Strona główna » Humanistyka » Kronika niedzielna

Kronika niedzielna

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-07-03463-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kronika niedzielna

Pierwsze wydanie tomu felietonów Kronika niedzielna (Vasárnapi Krónika) Sándora Máraiego ukazało się nakładem wydawnictwa Révai, Budapeszt 1943; pierwsze wydanie powojenne - Akadémiai-Helikon Kiadó, 1994 roku.

Kronika niedzielna to autorski wybór felietonów Sándora Máraiego, publikowanych od grudnia 1936 do stycznia 1943 roku w dzienniku Pesti Hirlap, w prestiżowej rubryce stworzonej przez Ferenca Molnára, następnie wiele lat prowadzonej przez Dezső Kosztolányiego, innego wybitnego pisarza węgierskiego. Zaproszenie do współpracy z Pesti Hirlap Márai przyjął jako niewątpliwy zaszczyt, ale też ogromne wyzwanie. Pozbawione pośpiesznej powierzchowności, niezwykle błyskotliwe i wyjątkowo przenikliwe teksty szybko przyniosły mu uznanie czytelników.

Kronika niedzielna jest osobistym komentarzem Máraiego do bieżących wydarzeń politycznych i zjawisk społecznych w przededniu wybuchu i w latach drugiej wojny światowej. Márai stawia pytania o szanse oraz zagrożenia dla Węgier, zastanawia się nad powojenną przyszłością, przewiduje możliwość podziału Europy na Wschód i Zachód, oddzielone od siebie żelazną kurtyną. Wskazuje na niepewny los małych krajów, zmuszonych do walki o zachowanie tożsamości. Podkreśla, że dla ocalenia dziedzictwa i tradycji Europy niezbędna jest solidarność wszystkich narodów tworzących jej wspólnotę kulturową. Wreszcie wyraża obawę, by z wielkiej idei europejskiej nie pozostało jedynie pojęcie geograficzne, kontynent o wspaniałej naturze i pięknych zabytkach, lecz bez ducha, który spaja żyjące tu ludy i ich historię.

Na kartach Kroniki Niedzielnej Márai podejmuje wiele innych, wciąż aktualnych tematów, jak eutanazja, fabryki literatury, prawdziwy i fałszywy patriotyzm, pisarz (czy publicysta) jako sumienie narodu. Sięga przy tym do wątków z życiorysów postaci historycznych - Goethego, Skłodowskiej-Curie, Holbeina oraz popularnych postaci kultury masowej - Winnetou, Robinsona Crusoe.

Słowa, jakimi w jednym z felietonów Márai charakteryzuje dokonania Ludwiga Börnego, którego uważa za ojca nowoczesnego wschodnio-europejskiego dziennikarstwa, w pełni oddają istotę jego własnej publicystyki: „…z fragmentu, ze szczegółu umie wnioskować o całości… za kłamliwą metaforą wyczuje zakłamanego ducha wspólnoty… z wiadomości dnia wyciągać potrafi wnioski dotyczące historii, z tego, co przemija wywieść to, co trwałe, z nieszczęśliwego wypadku wnioskować o przeznaczeniu.”

Polecane książki

Książka Sieci współpracy i samokształcenia wpisuje się w nurt przemian, jakie zachodzą obecnie w systemie doskonalenia nauczycieli. Jest pierwszą pozycją na rynku, której lektura dostarcza jednocześnie wiedzy teoretycznej i praktycznej na temat istotnego novum, jakim są sieci współpracy i samokszta...
W maju 2004 r. Zakład Teorii Języka i Metodologii Językoznawstwa (obecnie Zakład Językoznawstwa Angielskiego i Ogólnego w Instytucie Anglistyki UŁ) zorganizował seminarium naukowe poświęcone metodologii szeroko pojętych badań nad językiem. Intencją organizatorów było przedstawienie najważniejszych p...
Kolejne śledztwo major Anastazji Kamieńskiej dotyczy banalnej z pozoru sprawy – małżeństwo, które adoptowało w tajemnicy dziecko, jest teraz z tego powodu szantażowane. Szybka interwencja milicji doprowadza do ujęcia przestępcy. Szantażysta zeznaje, że o adopcji dowiedział się od zamordowanego kilka...
Publikacja łączy w sobie wybitne walory poznawcze w zakresie teorii spółek oraz światowej i europejskiej praktyki funkcjonowania organów kontrolnych (rad dyrektorów lub rad nadzorczych) w spółkach kapitałowych. Ponadto dzięki interesującym badaniom własnym, przeprowadzonym przez zespół autorski w po...
„Teść” to dzieło spółki autorskiej Adolfa Abrahamowicza, polskiego komediopisarza pochodzenia ormiańskiego, oraz aktora i śpiewaka Ryszarda Ruszkowskiego. Abrahamowicz, ziemianin, który jednak większość życia spędził w rodzinnym Lwowie, współpracował z wieloma reżyserami i aktorami. Najwięcej j...
Zatoka Cedrów Cedar Cove to malownicze miasteczko nieopodal Seattle. Mieszkańcy kochają się, zdradzają, nienawidzą się  i rozchodzą jak wszędzie na świecie. Mają swoje historie, swoje sekrety. Tylko że tutaj nikt nie jest anonimowy. Ktoś zawsze pomoże ci rozwiązać problem, nawet gdy tego nie chcesz…...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Sandor Marai

Sándor Márai

Kronika Niedzielna

Przekład
Irena Makarewicz

Czytelnik

Od autora

Opublikowane w niniejszym tomie artykuły i rozważania ujrzały światło
dzienne jako teksty Kroniki Niedzielnej w okresie obejmującym lata
1936–1943. Dla każdego z artykułów podaję dokładną datę publikacji.

W momencie gdy teksty te ukazywały się, ich autor nie wiedział, że – na
swój sposób, skromnymi i bezpośrednimi środkami publicysty – pisze też
historię. Teraz już wie, że składające się na nie wersy utrwalają chwile
jednego z najbardziej tragicznych okresów w życiu obecnego pokolenia.
Właśnie dlatego artykuły i rozważania w tym tomie udostępniam, nie
zmieniwszy ani jednego słowa, ani jednej litery bądź znaku
interpunkcyjnego, a dokładnie tak, jak swego
czasu pojawiły się pod wspólnym nagłówkiem. Czytelnika proszę zatem o wybaczenie wszelkich stylistycznych niezręczności, które są
nieuchronnymi błędami utworów rzucanych na papier przy pośpiesznym
tempie pracy. Dla wierności prawdzie zrezygnowałem nawet z tego, by –
teraz, w tych chwilach pełnych niepokoju i trosk – tu i tam wygładzić
nierówności artykułów napisanych bez prawdziwie literackiej staranności;
a przecież pisarzowi przysługuje taki przywilej. Jednakże prawda i wierność temu, co kiedyś wypowiedzieliśmy, ważniejsze są od bezbłędnego
stylu.

