Koniec punku w Helsinkach
- Wydawca:
- Książkowe Klimaty
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-64887-98-7
- Rok wydania:
- 2013
- Słowa kluczowe:
- barów
- czeskiej
- enerdowskiej
- granicy
- helsinkach
- koniec
- nancy
- ostatnia
- podaje
- potrafi
- punku
- takie
- zaoferowania
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Koniec punku w Helsinkach”
Ole ma czterdzieści lat i jest właścicielem jednego z ostatnich barów, gdzie można palić, a matki z wózkami nie mają wstępu. Do jedzenia podaje się tu wyłącznie solankę i rolmopsy. Jako wieczne dziecko enerdowskiej epoki punku, Ole nie potrafi odnaleźć się w nowych wspaniałych czasach. Walcząc z demonami przeszłości, próbuje sobie wmówić, że pragnie tylko świętego spokoju. To jednak ostatnia rzecz, którą los ma Olemu do zaoferowania.
Jego opowieść przeplata pisany pod koniec lat 80. dziennik zbuntowanej czeskiej nastolatki. Nancy mieszka w położonym przy granicy z Polską Jeseniku, gdzie jedynie dzięki radiowej Trójce można posłuchać przyzwoitej muzyki. To właśnie zespoły takie jak Sex Pistols, Die Toten Hosen, Dezerter, Moskwa czy Siekiera czynią jej życie bardziej znośnym i nie pozwalają zwariować.
W swojej najnowszej powieści Jaroslav Rudiš opowiada o dojrzewaniu w cieniu radioaktywnego absurdu, ślepych uliczkach samotności oraz próżni, w której rozpływa się bunt. Wyrusz w podróż do Helsinek i przekonaj się, czy właśnie tam skończył się punk…
PUNK EI OLE KUOLLUT!
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jaroslav Rudis
Jaroslav Rudiš
Koniec punku w Helsinkach
Przełożyła: Katarzyna Dudzic
Wrocław 2013
Für Christine
To już musi być blisko. Idę po wąskiej leśnej drodze. Wówczas nie było na niej asfaltu, tylko żwir, błoto, a na zarośniętym poboczu porozrzucane ogromne ociosane pnie. Na drzewach żadnych oznaczeń szlaków turystycznych. Kto by wtedy tędy chodził.
Zatrzymuję się na rozdrożu. Zielony i żółty szlak skręcają w ciemny las, każdy w inną stronę. Czy tu stał ten krzyż? Czy Jezus miał ułamaną głowę? Czerwony prowadzi dalej po asfalcie. To musi być w tym kierunku.
Chce mi się pić. Ale jeszcze bardziej chce mi się palić, rzucanie nie było najlepszym pomysłem. Mogłem to zrobić kiedy indziej, w jakimś innym momencie. Idę dalej. Las jest przygnieciony ciszą, tylko gdzieś w oddali słychać piłę spalinową i traktor.
Nagle słyszę okropny dźwięk. Boję się i wskakuję do rowu. Obok mnie przemyka pięciu rowerzystów. Szybka grupa armii os, która spadła z Marsa. Umięśnione nogi monotonnie skracają odcinki trasy. Ostatni kolarz przerywa wyćwiczony ruch, przestaje na chwilę pedałować i spluwa na krzaki jagód. Lśniące ciała znikają w oddali pomiędzy drzewami.
Wciąż nie jestem pewien, czy dobrze idę, minęło przecież ze dwadzieścia lat. Mam mapę w plecaku, ale nie chce mi się jej wyciągać. Wtedy też ją mieliśmy, a i tak zabłądziliśmy. Chowaliśmy się w lesie i w ogóle nie wychodziliśmy na drogę. Za bardzo się baliśmy. Ale teraz to już nieważne. Wąż prześlizgnął się po asfalcie. Zaskroniec.
Idę dalej i słucham wiatru kołyszącego koronami drzew, niemal samych iglastych, czasem brzozy albo osiki. Idę dalej i nagle zaczynam się bać. Wtedy też się bałem, to było całkiem zrozumiałe. Ale dlaczego też teraz, kiedy to już przeszłość? Kiedy nie trzeba się obawiać, że za każdym drzewem może stać żołnierz z karabinem, a w krzakach kundel z wyszczerzonymi kłami. Szumi mi w uszach. Wiatr wieje, w końcu wyprowadza mnie na skraj lasu.
Cieszę się, że jestem na dworze. Rozglądam się i myślę o otaczającej mnie przyrodzie, o tych wszystkich stuletnich drzewach. Próbuję się uspokoić myślą, że były tu na długo przede mną i będą też po mnie, że te drzewa są tym, co nazywa się nieskończonością. Przede wszystkim koniecznie muszę zapalić. Cholera. Gdzie jest paczka pierwszej pomocy?
Nagle słońce razi mnie w oczy. Patrzę na łagodne szczyty pogranicznych gór. To na pewno Niemcy. Ta góra to już musi być Bawaria – mówiliśmy sobie wtedy.
Idę dalej i rozglądam się. Wielka letnia łąka falująca na wietrze jak tafla morza. Stodoła, w której kiedyś nocowaliśmy. Tu przeżyłem swój pierwszy raz. Niski płot i dom. Surowo ociosana górska chata z jaskrawoczerwonym blaszanym dachem, pod małymi oknami starannie ułożone polana. Od południa antena satelitarna. Chałupa lśni w słońcu, jest wyremontowana, wygląda jak z bajki. Z pewnością kupili ją ludzie z miasta jako domek letniskowy. Nigdzie żywej duszy.
Idę w stronę domu i nagle go zauważam. Trzyma w rękach kosę i żnie trawę. Przez chwilę zastanawiam się, czy to on. To musi być on! Zestarzał się, jest bardziej zgarbiony, ale wtedy przecież też był. Lewe ramię wyżej niż prawe. Może być już po osiemdziesiątce, ale kosę trzyma mocno i pewnie, tak jak wtedy, kiedy dał nam wody, a jego żona chleba, słoniny i piwa. Trawa kładzie się pod uderzeniami kosy, idzie na śmierć dość spokojnie i z oddaniem.
Nagle chudy starzec zastyga w połowie ruchu. Prostuje się, przeciąga i spogląda na słońce. Spocone pomarszczone czoło ociera rękawem flanelowej koszuli w kratkę, z kieszeni spodni wyciąga ostrzałkę, pluje na nią i zaczyna ostrzyć.
I zauważa mnie.
