Strona główna » Kryminał » Koszmary zasną ostatnie

Koszmary zasną ostatnie

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379769032

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Koszmary zasną ostatnie

Mroźny luty 2017 roku. Podczas śnieżnej zawieruchy Marek Bener rozpoczyna poszukiwania ofiary mobbingu i chorującego na depresję Jana Stemperskiego. Mężczyzna zapewne targnął się na życie, dlatego dziennikarz zamierza szybko odnaleźć jego zwłoki i rozbroić własną, wciąż tykającą bombę problemów. Parę miesięcy wcześniej dostał zdjęcie, które zrujnowało go psychicznie, a teraz trzyma w rękach kolejne. Owładnięty strachem i sparaliżowany niemocą powinien stanąć do walki, której stawką będzie prawda o losie jego zaginionej żony. Ale Bener sam już nie wie, czy – w obliczu nowych faktów – woli poznać tę prawdę, czy śnić wciąż na nowo te same koszmary…

Polecane książki

Poradnik do gry Memento Mori zawiera szczegółowy opis przejścia, poprzedzony zbiorem ogólnych wskazówek. Głównymi postaciami są Max Durand oraz Lara Svetlova, badający sprawę kradzieży dzieł sztuki z Ermitażu.Memento Mori - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. ...
Czy właściwie podchodzisz do robienia biznesu? A może niektóre pojęcia wydają Ci się znajome, jednak inaczej je rozumiesz, bo tak zostałeś nauczony? Co trzeba zrobić, żeby móc odnieść sukces? Czy wystarczy odpowiedni wkład finansowy? Tego dowiesz się z tego ebooka....
W okresie transformacji systemowej w miastach polskich środowisko mieszkaniowe podlegało ciągłym, różnokierunkowym zmianom. Doszło wówczas do powstania licznych enklaw nowych przestrzeni mieszkaniowych, skupiających nowoczesne budownictwo mieszkaniowe, które wyróżnia nowa forma, wyposażenie i wysoki...
Z e-booka można dowiedzieć się m.in.: • Kiedy umowa cywilnoprawna może zostać uznana za umowę o pracę; • Co decyduje w przypadku, gdy jest tyle samo cech zatrudnienia pracowniczego i cywilnoprawnego; • Co to znaczy, że ważna jest też praktyka stosowania umowy; • Kiedy cechy umowy o pracę w umowie cy...
AUTORKA NAGRODZONA GOODREADS CHOICE AWARDS 2016   Piasek pustyni wypełnia jej duszę!   Trzecia część bestsellerowej serii pozbawi cię tchu i będzie trzymać w napięciu, dopóki nie opadnie kurz po ostatecznej bitwie!   Kiedy Amani Al-Hiza uciekała z zabitego deskami miasteczka, nie sądziła, że dołączy...
Nate Jackson bez wysiłku poderwał w barze córkę swego największego wroga. Po szalonym, spędzonym w łóżku weekendzie postawił Nicole ultimatum: albo z firmy ojca przejdzie do jego firmy, albo ojciec dowie się o pikantnych szczegółach jej seksualnej eskapady. Zakochana Nicole ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Robert Małecki

  ‌

Copyright © Robert Małecki, ‌2018

Copyright © Wydawnictwo ‌Poznańskie sp. z o.o., ‌2018

Redaktor prowadzący: Patryk ‌Mierzwa

Redakcja: Lena ‌Marciniak / ‌Słowne Babki

Korekta: ‌Zuzanna Żółtowska ‌/ ‌Słowne ‌Babki

Pro­jekt okład­ki: ‌Magdalena ‌Zawadzka

Konwersja: Grzegorz Kalisiak

ISBN ‌978-83-7976-903-2

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa ‌Poznańskiego ‌sp. z o.o.

ul. Fre­dry ‌8, 61-701 ‌Po­znań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 ‌853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

Tylko umarli ‌widzieli koniec ‌wojny.

Platon

Koszmarna noc, już ‌druga, wstrętne wyro i ‌koc.

Tłamsi mnie ‌coś, potworne sny, ten ‌telewizor syczy jak ‌wąż.

Już nie mam ‌sił, aby wyłączyć go, ‌już ‌nie mam sił.[…]

Dżem, Koszmarna ‌nocsłowa: Ryszard ‌Riedel, Kazimierz Galaśmuzyka: Adam ‌Otręba

Jarkowi ‌– tak się składa,

że ‌najlepszy na świecie brat

jest ‌właśnie moim Bratem.

PROLOG

Ustawił wóz ‌na ośnieżonym, stromym zboczu, ‌przodem do Wisły, po ‌której mozolnie płynęły kry. ‌Część z nich ‌widział ‌w światłach reflektorów ‌przecinających noc. ‌Reszta, tak ‌jak drugi brzeg, ‌tonęła ‌w ciemnościach.

Gdy kierowca zaciągnął ‌ręczny, samochód ‌jęknął głucho. Szarpnęło. Chwilę ‌później ‌mężczyzna zgasił silnik i ‌nastała ‌cisza.

Zdał sobie sprawę, ‌że o tej ‌porze świat jest ‌tylko czarno-biały. ‌I tego właśnie ‌oczekiwał od życia. Nie ‌chciał żadnych szarości.

– ‌Widziałeś film? – spytał.

Pasażer ‌drgnął. Wciąż miał ‌zamknięte oczy, ‌a jego twarz ‌wykrzywił grymas bólu. Musiał ‌zapamiętać ten moment, ‌gdy ‌jego ciałem wstrząsnęło potężne ‌uderzenie prądu. Pierwsze. Potem ‌było drugie, które ponownie ‌napięło wszystkie mięśnie ‌do granic ‌wytrzymałości.

Po chwili uniósł powieki, ‌ale ‌kiedy dotarło do niego, ‌gdzie i z kim ‌jest, poruszył się niespokojnie ‌w fotelu.

– Nic ‌nie wiem! – wybełkotał.

Strach brzmiał wyraźniej niż słowa.

– Ale widziałeś film – przypomniał kierowca, a kiedy tamten znowu zaprzeczył, mężczyzna postanowił rozegrać to inaczej. Wyjął z kieszeni paralizator.

Obaj wiedzieli, że urządzenie miało znacznie silniejsze działanie niż wykrywacz kłamstw.

Pasażer próbował odsunąć się jak najdalej od tasera, ale przeszkadzał mu zapięty pas. Na sam widok broni ponownie poczuł przeszywający ból. Dlatego z całej siły wciskał się w oparcie fotela i nerwowo przesuwał wzrokiem od paralizatora do klamki drzwi.

– Nie uda się – ostrzegł kierowca.

Nie mogło się udać. Mężczyzna wiedział o tym doskonale. Najpierw musiałby odpiąć pas, potem otworzyć drzwi. Nie zdążyłby wykonać pierwszej z tych czynności, gdy ładunek tysięcy voltów znowu poraziłby każde włókno nerwowe w jego ciele. A tego by nie wytrzymał.

– Widziałeś! – rzucił kierowca tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Wszyscy widzieliście.

– Tak! – krzyknął pasażer.

Mężczyzna za kierownicą pokiwał z aprobatą głową. On sam też widział. Film zdradzał wszystko.

– I co mi powiesz? – zadał kolejne pytanie.

Pot rosił czoło pasażera. Mężczyzna wiercił się niespokojnie, jakby czekał na odpowiedni moment, żeby uciec z tej pułapki. Kiedy zrozumiał, że ten nie nadejdzie, usta zaczęły mu drżeć. Załkał i z trudem się opanował. Wytarł nos rękawem kurtki i powiedział coś niezrozumiale.

– Głośniej! – warknął kierowca.

Siarczysty mróz, niesiony wiatrem, wciskał się każdą szczeliną do wnętrza samochodu, w którym szyby zaczęły już zachodzić parą. Kierowca uchylił drzwi.

– Ona żyje. – Pasażer miał łzy w oczach.

Marek Bener odruchowo pokiwał głową, jakby te słowa nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Bezwiednie potarł palcami lwi kieł, który zwisał z rzemienia na jego szyi, a potem odszukał dłonią dźwignię hamulca ręcznego.