M.S.

Pożegnanie

Zamiast wstępu

3 września 1939

Teraz, gdy tę ukochaną krainę, która była moją drugą ojczyzną, a która
geograficznie nazywana jest Europą, ogarniać poczyna mrok, mrużę oczy,
by przez moment postrzegać wyraźniej, i nie chce mi się wierzyć, że to
pożegnanie.

Nie chce mi się wierzyć, bo widziałem, wcale nie tak dawno, wczoraj albo
przedwczoraj, jak dopiero co przychodziła do siebie z bezwładu wojny,
jak wprawne ręce jeszcze odnawiały w jej katedrach poniszczone ozdoby i arcydzieła, w szpitalach jeszcze leczono inwalidów i rannych; nie chce
mi się w to wierzyć, bo jeszcze słyszę zapewnienia mężów stanu,
polityków, pisarzy, duchownych, krzykaczy, jak nad zbiorowymi grobami
przysięgają, że nigdy więcej. Nie chce mi się wierzyć, że ten Weimar,
gdzie w bibliotece czytałem listy Goethego, ten Berlin, gdzie
uczęszczałem na uniwersytet i gdzie tak słodko i nieświadomie mijała
młodość, ten Paryż i Londyn, gdzie przeżyłem młodzieńcze lata pracy,
odczuć, doświadczeń, rojeń, pobudzania świadomości i fantazji, jutro
mogą się zmienić w pokryty workami z piaskiem teren działań wojennych.
Nie umiem pożegnać się z Europą, której krajobrazy widziałem jeszcze
wczoraj w słonecznym blasku pokoju: alpejskie szczyty Szwajcarii i różoworude skały wybrzeża Bretanii, cudowne niemieckie miasteczka, gdzie
człowieczy duch, z samoświadomością przepełnioną troską i niepokojem,
pochylał się nad zadaniami cywilizacji, francuskie wioski, gdzie
załamane promienie światła o zmierzchu podświetlały szare listowie drzew
oliwkowych i gęstwę winnic, Paryż, miasto pracy, odpoczynku, wrażeń,
radości ruchliwego życia i rozumienia przenikniętego mądrością, Londyn,
gdzie człowiecza wola, intencja i poczucie odpowiedzialności stworzyły
najdoskonalszy mechanizm współżycia ludzi; widzę białe wybrzeże Anglii,
kredowe klify, tak jak ujrzałem je ostatnim razem, w lśniącym
wczesnojesiennym słońcu, czuję słono-cierpki zapach morza, który
przypomina zapach wolności, widzę jezioro u wrót Genewy, widzę ów
przeniknięty kłamstwem, szpetny dom na jego brzegu, widzę zabarwiony
brązem półmrok lasów Wirtembergii i Bawarii – widzę cię, widzę i raz
jeszcze przywołuję cię, Europo! Nie mogę uwierzyć, że to pożegnanie.
Przemierzałem twoje regiony, znam języki – języki mieszkańców tych ziem,
doświadczyłem tam ludzkiej dobroci, Bawarczycy i chłopi Prowansji
okazywali mi okraszoną uśmiechem wspólnotę odczuwania, pamiętam oblicza
Polek, Niemek, Angielek, Francuzek, Włoszek, jak uważnie i czule kłoniąc
głowy, pochylają się nad człowieczą twarzą, a gdy składają pocałunek,
wokół ust omdlewa i zastyga im powaga, oczy zaś nabierają głębokiego i tajemniczego blasku, który jakby dobywał się z owej pracowni, gdzie
tworzy się życie – pamiętam twarze Europejek, jak w przedziale w pociągu
pochylają się nad dziećmi, zaciskając wargi w wyrazie powagi, oczyma zaś
wyrażając: „Nigdy więcej”. Widzę alzackich chłopów oraz małomównych,
wykształconych, poważnych robotników z Zagłębia Ruhry, widzę
spacerowiczów w Hyde Parku, pamiętam oblicza Bergsona i pani Curie; i nie mogę uwierzyć, że to pożegnanie.

Nie mogę uwierzyć, bo znam siły, które dzierżą władzę nad tą krainą.
Niegdyś panowała tu siła rozumu i wiary. Wszak być Europejczykiem znaczy
tyle, co pojąć pewne rzeczy i sprawy. A teraz, kiedy rozum,
przestraszony nakazem najniższych ludzkich instynktów, cofa się na
moment, nie chce mi się wierzyć, że to chwila pożegnania: pożegnania z rozumem i moralnością, z wiarą i solidarnością, pożegnania z posłannictwem i zadaniem Europejczyków. Bo być Europejczykiem wczoraj
jeszcze znaczyło tyle, w Sztokholmie i Budapeszcie, w Monachium i Manchesterze, co być solidarnym z każdym człowiekiem, który pragnie
zrozumienia. Wy wiecie, moi żywi i martwi przyjaciele, w Paryżu i Monachium, w Oksfordzie i Berlinie, w Warszawie i Rzymie, wy wiecie, że
zgrzeszyliśmy, żyliśmy naszymi afektami, byliśmy egoistyczni i zaślepieni, ale ponad egoizmem, gniewem i namiętnością żył w nas,
Europejczykach, jakiś wyższy nakaz, wypływający z określonej wspólnej
kultury nakaz obowiązkowej solidarności. Wy wiecie, że był taki czas w Europie, kiedy ci sami, którzy dziś lub jutro może już z bronią w rękach
staną naprzeciw siebie, by obronić i zniszczyć to najpiękniejsze i największe, co tysiącletnią pracą stworzył duch ludzki, wy wiecie, że
było, żyło i oddziaływało europejskie sumienie, a my wierzyliśmy, że
prawdziwymi patriotami jesteśmy wówczas, gdy wszystko, co stanowi
oryginalne, narodowe cechy i wartość naszej ojczyzny, potrafimy wpasować
w wyższą harmonię europejskiej solidarności. Po wielekroć się myliliśmy
i popełnialiśmy straszliwe błędy, ale wierzyliśmy w coś, wierzyliśmy w naszą ojczyznę i wierzyliśmy w Europę. A teraz nie mogę uwierzyć, że to
pożegnanie i że nie ma już w co wierzyć.