Patrzymy na siebie. Dłuższą chwilę. Wiatr mierzwi mu resztki siwych włosów, starzec wyciera usta w rękaw, lewą ręką wciąż opiera się o kosę. Ma niebieskie, odrobinę wyblakłe oczy i żółte połamane zęby. Zrzucam plecak z ramion. Wciąż oddałbym dwa lata życia za papierosa. Nic nie mówię, on też milczy. Po prostu, ot tak, na siebie patrzymy. Wysoka trawa faluje, a po drodze przejeżdża ciężarówka wyładowana drewnem.
Wtedy lato dobiegało końca, teraz dopiero się zaczyna.
Paczki papierosów
Odpala papierosa, zapina kurtkę pod samą szyję, połyka pigułkę przeciw śmierci i idzie. Ulica jest jak pustynia. Wieje, a pod rurami przesuwają się wydmy kolorowych liści. Gałęzie i pnie drzew podpierają popękany sufit ciemnych chmur jak nagie, szare żerdzie.
Ole zastanawia się przez chwilę, czy wyłączył kuchenkę, i dziesięć razy zapewnia siebie, że tak. Ani on, ani Prażak nie gotowali na niej od miesięcy, ale i tak ma wątpliwości. Idzie dalej, liście chrzęszczą mu pod nogami. Ole próbuje sobie przypomnieć, kiedy właściwie ostatnio ugotował coś w domu, ale bez efektu.
Poskręcane rury grzmią nad jego głową. Przez ułamek sekundy wydaje mu się, że za moment pękną. Potem uświadamia sobie, że chyba pęknie mu głowa. Że to nie nad nią, tylko w niej jakoś tak dziwnie grzmi. Nie byłby pierwszym, któremu w tym rozbitym mieście odbiłaby szajba. Tutaj to normalne.
Jest na głównej ulicy. Mógłby podjechać trzy przystanki tramwajem, ale rano lubi się przejść. Poza tym w tramwaju nie wolno palić. Skoro idzie, to chce palić. Idzie, jedna ręka w kieszeni, w drugiej papieros i patrzy na ostre czubki swoich schodzonych skórzanych butów.
Po ulicy przetoczyła się ciężka wywrotka załadowana gliną i piaskiem. Jedną autostradę zbudowali już przed wojną, w kształcie okręgu otaczającego miasto. Robotnicy się cieszyli, że po latach ktoś dał im pracę. Chociaż w zamian za nią ten ktoś pozwolił ich powystrzelać albo zostawił, żeby pozdychali gdzieś w Rosji, jak brata dziadka i ich kuzyna, i pewnie jeszcze kogoś. A teraz robotnicy budują kolejną autostradę, pod miastem, żeby z okręgu zrobić półokrąg. I też się cieszą, że mają pracę, bo jest beznadziejnie, od kiedy Polacy zajęli ich miejsca. Inżynierowie chcą zbudować jeszcze jeden tunel i przekroić miasto Olego jak pizzę. Nikt już nie pamięta, od jak dawna robotnicy są pod ziemią. Może trzy lata, może dziesięć, może dwadzieścia. I nikt nie wie, jak długo tam jeszcze będą.
Inżynierowie wyciągnęli plany, robotnicy zaczęli kopać, ale wszyscy zapomnieli o morzu wody, na którym miasto unosi się jak olbrzymia wyspa. No i teraz muszą ją pompować rurami spod ziemi aż za blokowiska na obrzeżach miasta, żeby to wszystko im się nie zawaliło, a miasto nie zapadło. I żeby tam na dole ktoś się znów nie utopił. Dlatego zalewają wszystko betonem i pompują wodę do góry za miasto, a woda w rurach szumi latem i zimą. Ponoć w tunelach mają wielkie piece, którymi ogrzewają wodę, żeby na zewnątrz nie zamarzła.
Ole idzie dalej pod liniami rur. Pali papierosa i wie, że tu był zakład kuśnierski, tam fryzjer, a obok mały brudny spożywczak z ekspedientką w niebieskim fartuchu. Widzi wszystkie te sklepiki, które kiedyś się tu znajdowały, a teraz zamiast nich są same butiki. Idzie dalej i mija jedną z tych nowych, spokojnych restauracji dla niepalących. Idzie dalej, a miasto napina się i skrzypi. Ole wyobraża sobie, jak by to było spojrzeć na wszystko z góry, zapomnieć o mieście i oglądać tylko te linie pomarańczowych i niebieskich rur. Widzieć te odrapane kolorowe żyły wyrwane z ciała miasta, tak jak się robi w szpitalach podczas operacji, kiedy lekarze chcą wyciągnąć ludzkie serce, żeby wymienić je na inne. Pokazywali to raz w telewizji.
Mija kolejny z nowych budynków, który wyrósł na miejscu małej, niegdyś znanej fabryki rowerów. Fabryki, która przetrwała wszystkie systemy polityczne, oprócz tego inżyniersko-tunelowego. Można teraz wjechać tu autem pod same drzwi mieszkania.
Przy jednym z wejść stoi łysy koleżka w szarym prochowcu i coś fotografuje. Trzy plamy po czerwonej farbie, które niedawno pojawiły się na nowej fasadzie. Z nieco zmęczoną gębą koleżki rozmawia ładna, świeża biodziewczyna koło trzydziestki, ze świeżym biobobasem w wózku, jakich teraz pełno w dzielnicy. Ole nie wie dlaczego, ale jej czysta mięsista twarz o ostrych rysach przypomina mu nowy, wilczy design beemki.
– A co, jak następnym razem rzucą w okno? – wyraża troskę. Koleżka kiwa głową i nic nie mówi. Kiedy naciska na migawkę, krzywi lewą stronę twarzy.
Ole idzie dalej, zapala jeszcze jednego papierosa i wie, że poczuje po nim delikatny ucisk w płucach, jakby ktoś nadepnął mu na pierś. Cieszy się, kiedy coś czuje. W drodze do pracy zawsze wypala trzy. Czasem myśli, że jego czasu nie odmierza zegar, ale papierosy. Paczki papierosów. Kartony wypalonych szlugów jednej starej marki, która istnieje od wojny. A kiedy spogląda za siebie, nie widzi głównej ulicy, tylko mnóstwo zgniecionych pustych paczek po papierosach, nad którymi słońce bezskutecznie próbuje przegryźć się przez chmury.
Skrzyżowanie. Musi jeszcze przejść przez szeroki bulwar, uważać na tramwaje i będzie na miejscu.