Czekał siedem lat na odnalezienie swojej ukochanej żony. A teraz miał wrażenie, jakby to wszystko było tylko snem, wręcz koszmarem. Bo przecież i w snach, i w koszmarach bywa dokładnie tak samo: czujesz i przeżywasz wszystko jak na jawie. Być może właśnie śnił kolejny koszmar, który wypluje go nad ranem w rzeczywistość pozbawioną złudzeń. W świat, w którym całe jego życie sprowadza się do trwania w chwili zawieszonej między przeszłością, do której miał wgląd jedynie jak przez mgłę, a przyszłością, w której stronę nawet nie zamierzał patrzeć. Unosił się jakby w samym środku szklanej kuli, wystarczająco dużej, by nie miał żadnych szans na dotarcie do jej granic. Uwięziony właściwie bardziej przez siebie niż przez okoliczności. Wiedział to. A im dłużej nie było przy nim Agaty, tym grubsza stawała się ściana szklanego więzienia.

Nie chciał już o tym myśleć. Z całej siły zacisnął dłoń na dźwigni hamulca, aż pobielały mu kłykcie.

Miej to za sobą, stwierdził w myślach.

W dole czarna rzeka niosła wciąż nowe kry, a jednak zupełnie tego nie zauważał. Patrzył na Agatę. Widział uśmiechniętą blondynkę z dużym ciążowym brzuchem. Pomachała do niego, a potem rozłożyła ręce, jakby tylko czekała, aż Bener podbiegnie do niej i weźmie ją w ramiona.

Drgnęła mu powieka.

Minęło siedem lat.

W zasadzie to minęła cała wieczność.

Na chwilę zamknął oczy, tylko po to, by obraz żony odpłynął razem z nurtem rzeki.

Napiął mięśnie i spuścił głowę. Przez zasłonę długich włosów spojrzał na przerażonego pasażera, który wiedział już, co go czeka.

– Nie! – krzyknął mężczyzna.

Bener zwolnił ręczny.

Wóz wystrzelił w kierunku lodowatej toni.

WCZEŚNIEJ

Niedziela

12 lutego 2017 roku

Kiedy pchnął jasne drzwi, zawiasy zaczęły domagać się smaru. Z dawnej bieli drzwi pozostała tylko pierwsza warstwa emalii, która z biegiem lat pożółkła i dziś ten kolor bardziej przypominał pergamin niż śnieg, paraliżujący od kilku dni Toruń.

– Proszę śmiało. Pan wejdzie do kuchni. – Usłyszał kobiecy głos, po czym przestąpił próg. Zdążył dostrzec, jak domykają się przeszklone drzwi prowadzące do jednego z pokoi, tego po lewej. – Zaraz przyjdę.

Znalazł się w ciemnym, wąskim korytarzyku obitym boazerią i wyłożonym wzorzystym chodnikiem, spod którego wystawały miejscami sczerniałe klepki parkietu. Ściągnął kurtkę i już miał zawiesić ją obok lustra na kołku przypominającym raciczkę jelonka, ale wzdrygnął się i zrezygnował. Zwinął okrycie w kłębek i zostawił na komodzie, rozglądając się jednocześnie w poszukiwaniu spreparowanego łba dzika albo jakiegoś poroża zawieszonych nad wejściem. Na szczęście nie odnalazł żadnych innych znaków świadczących o tym, że zaginiony Jan Stemperski lub jego żona, która zadzwoniła do niego godzinę temu, mogliby hasać po lesie z dubeltówką i strzelać do bezbronnych zwierząt. Miał awersję do myśliwych i szczerze mówiąc, nie pamiętał, czy Stemperski mógł mieć tak chorą pasję. A może po prostu nigdy o tym nie rozmawiali? W końcu kiedyś spotkali się w zupełnie innych okolicznościach i z zupełnie innego powodu.

– Dosłownie minutka – upewniła go gospodyni. Głos zmieszał się z nieokreślonym, krótkim jękiem.

Zabrał plecak i przeszedł do ciasnej kuchni. Przez okno dostrzegł, jak w pomarańczowych trapezach świateł latarni ulicznych kotłowały się płatki śniegu. Sypało tak od piątku, zaspy pęczniały z godziny na godzinę, a toruńskie jezdnie pokrywała ubita biała skorupa z wyznaczonymi niczym tory brązowymi paskami błota pośniegowego. Armagedon.

Westchnął i włączył światło.

W pomieszczeniu unosił się jeszcze ciężki zapach oleju i smażonych kotletów. Od razu zaczęło go ssać w żołądku, bo nie jadł od kilku godzin, które spędził samotnie w redakcji, nadrabiając zaległości w pisaniu tekstów do kolejnego numeru „Echa Torunia”. Potem odebrał telefon, pogadał chwilę z żoną Stemperskiego i postanowił przyjechać, zaciekawiony jej informacjami.

Teraz usiadł przy stole, odsunął na środek używane niedawno deskę i tłuczek do mięsa, zdmuchnął resztki bułki tartej, by zrobić sobie miejsce na blacie, i dopiero wówczas wyjął swój notatnik.

Czekał.

Próbował też nasłuchiwać, ale niewiele docierało do jego uszu poza przytłumioną muzyką z telewizora, przerywaną raz po raz owacjami. Stąd, gdzie siedział, miał widok na zamknięte drzwi do pokoju. Przez matową szybę wpadały niebieskawe refleksy, układające się na boazerii nieregularnymi plamami.

Bener spojrzał na zegarek, dochodziła szósta. Ziewnął i przetarł ręką zmęczoną twarz. Czuł się wypruty po całym dniu pracy, bez nadziei na to, że jutro może być lepiej. W poniedziałki po prostu nie mogło być lepiej. Odkąd Aldona Terlecka, jego prawa ręka i sekretarz redakcji, a przede wszystkim jego pierwsza i jedyna przyjaciółka, odeszła latem zeszłego roku do „Newsweeka”, roboty miał od cholery. Fakt, pomógł jej w tym odejściu, bo nie chciał patrzeć, jak marnuje talent w jego tygodniku lub którejkolwiek z innych toruńskich redakcji. W lokalnej prasie coraz mniej było stron redakcyjnych i ciekawych tekstów, coraz więcej reklam i byle jakich artykułów sponsorowanych kopiowanych żywcem z materiałów marketingowych, od których zapychał się Internet. Natomiast zdecydowanie najwięcej w tych redakcyjnych gremiach było mądrych ludzi, którzy żyli w przeświadczeniu, że wiedzą już wszystko, także to, co powinno się znaleźć na łamach, żeby gazety znikały z kiosków jak świeże bułeczki. Niestety nakłady spadały z roku na rok, oddziały redakcji w mniejszych miastach kujawsko-pomorskiego zamykano z hukiem, a cięciom poddawano kolejne etaty dziennikarskie. W „Echu Torunia” byłoby podobnie, gdyby nie fakt, że Bener nie silił się na bzdurne konkursy, plebiscyty ściągające z naiwniaków haracz w postaci wysyłania drogich SMS-ów czy zamieszczanie zdjęć tegorocznych pierwszaków z nadzieją, że wszyscy ich krewni, do trzeciego pokolenia wstecz włącznie, wykupią następnego dnia cały nakład. Wolał za każdym razem myśleć i pisać o człowieku i jego problemach w mieście. A to było niewyczerpalne i jakże wdzięczne źródło tematów. Czytelnicy doceniali to, chętnie sięgali po „Echo Torunia”, dzięki czemu nakład tygodnika nie spadał. A zadowolony czytelnik to zadowolony reklamodawca. Bener z pietyzmem dbał więc o dobór tematów. Być może właśnie trafił na kolejny z nich. To dlatego chciał poświęcić niedzielny wieczór na zapoznanie się ze sprawą zaginięcia Jana Stemperskiego, chociaż obawiał się, że zna już rozwiązanie tej zagadki. Zresztą i tak wieczorem nie miał nic pilnego do roboty, a o zaginięciu swojej żony wolał już nie myśleć. Przynajmniej nie po tym, co kilka miesięcy temu znalazł w skrzynce na listy. Musiał zająć czymś głowę, żeby nie zwariować, pragnął dać się porwać historii innej niż historia jego porażki. Usłyszał przytłumiony dzwonek komórki, a potem głos Stemperskiej dochodzący z pokoju i przebijający się przez dźwięki z włączonego telewizora. Nie słyszał, o czym rozmawiała, bo drzwi do pokoju cały czas pozostawały zamknięte.