Dlatego nim tę krainę przesłoni żelazna kurtyna, resztkami siły ducha
raz jeszcze zawołajmy ku sobie, wyciągnijmy ręce w ciemności. My
mieliśmy tu na ziemi poruczenie, mieliśmy rolę do spełnienia, więcej,
mieliśmy – bez względu na to, jak wyświechtane jest to słowo – misję.
My, Europejczycy, mieliśmy i mamy wspólne zadanie na ziemi; w żadnym
razie nie takie, by zniweczyć wszystko, co stworzyli Kant i Rembrandt,
Bismarck i Kartezjusz, Reynolds1 i Dante, Goethe i Palladio,
János Arany2 i Szekspir. My powinniśmy byli przewodzić światu,
dawać przykład rasom i pokoleniom. Spuścizna, którą powierzyło nam
przeznaczenie, europejska scheda była zarazem też przeraźliwą
odpowiedzialnością – czy wzięliśmy to na swoje barki, czy temu
podołaliśmy?… Co uczyniłaś z moją ojczyzną, Europo, i dlaczego nigdy
nie słuchałaś tych, którzy proste prawdy chcieli rozjaśnić światłem
rozumu? Mieliśmy wszelką moc, by ten kontynent poprowadził świat ku
nowemu tysiącleciu; i co poczęliśmy z tą mocą?…

Czy to możliwe, że mimo wszystko jest to pożegnanie? Złowieszczy mędrcy
wróżyli twą zagładę, Cesarstwo Zachodu, Europo. Złowieszczy mędrcy,
którzy myśleli już nawet nie w kategorii wojny światowej, lecz cykli
wojen światowych, z okrutną precyzją wskazywali, jak ciepłe i żywe formy
kultury stygną i sztywnieją w trybach pustej cywilizacji, jak radość
życia staje się rozrywką, odpowiedzialność – bezmyślnie powtarzanym,
trajkotanym programem partii, a to, co oryginalne, i to, co narodowe –
truizmem przelewającym się ponad granicami państw. Ale to była tylko
jedna z twoich twarzy, Europo. Ta druga, ta wieczna, której strzegę w mym sercu, jest wspaniała i ludzka. Teraz, kiedy nakładasz maskę gazową,
która może na zawsze zakryje ci tamto inne oblicze, raz jeszcze patrzę w twe oczy, w te twoje jaśniejące światłem rozumu oczy, a ponieważ nie
mogę uczynić nic innego, wyciągam ku tobie ramiona. Widzę cię,
przywołuję, i także w chwili pożegnania wołam, że wierzyłem w siły,
które powołały cię do istnienia, i póki żyję i mogę mówić, chcę wierzyć,
że od terroru instynktów potężniejsza jest siła rozumu i solidarności.

Wprowadzenie do kontynentu

25 grudnia 1936

Chyba potrafię opowiedzieć, jak go sobie przedstawiam – bo już od dłuższego czasu kusi mnie ten
pomysł i w tym celu zbierałem nawet rozmaite rzeczy, tak zwany „materiał
historyczny”, wycinałem jedną i drugą fotografię z czasopism, z gazet
deklaracje polityków, utrwalające moment, gdy w trakcie odpoczynku pod
koniec tygodnia, podczas gry w golfa i głaskania psa, z ukontentowaniem
paląc fajkę, oświadczają, że niestety, jest problem i nie da się już
długo kontynuować w ten sposób; a potem doklejałem tam wykonane z samolotu zdjęcia Brukseli albo Stalina, uwiecznionego w chwili, gdy
wygłasza przemówienie i daje rosyjskiemu ludowi konstytucję, albo też
zdjęcie wzoru zapalniczki podług najnowszej mody. Wyobrażałem sobie, że
wszystko to przynależy do siebie, a w wyniku zsumowania tych elementów
powstanie panorama lub wizja, której chciałem nadać taki oto tytuł:
Urażona księga, czyli Historia pewnego kontynentu. Zanosiło się na
książkę pragmatyczną. Lecz teraz już mam przeczucie, że nigdy nie będę
mógł jej napisać, bez względu zresztą na to, z jakim zapałem się do tego
przygotowywałem; nie będę mógł jej napisać, ponieważ materiał, który
jeszcze nie jest dostępny „w całości, kompletnie”, za mojego życia nigdy
nie będzie „w całości, kompletny” – chodzi o to, że będzie mógł ją
napisać dopiero ten, kto przyjdzie po mnie, nowy człowiek tego
kontynentu, człowiek, dla którego ja i moje wyobrażenie będą już tylko
zakurzonym, historycznym wspomnieniem; ja zaś nie będę mógł jej napisać,
ponieważ we mnie ten materiał jeszcze żyje, we mnie i w tych ponad
czterystu kilku milionach ludzi, którzyśmy wszyscy przyszli na świat
zdefiniowany tym właśnie pojęciem: Europa.

My nie możemy tej książki napisać. Podobnie jak człowiek żyjący w czasach wojny trzydziestoletniej nie mógł napisać fachowej książki na
temat wojny trzydziestoletniej; być może podejrzewał, że wszystko, co
dzieje się wokół niego, ramy jego życia są trochę też historycznymi
ramami; ale w każdym razie miał nadzieję, że cały ten nieporządek ma
charakter przejściowy i do lutego następnego roku prawdopodobnie się
skończy. Trzeba było trzydziestu lat, żeby się skończył; a tymczasem dla
niego życie przeminęło. Tak samo dla mnie przemija, w przemijającym
czasie, to coś, w czego sferze się urodziłem, a co z początku było
jedynie kołyską w domu rodziców, i trzeba było wielu lat, nim
dostrzegłem, że ta kołyska stoi nie tylko w pokoju, lecz umiejscowiona
jest także w idei, a nazwa tej idei to: Europa. Tymczasem mijało życie,
ja zaś zauważyłem, że wyrosłem z kołyski, a i wyrosłem z Idei.
Pomyślałem wtedy, że ją opiszę. Ale już widzę, że eksperyment na zawsze
utknął na wprowadzeniu.

