reguł, jakie obowiązywały w Pradze. To prawda, że czescy politycy również brali łapówki, ubijali ciemne interesy i miewali na boku romanse, ale przynajmniej się z tym nie afiszowali. Hipokryzja to mimo wszystko hołd, jaki występek składa cnocie. Czechosłowacki premier zachowywał się natomiast tak, jakby wciąż trwał upojny fin de siècle w cesarsko-królewskim Budapeszcie, gdzie przed laty zaczynał swoją błyskotliwą karierę. Niektórzy mieli wręcz wrażenie, że pod względem mentalności, stylu życia i kultury politycznej wyniosły, postawny i zawsze dumnie wyprostowany Hodža bardziej przypominał Węgra niż Słowaka, którym się urodził. W oczach Czechów był to jednak wątpliwy komplement.

Premier Czechosłowacji Milan Hodža. Pod względem mentalności, stylu życia i kultury politycznej bardziej przypominał Węgra niż Słowaka, którym się urodził.

O wiele bardziej niż wielkopańskich nawyków Hodžy prezydent obawiał się jednak jego wybujałych ambicji. Były one tym niebezpieczniejsze, że ekscentryczny premier wyróżniał się ponadprzeciętną inteligencją oraz doskonałym wykształceniem (miał tytuł doktorski i biegle władał kilkoma językami). Nie brakowało mu też obycia w sprawach międzynarodowych. Jako jedyny spośród agrariuszy mógł więc konkurować z Benešem niemal jak równy z równym, co kilkakrotnie zresztą czynił w latach 20., gdy obaj zasiadali w kolejnych gabinetach rządowych.

Nie można powiedzieć, aby od tego czasu za sobą przepadali. Od wyborów prezydenckich w grudniu 1935 roku, gdy się ze sobą sprzymierzyli, trwała wprawdzie ich na pozór zgodna kohabitacja, ale Beneša irytowało, że Hodža próbował hałaśliwie wtrącać się do polityki zagranicznej, którą on zazdrośnie uważał za swoją nienaruszalną domenę. Lansowany przez premiera plan utworzenia naddunajskiego bloku państw, do którego mogłyby przystąpić także Polska i Węgry, prezydent oceniał na dodatek jako zupełnie poroniony pomysł. Zdarzało się więc, że z zamku na Hradczanach, gdzie rezydował Beneš, i z pałacu Kolowratów na Małej Stranie, będącego siedzibą Hodžy, wychodziły sprzeczne komunikaty. „Macie tu dziwne stosunki. Rano byłem u premiera i ten mi powiedział, że pewna rzecz jest czarna, potem byłem u waszego prezydenta, który zapewnił mnie, że ta rzecz jest biała, a ja na szczęście dokładnie wiedziałem, że ta rzecz jest żółta” – skomentował kiedyś złośliwie tę sytuację niemiecki poseł w Pradze Ernst Eisenlohr[25].

Różnice zdań dotyczyły również kluczowych spraw wewnętrznych. Wbrew stanowisku prezydenta, który konsekwentnie bojkotował Henleina, we wrześniu 1937 roku Hodža zdecydował się z pełną kurtuazją zaprosić go do swej praskiej willi, aby nawiązać z nim nieformalne rozmowy. Skończyły się fiaskiem, bo Partii Niemców Sudeckich nie interesował kompromis, podkopały za to dotychczasową strategię Beneša. Kiedy Henleina raz wpuszczono na pokoje władzy i uznano, jak mawiają Niemcy, za salonfähig, nadającego się na salony, trudno było dalej twierdzić, że nie wolno z nim rozmawiać, bo jest wrogiem państwa[26].

Beneš wolał więc, by próżność Hodžy została zaspokojona i zajął się on urzędowaniem (na co nie zawsze starczało mu czasu ze względu na intensywne życie towarzyskie), niż żeby intrygował za jego plecami, przyłączył się, nie daj Boże, do Berana albo ponownie zaskoczył wszystkich jakimś szalonym pomysłem. Laurka, którą na wyraźne życzenie prezydenta opublikował „Demokratický střed”, była nie tylko gestem przyjaźni wobec premiera, ale także jasnym znakiem, że Beneš oddzielał konflikt z Beranem od stosunków z Hodžą. Jeśli przewodniczący partii agrarnej poczuł się jeszcze bardziej dotknięty tak niesprawiedliwym potraktowaniem, tym lepiej.

[20] H. Masařík, V promĕnách…, dz. cyt., s. 202.