Wrócił więc myślami do Agaty, a raczej do tego, czego nigdy by się po niej nie spodziewał. Tym razem jednak nie zdążył rozdrapać świeżej rany.

– Przepraszam, że musiał pan tyle czekać – powiedziała Wioletta Stemperska, wchodząc do kuchni i wyciągając rękę na powitanie. Wstał i uścisnął lekko jej zimną jak lód dłoń.

Kobieta odwróciła się do kuchenki i postawiła czajnik na gazie, potem przez chwilę pocierała dłonie, jakby chciała je rozgrzać. Nadgarstek lewej ręki owinięty był opaską uciskową.

– Kawy? – spytała, wyciągając trzy kubki.

Bener przytaknął i patrzył, jak Stemperska do dwóch z nich nasypała kawy rozpuszczalnej, a do trzeciego, czerwonego, wrzuciła torebkę ziół.

Pamiętał, że Wiolettę Stemperską poznał parę lat temu, kiedy spotkali się w redakcji, również w sprawie jej męża. Teraz była drobną, szczupłą brunetką pod pięćdziesiątkę, ze spiętymi włosami, których dawno nie farbowała: na kilkucentymetrowych odrostach zauważył srebrzące się gdzieniegdzie nitki. Nie była brzydka, ale nie była też piękna. Właściwie gdyby minął ją na ulicy, pewnie w ogóle by jej nie poznał.

Odwróciła się do Benera i chciała coś powiedzieć, ale nie zdążyła. Telefon komórkowy, który przyniosła ze sobą z pokoju i położyła obok kuchenki, zawibrował i rozbrzmiał prostą melodią.

– Halo? Tak, ale w tej chwili to już nieaktualne. Nie, nikt go jeszcze nie kupił, ale na razie nie możemy go sprzedać… No to trudno. Przykro mi. Nie, na pewno nie. Do widzenia.

Otarła czoło i wpatrywała się w podłogę, mniej więcej tam, gdzie stał Bener. Zerknął w dół i dopiero teraz zrozumiał. Roztopiony śnieg z jego martensów rozlał się w niewielką kałużę. Przeprosił, ale Stemperska machnęła ręką i uśmiechnęła się smutno.

Czajnik zagwizdał. Nalała wrzątku do kubków i ustawiła je na tacy obok cukiernicy i dwóch łyżeczek. Podniosła ją i skinęła głową w stronę pokoju.

– Od razu przepraszam za bałagan – powiedziała, wychodząc z kuchni.

Bener zauważył, że zostawiła telefon na blacie, ale nic nie powiedział, tylko poszedł za nią.

Stemperska usiadła na pufie, Bener obok na wersalce. W ustawionym przodem do telewizora fotelu, tuż przy ławie, zasuszona staruszka kiwała rytmicznie głową i poruszała ustami. Na jej kolanach leżał gruby koc, który przykrywał dłonie i opadał do podłogi. Wioletta Stemperska kazała nie zwracać uwagi na teściową, której demencja od kilku lat utrudniała kontakt z rzeczywistością. Kobiecina wpatrywała się w ekran i od czasu do czasu mamrotała pod nosem coś, co brzmiało jak „ata, ata”.

Stemperska opowiedziała Benerowi raz jeszcze wszystko to, co zdążyła przekazać mu we wcześniejszej rozmowie telefonicznej. Bener odnotowywał istotne informacje, ale ukradkiem rozglądał się po salonie, słabo rozświetlanym przez dwa kinkiety na ścianie tuż za nim. W tonącej w półcieniu meblościance dostrzegł kilka medali, statuetek i odznaczeń związanych z krwiodawstwem, lecz za nic w świecie nie mógł sobie przypomnieć, czy należały one do męża Stemperskiej, czy do niej. Zastanawiał się, czy ją o to zapytać, ale ostatecznie wolał skupić się na istotnych dla sprawy szczegółach. Tego od niego oczekiwała.

– Uporządkujmy – poprosił, na co Stemperska wyprostowała plecy i włożyła dłonie między uda, żeby ponownie je ogrzać lub ukryć ich drżenie. – Ile lat ma pani mąż?

– Czterdzieści dziewięć.

– Ata, ata! – rzuciła staruszka.

Stemperska nie zwróciła na nią najmniejszej uwagi, przyzwyczajona do urojeń teściowej i wypowiadanych przez nią wyrazów lub sylab, które nie miały żadnego związku z rzeczywistością, a były co najwyżej bladym odzwierciedleniem wyświetlanych pod powiekami staruszki obrazów.

Bener odchrząknął i kontynuował:

– Ostatni raz widziała go pani…

– Jak już mówiłam, w piątek rano. Tuż po siódmej zjadł śniadanie i wyszedł do pracy.

– Czy zachowywał się inaczej niż zwykle? Albo czy było w jego zachowaniu coś, co panią zaniepokoiło?

Stemperska przygryzła wargę.

– Nie sądzę, sama byłam wtedy trochę nerwowa, bo musiałam już wyjść do pracy, a bratowa, która opiekuje się podczas naszej nieobecności teściową – zerknęła w stronę staruszki – się spóźniała. Ostatnio wywinęła mi taki numer kilka razy, przez co spóźniłam się do pracy, a mój szef strasznie tego nie lubi, wścieka się, mam potem cały dzień z głowy.

Bener przerwał notatki.

– Gdzie teraz pracuje pani mąż?

– Po tej aferze, którą pan opisywał… – Zamyśliła się, zmrużywszy oczy. – Kiedy to było? Jakieś osiem lat temu, prawda? No to po tej aferze przepracował w Urzędzie Marszałkowskim jeszcze kilka tygodni, a potem rzucił papierami. Nie miał siły. Stał się wrakiem człowieka.

Bener przywołał mgliste wspomnienia. W 2009 roku napisał tekst o mobbingu, którego dopuszczał się szef departamentu kultury w Urzędzie Marszałkowskim, Alfred Zdziarski. Dowody były mocne, ale marszałek w porę zamiótł sprawę pod dywan, przesuwając dyrektora na inne stanowisko. Koledzy Stemperskiego, który pierwszy zaalarmował media, podkulili ogony i zamiast wspólnie stanąć do walki o normalne stosunki w pracy, woleli dalej udawać, że nic się nie stało. Bener po ludzku nawet to rozumiał. Były to czasy, w których amerykański krach bankowy położył się cieniem również na polskim rynku pracy, mimo że niektórzy chwalili się krajem będącym zieloną wyspą i tym, że kryzys przejdziemy suchą stopą, co byłoby prawdą, gdybyśmy przez to głębokie szambo brnęli na rękach. W każdym razie roboty wtedy było mało, a pozywanie pracodawcy zakrawało na zawodowe samobójstwo. Stemperski wierzył w swoje racje, dał namiary na koleżankę z pracy, która przez Zdziarskiego podcięła sobie żyły. Szef kazał jej donosić na współpracowników, mieszał ją z błotem, w końcu zdegradował do roli biurowego zszywacza. Wróciła do domu, wypełniła wannę ciepłą wodą, a kiedy w niej usiadła, nacięła nadgarstki szybkimi, pewnymi pociągnięciami kuchennego noża. W porę odratował ją mąż. Kobieta trafiła do szpitala psychiatrycznego. Na placu boju Stemperski pozostał sam i już wtedy było jasne, że w tej walce nie on będzie zwycięzcą. Bener pisał na ten temat tekst za tekstem w „Gazecie Miejskiej”, bo tam wówczas pracował, ale w końcu naczelna i prezes wydawnictwa, którzy dotąd odpierali ataki prawników Zdziarskiego, postanowili w końcu ukręcić sprawie łeb i zakazali Benerowi dalszego zajmowania się mobbingiem w Urzędzie Marszałkowskim. Jednak artykuły o gnębieniu pracowników departamentu kultury i tak powstawały. Bener wrzucił je pod pseudonimem do kilku ogólnopolskich gazet, bo nie zamierzał zostawić ludzi bez pomocy, szczególnie wtedy, kiedy osamotniony Stemperski miał przeciwko sobie armię prawników. Zgodnie z relacją żony mężczyzna ostatecznie odszedł z urzędu z własnej woli zostawiając intratną, dobrze płatną posadę z kwartalnymi premiami, trzynastkami i kasą na wczasy. Posadę, której piastowanie jednak zabiło w nim poczucie własnej wartości, a kto wie, czy po latach nie zabiło go dosłownie. Natomiast Zdziarski dostał jakiś niewielki wyrok, a urząd wypłacił Stemperskiemu odszkodowanie i umył ręce.