Z Idei my, Europa i dzieci tego wieku, dość szybko wyrośliśmy; a pewnego
dnia zorientowaliśmy się, że w jej miejscu pozostał tylko kontynent. Do
tego kontynentu, do tego pojęcia geograficznego wypada raz wreszcie
napisać wprowadzenie. Wiele podejmowano prób w tym kierunku. W ostatnim
czasie wszyscy, którzy zajmujemy się pisaniem, czyli możliwie trafnym,
precyzyjnym wyrażaniem fermentujących wspólnych myśli, wielokrotnie
otrzymywaliśmy z zagranicy formularze, w których obserwatorzy i badacze
tej kwestii wzywali nas, byśmy się wypowiedzieli, czy istnieje jeszcze
„duch europejski”, a jeśli tak, to kiedy i gdzie, na posiedzeniach
którego towarzystwa spirytualistycznego spotkaliśmy się z nim po raz
ostatni. Te ankiety zawsze wywoływały we mnie takie wrażenie, jak listy
gończe, w których dozorcy i strażnicy podają dokładny rysopis
niewiernego ducha europejskiego: „duch europejski”, ten podejrzany
fenomen, pewnego dnia zbiegł, był mniej więcej taki a taki, teraz zaś
uprasza się wszystkich żandarmów i strażników granicznych, ponadto
myślicieli, filozofów, estetów, krytyków, ba, nawet i dziennikarzy,
niech nań starannie baczą, a jeśli gdzieś się pojawi, niech go przekażą
najbliższemu policjantowi. Z nadesłanych na ankietę odpowiedzi okazało
się, że najznakomitsi eksperci boleśnie odczuwają nieobecność ducha
europejskiego; jest pierwszorzędny duch francuski, godny
pozazdroszczenia duch angielski, zasługujący na uwagę duch niemiecki i takiż włoski, czarujący i pociągający duch węgierski; tylko akurat duch
europejski przepadł bez śladu. Moją książkę, w której dotarłem tak oto
jedynie do wprowadzenia, przeznaczyłem głównie dla chińskiego studenta
stypendysty, który po odpowiednich przygotowaniach w 1960 roku wyruszy w drogę, by obejrzeć miejsce swych badań, Europę. Ów celujący chiński
student przeczyta wszystko, o czym będzie sądził, że może być mu
potrzebne w trakcie objazdu: Wyznania Świętego Augustyna i dzieła
Renana, pisma historyczne Mommsena, Micheleta, Macaulaya i Carlyle’a,
historię silników Diesla oraz historię sztuki opublikowaną przez
wydawnictwo Propyläen, a potem spragniony i złakniony zejdzie ze statku
w Marsylii i będzie szukał tego, do czego się przygotował: Europy. Ale
nigdzie jej nie znajdzie.

Na tamte ankiety ja sam najczęściej nie odpowiadałem; jestem wszak
pisarzem, a nie detektywem i nie lubię brać udziału w takich
międzynarodowych śledztwach policyjnych. To sprawa władz. Pamiętałem
jeszcze czasy, kiedy przez moment widziałem albo zdawało mi się, że
widzę ów ścigany fenomen. Był taki czas – mniej więcej pomiędzy rokiem
1922 a 1926 – kiedy w malowniczych szwajcarskich wioskach przy wybornym
białym winie leciwi i pełni dobrych intencji zachodni mężowie stanu
formułowali umowy, kiedy Briand całkiem poważnie marzył, że właśnie on
będzie pierwszym prezydentem Paneuropy, kiedy w salonach Paryża,
Londynu, Budapesztu i Warszawy solidnie wykształceni, błyskotliwi ludzie
dyskutowali w wielu językach o tym, czy narody Europy szczęśliwie mają
już za sobą dziecięce choroby nacjonalizmu, i dowodzili, że Nowa Epoka
nie tylko już się zaczęła, ale wręcz tkwimy w niej po same uszy, z całą
tą „stylowością” i ze wszystkimi porozumieniami: Europa znów przejęła
rolę kierowniczą na pięciu kontynentach i na kolejnych tysiąc lat
zapłodniła cywilizację własną ideą. Ci mili i solidnie wykształceni
ludzie nie zdążyli jeszcze wypowiedzieć tego zdania w wielu językach, a Vickersowie i Schneiderzy & Creusotowie3 już wiedzieli,
że znów warto zakontraktować większą ilość stali. Chiński student dobrze
uczyni, jeśli pośpieszy się z kuciem i już przed rokiem 1960 kupi bilet
na ten objazd. Przed piętnastoma laty Spengler jeszcze miał własny
temat: mógł mówić o jednolitej Europie, która jednolicie szykuje się na
unicestwienie; dzisiaj zmuszony byłby zmodyfikować i uszczegółowić swój
tragiczny pogląd. Coś, w czym ja się urodziłem, świat, na który
przyszedłem, na moich oczach przestał istnieć; jeszcze nawet nie
zdążyłem uruchomić świadomości, a już był wspomnieniem. Przed
dziesięcioma laty podróżowałem jeszcze po Europie; dzisiaj podróżować
mogę już tylko po Niemczech albo po Finlandii, albo po Francji. Przed
dziesięcioma laty poważnie wierzyłem, że pewnego dnia my, węgierscy,
angielscy, włoscy i francuscy pisarze, gdzieś się spotkamy i w uroczystej oprawie sprzymierzymy się, by bronić europejskiego ducha;
dzisiaj wiem, że nie stawia się przede mną żadnego innego zadania, jak
tylko to, by wszelkimi środkami sprzymierzać się – z tymi, którzy do
tego celu są zdatni – w imię obrony ducha węgierskiego. Wiemy o tym
dzisiaj wszyscy, którzy piszemy, i także każdy z nas z osobna, Łotysze i Portugalczycy też. Przed dziesięcioma laty z łatwością jeszcze używałem
takich słów, jak „europejski obraz świata”. Dzisiaj spuszczam wzrok,
jeśli ktoś w mojej obecności bezmyślnie powtarza coś w tym rodzaju.
Przed dziesięcioma laty – o, ja jeszcze widziałem krajobrazy tamtego
świata, nie tylko krainy geograficzne, ale i ludzkie! opowieść snuje tu
świadek wielkich czasów, mój drogi Chińczyku! – zdarzało się, że w angielskim pokoju hotelowym albo we francuskiej kawiarni poważnie
spieraliśmy się z Norwegami, Niemcami i Bułgarami na temat warunków
możliwości istnienia – w ramach Europy narodowej – „autonomii
kulturowej”. Mówię, ja to jeszcze widziałem. Ale tego, co widziałem, już
nie ma. Zamiast tego pozostał kontynent. Do tego kontynentu chciałbym
napisać przynajmniej wprowadzenie.

