Strona główna » Obyczajowe i romanse » Król, który uciekł

Król, który uciekł

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66232-63-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Król, który uciekł

Opowieść o najbardziej popapranym kryzysie władzy w historii Polski.

Prawie prawdziwa.

Karzeł, który nie uważa się za karła i król, który nie chce być królem. Erotyczne rozpasanie Luwru i bogobojność Wawelu. Zniewieściali francuscy arystokraci i ceniący twardą siłę sarmaci. Krwawa Noc Św. Bartłomieja, groteskowe kulisy pierwszej wolnej elekcji i dziwaczna obyczajowość renesansu.

W jaki sposób francuski lekkoduch z fetyszem damskich strojów Henryk Walezy trafił na tron Rzeczypospolitej, a całe życie wyszydzany karzeł polskiego pochodzenia Jan Krasowski stał się szarą eminencją?

Polska korona jest ostatnim, czego pragnie wydelikacony książę andegaweński Henri de Valois, jednak zachodzi on za skórę niewłaściwej osobie. Jan Krasowski, zresztą postać historyczna, kilka miesięcy wcześniej był erotyczną zabawką na dworze Katarzyny Medycejskiej. Korzystając ze swej bystrości i dawnych koneksji uknuje on intrygę, dzięki której jednocześnie zemści się na znienawidzonym Henryku oraz na ojczyźnie, która sprzedała go w niewolę. Wystarczy, że doprowadzi do największego politycznego przekrętu XVI wieku.

Król, który uciekł to napisana współczesnym językiem komedia historyczna. Jędrzej Napiecek odczarowuje i wyśmiewa narodowe mity – polskie, francuskie. Bez wyjątku i taryfy ulgowej.

Polecane książki

Postawy zawodowe informatyków: jednostka, zespół, organizacja to książka interesująca z trzech perspektyw. W perspektywie publikacji naukowej jest przykładem szeroko zakrojonych badań z zakresu zachowań organizacyjnych – przynosi odpowiedzi na temat indywidualnego funkcjonowania informatyków w or...
„64 niewyjaśnione sekrety starożytności” - 64 Secrets Still Ahead of Us Jonathana Graya - czy wiedza i technologie naszych przodków wydają się być lepsze od współczesnej? Nie są to jedynie starożytne sekrety ale wiedza znacznie przewyższająca naukę XXI wieku. Poznasz tajemne formuły, które mogłyby...
Nie każda droga jest prosta – najtrudniej pozostać wiernym temu, co czyni z nas dobrego człowieka. Młody ksiądz Marek kocha Boga, ludzi i bycie duszpasterzem. Jest silny w swej wierze oraz ufny w ideały, gotów w pełni oddać się boskim nakazom. Nie podobają mu się natomiast niektóre z tych ustanowi...
Książka stanowi podjętą z punktu widzenia antropologii kulturowej próbę rozważań na temat potocznej pamięci Polski Ludowej. Podstawą analizy tego zjawiska kulturowego są badania terenowe prowadzone przez kilka lat w środowisku łódzkich nauczycieli. W publikacji ukazano złożone relacje pomiędzy dwiem...
Komentarze pod każdym artykułem zawierają analizę najważniejszych zagadnień z zakresu całej procedury administracyjnej. Wybrano kluczowe orzeczenia sądów, a także tezy doktryny. W ten sposób scharakteryzowano poszczególne problemy i kwestie dotyczące wydawania decyzji, postanowień administracyjnych,...
Historia o niewdzięcznych córkach, którym ojciec za życia przekazał całe mienie, od których następnie doznał złego obejścia się, a które podstępem, udając, iż więcej posiada majątku – skłonił wreszcie do tego, że otoczyły go opieką. „Historia prawdziwa, która się stała w Landzie, mieście niemieckim”...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jedrzej Napiecek

Ludzie będą zawsze dla ciebie źli,
jeżeli konieczność nie zmusi ich do tego,
by byli dobrzy.

Niccolò Machiavelli,

Prolog

Trudno było o lepszą śmierć. Pomimo bólów, które cierpiał, Zygmunt August do ostatniej chwili dbał o interesy królestwa. Wśród roznegliżowanych dam, na oczach zatroskanych dworzan, naszprycowany medykamentami, roku Pańskiego 1572 płodził potomka na łożu śmierci. Potrzeba była pilna – lekarze nie dawali królowi szans na ozdrowienie, a Rzeczpospolita, ten byt osobny, obdarzony własnymi pragnieniami niczym współczesne korporacje, oczekiwała dziedzica. Koniecznie płci męskiej i koniecznie z dynastii panującej. Bez zapłodnienia Rzeczpospolitą czekał chaos wewnętrzny, upadek, a może nawet rozbiory. Takie reguły rządziły światem w XVI wieku: dziś uznano by je za absurdalne, wówczas były uświęcone. Toteż Zygmunt August spełniał swój patriotyczny obowiązek – penisem. Walczył dzielnie ze sflaczeniem oręża, wspomagany inteligencją całego sztabu doradców, również patriotów, którzy uciekali się nawet do oszustw, byleby podtrzymać królewską chuć, o którą bynajmniej nie łatwo u pięćdziesięciodwuletniego schorowanego mężczyzny. W tym celu do posiadłości w Knyszynie sprowadzili niejaką Barbarę Giżankę, niewiastę łudząco podobną do zmarłej małżonki króla, Barbary Radziwiłłówny. Nawet imię nosiły to samo. Mieli nadzieję, że wspomnienie ukochanej rozpali Zygmunta i zachęci go do czynów. Czy słusznie zakładali, czy satysfakcjonujący był ostatni stosunek monarchy, czy zmienniczka stanęła na wysokości zadania – nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że dzieci z tej mąki nie było. 7 lipca Zygmunt August umarł, nie pozostawiwszy legalnego potomka, a w Rzeczypospolitej rozpoczęło się bezkrólewie. Polacy i Litwini potrzebowali nowego króla. Dalsze losy kraju miały rozstrzygnąć się podczas eksperymentalnej wolnej elekcji, pierwszej w historii Europy próby demokratycznego wyboru suwerena. Demokratycznego, oczywiście, w granicach renesansowego rozsądku – chłopów, mieszczan i kobiet nie dopuszczono do głosowania.

Niewielu jednak zdawało sobie sprawę, że o wynikach elekcji zadecydowała pewna niewielka transakcja, która odbyła się dziesięć lat wcześniej, w odległej jak na ówczesne standardy Francji.

Rozdział pierwszy
ZABAWY W LUWRZE

– Milcz, słuchaj, wykonuj polecenia – rozkazał Niels. – A może nie skończysz w pasztecie z gołębiami.

Jan Krasowski, oszołomiony widokiem Tuileries, zdawał się nie słyszeć żabliwie skrzekliwego falsetu flamandzkiego kupca. W zbyt dziwnym znalazł się miejscu, żeby rozrzedzać wrażenia zbędnymi myślami. Francuski ogród niczym nie przypominał świata, który znał do tej pory. Przede wszystkim byli tu ludzie. I było niebo. Wiele zgromadzonych pod otwartym niebem osób. Podobnych cudów jeszcze nie widział w swoim dwudziestokilkuletnim życiu.

– I tylko błagam, na litość boską, nie pyskuj – kontynuował Niels. – Pal licho moją reputację, ale pomyśl o sobie. Jedno niefortunne słowo i rzucą cię psom na pożarcie. Dlatego schowaj dumę do kieszeni i chociaż raz nie wspominaj o pochodzeniu. Nikogo nie obchodzi genealogia jakiegoś kundla ze słowiańskiego zadupia, arktycznej krainy, która nie ma w ręku lepszych kart, więc szczyci się, że jest spichlerzem Europy. Tylko zanudzisz tym Walezych. Dla nich jesteś najwyżej egzotyczną zabawką, wypełniaczem czasu pomiędzy aperitifem a przystawką. Toteż proszę, zachowuj się jak na zabawkę przystało. Milcz, słuchaj, wykonuj polecenia. I pamiętaj: przedmioty nie mają głosu. Bądź przedmiotem.

Historycy do dziś nie wiedzą, kiedy dokładnie Jan Krasowski przestał uważać się za gadający mebel. W ogóle niewiele o nim wiedzą. Nie zachowały się żadne pamiętniki szlachcica z Podlasia, a nadworni kronikarze epoki zwykli portretować postaci większego kalibru. Głównie królów, wojskowych i świętych. Trudno obwiniać pisarzy o tendencyjny wybór bohaterów – w XVI wieku tylko wojskowych, duchownych i królów stać było na pensje dla kronikarzy. Reszta społeczeństwa niedostatecznie się nudziła, aby marnować czas, a tym bardziej pieniądze, na literaturę. Przez dwa, trzy, siedem, a później nawet więcej dni w tygodniu odrabiali na polach pańszczyznę, by wyżywić duchownych, królów i wojskowych. Po czternastu dniach pracy w tygodniu niewielu chłopów znajdowało jeszcze czas na czytanie. Szczególnie gdy nie potrafili czytać. Pisarze natomiast, co nie zmieniło się do dziś, pragnęli być czytani, lecz przede wszystkim – opłacani. Dlatego pisemne źródła historyczne milczą na temat renesansowych wykolejeńców pokroju Krasowskiego. Ot, wolny rynek w wydaniu gospodarki feudalnej.

– Obiecujesz, że będziesz milczeć?