Jan Stemperski nie miał czego szukać w innych instytucjach państwowych, bramy wszelkich miejskich, marszałkowskich i wojewódzkich urzędów były szczelnie zamknięte, a kadrowcy odpowiednio wyczuleni na jego nazwisko. Na wojnie ze Zdziarskim, mimo oficjalnego zwycięstwa, Stemperski dostał więc podwójne lanie. Jak opowiadała żona, przez parę miesięcy nie mógł nigdzie znaleźć pracy, potem zatrudnił się na krótko na stacji benzynowej, po kilku miesiącach zapraszał do wolnej kasy ubrany w czapeczkę z daszkiem z logo McDonalda, był też stróżem w żwirowni, aż wreszcie znalazł etat w Szkole Podstawowej nr 15 na Podgórzu, w pobliżu mieszkania i jednostki straży pożarnej. Uczył muzyki, jednak nigdy nie doszedł do siebie.

– Stał się wrakiem człowieka i nie umiał już pracować. – Pokręciła głową Stemperska. – Nie, źle to ujęłam. Janek po prostu bał się pracować, bał się popełnić najmniejszy błąd, przez który ktoś go znowu wyśmieje, zadrwi. Był wyczulony na żarty w pokoju nauczycielskim do tego stopnia, że w ogóle tam nie przebywał, z nikim nie rozmawiał. Zamknął się w sobie i rzadko kiedy otwierał się nawet przede mną. Którejś nocy, gdy leżeliśmy w łóżku, a Janek nie mógł zasnąć, powiedział mi, że w szkole panicznie boi się wszystkiego, a najbardziej chwili, w której musi wejść do klasy. Dźwięk dzwonka wywoływał u niego przyspieszone bicie serca i zawroty głowy. Bał się, że zemdleje, że upadnie, czasami przez kilka chwil trzymał się kurczowo poręczy. A niekiedy drżał, że zrobi coś złego sobie albo innym, na przykład dziecku, czego nigdy by sobie nie wybaczył. To było zupełnie irracjonalne, bo on nawet muchy by nie skrzywdził. Ale bałam się o niego, bałam strasznie. Miał wiele czarnych myśli.

Zwiesiła głowę, a Bener zerknął na staruszkę. Nadal poruszała bezdźwięcznie ustami, jakby mówiła coś jedynie w swojej wyobraźni.

– Był w fatalnym stanie – dopowiedziała po chwili Wioletta Stemperska. – Ten mobbing u Zdziarskiego, to, co Janek tam przeszedł. – Z niedowierzaniem pokręciła głową. – To było jak tornado, które trafiło na drewutnię. Zmiotło go po prostu. Janek… – Stemperska otarła łzę bandażem owiniętym wokół nadgarstka. – Janek… On się posypał. W szkole miał dużo obowiązków, przytłaczała go robota papierkowa, klasówki, formularze, wypełnianie dziennika elektronicznego, robienie jakiegoś tam stażu, wlepili mu też kronikę szkoły i przygotowywanie informacji na stronę internetową. Wiadomo, był nowy. On nie umiał odmawiać, nigdy nie był asertywny, brał to wszystko na siebie, mówię panu. A im więcej dostawał roboty na biurko, tym częściej odkładał ją na wieczne „potem”. Któregoś dnia nie wytrzymał i poryczał się w domu jak bóbr. Wtedy zaczęłam mu pomagać, sprawdzałam za niego kartkówki, brałam na siebie ten cholerny dziennik elektroniczny i stronę internetową. Robiłam, co się dało, ale starałam się, by Janek też miał w tym udział. Nie chodziło tylko o to, by ulżyć mu w obowiązkach. Zależało mi, żeby widział, że systematyczne działanie leży w jego interesie, że wtedy wcale tej pracy nie ma tak dużo i że jeśli poświęci na nią każdego dnia tylko godzinkę, wszystko da się ogarnąć. Myślałam, że to racjonalne działanie sprawi, że przestanie się bać.

Bener notował do chwili, kiedy usłyszał dzwonek komórki.

Stemperska przeprosiła i wyszła do kuchni po aparat.

– Nie, na razie nie jest aktualne. Do widzenia.

Bener spojrzał na nią, gdy wróciła i oparła się o framugę. Dopiero teraz zauważył, że nosiła szare spodnie dresowe wypchane w kolanach i bluzę z kapturem, na którą nałożyła ocieplaną, pikowaną kamizelkę.

– Czy w piątek rano mąż był w gorszym nastroju niż wcześniej?

Skrzyżowała ramiona.

– Każdego dnia wyglądał tak samo. Przygaszony, cichy, jakby nieobecny. Być może dobijało go też gasnące zdrowie jego matki – skinęła głową w stronę pojękującej staruszki – chociaż pomagałam mu i ja, i bratowa, czasami brat.

– Leczył się na depresję?

– Leczył się na depresję, na niedoczynność tarczycy, na wrzody żołądka i na nadciśnienie. Miał kłopoty z trawieniem, cierpiał na rwę barkową. Brał lek za lekiem, przez co stawał się bardziej osowiały. Uśmiechał się, ale to nie był ten mój radosny Jasiek, jak jeszcze dziesięć lat temu.

Bener postawił kropkę przy ostatnim zapisanym zdaniu.

– A w czwartek? Zdarzyło się coś niepokojącego?

– Nie sądzę. Poranek był taki jak zwykle, Janek połknął lek, pokręcił się po domu, zjadł śniadanie, popił resztę leków, a po pracy, wieczorem, spotkał się z bratem. Wrócił trochę podminowany, ale nie chciał nic mówić. Pewnie się posprzeczali o opiekę nad matką, ostatnio nie znajdowali wspólnego języka w tej sprawie.

– A wy?

– Co my?

– Czy pani i mąż się o to kłóciliście?

Stemperska przeszła przez pokój, sięgnęła po kubek z zaparzonymi ziołami, zamoczyła w nich usta i upewniwszy się, że nie sparzą języka teściowej, podsunęła jej szklankę. Drugą ręką chwyciła chusteczkę i gdy kobieta upiła kilka łyczków, Stemperska wytarła jej usta i brodę, po której spłynęło kilka kropel naparu.

– A ten pan, co tak się o mnie troszczy, to gdzie jest? – spytała mała, zasuszona kobiecina, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Jeszcze w szkole mamo, Janek ma dziś dużo pracy – odpowiedziała Wioletta Stemperska i natychmiast zwróciła się do Benera: – Nie ma sensu niczego jej wyjaśniać, po chwili i tak zupełnie nic nie pamięta.

– Muszę mu coś powiedzieć – zaskrzeczała matka zaginionego.

– Dobrze, mamo, gdy tylko wróci, wszystko mu powiesz.

– Teraz muszę.

– Dobrze, jak tylko skończę rozmawiać z panem Benerem, to do niego zadzwonimy, zgoda?

Kobieta drgnęła i odwróciła głowę w stronę redaktora. Wpatrywała się w niego w milczeniu, jakby dopiero teraz go zauważyła.