Wojna wybuchła
Najpierw włącza piękną włoszkę, którą wziął na raty. Czeka, aż maszyna się nagrzeje, a tymczasem wypala kolejnego papierosa. Kaszle, porządnie, bo teraz już nie ciśnie go w płucach, tylko kłuje. Patrzy na butelki za barem i zastanawia się, co trzeba dokupić. A co ważniejsze – czego już nie kupować. Na przykład morelowy bols – nigdy więcej. Bananowy i pomarańczowy to też żadne cuda. Kiedy raz przypadkiem próbowali to pić, żołądki wyskoczyły im przez okno na ulicę i uratowała je dopiero wódka z sokiem pomidorowym. Że też już dawno tego nie wywalił.
Potem otworzyły się drzwi, do środka wpadł podmuch wiatru, a Ole od razu wiedział, kto przyszedł. W Helsinkach zatrzymuje się kilka razy w miesiącu, często jest pierwszym gościem, jeszcze przed dwunastą, oficjalną godziną otwarcia. Ole słyszy, że idzie prosto do baru. Poznałby go, nawet gdyby oślepł, po ociężałych krokach.
Dotyka włoszki. Ma już odpowiednią temperaturę. Napełnia kolbę dwiema porcjami kawy, przykręca ją, podsuwa dwie filiżanki i naciska guzik. Odwraca się i wita Franka.
– Co słychać?
– Listopad.
Ole wie, że gdyby był sierpień, Frank powiedziałby „sierpień”, a gdyby był kwiecień – „kwiecień”. Ale teraz jest listopad. Czyli trochę chandra.
Przez chwilę milczą i Ole dostrzega, że Frank w ciągu kilku ostatnich miesięcy mocno się postarzał. Zakola wyżarły mu porządny kawałek włosów, pod oczami pojawiły mu się ciemne kręgi, jakby rano ktoś pociągnął je grubym flamastrem. I ta wychudzona twarz. Jak gdyby jakiś odkurzacz w środku jego głowy wciągał ją coraz bardziej w siebie. No i te jego oczy, czy raczej trochę spuchnięte szpary, pod którymi prawdopodobnie znajdują się oczy. Wiecznie zmęczone, mętne oczy, bo Frank nie śpi. Już od kilku lat. Wszystko przez te jego eksperymenty.
– Wyglądasz na całkiem zniszczonego – rozbija ciszę Frank.
– Ja? – pyta zaskoczony Ole.
– Tak, ty. Masz zupełnie siwe włosy, kolego. I gębę masz wychudzoną. Jesz coś w ogóle?
– No.
– Spójrz czasem w lustro… Wrak człowieka. Cienie pod oczami, zmarszczki, zakola. Wszystko jest ze sobą powiązane. Powiedziałbym, że w nocy nie możesz zasnąć.
– Zakola? Ja? Nigdy nie miałem zakoli. – Ole przejeżdża dłonią po włosach, spogląda na zakola Franka i jego bladą wychudzoną twarz.
– Nigdy nie mów nigdy. Przecież młodsi już nie będziemy.
– Co z twoją historią powszechną, ciągle się toczy?
– Pracuję nad tym. – Frank się uśmiecha, ale Ole wie, że to żaden powód do radości, że historia powszechna błąkająca się po głowie Franka jest jego alfą i omegą. Początkiem jego końca.
– Wkrótce będzie gotowa. Jeszcze kilka dni, najwyżej tygodni.
– Mówisz to już od paru lat.
– Historia powszechna to nie dupa Maryny!
I nagle słychać wielki przytłumiony wybuch. Ziemia trzęsie się pod Helsinkami, a szklanki na półkach całują się przez sekundę, brzdękając.
– Kurna, wojna wybuchła – mówi Ole.
Odstrzał w tunelu pod miastem. Dzięki niemu Ole zawsze wie, że wybiło południe. Nie tylko papierosy, ale też podziemne eksplozje odmierzają mu czas. Włącza muzykę. Kawa jest już dawno gotowa. Bierze obie filiżanki i stawia je na barze, jedną sobie, drugą podsuwa Frankowi. Między nimi kładzie popielniczkę, częstuje Franka papierosem i przypala.
– To mi się podoba. Dzisiaj w żadnej knajpie się nie pali, ale tu się jara. Na pohybel wózkom z dziećmi – mówi Frank, a w tym czasie Gabi przynosi mu śniadanie.
– Dziecięca porcja solanki, jak zwykle – stwierdza Ole, a Frank coś mruczy, rwie bułkę na kawałki i wrzuca do zupy. Je powoli, dmucha na każdą łyżkę. Ole zauważa, jak mocne i zgrubiałe są jego palce.
– Będzie kino? – pyta Frank po skończeniu zupy.
– Dam ci znać.
– No to wpadnę jeszcze. I zacznij porządnie jeść, serio, wyglądasz strasznie – dodaje.
– Pocałuj mnie w dupę.
– Daj znać!
– O ile ta twoja historia powszechna nie przetoczy się przez ciebie – krzyczy Ole. Frank odwraca się w drzwiach i mówi:
– Jakbyśmy się mieli już nie zobaczyć, to dzięki, było pięknie.
Ole widzi, jak do Helsinek podjeżdżają na rowerach Lena i Ulrike. Omijają zmordowanego Franka, który nieporadnie stoi im na drodze i spogląda na walące się na niego niebo, jakby się w nim zaczytał.
Lena z Ulrike wstawiają rowery na stojak, a Ole wciąż nie wie, czy z Leną już spał, czy nie. Ma to gdzieś, bo tego wszystkiego było już po prostu za dużo. Jakiś czas temu postanowił, że leje na dziewczyny, bo nie bawią go już te ślepe uliczki i wieczne głupie gierki. Wszystko zawsze było tak samo źle. Grunt, żeby Lena znowu tyle nie gadała, a pewnie będzie. Boże, na bank będzie chciała gadać. Skąd się to bierze w tych wiotkich dziewczynach? I czemu ciągle chcą się zwierzać właśnie jemu?
Lena położyła na stole aparat, a Ole się zastanawia, ile tych pokręconych zdjęć narobiła przez ten tydzień, co się nie widzieli. Obie zamówiły kawę i solankę, zresztą nic innego dzisiaj nie ma do jedzenia. A kiedy Gabi przyniosła dymiące talerze, a Ole postawił przed nimi dwie kawy, Lena powiedziała:
– Im facet przystojniejszy, tym bardziej pokręcony. Tego nie kupować.