Jan wzruszył ramionami. Zdecydowanie wolał niderlandzkiego kupca od poprzednich właścicieli. Tamtym życzył śmierci. Nielsowi – jedynie bankructwa bądź chłosty. Tamci – porywacze i złodzieje, dwójka litewskich gołodupców, typowa gołota szlachecka – dożywotnio okaleczyli Krasowskiego. Kupiec tylko na tym zarobił.

– Cholerna pokrako! – Jan poczuł na policzku uderzenie drewnianej flamandzkiej laseczki. – Tak się odwdzięczasz za wszystkie koszty, które dla ciebie poniosłem? Nawet nie odpowiesz?

Krasowski zadarł głowę. Szum pod czaszką, nieznośne echo bolesnego razu, nie pozwalał zebrać myśli. Wytrzymał ponaglające spojrzenie kupca. Sytuacja właściwie nawet bawiła Jana. Na co dzień bity i poniżany, nagle zyskał coś na kształt władzy nad właścicielem. Wreszcie miał możliwość zaszkodzić jego interesom.

– Kazałeś mi milczeć – odparł. – Milczałem.

Pulsujące na niderlandzkich skroniach żyły zdradzały intensywną pracę umysłową. Po kilkunastu sekundach procesy ustały, a mężczyzna w odpowiedzi parsknął śmiechem. Głośnym, tubalnym, udawanym.

– Możesz nie wierzyć – kupiec kucnął i w geście sympatii potarmosił brunatne, krótko ścięte loczki na głowie podwładnego – ale będzie mi brakować twojej pokrętnej logiki.

Jan nie wierzył w ani jedno słowo. Dwa lata służby u Nielsa nauczyły go, że kupcy wypowiadają tylko opłacalne zdania. Prawda natomiast rzadko daje się monetyzować.

Sytuacja przedstawiała się zaś następująco. Przyjechali do Paryża na jedenaste urodziny Henryka Walezego – zwanego księciem andegaweńskim – dokonać transakcji, a jej przedmiotem był Krasowski. Krnąbrne zachowanie podczas uroczystości mogło obniżyć cenę sprzedaży. A ponieważ argumenty siłowe nie przekonały Jana, kupiec spróbował pochlebstw. Nie cenił podwładnego, zmieniał tylko strategię handlową. Był tak rozczarowująco sztampowy… Jan powstrzymał się jednak od komentarza i skłonił głowę w geście fałszywej skromności. Zemści się później.

Uspokojony kupiec poprowadził podwładnego w stronę drewnianej konstrukcji pośrodku ogrodu. Krasowski chłonął atmosferę Tuileries, zachwycony nowością umysł działał na przyspieszonych obrotach, notował każdy szczegół. W cieniu Zegarowego Pawilonu, pałacu zwieńczonego okazałą kopułą, bawił się kwiat francuskiej arystokracji. Opięte ciasnymi gorsetami kobiety oraz pozbawieni zarostu mężczyzni w cienkich rajtuzach przechadzali się parkowymi alejkami i wymieniali najświeższymi dworskimi plotkami.

Otóż młody książę Henryk wykazywał ponoć zdolności aktorskie… zorganizował własny teatrzyk… udawał kalwińskiego duchownego… obśmiali się wszyscy… król Karol natomiast wciąż za młody był na kochankę… realną władzę nadal więc sprawowała jego matka, Katarzyna… ale tylko do czasu, aż lędźwia królewskie dostatecznie dojrzeją… może mu w tym pomóc poezja Ronsarda… opublikował niedawno erotyk w stylu Petrarki… epikurejska pochwała radości życia… ze szczególnym wskazaniem rozkoszy łóżkowych… a tak w ogóle to wojna religijna wisiała w powietrzu… wiosną książę de Guise wymordował hugenotów w Wassy… zbuntowani protestanci gromadzili się pod przywództwem admirała Coligny… tymczasem wczorajszej nocy jeleń pokrył zaledwie dwie sarny w królewskim lesie… choć większość obstawiała co najmniej czwórkę zwierzęcych kochanek… zakład wygrał niejaki Didier… ostatnio miał szczęście również w kartach… istniało podejrzenie, iż nowy wróżbita przybył do Paryża… bo skąd inaczej taka passa Didiera… wszyscy pragnęli go poznać… odkąd Katarzyna odprawiła lekarza Nostradamusa… za wywróżenie korony dla każdego z synów królowej… wpadła w panikę, że się synowie wzajemnie wymordują… od tego czasu wakat jasnowidza stał pusty… wszystkim brakowało przepowiedni… bo ileż można pić wino, wciąż to samo… choć w prowansalskim wyczuwalne były ostatnio cierpkie nuty… znacznie się skiepściło w tym sezonie… na prowadzenie wychodził szczep langwedocki…

Ze strzępków zdań Krasowski pospiesznie składał portret Francuzów. Raczej przystojne, choć intelektualnie miałkie i zdziecinniałe to były istoty. Tragedię i codzienny banał traktowali tak samo. Modę stawiali ponad politykę. W skrócie: naród na wskroś zblazowany. W sumie miłe towarzystwo, jakaś odmiana po piwnicznych szczurach. Luwr również wydawał się przyjemniejszym domem od ceramicznej wazy. Jan właściwie nie miał nic przeciwko, aby zabawić przez chwilę w Paryżu. Przespacerować się alejkami Tuileries, poplotkować ze znudzonym biskupem, pożartować z celibatu, podlać żywopłot winem, bo za cierpkie, po czym zażądać słodszego. Nie najgorzej.

Wiedział jednak, że tak nie będzie. W Luwrze, na Wawelu, w Londynie czy w Madrycie, gdziekolwiek – nikt nigdy nie pozwoli Krasowskiemu czuć się w pełni człowiekiem. Nie miał złudzeń. Za dużo się naczytał Machiavellego. I zbyt często spoglądał w lustro.

– Z okazji jedenastych urodzin księcia andegaweńskiego – głos Nielsa wytrącił Jana z zamyślenia – dołączam nową osobliwość do walezjańskiej menażerii! Mały Polacron o giętkim języku!

Uwaga arystokratów skupiła się na Krasowskim. Kupiec lekko popchnął podwładnego, by ten wystąpił przed szereg. Stał teraz przed drewnianym podwyższeniem pośrodku ogrodu, na którym siedziała rodzina królewska. Pulchna królowa, przeszło czterdziestoletnia Katarzyna Medycejska, czesała włosy młodszego syna pochłoniętego lekturą antycznej tragedii. Starszy – wątły nastolatek w koronie – zakrywał usta chustką niczym medyk w czasie epidemii. Nachylił się i wyszeptał coś do matczynego ucha.

– Król pragnie sprawdzić wartość Polacrona w praktyce – powiedziała królowa. – Do karlej fosy miłości z nim! Natychmiast!

– Jak to „karlej”? – Jan rozejrzał się w poszukiwaniu kupca, ten jednak zniknął już w tłumie. Krasowski nie zdążył zaprotestować. Gwardzista siłą zerwał z niego szaty, odsłaniając niezgrabne, wyglądające jak powykręcane kończyny, po czym, całkiem nagiego, zarzucił na muskularne ramię i przeniósł na drugą stronę drewnianego podwyższenia. I wtedy oczom Jana ukazał się koszmar jakby żywcem wyjęty z obrazów Hieronima Boscha. W niewielkim stawie, czy też raczej błotnistej sadzawce, taplał się tuzin nagich karłów.

Karla fosa miłości, jeden z najdziwniejszych w historii pomysłów na spędzanie wolnego czasu, wzięła się z odwiecznej przypadłości rasy ludzkiej: tragicznej zdolności odczuwania nudy. Repertuar rozrywek w szesnastowiecznej Europie nie był szczególnie bogaty, a zblazowanie arystokracji rosło. Dlatego każde odstępstwo od pijaństwa, polowań bądź misteriów sakralnych cieszyło się niezwykłą estymą. Jeden z ciekawszych sposobów zabijania nudy wymyśliła Katarzyna Medycejska. Na tyłach królewskich ogrodów rozkazała wykopać płytki, zalany wodą dół, do którego wpuszczono nagie karły, aby na oczach możnych zaznawały uciech cielesnych. Voyeurystyczna przyjemność, jaką szlachetnie urodzeni czerpali z obserwowania karlich aktów seksualnych, mogła świadczyć o wrodzonej potrzebie pornografii wśród homo sapiens. Bądź o wyjątkowym znudzeniu francuskich elit politycznych w renesansie.

Gwardzista postawił nagiego Jana na brzegu sadzawki. Tłum gęstniał. Pojawienie się nowej osobliwości chwilowo wytrąciło arystokratów z marazmu. Ciekawskie spojrzenia zwróciły się w kierunku odsłoniętego przyrodzenia Krasowskiego.

– Do dzieła, karzełku! – krzyknął ktoś. – Dołączaj do sióstr w kąpieli! Albo braci, jeśli takie masz preferencje. Nie mnie oceniać gusty.

– Nie jestem karłem – zaprotestował Jan, wzbudzając powszechne rozbawienie, gdyż w istocie był karłem. A przynajmniej na takiego wyglądał. Nie zdążył jednak wyjaśnić skomplikowanych niuansów swojej budowy anatomicznej, gdyż z tłumu wyłonił się nagle kupiec Niels i wepchnął Krasowskiego do stawu. Błotnista woda zalała mu oczy, a stopy ugrzęzły w mule. Nie mógł złapać równowagi ani wychylić głowy ponad taflę brudnej sadzawki. Instynkt przetrwania toczył nierówną walkę z brakiem motywacji do dalszego życia. Upokorzony i zniesmaczony, przez chwilę wręcz marzył, aby utonąć i umrzeć na miejscu. Przynajmniej nie musiałby już więcej oglądać obmierzłych ciał karłów oddanych nieszczerym pieszczotom. Lepiej było zginąć, niż brać udział w tym karykaturalnym teatrze; satyrze miłości, którą odprawiano w stawie.