Bener ukłonił się lekko, uśmiechnął, ale równie dobrze mógłby to zrobić przed polnym głazem. Stemperska tymczasem postawiła szklankę na leżącej na ławie gazecie i z powrotem usiadła na pufie w pobliżu kanapy zajmowanej przez gościa.

– To nie jest łatwa sprawa – wróciła do jego pytania o opiekę nad teściową. – Z trudem wiążemy koniec z końcem, ale wiedziałam, na co się godzę, i wypełniam swoje obowiązki. Mama nie jest trudnym człowiekiem, trzeba tylko na nią uważać, by nie zrobiła sobie krzywdy. Kocham ją właściwie jak swoją matkę, bo tej nigdy tak naprawdę nie miałam. A moja teściowa to była wspaniała kobieta, zawsze nam pomogła, była życzliwa i serdeczna. Cały czas czułam jej wsparcie i miłość.

Bener nie skomentował. Zastanawiał się, jak zadać pytanie, które od początku chciał zadać, tak by Stemperska nie zorientowała się, co ma na myśli.

– A ciuchy męża, nie zniknęły? Szczoteczka do zębów, kosmetyki, leki? Mógł zabrać coś ze sobą?

– Sprawdziłam, nic nie zniknęło.

– Jest pani pewna?

– Tak.

– A dzieci? Macie dzieci? – spytał, czując na sobie wzrok staruszki, ale nie spojrzał w jej stronę.

– Nie.

– A kogoś bliskiego, kogo pani mąż chciałby odwiedzić?

– Ciotkę, siostrę teściowej. Mieszka w Gdańsku, ale już to sprawdziłam. Janka tam nie było.

Bener wypytał ją jeszcze o kilka spraw. Dowiedział się, że Stemperski zabrał wóz i razem z nim zniknął w piątkowej śnieżycy. Kobieta zgłosiła zaginięcie w pobliskim komisariacie w piątek wieczorem, ale obsługujący ją funkcjonariusz radził, żeby jeszcze się wstrzymała, bo pod koniec tygodnia, jak to określił policjant z uśmiechem, „panowie lubią sobie golnąć z kumplami, zabawić się, poderwać dziewuchy, generalnie lubią zaszaleć”. Nie liczyła więc na policję, mimo iż była tam ponownie w sobotę i dziś rano. Wypełniono tylko kwestionariusz i obiecano przyjrzeć się sprawie, ale były to zapewnienia niczym obietnice polityka w trakcie kampanii wyborczej.

Potem Bener poprosił, by pokazała mu ich sypialnię, do której wchodziło się z salonu. Znajdowało się tam tylko szerokie łóżko i zabudowana na przeciwległej ścianie szafa. W rogu stał niewielki okrągły stolik z podłączonym do zasilacza laptopem starszej generacji. Na ekranie Bener dostrzegł przygotowywany przez kobietę plakat z powiększonym zdjęciem z legitymacji lub dowodu Jana Stemperskiego i z napisem „Zaginiony”, umieszczonym nad kolorową fotografią.

Bener zamierzał zabrać laptopa do przejrzenia, dlatego obiecał Stemperskiej, że wydrukuje rano kilkaset egzemplarzy plakatów. Podziękowała za pomoc.

Odłączył sprzęt i spakował komputer do plecaka razem z zasilaczem.

Potem spojrzał przez okno na rząd garaży, których dachy pokrywała pękata czapa śniegu. Podobne leżały na chodnikach.

– Który jest wasz?

Stemperska podeszła do okna i wskazała palcem na jeden z blaszaków, niemal naprzeciwko okna.

– Nie wiem, czy Janek po pracy wszedł do domu, ale wydaje mi się, że tak, bo zazwyczaj wieszał klucz do samochodu na wieszaku. Pewnie tu wrócił, wziął kluczyk i wyszedł.

– Dokąd mógł pojechać?

– Ata! Ata! – Dobiegło zza ściany.

– Nie wiem. – Przyłożyła dłonie do policzków. – Myślę o tym cały czas. Nie mamy żadnej działki, żadnego domku nad jeziorem. Zresztą nawet gdybyśmy mieli, to co miałby tam robić o tej porze?

– Może miał jakąś sprawę do załatwienia? Chciał wymienić dekoder? Pojechał na pocztę? Do serwisu? – Bener pytał bez przekonania, ponieważ wciąż nie zamierzał mówić o swoich podejrzeniach, że Stemperski mógł popełnić samobójstwo. Uciec od wszystkiego i targnąć się na życie. Bener był tego niemal pewien. Znał wiele takich przypadków i właśnie w tym kierunku zamierzał prowadzić poszukiwania. Będzie szukał trupa. Dopiero jeśli trafi w ślepą uliczkę, zmieni tor swojego śledztwa. Na razie jednak sprawa wyglądała na oczywistą.

Bener wyciągnął rękę na pożegnanie.

– Jutro się do pani odezwę – zapowiedział.

– Ata! – Usłyszeli oboje ten sam podniesiony głos.

Wioletta Stemperska uścisnęła mu dłoń i przytrzymała ją chwilę.

– Wiem, o czym pan myśli, ale on się nie zabił – powiedziała cicho, wpatrując się w jakiś punkt za oknem. – Nie odebrałby sobie życia. Chciał sprzedać samochód, miał plany. Nie żył tylko pracą.

Bener nic nie odpowiedział, uwolnił rękę z uścisku kobiety i ruszył do wyjścia. W salonie ponownie zerknął na staruszkę, która wpatrywała się w niego. Skinął jej głową i rzucił coś na pożegnanie. Zrobił krok w stronę drzwi, wciąż obserwując kobietę, ale nie przekroczył progu pokoju, bo teściowa Stemperskiej sparaliżowała go jednym słowem.

– Agata! – rzuciła i zamknęła oczy.

Bener z trudem przełknął ślinę. Pod gęstą siecią zmarszczek na twarzy starej kobiety nie drgnął żaden mięsień, a tymczasem dziennikarz wyczekiwał jakiegokolwiek jej grymasu z nadzieją, że mina staruszki powie mu coś więcej. Jednak nic takiego się nie wydarzyło. Dopiero po dłuższej chwili kobieta otworzyła ponownie usta i zaskrzeczała:

– Agata! On wie! Wie, kto skrzywdził Agatę!

Zagrzał piwo w rondelku i przelał je do kufla z pozdzieranym ze starości logo Żywca, do którego nasypał wcześniej przyprawy korzennej.

W drodze powrotnej zmarzł okrutnie, w domu Stemperskich było chłodno jak w sieni i już w samochodzie poczuł, że za chwilę coś może go rozłożyć. Wolał dmuchać na zimne, a raczej zalewać się ciepłym.

Pierwszy łyk spłynął przełykiem i rozgrzewał od środka, ale ponieważ Bener chciał poczuć to ciepło także w piętach, postanowił nastawić na gazie kolejną porcję trunku. Został w kuchni, bo po salonie pozostało już tylko wspomnienie. Bez żalu pożegnał się ze zdjęciami Agaty wiszącymi na ścianie i przedstawiającymi ją na tle najdalszych zakamarków globu. Była słynną globtroterką i uznanym fotografikiem przyrody, dużo podróżowała, przez co rzadko bywała w domu. Przynajmniej zanim zaszła w ciążę. Wtedy nieco zwolniła tempo i zmniejszyła liczbę wyjazdów. Nie dlatego, że Bener ją o to prosił, bo wcale tego nie zrobił. Uważał, że sama będzie wiedziała lepiej, ufał jej, wspierał ją i kochał. Kochał zresztą nadal, ale od 1 listopada 2010 roku był to inny rodzaj miłości. Tego dnia Agata zaginęła. Była wtedy w szóstym miesiącu.

Zdjęcia ze ściany wylądowały w piwnicy, spakowane do kartonu, który Bener szczelnie okleił taśmą. Trafiły tam również inne rzeczy Agaty. Ciuchy i buty przekazał do Caritasu. W domu nie został już po niej żaden ślad.