Ostatnie prawdziwie europejskie zdanie wypowiedział naturalnie Napoleon.
Kiedy, zgrzytając zębami, odrzucił precz pokój zawarty w Amiens, tak oto
zwrócił się do Markowa, rosyjskiego ministra: „Z przykrością, ze
wstrętem rozpoczynam wojnę. Bo raczej i bardziej jestem Europejczykiem
aniżeli Francuzem i dokładnie tak samo jak Pan popadłbym w rozpacz,
gdybym pewnego pięknego poranka spostrzegł, że Anglii już nie ma”. To
było ostatnie europejskie zdanie; zabrzmiało przed stu trzydziestoma
trzema laty, z nabożnością zanotujmy ten rok. Stendhal i Goethe jeszcze
mogli czuć coś podobnego; aczkolwiek faktem jest, że Goethe miał już
pewne podejrzenia i obawy. To jest zdanie, którego dzisiaj nie może
wypowiedzieć w Europie ani jeden odpowiedzialny mąż stanu – w następnej
godzinie zostanie obalony, a może go i zabiją. Europejski mąż stanu,
mędrzec bądź pisarz, który dzisiaj nie pragnie, by jedno lub więcej
państw europejskich, wrogowie jego ojczyzny, pewnego „pięknego poranka”
zniknęło z powierzchni ziemi, nie nadaje się już do swojej roli.
Francuski publicysta czy też polityk, który dzisiaj pisze takie oto
zdanie: „Jestem raczej Europejczykiem niż Francuzem”, ryzykuje własne
życie. Europejski publicysta, który dzięki informacjom pozyskanym z międzynarodowych źródeł nie doszedł do przekonania, że Europa zdradziła
Ideę, stanowiącą jedyny pretekst i sens jej istnienia, a dla polityka,
inteligenta, żołnierza nie pozostała inna rola, jak wszelkimi środkami
bronić tej narodowej wspólnoty, w której – w tej jednej spośród
europejskich krain – przyszli na świat, słowem, taki publicysta to
podejrzany obcy i nawet nie ma podstaw, by, jeśli trafi on pod nadzór
policyjny, protestować na całe gardło. Polityk, który dzisiaj nie
opowiada się za tym i nie pragnie, żeby Europa zginęła, jeśli taka jest
cena tego, by przetrwał Naród, nie jest już „politykiem realistycznym”.
My, pozostali, którzyśmy naszą narodową samoświadomość jeszcze przez
moment utożsamiali z samoświadomością europejską i obstawali przy
wszystkim, co jest językiem, pamięcią i prawem, chcieliśmy być pod
znakiem Idei europejskiej jeszcze bardziej Francuzami, Węgrami albo
Anglikami, naturalnie posypujemy sobie głowy popiołem i pojmujemy, że
gorzko się myliliśmy. To dlatego nigdy nie napiszę tej książki.

Ale samo wprowadzenie albo przynajmniej jego szkic – teraz to do mnie
dociera – napisałem. Chiński student, któremu dedykuję te linijki, być
może teraz się urodzi, na sylwestra. Proszę go, by zebrawszy
doświadczenia ze swej podróży studyjnej, nie osądzał surowo. Europy,
oczywiście, nigdzie już nie znajdzie; lecz znajdzie kontynent obfitujący
w naturalne piękno i zabytki.

Złoty wiek?

28 lutego 1937

To będzie wielka niespodzianka, jeśli pewnego dnia okaże się, że to
właśnie był złoty wiek. Możliwe, że ten dzień już nadchodzi. Czytelniku,
z ręką na sercu, ty nigdy nie miałeś podobnego odczucia? Czy w chwilach,
gdy powtarzamy idiotyczne i okropne wyrazy ze słownika dni powszednich,
wybuchamy skargą i popadamy w rozpacz, nie błyśnie aby podejrzenie, że
to wszystko – ten czas, ta tragedia, ta dotykająca nas osobiście
nieznośna rzeczywistość, te sprawy publiczne i te sprawy prywatne – na
ile jest okropne, na tyle też dziwne i opacznie przyjemne, na ile
straszne, na tyle też zaskakująco miłe, na ile nieznośne, na tyle też
ciekawe? Czy rzeczywiście aż tak nie do zniesienia jest ten świat, ta
nasza epoka, jedyna epoka, w której –
posługując się mądrymi słowami Jenő Heltaiego – „chcielibyśmy żyć, jeśli
to możliwe”4? Mimo to „żyjemy” w tej epoce, żyjemy nią; a jeśli
zapuszczamy w nią wzrok, to ze wstrętem i lękiem odwracamy się od jej
obrzydliwości, wciąż jednak nieśmiało ku niej zerkając, gdyż jest
ponętna, kolorowa oraz interesująca. Etykiety, którymi całą ją
poobklejano, od pierwszej do ostatniej są straszne; każda z nich jest
jak ta na wypełnionych trucizną buteleczkach na leki, trzy krzyżyki i trupia czaszka5. I niekiedy rzeczywiście cierpimy i umieramy od
tego, co znajduje się w środku. Ale utratę życia spowoduje zawartość
każdej epoki, o ile czerpać z niej nawet łykami tylko, acz w sposób
nieostrożny; ta nasza zaś, ta przepełniona znojem i rozpaczą, ta
wzbudzająca przestrach epoka, o której wszystko już powiedzieliśmy –
czyżby jednak to ona była złotym wiekiem?…

W tym pytaniu jest coś frywolnego. Człowiek współczesny, usłyszawszy
taki koncept po raz pierwszy, broni się, wzburzony, przeciwko temu
przypuszczeniu, powołuje na własne męczeństwo, które jest wiarygodne i dobrej marki, i pokazuje rany. Nie potrzeba szczególnie wymownej
argumentacji, byśmy uwierzyli w to, co całymi dniami piszemy i mówimy:
to czasy obłąkane, przepełnione jakimś międzynarodowym, ponadrasowym i ponadklasowym powszechnym zagrożeniem życia oraz poniżeniem; to czasy
antyhumanitarne, czasy maszyny, epoka piekielnie polityczna, odcinek
fali położony na krzywej opadającej. Tę lekcję klepiemy tak, jakbyśmy
stali już przed sądem historii. Rzeczywiście, to haniebne czasy. Ma
rację człowiek współczesny, który na cały głos się oburza, że powinien
był urodzić się sto lat wcześniej albo sto lat później. Prawda jest
natomiast taka, że co się tyczy Europy przed stu laty, to wątpię, iżby
powszechne swobody, wolność intelektualna i duchowa, socjalne warunki
życia, zdrowie i powszechne zaopatrzenie mas ludzkich, wolność wyrażania
opinii politycznych, niezależność prasy i wszystko to, co, niestety,
także dzisiaj jest tak liche, relatywne i niedoskonałe, było przed stu
laty szczególnie rozwinięte i aż tak doskonałe, żeby teraz chcieć za tym
płakać. Panowie Europy przed stu laty anulowali w trybie pilnym
wszystko, w co zarażone ideami rewolucji francuskiej i geniuszem
Napoleona ludy zaczęły wierzyć, na co zaczęły mieć nadzieję i co zaczęły
robić. W wojnach napoleońskich wykrwawiło się dziesięć milionów ludzi, a kolejne dziesięć milionów chorych, rannych, zbankrutowanych i wpędzonych
w niedostatek nędznie wegetowało w miastach Europy w tamtych wielkich
czasach, wyrzekając na epokę, która – w oczach współczesnych –
rzeczywiście mogła być strasznie bezcelowa i okrutna. Niespotykane i wspaniałe świtanie dziewiętnastego wieku rozpoczęło się od takiego mroku
i dalej się kształtowało przy tak poniżającej cenzurze chroniącej
polityczną samowolę i ciemiężenie, przy takiej cenzurze umysłu, że
żyjący wówczas człowiek miał prawo krzyczeć, iż Europa, ojczyzna rozumu
i postępu, na powrót stoczyła się w epokę duchowych i społecznych
pradziejów, których bezprawie i bestialstwo wzbudzały trwogę. Ale akurat
ten wiek, wiek dziewiętnasty, wreszcie obdarował ludzkość takimi
fenomenami rozumu, doświadczenia, rozwoju, humanitaryzmu, o jakich
człowiek nigdy przedtem nie marzył. Kapitalizm był jeszcze olśniewająco
nowy, był dobry i doskonale funkcjonował w cieniu odchodzącego
feudalizmu. Zaczęto rozjaśniać pojęcia pracy oraz własności. Przemówił
Pasteur i wszyscy pozostali, którym możemy zawdzięczać to, że chorujące
na dyfteryt dziecko nie umiera, chory, którego ugryzł wściekły pies, nie
kona w potwornych mękach, kobieta w połogu nie traci życia z powodu
zakażenia, można się już bez bólu kłaść pod nóż, duża część europejskich
robotników mieszka w porządnych warunkach, łazienka nie jest już
luksusem, literatura zaś stała się sprawą publiczną mas. Wszystko to
przed stu laty nawet nie majaczyło na horyzoncie człowieka. Metternich i car Aleksander jeszcze na poważnie wierzyli, że i bagnetami da się
utrzymać szańce europejskiego imperializmu. To były marne czasy dla
ówcześnie żyjących – przepełnione niesprawiedliwością i brakiem nadziei,
cierpieniem i mrokiem. To były olśniewające czasy, jeśli spojrzymy
wstecz; wielka epoka postępu, intelektu, rozwijającej się ludzkiej
samoświadomości, sumienia i charakteru… Czy był to złoty wiek?
Kartkując sto lat wstecz, w rozpaczy i z wyrzutami sumienia zauważamy,
że prawdziwy złoty wiek to ten śmiertelnie niebezpieczny i pozbawiony
nadziei, ten nasz.