Poczuł dłoń na ramieniu. Cudzą siłą, wbrew własnej woli, wydostał się ponad powierzchnię sadzawki. Znów mógł oddychać. Przetarł oczy z mułu i wodorostów.

Stała przed nim karlica w wieku lat dwudziestu, a może czterdziestu. Z karłami nigdy nie było wiadomo – każdy starzał się we własny nieprzewidywalny sposób.

– Musisz słuchać dużych – poradziła, dziarsko klepiąc Jana po plecach, by odkrztusił z płuc wodę. – Mają większe ciała i mózgi, dlatego wiedzą, co jest dla nas najlepsze.

Krasowski miał odmienne zdanie na ten temat: wychowane w stereotypie podludzi karły uwierzyły w narzuconą narrację i nie widziały powodu, by ją kwestionować. Opinię wyraził dość ostentacyjnie: splunął karlicy w twarz. Wśród zgromadzonych na brzegu Francuzów rozległy się wiwaty.

– Didier obstawiał, że nowy karzeł nie polubi lilipucich kobiet.

– A jeśli na mężczyzn też nie znajdzie ochoty? Dawno nie było tutaj sodomity!

– Przyprowadźcie klacz! Sprawdzimy to! Albo chociaż owcę. Klaczy może nie dosięgnąć.

Jan zerknął na tłum, odnalazł Nielsa. Z rozbieganego spojrzenia Flamandczyka można było wyczytać radość i chciwość – arystokraci dawno nie okazywali podobnego podniecenia. Każdy wiwat powiększał potencjalny stos monet, które zarobi na sprzedaży karła. Jedynym, co trzymało teraz Krasowskiego przy życiu, było pragnienie, by zepsuć kupcowi interes.

Ruszył w stronę brzegu, by jak najszybciej zakończyć tę farsę. Drogę jednak zastawiła mu karlica. Ślina Jana wciąż ściekała jej po twarzy.

– Odsuń się – rozkazał polski szlachcic z Podlasia.

– Chyba nie do końca pojmujesz świat – odpowiedziała. Wyglądała na zagubioną i do żywego zranioną; jakby nie rozumiała, dlaczego za uratowanie komuś życia spotkała ją kara. – Oni mogą zrobić z nami, co tylko zechcą. Nawet…

– Nie jestem karłem – powtórzył głucho Krasowski, po czym spróbował obejść dziewczynę, ta jednak desperacko wpiła palce w jego dłonie i zaczęła ciągnąć na środek stawu, w stronę nadal oddających się niemrawym pieszczotom karłów.

– Zabiją cię, jeśli nie będziesz taki jak my!

– W takim razie wolę umrzeć – odpowiedział i odepchnął od siebie karlicę. Z chlupotem runęła do wody, doprowadzając Francuzów do obłędu rozkoszy. Nawet nastoletni król Karol odstawił chustkę od twarzy. Znów szeptał coś do matki. Królowa wysłuchała go w milczeniu, po czym wstała z krzesła. Jazgot zelżał nieco.

– Król wydaje się zaniepokojony zachowaniem prezentu – oznajmiła Katarzyna Medycejska. – Powątpiewa w jego walory, tak żywiołowo opiewane przez Nielsa Wiersmę. Kupiec chwalił giętkość jego języka. Pragniemy więc, aby karzeł językiem udowodnił swe przymioty. Obiektem pieszczot oralnych ma natomiast stać się karlica, którą przed chwilą tak jawnie odtrącił.

Krasowski zatrzymał się, nadal po kolana zanurzony w wodzie. Rozejrzał się. Niderlandzki kupiec zachęcał gestem, by ruszył w stronę karlicy. Sukces transakcji całkowicie leżał w rękach Jana. Czy też raczej – w języku. Karzeł rozkoszował się chwilą władzy, nastał odpowiedni moment na zemstę. Mrugnął do Nielsa, po czym odwrócił się w stronę rodziny królewskiej i skłonił nisko, po szlachecku.

– Wasza Królewska Mość wybaczy – wskazał w stronę karłów zastygłych w erotycznych pozach – lecz obawiam się, że teatralna kopulacja liliputów nie ma wystarczającej mocy sprawczej, by zmusić moje członki do posłuszeństwa. Za mało w nich naturalności i autentyzmu. Nie wierzę w ich podniecenie, by samemu się podniecić.

Na dowód chwycił za sflaczałe przyrodzenie, które znajdowało się nad powierzchnią płytkiej wody. Gotów był zapłacić wszelką, nawet najwyższą, cenę, byleby pognębić kupca. Król tymczasem momentalnie spurpurowiał na twarzy. Wstał z krzesła i tupnął nogą.

– Karzeł szydzi z mojego majestatu! – wykrzyczał skrzekliwie jak ropucha, po chłopięcemu. Właśnie przechodził mutację. – Chcę, żeby zawisł, mamo!

Reakcja króla zainteresowała drugiego z synów Katarzyny. Henryk podniósł głowę znad dramatu Sofoklesa, przyjrzał się bratu, po czym wykoślawił twarz w grymasie komedianta.

– Mamusiu! – krzyknął, imitując głos króla. – Nawet karzełek nie liczy się z moim zdaniem. Rozkaż go zabić, bo jak ja rozkażę, to przecież nikt mnie nie posłucha!

Królowa posłała synowi karcące spojrzenie, z trudem jednak powstrzymując uśmiech.

– Henryczku – odgarnęła pukiel długich, równo przystrzyżonych włosów z twarzy dziecka – nie przedrzeźniaj brata. A co do karła… słyszeliście rozkaz króla. Zabić go.

Dwóch gwardzistów wskoczyło do sadzawki i wyciągnęło Krasowskiego na brzeg. Pojmany nie wyrywał się ani nie walczył. Dawno już pogodził się z losem. Kto nie miał szansy na godne życie, nie bał się śmierci. A jeśli przy okazji mógł przynajmniej zaszkodzić interesom niderlandzkiego właściciela – tym lepiej. Ze wszystkich osób zgromadzonych w Tuileries tylko kupiec wydawał się szczerze przejęty nadchodzącą egzekucją Jana. Padł na kolana przed królewską rodziną.

– Wasza Królewska Mość, karzeł co prawda miał być prezentem urodzinowym dla księcia andegaweńskiego, a jak wszyscy wiemy, zwyczajowo zwykło się wynagradzać podarunki upustami podatkowymi lub przynajmniej przywilejami handlowymi. Skoro jednak prezent nie przypadł do gustu solenizantowi, domyślam się, że nie mogę liczyć na żadne benefity, dlatego chciałbym zaznaczyć, że oficjalnie i zgodnie z prawem, przynajmniej dopóki nie przekażę Waszej Królewskiej Mości aktu własności, wciąż jestem jeszcze właścicielem karła, więc…

– Wypłaćcie mu dwieście liwrów – przerwała Katarzyna.

– Pięćset byłoby bardziej adekwatną sumą – zasugerował.

– Dostaniesz sto – ucięła ponownie królowa. – I nigdy więcej nie pokażesz się we Francji.

Niels skłonił głowę i pospiesznie się wycofał, choć wynegocjowana cena nie była satysfakcjonująca. Na pewno nie zadowalała też Krasowskiego, nie o takiej zemście marzył. Zakaz handlu nad Loarą – to zdecydowanie za mało. Liczył co najmniej na areszt dla kupca, a w najlepszym wypadku – pręgierz. Momentalnie odechciało mu się umierać. Służba już jednak przerzucała sznur przez gałąź starego klonu, a gwardziści prowadzili Jana na miejsce egzekucji. Karzeł rozejrzał się po ogrodzie w poszukiwaniu sojuszników. Francuzi oczekiwali kaźni, popijając aperitify. Ogrodnicy pielęgnowali żywopłoty. Psy obsikiwały sadzonki.

– Najmądrzejszy z królów! – zaimprowizował Krasowski. – Czy Wasza Królewska Mość będzie na tyle łaskawy i pozwoli wisielcowi wybrać przynajmniej drzewo, na którym dokona żywota?

Karol zerknął na matkę, szukając podpowiedzi. Ta jednak zajęta była czesaniem bujnych loków Henryka. Najwyraźniej sprawę karła uznała już za zamkniętą.

– Niech i tak będzie – oznajmił król szeptem, jakby wstydził się brzmienia własnego głosu.

Gwardziści puścili Jana. Karzeł znów poczuł trawę pod stopami. Arystokraci zbliżyli się, ciekawi wyboru drzewa. Krasowski z premedytacją odwlekał moment podjęcia decyzji. Pragnął, by najpierw jak największe audytorium zebrało się wokół. Łatwiej manipulować tłumem niż jednostkami.

– Szybciej – niecierpliwił się Karol. – Nie zamierzam poświęcać całego dnia na błahostki.

Jan ruszył w stronę żywopłotów, Francuzi podążyli za nim. Wypatrywał ratunku w trawie. Miał jedną szansę, musiał to dobrze rozegrać – najlepiej od niechcenia i z nonszalancją. Efekt zaskoczenia miał kluczowe znaczenie dla powodzenia planu.