Ale nie było to ostatnie pożegnanie. Bener wyrzucił ławę i sofę razem ze starymi fotelami. Na jednej z odmalowanych ścian powiesił nowy, wielki telewizor. Zamówił sporej wielkości blat, który ustawił na drewnianych kozłach pośrodku pokoju i dokupił dwa wygodne fotele biurowe. Na ścianie zamontował dużą tablicę korkową i białą suchościeralną. W rogu postawił flipchart i regał na segregatory oraz miniwieżę, skąd leciały teraz dźwięki Szarej mgły Dżemu. Maciek Balcar śpiewał o miłości, a właściwie o tym, że nie wie, czemu ta miłość skończyła się w taki sposób. To samo pytanie zadawał sobie Bener, bogatszy o nowe materiały w sprawie Agaty, które wciąż pozostawiał bez odpowiedzi, mimo że z Radosławem Rakiem, fotoreporterem „Echa Torunia”, prowadzili tu nieformalną agencję do spraw zaginionych. Nieformalną, bo Bener nie starał się o licencję detektywistyczną.

Tablicę korkową zajmowały zdjęcia osób, które rozpłynęły się w Toruniu jak – nomen omen – w szarej mgle. Z kolei na suchościeralnej różnymi kolorami zaznaczyli imiona i nazwiska świadków, którzy jako ostatni mieli kontakt z zaginionymi lub ich widzieli. Dopisali również nazwy przedmiotów znalezionych w trakcie poszukiwań. Klucze, bandamki, silikonowe opaski na rękę. Weryfikowali też miejsca, do których zaginieni mogli się udać.

Rodziny, które zlecały mu poszukiwania, oczekiwały efektów. Bener jeszcze niedawno oczekiwał ich też od siebie, niestety srogo się zawiódł, bo źle ustawił azymut poszukiwań. Ale teraz było już za późno.

Jedyne, co mógł w tej chwili zrobić, to zapomnieć o Agacie.

Bener dokończył pierwsze piwo i przyglądał się szalejącej za oknem śnieżnej wichurze. Nasłuchiwał zarówno szumu wiatru, który porywami smagał szybę i rzucał w nią śniegiem niczym drobinkami piasku, jak i szmeru drukarki plującej rytmicznie kolejnymi kartkami z wizerunkiem Jana Stemperskiego. Pomruk maszyny wciąż nie ustawał, więc Bener zafundował sobie drugie gorące piwo i popił nim dwie aspiryny. Wciąż myślał o słowach staruszki, mimo iż Stemperska prosiła, żeby nie zaprzątał sobie tym głowy, bo to zwykła pomyłka, nic nieznaczące spięcie w synapsach gasnącego mózgu. Zastanawiał się jednak nad innym rozwiązaniem. Znacznie prostszym. Dawno temu, kiedy kobiecina była jeszcze zdrowa, Toruń pulsował informacjami o zaginięciu Agaty. Być może jakaś część tych dramatycznych doniesień medialnych wryła się w pamięć matki Stemperskiego i odżyła na widok Benera lub na dźwięk jego nazwiska. Może faktycznie nie należało się przejmować jej słowami, tylko skupić się na poszukiwaniach wykończonego psychicznie Jana Stemperskiego?

Po latach Zdziarski powracał właśnie na ulubione samorządowe łono, tym razem miał trafić do urzędu miasta. Oficjalnie od lutego pełnił funkcję szefa nowej toruńskiej instytucji: Bramy Inicjatyw Kulturalnych, która została zbudowana na gruzach kilku innych mniejszych agend. Dwudziestopięcioosobowy zespół współpracowników został już skompletowany, podobno ze sporym udziałem samego Zdziarskiego. Bener o jego wyborze na to stanowisko poinformował czytelników na pierwszej stronie „Echa” krzykliwym tytułem „Skazany na dyrektora”, na co rzecznik magistratu przesłał do redakcji lapidarne oświadczenie prezydenta, w którym szef Pentagonu, jak nazywano toruński ratusz, wychwalał dokonania Zdziarskiego i stworzoną dla BIK koncepcję rozwoju działań kulturalnych w mieście. Ani słowa o mobbingu. Bener zdążył się już do tej nędznej „polityki informacyjnej” przyzwyczaić. Kiedy trafiał polityków lewym sierpowym i demolował im nosy, ci najczęściej odpowiadali, że należy patrzeć na cały organizm, w którym reszta funkcjonuje dobrze, ręce nadal są sprawne, a i nogi przebierają równo jak wcześniej. I że leżąc po knockdownie, też można nimi poruszać.

Bener zabrał piwo i przeszedł do biura. Usiadł tyłem do tablicy korkowej, na której Rak umieścił to, czego Bener zamieścić nie chciał i co wielokrotnie ściągał. Teraz wolał nie patrzeć w tamtą stronę, bo był przekonany, że wydrukowane zdjęcie wciąż wisi na tablicy. Przysunął sobie laptopa Stemperskiego i zaczął przeglądać znajdujące się w nim foldery i katalogi w poszukiwaniu jakichkolwiek przydatnych informacji. Rób coś, rozkazał sobie. Nie myśl o niej przez chwilę.

Szperał i otwierał na chybił trafił różne dokumenty, które najczęściej okazywały się pomocami szkolnymi lub wzorami formularzy, stosowanymi przez Stemperskiego w pracy. Były tam również pliki PDF, najczęściej skany przydatne w trakcie lekcji muzyki, czasami potwierdzenia przelewów na drobne sumy za zakupy internetowe, faktury proforma i potwierdzenia różnych zamówień. Nic, co mogłoby zwrócić uwagę Benera. Uruchomił menedżera i przeleciał wzrokiem wszystkie zainstalowane programy. Mało ich było, żadnych gier, w zasadzie nic ponad to, z czym wynosi się komputer ze sklepu.

Uruchomił przeglądarkę internetową, ale i ona nie zawierała żadnych rekordów, żadnej historii odwiedzanych wcześniej stron. Tak jakby dopiero co została zainstalowana.

Zerknął na zegarek. Było przed dziesiątą. Wybrał numer do Stemperskiej, odczekał kilka sygnałów, jednak nie odebrała. Być może zajmowała się teściową.

Bener pozamykał otwarte wcześniej programy i rzucił okiem na niemal pusty pulpit. Znajdował się na nim jeden folder ze zdjęciami. Otworzył go i przyjrzał się ikonkom fotografii. Kliknął na pierwszą z nich, żeby lepiej się przyjrzeć zdjęciu. Potem zrobił to samo z pozostałymi. Coś mu się nie zgadzało.

Zajrzał do menu Start, tym razem po to, żeby się upewnić, że Stemperski używał dwóch różnych przeglądarek internetowych, a Bener jedną z nich przeoczył. Co prawda na pulpicie i w skrótach na pasku zadań Windowsa widniało wyłącznie logo Explorera, ale nie takie już kwiatki widział w komputerach. Poszukał zatem drugiej przeglądarki, ale szybko się okazało, że zainstalowana jest wyłącznie jedna. Zdziwiło go to jeszcze bardziej.

Z sykiem wypuścił powietrze z płuc, postukał palcami o blat w rytm utworu Dżemu z kolejnej płyty, którą samoistnie odtworzyła wieża. Tym razem Jacek Dewódzki śpiewał o facecie, który tłumaczył się żonie z dwóch piw wypitych z kumplami. Przekonywał ją, że to przecież żaden grzech. Pytanie, czy grzechem było czyszczenie historii przeglądanych stron? Bener był pewien, że ogłoszenie o sprzedaży samochodu ukazało się w Internecie, skoro Stemperska odbierała przy nim telefony od zainteresowanych nabywców. Odszukał je zresztą bez problemu na otomoto.pl.

Raz jeszcze przyjrzał się zdjęciom samochodu Stemperskiego. Citroën berlingo wyglądał, jakby właśnie zjechał z taśmy produkcyjnej, chociaż nie był to wcale najnowszy model. Bener nie miał jednak czasu na dłuższe oglądanie zbliżeń kokpitu czy welurowej tapicerki, bo właśnie oddzwoniła Wioletta Stemperska. Zapytał ją, czy korzystała ostatnio z komputera i czy przeglądała strony internetowe.