W rozpaczy, ponieważ nie wiemy, co z nim począć; z wyrzutami sumienia,
ponieważ tylko od nas zależy, byśmy nasycili się jego obfitością, upoili
jego idyllą. Złoty wiek, jeśli spoglądamy nań z przymrużonymi powiekami,
z nieco większej odległości, z punktu wysokościowego kolejnych
pięćdziesięciu lat. Powszechny jest pewien poziom życia mas, a zarazem w każdym małym i dużym mieście Europy i Stanów Zjednoczonych przestają
albo wałęsają się bez celu straszne gromady bezrobotnych, pozbawieni
nadziei przedstawiciele inteligencji skaczą z mostów, odkręcają kurki od
gazu, sklepikarze walczą na tuzinie frontów zobowiązań, obciążeń i ograniczeń, pieniądz stracił wartość w złocie i liczy się tylko towar,
ale towar jest nie do dostania, bo zamknięto granice i nigdzie już nie
można pojechać bez paszportu, a pisarza, naukowca i artystę ogranicza
się urzędową i społeczną cenzurą wszelkich odmian, jakie tylko można
sobie wyobrazić – taki to jest przerażająco głupi, a mimo wszystko złoty
wiek. Nieodległy jest dzień, gdy się okaże, że to właśnie była aurea
aetas, której żałujemy i którą opłakujemy. To była epoka planowania i walki, zgadza się; lecz było w niej jakieś nadzwyczajne, może
nieprzyjemne, bolesne, niekiedy nie do wytrzymania, niekiedy wpędzające
do grobu i mimo wszystko ludzkie, mimo wszystko wspaniałe napięcie. To
była epoka tania i banalna, w której intelektualne potrzeby mas
zmniejszyły się w sposób zdumiewający; ale zarazem były to czasy
bohaterskie. Nigdy tylu ludzi nie czytało dobrych książek, nigdy takie
rzesze nie miały dostępu do prawdziwej kultury, jak w tym właśnie
dziwnym i groteskowym złotym wieku. To były czasy głodujących mas, czasy
ginącej klasy średniej, czasy przewartościowania wszelkich wartości
materialnych i duchowych; a jednak były to czasy, gdy społeczeństwo
posiadaczy, bezradnie poddając się prawom rzeczywistości, troszczyło się
o ludzi bez pracy i jeśli nie dało się inaczej, żywiło ich, w sposób
sztuczny, z obfitości, której na drodze naturalnej nie mogło, a zresztą
też nie chciało wprowadzić z powrotem w krwiobieg życia. To były czasy,
kiedy trudniej było umrzeć z głodu w miastach i we wsiach Europy,
trudniej aniżeli kiedykolwiek przedtem; a zarazem ludzkie rzesze,
których rozmiarów nigdy nawet nie przeczuwano, bez nadziei domagały się
prawa do pracy. To był złoty wiek, bez złota, to była epoka
fillerowego6 i mamuciego kapitalizmu, to była epoka
bolszewizmu i faszyzmu, epoka starcia wielkich demokracji, to była epoka
kultury maszyny, epoka trzymania szofera i zarazem zabezpieczenia
socjalnego, masowego leczenia, robotniczych bibliotek. Nikt nie miał
pieniędzy o trwałej wartości, a były to czasy ponadpaństwowych,
ogromnych, międzynarodowych majątków. Rynki uginały się od surowców, a mimo wszystko był to wiek niedostatku nakazującego przezorność. W sklepach towar już się nie mieścił, wielkie fabryki pracowały jedynie z jedną piątą wydajności, żeby, broń Boże, nie było tak, że każdemu trafią
się trzy garnitury i trzy pary butów; a jednocześnie był to wiek
rozpaczliwych prób zdobywania rynku. Te czasy upłynęły pomiędzy wojnami
prowadzonymi na kilku kontynentach – to był wiek historycznej rzeźni;
ale człowiek nigdy nie służył z tak przelękłą nabożnością, z tak gniewną
pasją, z tak bolesną wiarą i oddaniem pokojowi, jak w czasach
największych w historii zbrojeń. To był wiek maszyn, które, jak się
zdawało, wytrącą człowiekowi z ręki chleb; lecz ostatecznie
zauważyliśmy, że maszyna wciąż stwarza nowe możliwości pracy i zatrudnia
takie masy ludzi, nawet pośród walk o płace i przy kryzysie popytu,
jakich nigdy wcześniej nie był w stanie zatrudnić żaden system produkcji
ani ustrój. To był wiek zamkniętych granic, zdewaluowanych walut,
politycznych intryg i podejrzeń węszących przy szlabanach granicznych;
ale nigdy jeszcze nie podróżowały takie tłumy, jak w tych latach, gdy
już w ogóle nie można było podróżować, bo nie było na to nadmiaru
pieniędzy, bo do postąpienia każdego kroku potrzebny był paszport, bo
banki emisyjne nie dawały waluty. To był wiek wielkich masowych podróży;
ludzie, którym nigdy się nie śniło, że kiedykolwiek dotrą do
Besenyő7, teraz dotarli na Zachód, a ludzie, którym nigdy się
nie śniło, że kiedykolwiek będą mogli wyjechać na całe trzy tygodnie nad
Balaton, teraz, pomiędzy dwoma okresami bezrobocia, pewnego dnia
zauważyli, że letnie wakacje spędzają nad Morzem Śródziemnym. To był
cudowny wiek. Bez żadnej nadziei. Nie do wytrzymania. Jak się wydaje, ze
wszystkim tym łącznie był to jednak złoty wiek.