– W takim razie – wskazał na ledwo odstającą od ziemi sadzonkę – wybieram ten królewski dąb.

Zaskoczeni dworzanie zamilkli. Instynkty zawiodły w obliczu tak jawnej kpiny, nie spotkali się jeszcze z podobnie wisielczym poczuciem humoru i nie potrafili ocenić, czy wypada się śmiać. Oczywiste było, że na wskazanym drzewie nie dało się przeprowadzić egzekucji – przynajmniej przez kilkanaście najbliższych lat. Zerkali na króla, szukając wskazówek, jak zareagować. Ten nabrał powietrza, jednak nie znalazł odpowiednich słów, by wyrazić gniew; zapowietrzył się tylko. Niewątpliwie był wściekły – z tak bezczelną obrazą majestatu jeszcze się nie spotkał. Wyglądał, jakby zaraz miał dostać ataku epilepsji. Napiętą ciszę przerwał dopiero śmiech Henryka Walezego, który rechotał głośno i szczerze, wprost z przepony. Konsternacja wśród poddanych tylko wzrosła. Nie wiedzieli, z kogo brać przykład – solenizanta czy króla? Błędna decyzja mogła kosztować ich utratę wpływów w Luwrze.

Po chwili dylemat sam się rozwiązał. Do młodszego syna dołączyła też matka, Katarzyna Medycejska. Kobiecy chichot przeważył szalę, był niczym rozkaz wymarszu dla żołnierzy. Ponad setka Francuzów wybuchła śmiechem, a w ogólnym rozbawieniu nikt nie myślał już o egzekucji karła. Pomimo upływu wieków jedno nie zmieniało się na kartach historii – dowcip zawsze był, i nadal jest, najskuteczniejszą bronią desperatów.

* * *

Dziesięć lat później Jan Krasowski stanowił stały element krajobrazu walezjańskiego Luwru. Powszechnie znany jako Mały Polacron, karzeł, który nie uważał się za karła, był jednym z najbardziej rozpoznawalnych błaznów na dworze. Bezczelny, bystry i cyniczny, a zarazem do cna zgorzkniały, obrażał wszystkich bez wyjątku: arystokrację, chłopów, stan rycerski, duchowieństwo, służbę, a nawet rodzinę królewską oraz – przede wszystkim – inne karły. Wielokrotnie straszony stryczkiem, utopieniem, a czasem spaleniem na stosie – nigdy nie wahał się kończyć dowcipu, gdyż nie bał się śmierci, będąc całkowicie pozbawiony woli przetrwania oraz instynktu samozachowawczego. Spostrzegłszy to, Francuzi uznali, że najlepszym żartem będzie karła nigdy nie zabijać. Zyskał tym samym wolność wypowiedzi, o którą nigdy nie prosił, a jego brak chęci do życia stał się wręcz legendarny. We wrześniu każdego roku, w dniu urodzin księcia Henryka Walezego, urządzano specjalne przyjęcie przy młodym dębie, na którym znieważone karlim dowcipem osoby wieszały miniaturowe powrozy zaciśnięte na szyjach kukiełek symbolicznie przedstawiających postać Jana. Aktualnie drzewo miało już trzy łokcie wysokości i przewyższało karła o głowę. Miejscowi bukmacherzy przyjmowali nawet zakłady, kiedy dąb będzie wystarczająco masywny, by unieść ciężar Krasowskiego. Sam obiekt żartów nie brał udziału w uroczystości, bojkotował ją, jak zresztą większość francuskich rozrywek, które uważał za okrutne, nudne oraz głupie. Czas wolny poświęcał przede wszystkim na własną edukację, a jego ulubionym miejscem stała się paryska biblioteka. Czytał wszystko – namiętnie, nienawistnie i krytycznie. W Biblii cenił jedynie Stary Testament – za filozofię zemsty. Villona wprost nie cierpiał – za dobrze wydawał się bawić poeta, opisując własne cierpienia. Jedynie Machiavelli jako tako do niego przemawiał, choć dzieła włoskiego amoralisty znał już od dawna na pamięć.

Samotny i wyszydzany, w pewnym sensie dopiął jednak swego: był traktowany inaczej niż pozostałe karły, których populacja na dworze królewskim wynosiła wówczas kilkadziesiąt osobników. Krasowski, choć sypiał w tych samych komnatach, był raczej istotą odrębną, ewenementem i kuriozum na skalę Luwru. Dysponował wolnością poruszania się w obrębie miasta, a za świadczenie swoich usług otrzymywał niewielką pensję. Nie musiał też uczestniczyć w zwyczajowych aktywnościach karłów: erotycznych balach maskowych, świńskich wyścigach czy wyskakiwaniu wraz z gołębiami z monstrualnych rozmiarów pasztetów, co miało miejsce przy okazji ślubów bądź urodzin. Jego rola była prosta – żyć bez celu, błąkać się korytarzami Luwru i utyskiwać na bezsens egzystencji ku uciesze znudzonej arystokracji. Karle nieszczęście nieodmiennie poprawiało im humory.

Toteż żył w permanentnej – jak byśmy dziś powiedzieli – depresji. O ucieczce nawet nie myślał, bo i nie miał dokąd ani po co uciekać. W Paryżu przynajmniej nie musiał się wysilać, a skromne honorarium starczało na karczmy i dziewczęta. W tej jednej sprawie akurat zgadzał się z poetą Villonem – hedonizm, a przynajmniej nietrzeźwość, bywał jedynym wybawieniem od nieznośności dnia codziennego. Samobójstwa nie rozważał ani przez chwilę, ku własnej rozpaczy i własnemu rozczarowaniu. Brak chęci do życia nie oznaczał w jego przypadku, niestety, automatycznego pragnienia śmierci. Gdyby chociaż zachciało mu się umrzeć – przyjąłby tę żądzę z radością. Niestety, największą tragedią Krasowskiego był brak chęci do czegokolwiek.

* * *

To był zwykły dzień, jakich wiele w Luwrze. 18 lipca roku Pańskiego 1572 Jan Krasowski obudził się w samo południe – z potworną migreną oraz lukami w pamięci. Sprawdził sakiewkę – była pusta. No tak. Nocą musiał wszystko przepić. Teraz oznaczało to tylko jedno – do końca miesiąca nie odbierze radości życia ani jednej prostytutce. Sytuacja karła komplikowała się – musiał zmienić harmonogram dnia, gdyż na jedyne zaplanowane na dziś zajęcie brakowało mu środków.

Dormitorium świeciło pustkami o tej porze, większość karłów budzono jeszcze przed świtem, by służyli rozrywce możnych od samego rana. Samotność ucieszyła Krasowskiego – zdecydowanie wolał towarzystwo pustych łóżek od przygłupich karłów, zachowujących się niczym gadające psy. Z drugiej strony przegapił wspólne śniadanie, a bardzo potrzebował teraz tłuszczu, mocno przyprawionego mięsa i chleba. Niektóre potrzeby ludzkie nie zmieniły się na przestrzeni wieków.

Przed zejściem do kuchni rytualnie rozpiął zapięcie siennika i zaczął szperać w sianie. Szukał jedynego wartościowego przedmiotu, jaki posiadał – rodowego wisioru przedstawiającego krzyż i podkowę, na których siedział drapieżny ptak. Każdej nocy chował artefakt do bezpiecznej skrytki, a nad ranem znów zakładał go na szyję, tym razem jednak nie mógł znaleźć rodzinnej pamiątki z Rzeczypospolitej. Krew odpłynęła Janowi z mózgu, w głowie mu zawirowało, a nogi ugięły się pod ciężarem paniki i nocnego pijaństwa. Rozerwał siennik, wybebeszył go z siana, przeszukał raz jeszcze. Nic.

Przymknął oczy, uspokoił oddech i, jak zwykle w chwilach niepokoju, poszukał przewodnictwa w słowach mądrzejszych od siebie.

„Uważaj – wspomniał fragment Rozmyślań Marka Aureliusza – byś wskutek upodobania w tej rzeczy nie przyzwyczaił się jej tak wysoko cenić, iżbyś miał doznać niepokoju duszy, gdyby ci jej zabrakło”.

Antyczny filozof i stoik należał do nielicznych autorów, których moralizatorstwo nie wywoływało w Krasowskim odruchów wymiotnych. Cenił skromność i prostotę myśli cesarza Rzymu – lecz tylko do czasu, aż spróbował zastosować jego nauki w praktyce.

– Uważałem. I nie zadziałało, cholerny hipokryto – zaklął, podwójnie rozczarowany. Stracił dziś nie tylko rodowy wisior, lecz również intelektualny autorytet. W pewnym sensie jednak aforystyczna kuracja przyniosła rezultaty. Żal po stracie wisiora chwilowo został zastąpiony uczuciem złości.

– Polacron? – rozległ się głos z drugiego końca dormitorium. – Z kim rozmawiasz?