– A czemu pan pyta? Coś nie tak? – zaniepokoiła się.

– Nie. Mam nadzieję, że nie.

– Kupiłam na Allegro pieluchomajtki i kremy przeciwodleżynowe dla mamy – dodała, jakby próbowała się tłumaczyć. – Zapłaciłam przelewem w czwartek.

– A kiedy mąż zamieścił ogłoszenie o sprzedaży samochodu?

– Zrobił to tuż po mnie, w czwartek.

– Na komputerze, tak?

– No tak, przecież zgrywał na niego zdjęcia z komórki. Na pulpicie jest taki folder.

– Tak, widziałem. Może mieli państwo ustawioną opcję kasowania historii w przeglądarce? – spytał, ale przecież znał już odpowiedź, bo zerknął wcześniej w ustawienia.

– Nie, absolutnie. Przynajmniej do tej pory tak nie było.

– A czy ktoś mógł korzystać z tego komputera bez waszej wiedzy? Na przykład w piątek lub później?

W słuchawce zapadła cisza.

– Jest tam pani?

– Tak jestem. Zaskoczył mnie pan. Nie, nie sadzę. Raczej nie.

Porozmawiali jeszcze chwilę, a potem umówili się, że Bener dostarczy jej wydrukowane plakaty.

Ostatnią deską ratunku był program do obsługi poczty, ale okazało się, że ten w ogóle nie był skonfigurowany, a jedyne, co Bener w nim znalazł, to zaproszenie do założenia konta e-mail.

Wyłączył laptopa i zamknął go. Był przekonany, że Rak lepiej prześwietli ten sprzęt. Znakomicie radził sobie z komputerami.

Drukarka zamruczała cicho po skończonej pracy. Bener sięgnął po wydruki i ułożył jeszcze ciepłe papiery w grubym, równym stosie na blacie. Wstał, żeby rozprostować kości, i wtedy mimowolnie zerknął na tablicę. Miejsce, w którym niedawno Rak zawiesił zdjęcie Agaty, było puste. Ucieszyło to Benera. Być może fotoreporter zrozumiał wreszcie, że dziennikarz wkładał wiele wysiłku w to, żeby o niej zapomnieć. Bezskutecznie zresztą, ale nie zamierzał się z nikim tym dzielić. Nie musiał też zdradzać, że w głowie kołatało mu się tylko jedno pytanie.

Dlaczego?

Ilekroć je sobie zadawał, targała nim nieopisana wściekłość, która spinała mu mięśnie, powodowała lekkie drżenie żuchwy i skurcze powieki.

Dlaczego mu to zrobiła?

Wiedział, że zarówno to, jak i wiele innych pytań na zawsze pozostanie bez odpowiedzi, a mimo to katował się nimi. Tym ostatnim od niedawna, ale całą resztą już od niemal siedmiu lat. Unicestwiał się kawałek po kawałku.

Bener przeczesał ręką długie włosy, które zaczepiły się o kilkudniowy zarost. Musiał zacząć myśleć o czymś innym, o czymkolwiek, co odetnie go od przeszłości.

Wyszedł do kuchni po kolejne piwo i przelał je do rondelka.

Syknął odkręcony na kuchence gaz.

Po szóstym piwie poczuł, że przesadził. Był rozgrzany jak kaflowy piec, jakby właśnie wyszedł z sauny. Zastanawiał się, czy dla żartu nie wylecieć z gołą dupą na zewnątrz i nie rzucić się w wielką poduchę śniegu, która zebrała się na trawniku za domem. Poczułby się jak Fin albo Norweg, potomek dawnych wikingów z jajami wielkimi jak ich tarcze. Uśmiechnął się do tej wizji, po czym otarł wilgotne usta. Podlana alkoholem myśl wykiełkowała szybciej, niż zareagowały mechanizmy obronne. Bener zrzucił T-shirt w panice, jakby śnieg za oknem miał lada moment stopnieć, a on nie zdążyłby zrealizować pijackiego marzenia. Wstał, rozebrał się do naga i pozostawiwszy ciuchy w kuchni, przeskoczył do salonu. Otworzył drzwi na taras i poczuł na skórze uderzenie mrozu. Złapał się obiema rękami za framugę, jak narciarze trzymający się bramki przed startem slalomu, odepchnął się i ruszył boso po oblodzonym tarasie. Zdążył przekląć wiatr, który zarzucił nim przed starym zejściem granitowymi schodami do ogrodu, ale prawda była taka, że zawiódł go błędnik. Rozjechały mu się pięty. Zaczął machać rękoma w szaleńczej próbie złapania równowagi, jakby próbował się wyrwać prawom grawitacji. Grzmotnął dupskiem o płytę lastryko, a łbem przyłożył w poręcz. Pociemniało mu przed oczami, długo jęczał i biadolił. Z trudem wczołgał się z powrotem do domu, gdzie leżał przez jakiś czas na podłodze. Był pewien, że umiera, wyczekiwał na rozbłysk światełka w tunelu, jedynego jasnego punktu, do którego puściłby się sprintem. Wierzył, że z tego zamroczenia nigdy już się nie obudzi.

Kiedy oprzytomniał, przyłożył do guza na głowie zmrożonego kurczaka. Ubrał się i z grymasem bólu przysiadł na taborecie. Kość ogonowa dotkliwie przypomniała o swoim istnieniu. Bener wybrał najlepszy środek przeciwbólowy: kolejne grzane piwo.

Usłyszał, że w biurze dzwoni i wibruje zostawiona na blacie komórka. Nie chciało mu się tam iść, był w ostatnim stadium tumiwisizmu okraszonego tępawym, pijackim uśmiechem i zamglonym wzrokiem, którym gapił się na siebie spod wpółprzymkniętych powiek. Wpatrywał się w ten niewyraźny obraz nędzy i rozpaczy, jaki dostrzegł w odbiciu kuchennego okna. Rzygał nim.

W pewnej chwili chwycił solniczkę i zamachnął się w stronę okna. Odbiła się jednak od ściany i spadła, rozsypując białe drobinki po brązowych kaflach.

Bener najpierw zaśmiał się w głos, a potem sklął się i zaczął wygrażać sobie pięścią.

Telefon ponownie odezwał się tą samą melodią.

– Spierdalaj! – warknął. – Biuro zamknięte!

Zrzucił to, co było na stole w zasięgu jego ręki, i położył łeb na blacie, opierając czoło na przedramieniu. Zamknął oczy, żeby się uspokoić i nie pozwolić spłynąć łzom.

Oddychał ciężko, w takt odtwarzanego dzwonka komórki.

W końcu zerwał się i ruszył w stronę biura, opierając się rękoma o ściany. Dopadł aparatu i odebrał.

– Przeszkadzam? – usłyszał schrypnięty głos Szamana.

– Tak – warknął Bener.

– A pamiętasz, co mówiłem?

– Mam to w dupie, rozumiesz?

– Zadzwonię jutro. Wytrzeźwiej – warknął Szaman.

– Sam sobie, kurwa, wytrzeźwiej, patafianie jeden! – ryknął Bener, ale był pewien, że Szaman już tego nie usłyszał.

Profesor Ryszard Szamojski, były promotor pracy doktorskiej na wydziale filozofii, której Bener nie ukończył, pewnej nocy spotkał pijanego dziennikarza w autobusie. Im więcej czasu upłynęło od tego zdarzenia, tym większą Bener miał nadzieję, że nigdy tak naprawdę do niego nie doszło, że było to wyłącznie poalkoholowe przywidzenie, że łysy jak kolano, starszy mężczyzna wcale nie usiadł naprzeciwko niego. A jeśli nawet to zrobił, to milczał. Ale o dziwo w pamięć Benera wryły się zaskakująco mocno dwa słowa wypowiedziane ochrypłym głosem. Graviora manent. Najgorsze dopiero nadejdzie.