– Dokładnie, takiego mięsa nie kupować – przytakuje Ulrike.
Cholera, o jakim znowu mięsie gadają? O nim? O Franku? Czy może tylko tak sobie doradzają, jak się znowu nie sparzyć, i mówią ogólnie o wszystkich facetach? Może Lena ma rację. Ale może to dotyczy też dziewczyn. Im ładniejsza, tym bardziej pokręcona. Tego nie kupować.
Ole się cieszy, że dziewczyny już go nie interesują. Że po latach wahania, prób i błędów dojrzał do poważnej decyzji, do najbardziej poważnej z wszystkich decyzji, że przestanie interesować się dziewczynami, bo już nie chce komplikować sobie życia, bo po prostu najlepiej się czuje, jak jest sam. I jeśli ktoś jest winien wszystkich jego problemów, i nie jest to tylko on, a na pewno nie jest, to są to dziewczyny.
Ta decyzja nie była łatwa, ale cieszy się, że ją podjął. Ole szybko się przekonał, że bez dziewczyn można robić tyle świetnych rzeczy. Na przykład nie trzeba sprzątać, bo nie ma możliwości, że jakaś do niego przyjdzie. Ani robić komuś śniadania. Nie trzeba być uważnym, wrażliwym i wyrozumiałym, kiedy ona zatraca się w sentymentalności i rozdrażnieniu w czasie tych ich świętych nietykalnych dni, które im przeszkadzają, a z których z drugiej strony są tak dumne. Nie musi być spostrzegawczy, kiedy mu się po prostu nie chce. Nie musi być zabawny i wciąż kogoś bawić, bo dziewczyny wymagają od facetów absolutnego maksimum. Tylko skąd ciągle brać te żarty? Może całymi dniami milczeć. Może być okropnym. Może rzucać gacie i skarpety na podłogę w łazience. Może palić w łóżku i siedzieć w kiblu, jak długo chce, nie myśleć o niczym i czytać kryminały.
Bez dziewczyn można jeszcze z pewnością robić wiele innych wspaniałych rzeczy, których teraz na szybko nie może sobie przypomnieć albo po prostu do tej pory nie odkrył, w końcu nie tak dawno podjął najważniejszą decyzję ostatnich lat.
Lena i Ulrike uśmiechnęły się do niego, po czym nachyliły ku sobie i znów coś tajemniczo omawiały. W końcu zamówiły sok pomarańczowy. Najchętniej by je stąd wywalił. Helsinki przecież nie są poczekalnią dla dziewcząt, w której się siedzi, dopóki coś się w życiu nie wydarzy. A ten typ dziewczyn wiecznie na coś czeka i nigdy się nie doczeka. Ale przecież obie są jego koleżankami i mają też swoje dobre momenty. Zatem Ole też się uśmiechnął. Przyniósł im sok, a do tego powiedział, trochę zmieszany, że ładny dziś dzień, choć na dworze właśnie zaczęło padać.
Dziewczyny patrzą na niego, jakby spadł z księżyca. Jasne, nie powinien był tego mówić.
Za oknem Frank wciąż wgapia się w niebo. Chyba już na serio mu odbiło. Po torach przemyka stary czechosłowacki tramwaj, który wygląda jak przerośnięty szerszeń, i tak też buczy.
Szkło
Ulrike wsiadła na rower i zniknęła w deszczu. Pracuje w Muzeum Sztuki Współczesnej, w tej nowej betonowej kostce w centrum, gdzie wcześniej stały trzy bloki ze słynną cukiernią i gdzie Ole wciąż jeszcze nie był.
Lena nigdzie nie musi być. Pracuje tylko czasami, bo już od jakichś pięciu lat pisze pracę o wpływie ptasich motywów z mitologii Majów na niemiecki ekspresjonizm.
Pożycza kartę i wychodzi na zewnątrz do automatu. Wraca z paczką lightów, ale nie idzie do stolika. Siada przy barze. Ole mówi do siebie: kurna, znowu się zacznie, dlaczego ja.
I zanim Lena zdąży coś zamówić, nalewa jej różowego wina, bo po prostu wie.
– Mogę coś powiedzieć?
– O ile nie będzie to za długo trwać.
Najchętniej by się wykręcił, że boli go głowa, ale kłamanie nigdy nie szło mu za dobrze.
– Wal się.
Lena się napiła, jednym łykiem pochłonęła połowę kieliszka.
– Lena, chodzi mi tylko o to, że to jest bar, a nie poradnia psychologiczna…
– Powiedziałam, wal się.
– Ja mogę się walić, ale ty i tak mi to powiesz, już ja cię znam. Nie pozostaje mi nic innego, jak spytać, czemu ciągle ja.
– Bo ciebie to interesuje.
– Mnie interesuje? Mnie interesują zupełnie inne rzeczy.
– Na przykład?
– No… wszystko mnie interesuje. Mnóstwo innych rzeczy.
– Czekam, aż sobie przypomnisz choć jedną sensowną rzecz.
Ole poleruje szklankę i myśli. Muzyka? Jego stare filmy, które puszcza w swoim sekretnym kinie? Byłe dziewczyny? Kryminały? Potem nalał sobie sznyta, napił się, spojrzał na nią i nic nie powiedział.
– Nie potrzebuję porady, chcę ci tylko coś powiedzieć.
– Ale czemu zawsze mnie?
– Bo chwilowo nikogo innego tu nie ma.
Nie wie, dlaczego nigdy jej nie odmówił. Może jakaś deprywacja z dzieciństwa, czy coś takiego. Albo to połamane miasto, które też nigdy nie odmówiło i przez to o mały włos już parę razy nie zostało obrócone w proch. Prażak też ciągle chce z nim gadać. Ciągle mówi, ale Ole nie za bardzo chce z nim rozmawiać, bo w końcu i tak zawsze schodzi na przepisy kulinarne i problemy Prażaka z babami.
– Dość często nachodzi mnie coś, co nie do końca pamiętam. Objawia się to w takich niejasnych zarysach i zawsze muszę uważać, żeby nie utracić tego wspomnienia, żeby w całości je sobie przypomnieć – zaczęła Lena, kiedy postawił przed nią drugi kieliszek różowego. A Ole mówi sobie w duchu: mój Boże, w cichych zarysach… Dlaczego ja?
Lena siedzi przy barze. Noga na nodze, prawe ramię rozciągnięte na krześle obok, jakby kogoś obejmowała. Ale nikt obok nie siedzi. Bierze łyk wina.