– Z nikim – rzucił na odczepkę. Zbyt jednak był nabuzowany, by nie kontynuować wątku. – Łatwo postulować skromność, gdy masz u stóp cały świat, nie sądzisz? Spróbuj jednak przekonać żebraka, żeby zrzekł się jedynego skarbu w imię jakiejś fikcyjnej cnoty. Napełni brzuch skromnością? No właśnie. Miło jest pościć, gdy półnagie służki donoszą strawę, te półmiski pełne winogron i co tam jeszcze jadali w Rzymie. Jaja, oliwki, jabłka, wszystko okraszone śmierdzącym sosem garum z rybich wnętrzności. Musiał mieć już zgagę z przejedzenia, dlatego tak ochoczo rozmyślał na temat umiaru. Własną dietę usprawiedliwiał filozofią! Gdyby chociaż zrzekł się cesarstwa, cholerny hipokryta, brzmiałby wiarygodnie, lecz tylko głosił prawdy objawione z wyżyn swojej rezydencji. Nic dziwnego, że syn wyrósł mu na tyrana. Dzieci to wiedzą, widzą najwyraźniej grzechy rodziców. Kommodus musiał to rozumieć. Może i był tyranem, ale przynajmniej szczerym, nie to co tatuś, cholerny Aureliusz hipokryta.

W chwilach emocjonalnego wzburzenia Krasowski przejawiał tendencję do wpadania w znerwicowane słowotoki. Umysł wyprzedzał usta, dlatego nie nadążał z formułowaniem gładkich zdań, chaotycznie łączył wątki, przeskakiwał z tematu na temat. Nie cierpiał tego. Nie lubił tracić nad sobą kontroli.

– Nie rozumiem – skomentował ktoś z drugiego końca sali – gdzie podziała się reszta? Już po śniadaniu? Tylko proszę, nie mów, że znów zaspałem! Dlaczego mnie nie obudziłeś? Regularne posiłki to podstawa dobrej kondycji i przyjemnego wyglądu! Pewnie pragniesz, abym zbrzydł! Myślisz, że zajmiesz moje miejsce u boku królowej? Niedoczekanie. A wiesz dlaczego? Bo jestem Bebe. Bebe! Śliczny Bebe!

Właśnie dlatego Jan nienawidził karłów na francuskim dworze. Każdą dyskusję potrafiły sprowadzić do kwestii jedzenia, urody bądź rywalizacji o względy arystokracji. A Bebe, jeden z najgłupszych, zdaniem Krasowskiego, karłów w menażerii Katarzyny Medycejskiej, był najbardziej skrajnym przykładem karlego upośledzenia. Ulubieniec królowej cieszył się specjalnymi względami z powodu klasycznie pięknej budowy anatomicznej. W przeciwieństwie do reszty karłów, a Jana w szczególności, miał symetryczne i antycznie szlachetne rysy twarzy, kończyny natomiast idealnie proporcjonalne w stosunku do reszty ciała. Uroda zaszkodziła jednakże intelektowi Bebe – od urodzenia rozpieszczany i podziwiany, wręcz hodowany do admiracji, nigdy nie musiał walczyć o pozycję, nie wykształcił więc odpowiednich narzędzi krytycznego myślenia i nigdy nie podawał w wątpliwość zasad świata, który wyraźnie go faworyzował. Wszelką dyskusję sprowadzał do jednego mianownika: siebie. Wybredny, marudny i butny wśród karłów, w towarzystwie arystokratów przyjmował rolę kota pieszczocha – łasił się, prężył miniaturowe mięśnie, wskakiwał na kolana. Zachwycone panny dworskie nazywały go słoneczkiem, dziecinką, rycerzykiem nawet. W odpowiedzi na kolejne zdrobnienia mruczał jedynie, gdyż nie był w stanie sformułować choćby jednego zdania, które świadczyłoby o jakiejś samodzielności myślenia. Życie całkowicie podporządkował i oddał we władanie cudzym oczekiwaniom. W zamian był wręcz obrzydliwie szczęśliwy.

 – Stale powtarzasz, jak się nazywasz – zauważył Krasowski. Nie mógł się powstrzymać, by nie zakpić z narcystycznego głupca. – Musisz się bardzo obawiać, że nikt nie zapamięta twojego miana. Niepotrzebnie. Przecież każdy zna imię ślicznego Bubu.

– Bebe, nie Bubu! – krzyknął Bebe. – Bebe! Śliczny Bebe!

– Nikogo to nie obchodzi, Bubu – odparł Jan. – Jesteś tylko maszynką do głaskania.

– Królowa usłyszy o wszystkim, co powiedziałeś – zagroził śliczny karzeł. – Pożałujesz tych słów.

– I co się wtedy stanie? Najwyżej mnie zabiją. Wreszcie. – Krasowski przybrał rozmarzony wyraz twarzy. – W takim wypadku byłbym właściwie twoim dłużnikiem. Tylko, wiesz, nigdy nie spłacę długu. Bo będę już martwy. Pomyśl o tym.

Wyszedł z dormitorium, pozostawiając zesztywniałego Bebe, którego mózg najwyraźniej przegrzał się, skonfrontowany z paradoksem, i ruszył na łowy w poszukiwaniu nowych ofiar, które mógłby obrazić i którym mógłby popsuć dzień. Miał dziś zjawiskowo paskudny humor.

Po korytarzu krzątała się służba, kobiety nosiły miski z ciepłą wodą do przemycia twarzy, mężczyźni dźwigali beczułki z winem. Jan oparł się o ścianę i wypatrywał celu. Prości ludzie, zaaferowani pracą, nie dostrzegali karła. W pewnym sensie Jan nawet im zazdrościł. Przemęczeni spełnianiem cudzych zachcianek, nie potrzebowali zastanawiać się nad własnymi. Wolni od przekleństwa nadmiaru czasu, mogli skupić się na czysto zadaniowym przeżywaniu życia. Cele wyznaczali im kamerdynerzy, dzięki czemu nie musieli dumać nad sensem egzystencji. Zdecydowanie za dobrze, zdaniem Krasowskiego, wiodło się prostaczkom. Postanowił to zmienić.

– Dokąd to niesiesz? – zaczepił jednego z tragarzy, taszczącego tacę z brudnymi naczyniami.

– Do kuchni – odparł mężczyzna, po czym próbował wyminąć karła, ale ten zastawił mu drogę.

– A potem co? – dociekał.

– Potem poznoszę resztę – odpowiedział.

– Długo to zajmie? – kontynuował Jan.

– Przed kolacją powinienem skończyć. – Mężczyzna zaczynał tracić cierpliwość. – O co chodzi?

– A jak już wszystko poznosisz, co wtedy?

– Zaniosę czyste do biesiadnej, rozłożę na stołach. Akurat zejdzie do wieczora. I tyle. Coś jeszcze? Nie mam teraz czasu na pogaduszki – lokaj wskazał na brudne naczynia, po czym znów próbował odejść i uwolnić się od niewygodnego rozmówcy.

– Zapracowany z ciebie człowiek. – Jan złapał mężczyznę za dłoń poznaczoną plamami wątrobowymi i ścisnął niby w geście troski. Naczynia zatrzęsły się na tacy. – I tak każdego dnia?

– Taka praca – przyznał lokaj. – Nie rozumiem, co to za przesłuchanie. Jakaś kontrola czy coś? Uczciwie pracuję i nie kradnę, jeśli o to pytasz.

– Ile masz lat?

– A bo ja wiem? –zamyślił się mężczyzna. – Ze czterdzieści pewnie. A co?

– A nic. Tak się tylko zastanawiam… cały dzień przenosisz naczynia z kuchni do komnat, z komnat do kuchni, raz czyste, raz brudne. Wieczorem pewnie padasz z wycieńczenia i śpisz jak zabity, a potem wstajesz i znów z komnat do kuchni, brudne i czyste, każdego dnia. Ale, nie okłamujmy się, masz już swoje lata i długo nie pociągniesz, jeszcze pięć wiosen, może dziesięć, i co dalej? Jak już ciało przestanie cię słuchać? Krótka przerwa i do grobu. Taki masz plan?

– Jestem bogobojnym człowiekiem – odparł lokaj po chwili namysłu, zaniepokojony.

– A jeśli Boga nie ma?

Mężczyzna zawahał się, wyraźnie zwątpił. Krasowski nie czekał odpowiedzi, wolał pozostawić go w niepewności. Niepewność bolała najdotkliwiej.

– Miłego dnia – powiedział i odszedł. Utracony naszyjnik nadal ciążył na karlej szyi fantomowym bólem. Jan postanowił nieznacznie zmienić plany: pominąć śniadanie i od razu się upić. Zszedł do spiżarni, ukradł bukłak wina i usiadł nad Sekwaną.

Dzień był parny, wiele osób wpadło na podobny pomysł. Wylegli na nadbrzeże i grzali kości w słońcu. Krasowski popijał czerwone alzackie i rozmyślał, jak bardzo nienawidzi lata – to czas zawiedzionych nadziei oraz niespełnionych szans. Co roku dawał się nabrać w ten sam okrutny sposób. Rozbudzona temperaturami natura mamiła ciało karła obietnicami nowego początku, odwieczny cykl biologiczny nakazywał szwendać się pośród parkowych alejek, siadać nad rzeką i wypatrywać okazji do powołania na świat nowego życia. Latem Jan stawał się szczególnie wyczulony na kobiece wdzięki, co nieodmienne prowadziło tylko do cierpienia. W ciągu ponad trzydziestu lat jedyny dotyk, jakiego doznał od dziewczyny, to ten, za który płacił srebrem. A teraz znów patrzył na te wszystkie odsłonięte stopy dziewczęce szukające w Sekwanie ochłody, wiotkie ramiona, pociągłe dłonie oraz bujne biusty i wiedział, że żadna kobieta nigdy nie spojrzy na niego tak, jak on patrzył na nie. Nie było się czemu dziwić, pomyślał, obserwując rozmazane odbicie własnej osoby w nurcie Sekwany: krótkie, lecz grube, jak gdyby nabrzmiałe od środka, ramiona i nogi kończyły się za dużymi dłońmi oraz stopami; głowa również zdawała się nieproporcjonalnie wielka; kręcone, mocno już przerzedzone włosy nosił krótko ścięte, by ukryć łysinę; tylko oczy miał ładne – po szlachecku niebieskie. Gdyby chociaż podniecały go karlice – mógłby jeszcze liczyć na wzajemność uczuć, jednak do karłów czuł jedynie pogardę. Całe szczęście dysponował umysłem, aby przechytrzyć własną biologię, oraz winem, by o tym nie myśleć.