Bo wszelkie znaki wskazują na to, że ludzkość rozwija się ku coraz
wyższym poziomom; wcześniej jednak trzeba zapłacić za każdy krok,
zapłacić krwią i cierpieniem. To był złoty wiek, najdziwniejszy; i zapłacimy za niego. Po złotym wieku zawsze następuje wiek żelaza. To był
ten czas, gdy człowiek latał już na wysokości trzydziestu tysięcy
metrów, a rzesze ludzi, którym burczało w brzuchach, przyglądały się
temu, przywierając do ziemi. Mimo wszystko to był cudowny czas. To był
czas, gdy mnóstwo ludzi wystąpiło o odłączenie telefonu, bo nie byli w stanie zań płacić, a jednocześnie drugie tyle innych ludzi podłączyło
sobie telefon, bo każdą kieszeń wypełniały im cudowne akcesoria i zabawki techniki, którymi my wszyscy nie mogliśmy się nasycić. Nie
mieliśmy pieniędzy, ale w tym świecie bez pieniędzy, za to z szarpaniną
i miotaniem się, rozbłyskiwały wspaniałe kariery; i chyba nigdy talentu
i osobowości nie doceniano aż do tego stopnia, jak w tym biednym, ubogim
w talenty i osobowości świecie. Świat nigdy nie był tak bogaty, tak
komfortowy, tak ekscytujący i ciekawy; i chyba nigdy nie był aż tak
pozbawiony nadziei. To był złoty wiek, który każdego dnia
błogosławiliśmy i przeklinaliśmy. Mówiliśmy, gorzej już być nie może; i musimy się do tego przyzwyczajać, patrzeć chłodnym okiem i czekać na
dzień, gdy zauważymy, że wcale nie był taki straszny – zauważymy, że
niestety już się skończył, a w jego miejsce rozpoczyna się wiek żelaza.

Czterdziestoletni mężczyzna

7 marca 1937

Mało się mówi o czterdziestoletnim mężczyźnie. Bez przerwy mowa jest o „młodych”, przy czym nie podaje się dokładnie, kim są ci młodzi, ci tak
na czasie, od jakiej granicy wieku się zaczyna, a gdzie kończy ta będąca
sprawą publiczną młodość, i mowa jest o starych, których wspomniani
wcześniej młodzi dopingują kiedy niekiedy niedwuznacznymi aluzjami, że
już pora, by swoje miejsce przekazali tym, którzy czują, że nie mają
czasu na dalsze wyczekiwanie. Atmosfera jest nieco nerwowa i wśród
całkiem młodych, i wśród starych; nerwowa, przeniknięta urazą i nierzadko tragizmem. Obok hasła „miejsce dla młodzieży” od czasu do
czasu rozbrzmiewa ponuro owo przepełnione większym żalem i smutkiem
hasło „miejsce dla starych”; dzisiaj wszyscy myślą w kategoriach teorii
pokoleń, właśnie takie przedstawiają programy, domagają się uznania ich
za obowiązujące oraz wprowadzenia w czyn. Pomiędzy tymi dwoma wielkimi
frontami, pomiędzy frontem młodych i frontem starych, pomiędzy frontem
tych, którzy wysuwają żądania, oraz tych, którzy obstają przy swoim – a to, czego żądają, oraz to, przy czym obstają, to nie tylko chleb, lecz
także władza nad umysłami i światem, w całości, bo targowanie się i ostrożne dzielenie się wyszły z mody! – pomiędzy tymi dwoma frontami
żyją gdzieś czterdziestolatkowie. Nie mają własnej partii. Nie mają
własnego ruchu. Są już nazbyt starzy i doświadczeni, by podążać z watahami młodych, i nazbyt rozczarowani i podejrzliwi, by bez zastrzeżeń
śpiewać chóralną pieśń starych. Niekiedy wybrzmi jakaś przemowa, odezwie
się jakiś artykuł w ich interesie, w interesie owej „siwiejącej
młodzieży”. Gdzieś oni żyją, bez własnego ruchu; a ponieważ żyją w czasach, kiedy to zdaniem amerykańskich romantycznych lekarzy i obserwatorów społeczeństwa „życie się zaczyna”, to nie tyle hasłami, ile
raczej działaniami dają znak, jak sobie to życie wyobrażają. Są w wieku,
gdy na pytania stawiane przez życie człowiek zmuszony jest odpowiedzieć
nie hasłami, lecz własnym dziełem.

Teraz jeden z nich odpowiedział; a ja od miesięcy nie potrafię zapomnieć
tej odpowiedzi. Wciąż mi się ona przypomina, w trakcie pracy; i zawsze
coś mnie powstrzymuje przed tym, by o niej mówić – powstrzymuje mnie
wstydliwość, tak jakbym miał mówić o najbardziej intymnej, osobistej
sprawie. Tę francuską książkę, której tytuł brzmi Dziennik
czterdziestoletniego mężczyzny, napisał Jean Guéhenno8; to
właśnie jej wspomnienia nie potrafię zatrzeć. Jakbym w tym tekście
czytał o moim własnym losie. Od miesięcy słyszę głos tej książki, nawet
we śnie. Wspólnota losu, wspólnota przeżyć, która do mnie przemawia z kart tego tomu, zobowiązuje mnie, zobowiązuje nas wszystkich, którzy
żyjemy bez partii, bez odznaki i bez własnego ruchu, za to pod znakiem
bycia osobą w wieku czterdziestu lat, zobowiązuje nas do tego, żebyśmy
odpowiedzieli – nawet nie na tę książkę, na to wielkie wołanie, lecz na
pytanie żywe w sercu każdego Europejczyka, który zbliża się do
czterdziestki albo ją akurat przekroczył, na pytanie, któremu dał wyraz
ów francuski pisarz. Słyszę głos tej książki; przemawia z taką siłą, z takim smutkiem, jak jeszcze nigdy nie przemawiała do mnie ludzka dusza.
Słyszałem mądrzejszych, większych, bardziej moralnych i silniejszych.
Lecz to, o czym on mówi, to właśnie moja sprawa, i jest mi pokrewny, ten
nieznajomy – a przynajmniej w naszych stronach mniej znany –
czterdziestoletni pisarz francuski. „W połowie drogi życia człowieka…
to sformułowanie jest banalne, ale dlaczego miałbym go unikać, skoro
prawdą jest, że od tygodni mam je na ustach i w sercu…” – tak zaczyna
swoją książkę. To prawda, nie można się przed tym uchylić.