– Tato miał białego wartburga. Najtańszy model turystyczny, idealny na nasze podróże na północ nad morze i na południe w góry. Dziś już wiem, że kochał to auto bardziej niż mamę, bardziej niż mnie. Kilka razy przyłapałam go, jak podczas polerowania jelenią irchą rozmawiał z autem w garażu. Serio.
Lena wypycha dym z płuc wysoko pod sufit. Szary strumień jest jeszcze cieńszy niż jej szczupłe palce i gwałtownie znika w najwyższym punkcie. Potem gasi papierosa, dokładnie w połowie, jak zwykle, bo nie wiedzieć czemu, jest święcie przekonana, że w ten sposób ma palenie pod kontrolą, nie jest uzależniona i nie umrze tak szybko.
Ole poleruje szkło, ma swoje zdanie na ten temat i nie chce się odzywać. Ale nie daje mu to spokoju, więc w końcu mówi, że to nie jest nic wyjątkowego, że jego ojciec nazywał swojego wartburga Honecker. I że też kochał go najbardziej na świecie, dlatego co roku rozbierał auto na części i składał od nowa. Że kochał też wszystkie inne samochody, które sobie kupił. Że miłość do nich jest chyba jakąś dziwaczną niemiecką chorobą, która szerzy się po Europie i po całym świecie jak jakiś szczególny niemiecki wirus, niebezpieczniejszy od ptasiej i świńskiej grypy, ale że raczej nie jest to dziedziczne, bo na przykład jego ta choroba nie dotknęła. Mówi jej to wszystko i trochę się przy tym śmieje, ale Lena w ogóle go nie słucha. Zresztą jak zwykle.
Lena odwraca się na chwilę i spogląda przez okno. Potem głaszcze krzywy zielony wazonik z kwiatami, które codziennie rano Gabi skądś przynosi, a ziemia pod Helsinkami niewidocznie się unosi i znów osiada, gdzieś na dole grzmi przytłumiony wybuch, szklanki na barze znów całują się przez sekundę, a Ole mówi: kurwa, znowu. Gdzieś pod miastem oderwano kolejny kawał skały, ale Lena nawet tego nie zauważyła i opowiada dalej.
– Tato kupił małe poduszeczki do środka, ale nie zrobił tego dla nas, tylko ze względu na to auto z Eisenach. Ciągle powtarzał: ten dwutakt ma duszę. Prowadził też taki miłosny dziennik, zapisywał zużycie paliwa, przejechane kilometry i wszystkie miasta, zamki, pałace, które odwiedziliśmy, ale też to, co żeśmy tam jedli, a przede wszystkim, co szamał nasz warczyburg, którego tato nazwał Karl, po dziadku, nauczycielu historii, który też kopcił jak dwutakt i utopił się w Łabie, kiedy chciał pokazać uczniom, w którym miejscu jest bród, przez który przeszedł raz Karol IV. Byłeś kiedyś w Tangermünde?
– Co?
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
– No. Pewnie. Tylko po prostu mam też trochę roboty, ale w porządku, kontynuuj – mówi Ole, myjąc stertę szklanek po piwie z wczorajszego wieczoru.
– To byłeś czy nie?
– Nie byłem.
– Nic nie straciłeś. Mama zmusiła mnie, żebym tam pojechała i zobaczyła, gdzie umarł dziadek. Byliśmy tam może pięć minut, bo strasznie wiało. Wschodnioniemiecka pampa. Po prostu koniec świata.
– Ale też Karol IV.
– Historia nie wyklucza się z końcem świata. Co więcej, wraz z nadchodzącym końcem świata nabywa ulotnego znaczenia.
Ole często nie wie, czy ją dobrze rozumie. Ulotne znaczenie, Boże mój, to cała Lena, ulotnie przemądrzała i nieulotnie piękna, czyli trochę zagubiona. I te jej bałtyckie oczy… Kiwa głową, w sensie, że się z tym zgadza.
Właściwie nawet nie wie, co Lena studiuje już od tylu lat. Historię, kulturoznawstwo, historię sztuki czy filozofię. Być może wszystko naraz plus na pewno jeszcze coś dodatkowo.
– Z twojego punktu widzenia nawet to miasto, w którym żyjemy, jest na końcu świata. Zresztą to chyba prawda – mówi wreszcie Ole.
– Ale to nie ma nic wspólnego z historią, którą ci opowiadam.
– Ja tylko spróbowałem sformułować też jakąś myśl o ulotnym znaczeniu.
– W ogóle cię nie rozumiem.
– Nie szkodzi. Spytałaś, czy byłem kiedyś nad Łabą w miejscu, w którym przekraczał ją Karol IV. Nie byłem. Ale wiem coś o tym, kim był Karol IV, nie jestem aż tak głupi.
– Słuchaj, interesuje cię w ogóle to, o czym mówię?
– No jasne, zawsze.
Ole rozniósł dwie bardzo późno śniadaniowe solanki i przetarł stoły ze sklejki, które przywiózł ze starej szkolnej stołówki. Lena zapaliła kolejnego papierosa, a on znów pomyślał o tym, że wciąż nie wie, czy z nią spał. Nie żeby chciał z nią spać, ten czekająco-sennie-rozmarzony model dziewczyn ma już za sobą w kilku innych, właściwie identycznych, wersjach i nigdy z tego nic nie wynikało – pytanie, czy w ogóle z czegoś coś wyniknęło – po prostu to pytanie go jakoś dręczy. Mimo że zakazał sobie je zadawać w związku ze swoją decyzją, że będzie podążać przez życie bez towarzystwa dziewczyn. Tylko dlaczego, do cholery, tego nie pamięta? Może po prostu się boi, że pamięć mu szwankuje.
– Otwierać okna mogliśmy, tylko jadąc w dół, nigdy pod górę, bo to zwiększało zużycie paliwa i niszczyło silnik. Latem pociliśmy się jak idioci na pagórkach w Lesie Turyńskim, ale tato był szczęśliwy, że Karl wesoło się toczy. A potem to się stało.
Za oknami Helsinek huczą stare, na wpół puste czechosłowackie tramwaje, które tato Olego nazywał Zemstą Husáka, bo były tak ciężkie, że zniszczyły wszystkie tory. A zespół Automat nagrał kiedyś piosenkę pod tym samym tytułem. Ostry uliczny industrial, który niezawodnie niszczył bębenki w uszach. Miasto mięknie w długim szarym deszczu. Trójka podstarzałych rockersów siedzących w kącie zamówiła popołudniową wódkę. Ole patrzy przez chwilę na drobne piersi Leny, delikatnie falujące, to tu, to tam, pod luźną granatową koszulką. Głaskał je czy nie? Głupia pamięć. Są na to jakieś pigułki?