Przebudził się o zmierzchu ze skręconym z głodu żołądkiem oraz pustym bukłakiem. Nie miał ochoty nikogo spotykać, ale i tak postanowił wrócić do pałacu i poszukać jakiejś uczty. Nienawidził pijanych arystokratów nawet bardziej niż trzeźwych, lecz nie potrafił oszukać biologii. Poza tym tylko głupiec odmawiał darmowej wyżerki.

Ostatnimi czasy Luwr był bliski przeludnienia, a dzisiejszej nocy wszyscy goście wydawali się rezydować w sali biesiadnej. Choć do ślubu księżnej Małgorzaty pozostawał jeszcze miesiąc, zastępy hugenotów przybyły już do Paryża na zaproszenie admirała Coligny’ego. Krasowski rozejrzał się po komnacie – wszystkie miejsca przy stole były zajęte, będzie musiał sprytem utorować sobie drogę do posiłku. Skierował się w stronę ławy zajmowanej przez protestantów – ich purytańskie zasady łatwiej dawało się obśmiać niż jawną rozwiązłość katolików. Szybko wypatrzył ofiarę. Szczupły i przystojny ksiądz kalwiński pożerał udko kurczaka, jednocześnie wolną dłoń wciskając między uda siedzącej obok dziewki. Jan stanął za jego plecami – i patrzył. Nie minęła minuta, a sługa boży zorientował się w sytuacji i speszył.

– Czego chcesz, karzełku? – zapytał, lecz ręki nie cofnął. – Jeśli pragniesz jedzenia, będziesz musiał poczekać, aż skończymy. Karły, którym bliżej raczej do psów niż ludzi, nie mogą zasiadać przy stole ze szlachetnie urodzonymi.

– Bynajmniej nie dlatego przyszedłem, proszę księdza. Po prostu ciekawią mnie pewne niuanse religii hugenockiej – odparł Krasowski na tyle głośno, by usłyszeli go także chrześcijanie przy sąsiednich stołach. – Bogobojny mąż, zgodnie z naukami Kalwina, powinien wstrzymać się od rozpusty i poświęcić życie na walkę z katolicką hipokryzją, która oddala wiernych od Boga. Czy dobrze rozumiem nauki protestanckiego teologa, Arystotelesa Reformacji, jak zwykliście go nazywać?

Erudycja przemowy zaskoczyła duchownego.

– Dokładnie z tej przyczyny narodził się ruch reformatorski – odpowiedział asekuracyjnie. – Kościół winien być skromny i ubogi. Gromadzenie bogactw pozostawiamy osobom świeckim, arystokratom, kupcom i mieszczanom. Sami koncentrujemy się na służbie Bogu.

– Czy to twoja małżonka? – Jan wskazał na dziewkę, na której udach nadal spoczywała dłoń księdza.

– Cóż to ma do rzeczy? – oburzył się duchowny. – Oczywiście, że nie.

– Więc nie będzie chyba problemem, jeżeli… – Zanim mężczyzna zdążył zareagować, Krasowski porwał jego udko kurczaka, po czym wskoczył dziewczynie na kolana. Pisnęła, zaskoczona. Dłoń księdza znalazła się pomiędzy kobiecymi udami a pośladkami karła. Duchowny szarpnął ręką i wydostał się z potrzasku.

– Cóż to za obyczaje?! – wrzasnął. – Czyż nie mówiłem, że karły nie mają prawa dzielić miejsca z wyżej postawionymi w hierarchii?

Zamieszanie zwróciło uwagę zgromadzonych w sali biesiadników. Stali bywalcy Luwru wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Dobrze znali błazeński temperament karła. Czekali puenty dowcipu.

– Ależ przecież nie siedzę z wami przy stole. – Jan umościł się wygodniej na kolanach. – Siedzę na dziewce.

Kilka osób stłumiło śmiech. Jan skosztował mięsa, rozkoszując się skradzionym posiłkiem oraz oburzeniem duchownego.

– Nie zniosę takiej obelgi – powiedział mężczyzna. – Tak traktuje się gości w Paryżu? Sadza przy stole wraz ze zwierzętami?

– Przydałoby się jeszcze wino. – Krasowski przywołał przechodzącą obok służkę, dziwnie uśmiechniętą. – W ustach mi zaschło, jakiś za mocno wypieczony ten kurczak.

Dziewczyna skłoniła się przed karłem i nalała trunek do pucharu. Obsługiwała Jana z wytwornością godną króla. Krasowski przyjął to z miłym zaskoczeniem. Zachowanie służącej tylko potęgowało wrażenie, jakie wywołała jego prowokacja. Akurat teatralnie zamaczał usta w winie, kiedy dziewczyna niespodziewanie dotknęła ramienia karła.

– Dziękuję za podarunek – wyszeptała. Jan przełknął alkohol, zaskoczony. Przyjrzał się twarzy służącej, ale nie zdążył sobie przypomnieć, skąd się znali, gdyż duchowny wstawał właśnie od stołu i zbierał się do wyjścia. To była ostatnia szansa, by obrazić go do cna. Chęć kpiny zwyciężyła nad ciekawością. Nadszedł czas na kulminacyjny akt kalwińskiej farsy.

– Wracając jednak do tematu naszej teologicznej dysputy – poczęstował dziewczynę, na której kolanach siedział, resztkami kurczaka. – Dobrze się stało, że wśród hugenotów zniesiono celibat. Bo i po co opierać się pokusie, skoro można ją zalegalizować i uznać, że wcale grzechem nie jest?

Śmiech wybuchł na sali. Katoliccy księża chichotali, łapiąc się za wyhodowane na grzesznym dobrobycie brzuchy. Nawet służka parsknęła, wylewając przy tym wino na kalwińskiego duchownego. Ten spurpurowiał na twarzy.

– Kretynka! – wydarł się na służącą, po czym uderzył ją na odlew otwartą dłonią. Dziewczyna upadła na posadzkę, a ksiądz opuścił pomieszczenie, wściekle pocierając plamę na sutannie. Pozostali hugenoci solidarnie milczeli. Afera dyplomatyczna wisiała w powietrzu. Kwestia zniesienia celibatu wśród kalwińskiego duchowieństwa stanowiła drażliwy temat. Katolicy potajemnie zazdrościli protestantom, a ci starali się nie obnosić z przywilejem, gdyż niezbyt wpisywał się w filozofię doczesnych wyrzeczeń i skromnego życia.

– Polacron! – krzyknął kamerdyner. – Tym razem przeszarżowałeś! Wyprowadzić go! Natychmiast! Królowa o wszystkim usłyszy!

Gwardziści pochwycili Jana, lecz zanim został usunięty z komnaty, zdążył jeszcze usłyszeć od spoliczkowanej dziewczyny:

– Tuileries, o północy. Przyniosę coś do jedzenia.

* * *

Krasowski przybył do ogrodu na trzy kwadranse przed umówioną godziną. Symetrycznymi alejkami, w świetle księżyca przechadzali się samotni romantycy, a zza żywopłotów dobiegały sapanie i jęki kochanków. Jan czuł się jak we śnie. Nie pojmował, jaki układ zdarzeń doprowadził do tego, że dzisiejszej nocy należał do grona szczęśliwców i niczym pełnoprawny Francuz czekał na schadzkę. Niczego nie oczekuj, skarcił się w myślach, zaboli mniej. Równie dobrze mógł paść ofiarą dowcipu. W każdym śnie granica pomiędzy marzeniem a koszmarem była niebezpiecznie łatwa do przekroczenia.

Usiadł pod młodym, wysokim na trzy łokcie dębem. Tym samym, na którym dziesięć lat temu miał zawisnąć. Nie wierzył co prawda w symbolikę, jednak historia drzewa stanowiła przynajmniej potencjalnie dobrą anegdotę na wypadek konwersacyjnego impasu. O ile tylko dziewczyna przyjdzie na spotkanie, a nie okaże się jedynie pijacką fantasmagorią karła. Spróbował przypomnieć sobie jej twarz, jednak nie mógł się skupić – był potwornie głodny. Niczego nie jadł od biesiady. Tym samym ciało zdemaskowało wszystkie intelektualne fasady, którymi Krasowski obwarował się w strachu przed rozczarowaniem. W głębi żołądka najwyraźniej jednak wierzył, że dziewczyna się zjawi. Inaczej zjadłby coś przed schadzką. Obiecała przecież przynieść jedzenie.