[21] F. Ježek, Mnichovská krize. Memoárové poznámky na okraj tragických dnů utrpení a hanby, Praha 2016, s. 222. Por.: R. Turkowski, Agraryści czechosłowaccy w latach 1899–1935, t. 1: Od narodzin w czasach Cesarstwa Austro-Węgierskiego do rozkwitu w okresie I Republiki, Warszawa 2012, s. 362.

[22] J. Rokoský, Rudolf Beran…, dz. cyt., s. 262–268.

[23] H. Masařík, V promĕnách…, dz. cyt., s. 94, 202.

[24] A. Klimek, Boj o Hrad, dz. cyt., s. 167–168.

[25] H. Masařík, V promĕnách…, dz. cyt., s. 171.

[26] P.M. Majewski, „Niemcy sudeccy”…, dz. cyt., s. 367–368.

2 lutego, środa, Hradec Králové

DOWÓDZTWO 4 DYWIZJI PIECHOTY, WIELKI RYNEK 32/40

Rankiem funkcjonariusze czechosłowackiej żandarmerii wojskowej wkroczyli do gabinetu oficera operacyjnego w sztabie 4. Dywizji Piechoty, kapitana Edmunda Kalmára. Młody mężczyzna, z pochodzenia Węgier, przyjął to spokojnie. Wręcz nazbyt spokojnie, jak szybko ocenił zastępca szefa wywiadu wojskowego, pułkownik František Moravec. Nie zapytał nawet, o co jest podejrzewany! Może po prostu doskonale wiedział, że chodziło o dostarczenie Niemcom planów mobilizacyjnych armii czechosłowackiej, szczegółowych danych na temat przebiegu linii umocnień we wschodnich Czechach i usytuowania tamtejszych pól minowych? Na trop zdrajcy naprowadziły kontrwywiad wiadomości otrzymane od A-54, najbardziej obiecującego, jak uważano, ze wszystkich czechosłowackich szpiegów działających w Rzeszy. Źródła informacji nie można było jednak ujawnić przed sądem. Śledztwo miało charakter poszlakowy, brakowało jakichkolwiek twardych dowodów.

Po wielogodzinnym przesłuchaniu, które prowadził osobiście Moravec i które momentami przypominało filozoficzną dysputę, zachowujący początkowo stoicki spokój kapitan Kalmár załamał się i przyznał do winy. Zanim 25 lutego został skazany przez sąd wojskowy w Pradze na karę śmierci, zdążył wyjawić motywy swojego czynu, poniekąd zaskakujące: wbrew pozorom młody oficer nie był wcale niemieckim agentem. Przesyłki z tajemnicami wojskowymi wysyłał do Rzeszy anonimowo i zupełnie spontanicznie, gdyż uznał, że w ten sposób najskuteczniej zaszkodzi Republice, a tym samym pomoże swojej prawdziwej ojczyźnie – Węgrom. Ostatnie słowa skazańca przed egzekucją, która odbyła się o świcie 29 kwietnia, brzmiały: „Éljen a Magyarország! Éljen a haza!” – Niech żyją Węgry! Niech żyje ojczyzna! Nie pozostawiały wątpliwości, że lojalność państwowa przegrała w Czechosłowacji kolejną bitwę z narodową[27].

Prawdziwy problem polegał na tym, że podobne dylematy jak kapitan Kalmár mogło przeżywać wielu innych czechosłowackich żołnierzy i oficerów, którzy mieli pecha należeć do mniejszości narodowych. Republikę zamieszkiwało 3,2 miliona Niemców i prawie 800 tysięcy Węgrów. Jedni i drudzy uważali się w większości za ofiary powojennego ładu, który oddzielił ich od rodaków w sąsiednich państwach, Węgrzy nawet bardziej niż Niemcy, bo Felvidék, czyli Górne Ziemie, jak nazywali Słowację i Ruś Zakarpacką, przez ponad tysiąc lat należały do ich ojczyzny, zanim znienawidzony układ pokojowy w Trianon przyznał je Czechosłowacji. W tej podwersalskiej miejscowości, w pałacu wybudowanym niegdyś na rozkaz Króla Słońce, zwycięskie mocarstwa ententy oddały też Rumunom i Jugosłowianom węgierskie wcześniej Siedmiogród, Banat, Wojwodinę i Chorwację. Trudno się dziwić, że pokój w Trianon, w którego następstwie Węgry utraciły w sumie dwie trzecie przedwojennego terytorium i prawie taki sam odsetek ludności, uważano tam za rozbiór. Węgrów zamieszkujących po obu stronach nowych granic zmuszono, aby go podpisali, ale nikt nie mógł im nakazać, by się z nim pogodzili.