– Słuchasz mnie?
– No pewnie, słucham.
– Tylko że gapisz się na moje piersi.
– Ej, co to za durne gierki? Wszystkie piersi, które chciałem zobaczyć, już widziałem, jasne?
Na ten typ dziewczyn działa tylko kontratak, to zapędza je w kozi róg. Ale nie było to dla niego całkiem jasne.
– Teraz to się powinnam chyba obrazić, nie?
– Rób, co chcesz, masz już dowód, nie? Jeszcze raz to samo?
Lena pokiwała głową.
– To było w sierpniu osiemdziesiątego siódmego. Wakacyjna atmosfera, taka chwila, wiesz, kiedy pragniesz, żeby się to zacięło, żeby czas stanął w miejscu. Lecieliśmy w dół, nasze auto stało się lekkie jak żaglówka. Patrzyłam przez okno. Chmury na niebie, las, skały, stary młyn i nagle huk. Wszystko się zatrzymało. Tylko te chmury na górze ciągle leciały, mam to jeszcze przed oczami. Inny biały warczyburg nie dał pierwszeństwa Karlowi, taki sam biały model turystyczny z identyczną enerdowską rodzinką w środku, jak się dowiedziałam potem w szpitalu. Moja mama po tym wypadku ma ciągle odłamki szkła w łokciu. Mówi, że to szkło, którego nie może się pozbyć i które czasami ją ukłuje, że to jest Niemiecka Republika Demokratyczna. Jej życie w niej.
Przez chwilę jest cicho, miasto rozpływa się w deszczu, a po bulwarze przejeżdża kolejny tramwaj.
– A co mówi twój tato? – Ole na moment zesztywniał i postawił przed nią kolejne różowe. Obserwował, jak kilka kropel ścieka powoli po ciele kieliszka na stół. Wziął do ręki popielniczkę pełną wypalonych do połowy papierosów i patrzył w wielkie szarobłękitne oczy Leny, które błyszczały jak dwa Morza Bałtyckie – chociaż jego tato Bałtyk nazywał Morzem Tłustym z powodu tych wszystkich otyłych Czechów, którzy tam kiedyś jeździli.
Lena nic nie mówi. Zapaliła kolejnego papierosa. Strumień dymu gwałtownie wystrzelił pod sufit, pękł, rozpłynął się. A ona przeczesała dłonią długie delikatne włosy. Bardzo powoli. To jeszcze Ole zdążył zauważyć, nim w jednej chwili Helsinki wypełnili ludzie. Przyszli Ramone, Tom i Cindy, wszyscy chcą piwo, kawę, wino i solankę Gabi.
Leny nie ma już przy barze, jej biało-niebieski stary rower też zniknął, a Ole nagle dostał na rękach gęsiej skórki. Ale to może tylko przez otwarte okno w rogu.
No pewnie, grunt to się nie wzruszać, każdy nosi w sobie jakiś problem, mówi sobie. Idzie i zamyka okno. Przeciąg potrafi być czymś paskudnym, kiedy człowiek zbliża się do czterdziestki.
Szkło i jeszcze więcej szkła
Kiedy Ole usnął długo po północy, rozbolał go brzuch. Śniły mu się odłamki szkła błądzące po rozgałęzionych ulicach miasta, błądzące po jego tętnicach i szukające jego serca. Może każdy ma w sobie jakieś szkło, z pewnością, to przynajmniej powiedziała mu lekarka we śnie, kiedy przyszedł do niej ze swoim bolesnym problemem.
Wygląda jak Lena i chyba też ma być Leną. Ogląda jego brzuch, który kiedyś był płaski i tak zapadnięty, że jego mama zastanawiała się, czy nie ma tasiemca, i wysyłała go na badania. W ostatnim czasie jednak w dole coraz bardziej się zaokrągla i puchnie, więc chyba przydałby się jakiś tasiemiec. Ta Lena pod białym rozpiętym kitlem ma tylko niebieską prześwitującą koszulkę i majtki, poza tym jest naga. Ole broni się we śnie, mówi sobie: Boże, nie chcę śnić o głupim seksie z lekarką, nie chcę w ogóle żadnego seksu, chcę się dowiedzieć czegoś o szkle w moim ciele. Próbuje wytłumaczyć to lekarce, ale ona go nie słucha, coś mu opowiada, ale on jej nie rozumie, głaszcze go po brzuchu i dotyka miejsc, w których odłamki wyłażą przez skórę. Ogląda brzuch i klatkę piersiową za pomocą głowicy ultradźwiękowej i pokazuje Olemu na ekranie tylko jeden wielki odłamek w jego nieustannie nadymającym się brzuchu, ale nagle tych odłamków pojawia się więcej i wszystkie naraz bolą. W tym momencie lekarka nie jest już Leną, tylko Connie. A potem i to się zmienia. Ole widzi twarze innych dziewczyn. Być może są tu wszystkie, z którymi spał albo chciał spać. Z którymi był, a potem znów nie był, które zdradzał i które zdradzały jego. Wszystkie te dziewczyny dziko tańczą wokół niego, a Ole pragnie, by wreszcie dały mu spokój, i krzyczy, że już nie chce być z żadną kobietą.
W końcu sen, który być może nie jest snem, zatrzymuje się na twarzy jednej drobnej dziewczyny, którą znał nie dłużej niż trzy dni. Ole się poci. Czuje, że jej historia jest największym odłamkiem w jego brzuchu, boli go i prześladuje od chwili, kiedy widział jej śmierć. Czuje, jak przecina tkankę, jak rośnie, jak przebija się na zewnątrz. Pieczenie jest nie do zniesienia.
W końcu nie ma przed oczami już nawet tej dziewczyny, tylko swoją córkę, której nie widział od roku, a może od dwóch czy pięciu lat. Po prostu od ostatniej wielkiej wojny emocjonalnej, kiedy przedstawił ją swojej ówczesnej dziewczynie, chyba Sandrze albo Kristin, a ona jakoś źle to zniosła. Potwornie to wszystko piecze. W brzuchu, w gardle, w nim.
Budzi się. Piecze go zgaga. To przez to tanie węgierskie wino, które po powrocie z Helsinek wypił przez pomyłkę z Prażakiem, który mu przy tym naopowiadał o swoim kolejnym życiowym problemie. A potem Ole zastanawiał się, czy go nie wyrzucić, żeby znalazł sobie inne mieszkanie, bo on potrzebuje po pracy spokoju.