Minęła północ. Jan począł odczuwać niepokój – może wybrał złe miejsce, zbyt na uboczu położone? Może nie potrafiła go znaleźć? Minęli się? Ogród powoli już pustoszał. O tej porze był jedynym karłem w Tuileries, nie mogli się minąć. A jeśli coś się jej stało? Wściekły kalwiński duchowny mógł skorzystać ze zniesienia celibatu, by pomścić obrazę przy stole. Oto, co działo się z człowiekiem po trzydziestu przeszło latach samotności – wystarczał jeden uśmiech byle służącej, by już uruchomić w samotniku mechanizmy odpowiedzialne za odczuwanie troski. Krasowski poczuł silną autoagresję i złość. Nawet najbardziej skomplikowani ludzie bywali dziecięco prości w obsłudze, kiedy w grę wchodziły emocje.

I wtedy, wreszcie, przyszła, a właściwie – przytruchtała. Z początku jej nie rozpoznał, twarz skrywała pod kapturem, jakby wstydziła się schadzki z karłem. Złość zastąpiła wściekłość. Była taka sama jak wszyscy.

– Postawmy sprawę jasno – powiedział na wstępie. – Czy to jakiś zakład, panienko?

Służąca usiadła obok Jana. Była zmachana, potrzebowała chwili, by wyrównać oddech. Krasowski wdychał kwaśny odór przepoconego kobiecego ciała.

– Jesteś bardzo bystry, panie – uśmiechnęła się bezczelnie. – Jak na to wpadłeś?

Szczerość odpowiedzi zaskoczyła karła.

– W ubiegłym miesiącu oferowano dwie wsie pannie, która wytrzyma noc w moim towarzystwie – wyjaśnił.

Dziewczyna zamyśliła się, bezwiednie unosząc kąciki ust.

– Tym razem oferują trzy. – Położyła dłoń na ramieniu Krasowskiego. – I zamierzam je wygrać.

– Tak? – Dotyk zawiódł Jana; pragnął uwielbienia, nie protekcjonalizmu. – A jaka jest twoja strategia?

– Powiedz mi coś miłego, a może ci ją zdradzę. – Służąca otworzyła koszyk, z którego wyciągnęła wino, chleb oraz ser, po czym, nie czekając na karła, zaczęła pochłaniać pożywienie.

Krasowski przyjrzał się dziewczynie. Teraz już rozumiał, dlaczego jej nie zapamiętał – nie była ładna. Twarz przypominała bryłę ciosaną kilofem – bezkształtna masa z oczodołami i za dużym nosem. Miała duże chłopskie ręce, włosy ścięte niedbale i lekką nadwagę. Blisko trzydziestoletnie ciało zdradzało oznaki przepracowania. Jan starał się ukryć rozczarowanie. Dzisiejszej nocy i tak nie mógł liczyć na nic lepszego. A za nią przynajmniej nie musiał płacić. Wystarczyło tylko dobrać odpowiednie słowa, by zaimponować gminnej dziewce. Stosownych historyjek posiadał w repertuarze co najmniej tuzin. Wybrał najbardziej efektowną, by nadmiernie nie przedłużać schadzki.

– Widzisz? – Karzeł wskazał w stronę pałacu. Tylko w kilku oknach świeciło jeszcze światło. – Wyobraź sobie ich wszystkich. Każdego dnia wypomadowani, odświętnie przebrani, dumni niczym koguty… upajają się własnym nieróbstwem. A teraz pomyśl, że za sto lat nikt, kto chodzi dziś po ziemi, nie będzie żył.

Dziewczyna otarła rękawem drobinki wina z ust, po czym beknęła.

– I bardzo dobrze – stwierdziła, łapczywie zagryzając chleb serem. – I tak nikogo nie lubię z tych, co chodzą po ziemi.

Rzucone od niechcenia zdanie zafrapowało Krasowskiego. Służąca nie wyglądała na wstrząśniętą wizją katastrofy. Najwyraźniej błędnie ją ocenił. Miał do czynienia z umysłem prostym, lecz bystrym. Potrzebował zmienić strategię, lecz co mogło podziałać na kobietę lepiej od śmierci i zagłady?

– Nie jesteś głodny? – Dziewczyna wyrwała Jana z zamyślenia.

– Jestem – przyznał, niespodziewanie zepchnięty do konwersacyjnej defensywy.

– Szkoda – zasmuciła się. – Mogłabym skończyć za ciebie. Chociaż pewnie i tak zjesz mniej ode mnie, prawda?

– Niby dlaczego? – mięśnie karła napięły się w przeczuciu afrontu.

– Masz mnie za głupią? – zarechotała. – Jesteś mniejszy.

W normalnych warunkach Krasowski poczułby się głęboko urażony, jednak w służącej było coś wyjątkowego, coś, czego nie spotkał nigdy wcześniej: szczerość pozbawiona okrucieństwa.

– Nie jestem karłem – odparł instynktownie.

– Niby jakim cudem?

– Nawet najbliższe mi osoby nie znają prawdy.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Może kiedyś mi powiesz. – Odłamała kawałek chleba i podała Krasowskiemu. – A w sprawie zakładu, to właściwie i tak już go wygrałam.

– Jak to? – Zdominowany przez służącą Jan tracił rezon.

– Spędziliśmy już noc – wyjaśniła. – Wczoraj. Nie pamiętasz?

– W istocie niewiele pamiętam z poprzedniej nocy – przyznał Krasowski, skołowany i emocjonalnie rozmagnesowany – jednak jestem pewien, że akurat tego bym nie zapomniał.

– Mhm – przytaknęła dziewczyna z ustami pełnymi sera. – A niby skąd miałabym to?

Rozwiązała szal, pod którym znajdował się naszyjnik z herbem Jastrzębiec: krzyż i podkowa, na których spoczywał drapieżny ptak.

– Skąd to masz? – Karzeł zerwał się, by pochwycić wisior.

– Ej, spokojnie! – Dziewczyna zasłoniła szyję. – Sam mi go dałeś.

– To niemożliwe.

– Jesteś okropny, wiesz? – powiedziała. – Typowy mężczyzna. Najpierw obiecuje, potem się wycofuje. Dobra, bierz, skoro tak ci zależy.

Zerwała naszyjnik i rzuciła nim w Krasowskiego. Podniósł medalion z ziemi i przyjrzał mu się: był to oryginał. Schował skarb do kieszeni, lecz wcale nie poczuł ulgi. Zerknął na dziewczynę. Odwróciła głowę i wpatrywała się w odległy pałac. Karzeł sięgnął po jedzenie, jednak cofnął dłoń, stracił apetyt. Odczuł nagłą potrzebę, by odzyskać uwagę służącej.

– Nie widziałem cię wcześniej – zagadał. – Musiałaś niedawno przybyć do Luwru. Skąd się tu wzięłaś?

– Przyjechałam z Nawarry. Wraz z księciem. Henrykiem Burbonem. Przepraszam: już królem. Miesiąc temu zmarła mu matka. Odziedziczył Nawarrę. Czekamy na ślub. Jego ślub. Z Małgorzatą Walezjuszką. Słyszałeś o nich może?

Dziewczyna wypluwała słowa, jakby odkrztuszała flegmę – z odrazą i niechęcią. Ale przynajmniej się odezwała. Pierwszy krok mieli już za sobą. Jeszcze kilkadziesiąt, a może znów będą normalnie rozmawiać.

– Czyli jesteś hugenotką? – kontynuował Jan.

– Trochę nie mam wyboru – odpowiedziała.

– Jak to? – zdziwił się. – Każdy ma wybór. Zawsze.

Westchnęła.

– Ty naprawdę nic nie wiesz czy po prostu chcesz mnie nakłonić, żebym jak najwięcej się odzywała? Jeśli uważasz, że przestanę przez to być na ciebie obrażona, to prawdopodobnie masz rację. Bo kobiety uwielbiają mówić i być słuchane. Ale musisz wiedzieć, że tym samym zdobędziesz mnie podstępem, a nie szarmanckim gestem. Jesteś pewien, że nie masz nic przeciw?

Krasowski skinął głową, oczarowany. Ta dziewczyna, może nie najpiękniejsza, mieniła się wieloma odcieniami charakteru. Był ciekaw, jaki teraz mu zaprezentuje.

– A więc w kwestii religii hugenockiej wygląda to tak – rozpoczęła wykład – że, w największym skrócie, chodzi o to, że Bóg na samym początku stworzenia zadecydował, kto ma duszę szlachetną, a kto skazany jest na potępienie. I nic nie można z tym zrobić. Nie odmienisz swojego losu. Bóg wszystko dla ciebie zaplanował i koniec. Jesteśmy tylko marionetkami w jego boskim teatrze lalek.

– Więc człowiek sam nie decyduje o swoim losie? – zapytał karzeł.

– Nic a nic – odpowiedziała. – I właśnie dlatego nie mam wyboru być hugenotką bądź nie. Bóg najwyraźniej zaplanował, że będę. I jestem.

– Lecz jeśli nie ma wolnej woli – zauważył Krasowski – wówczas życie nie ma sensu.

Dziewczyna ściągnęła kaptur i zatrzepotała rzęsami niczym dworska trzpiotka.

– A wcześniej miało? – zapytała.

Uczucie zawładnęło Janem, starał się jednak, aby tego nie zauważyła. Podstęp i tajemniczość były podstawą udanego flirtu. Wyczytał to z poezji Ronsarda.

– Więc życie nie ma dla ciebie sensu – stwierdził.

– Może ma, może nie ma – odpowiedziała. – Lepiej o tym nie myśleć.

– Bóg wie lepiej – podsumował Krasowski.

– Dokładnie.