Później Szaman został namierzony przez policję w związku z zaginięciem dwóch ciężarnych studentek. Po aresztowaniu urwał się jednak z policyjnego konwoju. Bener nie uważał Szamana za proroka, raczej za człowieka czynu, dlatego nie zwrócił uwagi na dziwne słowa. A jednak w tej pierwszej sprawie, dziennikarz się pomylił. Najgorsze nadeszło. Jego ciężarna żona wkrótce zniknęła.

Bener myślał tak jeszcze w 2013 roku. Później spotkał się z Szamanem i wiedział, że ma w nim raczej sprzymierzeńca niż wroga. Chociaż niewątpliwie Szaman wiedział więcej, niż mówił. Nieraz już jednak pomógł Benerowi i działając z ukrycia, wyciągał go z kłopotów. Ufali sobie, a to zaufanie cementował wspólny wróg. To w jego sprawie dzwonił wczoraj Szaman i przy okazji porządnie Benera nastraszył. Dziś pewnie miał ochotę na to samo, ale dziennikarz nie chciał słyszeć o kolejnym zagrożeniu. O tym, że zabrał się za niebezpieczny temat, a tym samym nadepnął na odcisk pewnym wysoko postawionym ludziom. Im dłużej Bener o tym myślał, tym częściej miał wrażenie, że Szaman się starzeje i, jak teściowa Stemperskiej, ma problemy z przepływem impulsów w korze mózgowej. Bener ostatnio pisał jedynie o podpaleniu bezdomnego, ale o tym akurat pisali wszyscy. Nie grzebał przy tej sprawie, zresztą przy czym miał tu grzebać? Ot, przestępstwo, których ostatnio w Toruniu nie brakowało. Bijatyki pseudokibiców, dwóch czy trzech nożowników na starówce, napad na Turka sprzedającego kebaby. Gdzie tu temat, który mógłby wywołać emocje? A jednak Szaman czegoś się obawiał. Bener wiedział, że tego sygnału nie powinien bagatelizować. Dlatego sam sobie zalecił daleko posuniętą ostrożność, ale ponieważ zrobił to po pijaku, nie wierzył, że rano będzie tę obietnicę pamiętał.

Wstał z krzesła i zgasiwszy światło w kuchni, przeszedł do salonu. Zamierzał wyłączyć komputer, na którym pracował wcześniej, i położyć się spać. Poruszył myszką, by obudzić śpiący ekran.

Dostrzegł wtedy nową wiadomość od Raka, bez tematu i bez żadnego słowa w treści. Był tam jedynie załącznik.

Otworzył plik, a cały ekran wypełniło zdjęcie. To zdjęcie. Wydruk fotografii, którą Bener otrzymał kilka miesięcy wcześniej od anonimowego nadawcy. Bener przekazał zarówno kartkę z wydrukiem, jak i kopertę policji, ale nadawca zachował się jak profesjonalista i nie zostawił żadnych śladów, które byłyby pomocne funkcjonariuszom prowadzącym śledztwo w sprawie zaginięcia Agaty. Miał więc fotografię, nowy trop, a jednocześnie nie miał nic. Żadnego punktu zaczepienia.

Długo wpatrywał się w ten kadr. Nie mógł od niego uciec. Od chwili, kiedy wyjął wydrukowaną fotografię z koperty, nosił ją ciągle w głowie. Było to dokładnie to samo zdjęcie, które z uporem maniaka ściągał z tablicy korkowej, a które Rak z jeszcze większym uporem drukował i wieszał ponownie w tym samym miejscu, doprowadzając Benera do białej gorączki.

Kolorową fotkę wykonano 1 listopada 2010 roku, co potwierdzała umieszczona na obrazie data. Ale nawet gdyby zapisu daty nie było, Bener wiedziałby, że zostało zrobione tamtego dnia. Dnia, w którym jego żona zaginęła. Wielokrotnie opowiadał o tym, w co Agata była wówczas ubrana. Wciąż widział – jakby to było dziś – jej pikowaną kurtkę, ciążowe dżinsy z szerokim elastycznym pasem, czarny sweter i adidasy.

Siedziała przy kawiarnianym stoliku ze zwieszoną lekko głową, jakby nieco zawstydzona. Blond włosy założyła za ucho, dzięki czemu Bener rozpoznał jej profil i błąkający się po twarzy nieznaczny, lecz jednak uśmiech.

Ale to nie na nią patrzył i to nie ona przyciągała jego wzrok na tej fotografii.

Ilekroć o tym myślał, zbierało mu się na wymioty. Przez niemal sześć lat od chwili, gdy ją stracił, marnował czas na jej poszukiwania. Szukał wszędzie i każdego byłby w stanie oskarżyć o jej uprowadzenie. Skupiał się na wszystkich możliwych detalach, weryfikował każdy sygnał, chociaż niejednokrotnie był wkręcany przez idiotów, którym wydawało się, że widzieli Agatę w sklepie, tramwaju lub burdelu. Mimo to niczego i nikogo nie bagatelizował. Nieustannie odtwarzał zapis z monitoringu, z zarejestrowanymi przejazdami jej czerwonej ibizy. Wiedział, że jechała w stronę cmentarza komunalnego, żeby machnąć kilka zdjęć na terenie kwatery NN w dniu Wszystkich Świętych. Zlecenie jak każde inne. Zastępowała kolegę, którego zmogła choroba. A jednak wcale nie dotarła do nekropolii. Pojechała załatwić ważną sprawę z własnym ojcem. Tego Bener oczywiście wówczas nie wiedział. Prawdę o tym zdarzeniu poznał latem minionego roku. I to akurat mógłby jej wybaczyć, przecież doskonale rozumiał, że zarówno ona, jak i cała jej rodzina, ukrywała prawdę o uzależnieniu ojca oraz wszystkich tego konsekwencjach.

Jednak tamten tragiczny dzień Wszystkich Świętych miał jeszcze jedną tajemnicę.

Bener westchnął. Zrezygnowany zamknął zdjęcie i wyłączył komputer.

Wszedł do łazienki i umył się na tyle, na ile pozwalał mu szum w głowie i zaburzenia błędnika. Potem pogasił światła na parterze, sprawdził, czy zamknął drzwi, i powlókł się na górę.

Pod jego ciężarem skrzypiały schody, potem zatrzeszczały sprężyny łóżka. Bener chciał zamknąć oczy, ale za każdym razem, gdy to robił, znowu widział tamto zdjęcie. Gapił się więc w ściany i sufit, na których załamywał się blask lampy drogowej sterczącej w pobliżu jego domu. Im dłużej to robił, tym wyraźniej widział tę znienawidzoną fotografię i detal, który przykuwał jego uwagę i tak wiele mówił.

Czerwona róża.

Nienawidził tej przeklętej, leżącej na stole róży.

I tego, kto ją przyniósł. To musiał być mężczyzna, jednak jego twarz ukrywał cień okiennej ramy. Mimo wielokrotnych prób powiększania obrazu, zmiany kontrastu i rozjaśnienia Bener nie był w stanie rozpoznać rysów twarzy, wciąż patrzył więc na ciemną plamę. Radosław Rak wyjaśnił mu, dlaczego tak się stało i jaki błąd popełnił fotograf. Dziś nic już z tego fachowego wykładu nie pamiętał, ale nie miało to znaczenia, bo przecież wierzył Rakowi.

Ostatecznie to nie twarz była w tym obrazie najważniejsza, tylko ręce. Splecione dłonie ich obojga.

Dziennikarz przewrócił się na drugi bok. Zapowiadała się bezsenna noc.

Bezwiednie pocierał lwi kieł, jedyną odzyskaną pamiątkę po Agacie, którą nosił zawiązaną na szyi, a którą odebrał rok temu z rąk pewnego biznesmena.

I kiedy tak leżał przez kolejne pół godziny, przypomniał sobie, jak Rak nazwał ten plik ze zdjęciem. Wysyłając tę wiadomość, fotoreporter chciał mu coś przekazać.