Patrzy na komórkę. Czwarta rano. Ulicą przejeżdża radiowóz, a za nim straż pożarna. Koguty wygryzają w nocy niebieskie i pomarańczowe dziury, które od razu zalewa czerń.
Ociera spocone czoło, chwyta telefon i pisze esemes do swojej córki, czy wszystko u niej w porządku. Ma siedemnaście lat czy już osiemnaście, a może ciągle szesnaście? Cholera, dlaczego nie wie nawet tego? Który mamy teraz rok? Dobrze. Spokojnie. Teraz ma siedemnaście, a wkrótce będzie miała osiemnaście. Spała już z kimś? A może jest w ciąży? Co właściwie robi? Jasne, ogólniak. A poza tym? I kiedy ją ostatni raz widział? Kiedyś była u niego w Helsinkach. Wzięła dwie stówy, wypiła kawę i poszła.
Zasypia. Po półgodzinie jego komórka wydaje krótki sygnał. Córka pyta, czy to z nim jest wszystko w porządku, czy mu nie odbiło i czy nie jest nawalony. I żeby się odczepił, bo nie jest już dzieckiem. Chciał jej napisać, że przeprasza, ale nagle zaczął się o nią bać, jednak zaraz to zmazał, nie będzie małostkowy. W końcu napisał tylko: Chciałbym się z tobą zobaczyć. Chwilę się zastanowił i pomiędzy słowa „się”i „z tobą” wstawił jeszcze „kiedyś”. Nie przyszła już żadna odpowiedź.
Podchodzi do okna, zapala papierosa i przez chwilę patrzy w ciemność. Wydmuchuje dym, a ulicą przejeżdża kolejny radiowóz, światła koguta biczują noc jak ostre śmigła helikoptera.
Ole się kładzie, zamyka oczy, ale po chwili znów je otwiera, ponieważ piszczy mu w uszach. To wszystko te głupie koncerty. Automat.
Rano boli go głowa. Zatem pierwsze, co robi, to połyka pigułkę przeciw śmierci.
Dolina pustych głów
styczeń
To jest mój tajny dziennik a ja się angstuję że jestem w ciąży a jak tak to zabiję Helmuta bo nie uważał chociaż mówił że zawsze uważa no nie wiem już jednego bachora zmajstrował ale mówi że wtedy go chciał mieć ale jak stary nie spędza ze swoim dzieciakiem czasu to chyba raczej go nie chciał ale to prawda że po tej jego byłej żmii już na pierwszy rzut oka widać że to zarozumiała franca co nikomu cześć nie powie no to trochę go rozumiem że sobie poszedł. A jak seryjnie w ciąży jestem to już po mnie bo muter mnie raz dwa zabije dlatego trochę mam cykora.
Co się jeszcze stało: Trochę kacor i jeszcze spadła kupa śniegu. Wczoraj była środa i sylwester roku 1986 się skończył a 1987 się zaczął a ja nie spałam w domu tylko u Helmuta na chacie i piliśmy jabola z alpą którą Helmut nazywa wódką alpejską a to żadna wódka tylko syf z planety gówno.
Chociaż już trzy dni mam przez to cykora i tak znowu z nim spałam chociaż czasem mu nie wierzę że mnie kocha jak już raz był chajtnięty.
To był mój drugi sylwester u niego na chacie a powiedziałam muter że jesteśmy w domku w Horní Lipovej z Piłą i innymi dziewczynami ze szkoły i że tam będą też rodzice Piły więc bez angstu. Byli też Chaos Tyfus Karla Świnia Mogiła i Gleba i jeszcze kupa ludzi których dobrze nie znałam chyba ze Zlatych i jeszcze ktoś z Písečnej i nawet ktoś z Pragi. Też był tam Czarny może nie fizycznie ale wszyscy o nim mówili gdzie jest i co robi chociaż nikt tego nie wie i było mi przez chwilę smutno ale tylko przez chwilę. Wszyscy byli nawaleni i ktoś przyniósł też maryśkę a Chaos rzygał przez okno na świeży śnieg a jak to zobaczyła Karla to też się porzygała jakbym ja to zobaczyła też bym się pewnie porzygała ale ponoć już byłam nieprzytomna.
Wróciłam do domu na piechotę akurat na obiad i gach mamy gotował głowiznę bo to u nich w domu była tradycja ale ja nie chcę tego jeść bo się trzęsie obleśnie no to chleb z masłem i musztardą może być.
W telewizorni gadał Husák a gach mamy mówił że to ciekawe jak mówi trochę po czesku trochę po słowacku i że najciekawsze jest to że nigdy nic nie powie i potem jeszcze powiedział że Husák nawet nie mówi tylko tak se husakuje. Husák se husakował dalej a mi się chciało haftować to poszłam się położyć i nie powiedziałam muter że chyba jestem w ciąży bo o tym angście jej jeszcze nigdy nie mówiłam.
* * *
Też mnie ciągle boli gardło od zeszłorocznego Czarnobyla co to u nas więcej naszkodził niż gdziekolwiek indziej i prawie wszyscy ludzie mają problemy i żrą leki. Też na sylwestra pierwszy raz wypróbowałam aparat który znalazłam pod gwiazdkowym chojakiem od gacha mojej mamy. Ona go bardzo kocha i właściwie równy z niego gość.
Aparat jest ruski i nazywa się Zenit a Helmut mi powiedział że to kopia niemieckiego aparatu bo Ruscy nigdy nic nie wymyślili i wszystko skopiowali nawet komunizm Lenin przywiózł pociągiem z Niemiec odgapiony od Marksa. Jak robiłam zdjęcia to Chaos chciał żebym zrobiła jedno jak całuje piersi Gleby no to zrobiłam ale teraz nie wiem gdzie mi to wywołają.
* * *
Aha! Dzień przed sylwestrem byliśmy u omy w Adolfovicach. Ma tam chałupkę chyba najmniejszą na świecie tuż nad potokiem i rozmawiamy po niemiecku chociaż muter nie chce mówić po niemiecku bo się wstydzi że jest Niemką a mój bruder który jest moim bliźniakiem też nie bardzo. Woli się uczyć ruskiego. A gach mojej mamy nie umie po niemiecku nawet gutentag a nazywa się Müller. Ale ja się nie wstydzę bo mam to w dupie i mówię po niemiecku i wiem że wszystkich wnerwiam i prowokuję i o to się rozchodzi to jest pank a nasza psorka od niemieckiego mnie lubi chyba jako jedyna psorka. Oma dała mi stówę a teraz jestem już zmęczona i idę spać.