– A jeśli Boga nie ma? – zapytał.

– Wtedy – dziewczyna zamyśliła się; przez chwilę wydawała się naprawdę poważna – przynajmniej przeżyję życie bez strachu przed śmiercią.

Coś dziwnego działo się z Janem, odczuwał wręcz fizyczną rozkosz płynącą z konwersacji. Jeszcze nigdy nie rozmawiał z człowiekiem w sposób tak otwarty i głęboki zarazem. Spojrzał na dziewczynę i zastygł ze strachu. Wydawała się zupełnie odmiennie przeżywać ten moment. Nadymała policzki powietrzem, wydłubywała brud spod paznokci. Wyglądała na znudzoną.

– Coś się stało? – zaniepokoił się Krasowski.

– Naprawdę przyszedłeś rozmawiać tu o Bogu? – zapytała. – Bo miałam nadzieję, że przynajmniej dwa razy mnie zerżniesz.

Jan zamarł. Nie wiedział, co powiedzieć, więc bez zastanowienia powiedział to, co myślał.

– Podniecają cię karły?

– Nie – przyznała szczerze. – Ale inteligencja już tak.

– Skąd wiesz, że jestem inteligentny? – zapytał Jan, by zyskać na czasie. Jeszcze nigdy tak się nie stresował.

– Obserwowałam cię, odkąd przybyłam do Luwru – wyjaśniła. – To już będzie z dziesięć dni. Masz cięty język i z nikim się nie liczysz. Ludzie cię nienawidzą. Lubię, jak ich wszystkich obrażasz.

Dotknęła dłoni karła. Zadrżał.

– Ale najpierw muszę się do czegoś przyznać – wyznała.

Krasowski podniósł wzrok. Bał się, że to wszystko dowcip, że stał się obiektem szyderstwa, że to naprawdę był tylko zakład.

– Chodziło o jedną wieś, nie trzy, tak? – zaimprowizował na poczekaniu siermiężny dowcip.

– Co? – zdziwiła się, wytrącona z rytmu.

– Mówię o zakładzie. Nagroda jest mniejsza, tak? O to chodzi?

– A myślałam, że jesteś bystry, głuptasie. Nie było przecież żadnego zakładu.

– Och – wybąkał tylko.

Dziewczyna uśmiechnęła się, po czym kontynuowała wyznanie.

– Wczoraj w nocy rzeczywiście nie oddałeś mi swojego skarbu. – Włożyła rękę do kieszeni Jana i wymacała wisior z herbem Jastrzębiec. – Widzieliśmy się, owszem, w gospodzie. Było bardzo późno, a ty byłeś bardzo pijany. Nawet trochę rozmawialiśmy i próbowałam zaciągnąć cię do łóżka, ale uznałeś, że jestem za brzydka i wolałeś kupić sobie kurwę. Oczywiście pieniędzy na kurwę już nawet nie miałeś. Zresztą wątpię, czy wtedy sprostałbyś jakiejkolwiek kobiecie. Byłeś, jak już wspominałam, naprawdę bardzo pijany. Śledziłam cię, wróciłeś do sypialni, zasnąłeś. I wtedy ukradłam ten wisior. Żeby mieć pretekst do porozmawiania z tobą na trzeźwo. Potrzebowałam czegoś, co zwróci twoją uwagę, bo uważałeś mnie za brzydką i inaczej pewnie byś nie chciał. A mnie, jak mówiłam, bardzo przypadł do gustu twój umysł i bardzo miałam ochotę się do niego zbliżyć. No, teraz wiesz już wszystko.

– Oprócz jednego – zauważył Jan.

– Tak?

– Twoje imię. Nie przedstawiłaś się.

– Och – uśmiechnęła się zalotnie. – Ależ znasz moje imię.

– Jak to?

– Przecież wczoraj się przedstawiałam – powiedziała z udawaną powagą.

– Nie żartuj ze mnie!

Zachichotała.

– Alexis. Mam na imię Alexis.

– W takim razie, Alexis – Krasowski starał się brzmieć możliwie oficjalnie – muszę przyznać, że wczoraj byłem kompletnym idiotą.

– A dzisiaj już nie jesteś? – zapytała.

– Już nie – odparł, po czym pocałował dziewczynę.

Po raz pierwszy od kiedykolwiek zależało mu na kimkolwiek. To mogło przynieść tylko kłopoty. I przyniosło.

Rozdział drugi
NOC ŚWIĘTEGO BARTŁOMIEJA

Wielka historia toczyła się na oczach mieszkańców Paryża. W sobotę, 18 sierpnia 1572 roku, uwaga całej Europy skupiła się na Małgorzacie Walezjańskiej i Henryku Burbonie. Ona – dziewiętnastoletnia podlotka szczeniacko zakochana w pooranym bliznami mordercy protestantów, księciu Gwizjuszu; on – osiemnastoletni kalwinista oraz miłośnik córek młynarzy i wnuczek ogrodników, adorator pospolitych zapachów. Łączyły ich jedynie wzajemna niechęć oraz racja stanu. W renesansowej polityce miłość była niczym grypa – przeszkadzała w skutecznym funkcjonowaniu. A symboliczne małżeństwo pomiędzy katoliczką a hugenotem miało zjednoczyć kraj oraz zakończyć prawie dziesięcioletni okres wojen religijnych we Francji. Naród zadrżał niespokojnie, gdy Małgorzata odmówiła powiedzenia „tak” przed ołtarzem, a następnie odetchnął z ulgą, kiedy nupturientka – uderzona przez brata króla w potylicę – schyliła z bólu głowę, co kardynał odczytał jako znak zgody. Duchowny pospiesznie uświęcił związek, zanim Małgorzata zdążyła zaprotestować, a potem rozpoczął się karnawał, jakiego Paryż nie widział od lat: na ulicach katolicy pili z hugenotami radośnie niczym bracia cudem odnalezieni po dekadach rozłąki. Okazja była w istocie wyjątkowa – z dnia na dzień ludzie przestali umierać w imię Boga, ginęli już tylko z powodu karcianych sprzeczek w karczmach.

Krasowskiego nie było w katedrze Notre Dame podczas uroczystości. Od czasu afery z kalwińskim duchownym miał zakaz kontaktowania się z hugenotami, a królowa mianowała go osobistym lokajem znienawidzonego Bebe, co znacząco utrudniło kontakty z Alexis. W dodatku służąca, jako część świty Henryka Burbona, stale towarzyszyła panu młodemu. Nie widzieli się już od trzech dni. Dziś jednak Krasowski planował skorzystać z zamieszania powstałego wokół wesela i zaryzykować spotkanie podczas nocy poślubnej. Umówili się na godzinę przed północą w paryskiej bibliotece.

Na razie jednak pomagał Bebe wybrać odpowiednie trzewiki przed kolacją dla nieproszonych na salony odrzutów towarzyskich: podstarzałych katolickich dewotek, które albo przeżyły już mężów, albo były zbyt brzydkie, a niedostatecznie bogate na zamążpójście. Pruderyjne poglądy oraz stetryczałe obyczaje bogobojnych kobiet potrafiły popsuć nawet najlepsze przyjęcie, dlatego zorganizowano dla nich alternatywną uroczystość utrzymaną w stylistyce sakralnej. Repertuar rozrywek przewidywał czytanie Pisma Świętego z podziałem na role, grupowe śpiewy psalmów oraz mięsną wieczerzę – idealny detoks po piątkowym poście. Wodzirejem dewotek został natomiast Bebe.

Główna atrakcja wieczoru – grupa przebranych za postaci biblijne karłów w asyście króliczków, kotów oraz żółwi – została wprowadzona do sali pełnej pomarszczonych katoliczek chwilę po zmroku. Do udekorowania komnaty wykorzystano chyba wszystkie piety, religijne obrazy oraz figury Jezusa, którymi dysponował Luwr. Stoły zastawiono tłustymi pieczeniami z dzików, świń oraz sarniną. Przepych kamuflował faktyczny charakter pomieszczenia – było to tymczasowe więzienie. Przy drzwiach czterech gwardzistów stało na straży dobrej zabawy pozostałej części miasta. Nikt nie mógł wyjść bez ich pozwolenia. Krasowski miał prosty plan: czynić to, co potrafił najlepiej – obrażać zakonserwowane modlitwą staruszki i liczyć na szybkie wyproszenie z przyjęcia.

– Polacron! – zawołał Bebe. – Musisz kogoś poznać!

Krasowski podreptał w stronę chyba najstarszej kobiety w komnacie.

– Elvire – Bebe nie umiał ukryć radości – oto słynny karzeł, który nie uważa się za karła.

Staruszka, na oko co najmniej osiemdziesięcioletnia, drzemała na bujanym fotelu, lecz na dźwięk własnego imienia podniosła jedną powiekę i obdarzyła Jana sennym spojrzeniem. Ubrany był wedle gustu aktualnego zwierzchnika w aksamitne dziecięce rajstopki oraz pasiasty dublet z wypychanymi puchem ramionami i baskinką. Na wcześniejsze pytanie Krasowskiego, jaką postać biblijną reprezentował, Bebe oznajmił, iż najśliczniejszego w Starym, Nowym i wszystkich kolejnych Testamentach karła; prawdopodobnie miał przy tym na myśli samego siebie.

– Przecież jest – oceniła Elvire, z trudem składając zdania, jakby mózg rozpadał się już ze starości – karłem. To czemu nie jest? Skoro jest.