* * *
Tak się zastanawiam że chyba każdy dziennik jest tajny i chyba nie musiałam tego pisać. Albo powinien być. Albo nie. No nie wiem. Ale ten jest tajny. Tak to będzie a jak mój cwilingsbruder się do niego dorwie to mu urwę jaja. A piszę go dlatego bo ostatnio się dzieją i objawiają dziwne rzeczy. Chcę go pisać bo nikt mi nie wierzy a Helmut się ze mnie śmieje.
* * *
W tym roku będę mieć siedemnastkę ale dopiero 15 września ale już nie mogę się doczekać. I jestem Nancy. To wymyślił Helmut że jestem Nancy jak jedna ostra Nancy która chodziła z Sidem z Sex Pistols kapeli którą kocham i oni też się kochali a on ją zabił gdzieś w hotelu a Helmut mówił że to miłość na całe życie tak jak ta nasza i że też woli mnie zabić niż stracić. Mówili o nich w radiu u Polaków. Helmut też nie jest Helmut nazywa się Petr Mikeš ale jest Helmut przez tę jego grzywkę i wygolone włosy.
Wszyscy mają jakieś postanowienia tylko nie ja bo dla mnie to powalone.
A teraz idę już spać.
* * *
Znowu spadł śnieg i jeszcze jest wolne a bruder poszedł z gachem mamy na narty na Szerak no to zajrzałam bruderowi do szuflady i przejrzałam jego rzeczy ale nic ciekawego nie znalazłam tylko baby w stanikach wyrwane z Quelle wklejone do zeszytu i obrazki z samolotami.
Po południu spotkałam w sklepie byłą Helmuta i trochę się spietrałam bo nie wiem czy ona wie że teraz Helmut chodzi ze mną. Ale się nie zatrzymała i wyglądała na wkurwioną jak wszystkie te babska w kolejce po pomarańcze. Od razu bym poszła do Helmuta ale muter mnie pilnuje i chce żebym z nią sprzątała po świętach.
No to sprzątałam a potem sraka w telewizji.
* * *
Wczoraj na chwilę się urwałam. Powiedziałam że idę do Piły robić zadanie z matmy ale poszłam na chatę do Helmuta. Nie powiedziałam mu że się angstuję że jestem w ciąży bo się angstowałam co on na to. Ale jak jestem to go zabiję słowo harcerza czy raczej słowo pancura.
Niedziela to najbardziej debilny dzień w tygodniu a najbardziej debilna niedziela to zawsze ta kiedy jutro trzeba po wolnym wrócić do budy. Dla brudera luz blues czyta te swoje książki o samolotach kosmonautach i wojnach i cieszy ryja.
Ciągle nie mam cioty.
* * *
Prezent noworoczny – kartkówka z matmy.
Ciągle nie mam okresu i mam niezłego cykora Piła mi poradziła gorącą kąpiel no to wylazłam z wanny dopiero po godzinie cała czerwona i para była wszędzie ale nawet potem nie dostałam okresu.
Jestem w ciąży. Na mur-beton. Piła mi poradziła grzane wino no to zrobiłam je w domu potajemnie zanim muter przyszła z pracy i byłam nieźle nabombiona i muter na mnie darła ryło i pluła zakazami czyli złamała swoje postanowienie noworoczne że będziemy cały rok dla siebie miłe ale i tak pobiła w tym roku rekord. Przede wszystkim ciągle nic.
Helmut zasuwa gdzieś w lesie i tak pewnie by mu to było ganc egal jakby wiedział że jestem w ciąży bo już przecież ma jednego dzieciaka i też mu to jest ganc egal.
* * *
Ciągle nic. O ja cię kręcę… Panika. Pomagałam muter zdjąć bombki z chojaka i ona się pytała co mnie ugryzło to jej powiedziałam że chyba będę chora.
* * *
Uf. Mam okres!!! Ale i tak zabiję Helmuta bo z tych nerwów można kipnąć. Też dałam wywołać zdjęcia u fotografa chociaż dobry fotograf wszystko robi sam czasem coś jest nieostre ale tak to gut. To zdjęcie jak Chaos całuje Glebę po piersiach jest ostre to się zastanawiam czy fotograf sobie nie walił konia przy wywoływaniu.
* * *
Piła u nich w domu wygoliła mi po bokach głowę bo już mi zarastała i Helmut też ma wygoloną ale muter jest wnerwiona bo jej obiecałam że nie będę już nosić koguta.
Zrobiła się scena i muter waliła zakazy że nie będę się szlajać z pancurami albo won z domu no to poszłam się spakować że na razie ale wiedziałam że jak będę na korytarzu to za mną pobiegnie a ten jej gach ją będzie uspokajał a cwilingsbruder mi potem powie że jestem głupia cipa. No to się trochę poszarpaliśmy w pokoju i on mi jeszcze powiedział że śmierdzę no to mu powiedziałam że wiem że sobie wali konia w łazience nad zdjęciami ze starego Quelle jedynej rzeczy którą nam nasi krewni z Zachodu regularnie przysyłają żebyśmy wywalali gały że u nich jest dobrze a u nas nie. I że powiem naszej muter.
Czyli kłótnia i walka.
* * *
W nocy przyszedł do mnie Czarny i było super mieć go blisko. Trochę się popieściliśmy a potem mi było smutno że poszedł i że to tylko sen i mam nadzieję że bruder spał i nie gapił się na mnie bo go zabiję. A potem nie mogłam zasnąć i poszłam do okna. Padał śnieg a między autami szło wielkie zwierzę ze świecącą głową i to jest dokładnie jedna z tych rzeczy w które nikt mi nie wierzy a co mi się dzieją.
* * *
Knajpa Beseda w której siedziało dwóch Ruskich i chłopaki nie chcieli żeby Jožin im nalał ale on jest tchórzem to im dał tej wódki a w kiblu Chaos szturchnął jednego Ruska i ten obszczał sobie buty i chciał się bić a potem woleliśmy pójść do Helmuta na chatę.
Słuchaliśmy HNF i marzyliśmy o punkowej rewolucji w radiu będą grać tylko HNF i Pistolsów a nie Gotta i Davida i wszyscy ludzie na ulicy też będą pancurami tylko nie wiem kim my wtedy będziemy.