Ta książka nie jest biografią, nie jest też bynajmniej powieścią; pewien
człowiek opowiada, jak stał się czterdziestolatkiem, czego oczekuje,
czego się boi w tym świecie. Guéhenno urodził się w proletariackiej
rodzinie, był absolwentem École Normale, a ze skromnej urzędniczej
posady wyrwała go wojna. Największym przeżyciem jego dzieciństwa była
bieda, a także wizyta na prowincji złożona przez któregoś prezydenta
Republiki Francuskiej. Na uniwersytecie – za „jego czasów” – unosił się
jeszcze duch Barrèsa9. To jest wyznanie inteligenta, który z kręgu proletariuszy trafił do stanu urzędników na poniewierkę; zmienił
nie tylko otoczenie i klasę, ale też ambicję, w głębszym, bardziej
duchowym rozumieniu tego słowa. Młodzież, która z ławek szkół wyższych
maszeruje do rowów strzeleckich, europejska młodzież, która łatwowiernie
klepie o ideałach, wierzy w Europę i w pojednawczą siłę humanizmu, z przepięknie brzmiącymi frazesami na ustach rusza w kierunku dołów z wapnem. To nagłe przejście jest głupie i nieoczekiwane, wybuch tragedii
– bezlitosny niemal jak w antycznym teatrze greckim. Pochylając się nad
dołami z wapnem w Europie, to pokolenie po raz pierwszy widzi
rzeczywistość. Dotychczas żyło w jakiejś klasycznej mgle. Głosiło i uczyło się, że świat niepowstrzymanie kroczy naprzód, ku swym celowym,
moralnym, ludzkim, pięknym ideałom. Mechanizm społeczny obiecuje
olbrzymie możliwości. A wojna tę wiarę nie tylko zamordowała, lecz
jeszcze i poniżyła. Dwudziestoletni Guéhenno i miliony jego towarzyszy
niedoli w Europie nie tylko cierpieli i pomarli od tego rozczarowania,
ale też, co jest losem ponad wszystko okrutniejszym, przeżyli i wstydzili się, że żyją. Rozczarowanie, które nosi w sobie to
„pokolenie”, jest tak głębokie i bolesne, że większość nie ma odwagi
nawet mówić o nim. To pokolenie milczące. Jego milczenie wynika nie
tylko z doświadczenia i poczucia odpowiedzialności, lecz także ze
świadomości winy. Co należało uczynić? Czy można było coś przeciw temu
zaradzić? Gdzie zgrzeszyliśmy? Czy byliśmy zbyt młodzi, żeby przeciw
temu protestować, czy raczej nieświadomi i bezradni?… To pokolenie
jakby czekało na potwierdzenie, uniewinnienie. A teraz dożyło takich
czasów, gdy musi się dowiedzieć, że tego uniewinnienia od nikogo już nie
może otrzymać.

Czterdziestoletni mężczyzna żyje z tym rozczarowaniem. Politykę
obserwuje z podejrzliwością. Nie może przed nią umknąć i dlatego
odpowiedzialnie bierze na siebie, przynajmniej w Europie Środkowej,
hasło rechts stehen und links denken10; wobec anarchii zawiera
sojusz z formacjami zbrojnymi sił bezpieczeństwa, a kiedy stoi „po
prawej stronie”, wszelkimi siłami stara się myśleć i działać społecznie.
Taka jest większość w Europie Środkowej; naturalnie zdarzają się też
wyjątki, ale przeważająca większość zajęła to kiepskie i niebezpieczne
stanowisko. Na Zachodzie także czterdziestoletni mężczyzna, podobnie jak
młodzież, ustawia się na froncie skrajności; staje w szeregach plutonów
szturmowych skrajnej prawicy albo skrajnej lewicy. Co go odróżnia od
młodych, którzy po raz pierwszy ruszają teraz do ataku, to świadomość
prawdziwego sensu tej walki, jej beznadziejności. Czterdziestoletni
Francuz, który stoi „po lewej stronie”, gdzieś pod sztandarem Front
Populaire, przy czym ów sztandar jest i narodowy, i czerwony, nie
potrafi z prawdziwą nienawiścią myśleć o czterdziestoletnim Niemcu,
który maszeruje pod flagą ze swastyką; potrząsa ku niemu pięścią, bo tak
sobie życzy historyczny rozkaz dzienny, ale w jego pasji brak owego
wywołującego pianę na ustach, głupkowatego gniewu, jaki przepełnia
młodych, dla których wszystko to jest jeszcze „ruchem” i „światopoglądem”. Walczy, ale nie nienawidzi; osądza, ale zna tego, o którym wydaje osąd; wie, że jest jednocześnie sędzią i oskarżonym, jak
wszyscy, którzy naznaczeni wiekiem czterdziestu lat żyją dzisiaj w Europie. Czterdziestoletni mężczyzna jest w tym wieku, kiedy powinien
przejąć spuściznę ojców. Idącą przed nim generację zmogło zmęczenie i opada ona z sił; zgodnie z prawem danym od Boga i prawem ludzkim to na
niego teraz kolej, do niego należy odpowiedzialność, do niego należy
obowiązek, by spuściznę uratować. Tej spuściźnie przygląda się bez
iluzji. Jest w wieku, gdy człowiek wie o życiu wystarczająco dużo, by
nie oczekiwać od niego cudów, i wystarczająco dużo, by z nabożnością i tęsknotą odczuwaną wobec przemijającej cudownej przygody zwracać się w kierunku wszystkiego, co potrafi dać życie. „Proszę, czterdziestolatku!”
– mówi czas. „Oto spuścizna. Ciesz się jej posiadaniem, śmiej się i zarządzaj, jak zachęca klasyczny przykład”. Lecz spadkobierca być może
nigdy nie odczuwał własnej odpowiedzialności w taki sposób, w jaki
odczuwa ją to starsze pokolenie. Bo kiedy powinien był poznać życie,
poznał śmierć. Kiedy jeszcze mógł się uczyć wierzyć, nauczył się popadać
w rozpacz i odczuwać wstyd. Wyszedł od humanizmu, ale cofnął się w obawie przed anarchią. Przed stu laty każdy czterdziestolatek był w duszy nieco dandysem; dzisiaj każdy chce być bezimiennym tyrającym,
kimś, kto ze skrywaną świadomością winy tkwiącej w jego własnej
osobowości może się schować za pracą. Nigdy jeszcze żadne pokolenie nie
przejmowało spuścizny, wykazując taką podejrzliwość i nieufność. A jednak stoi na swoim miejscu i czegoś strzeże, wiernie. Świadomość wciąż
jeszcze ma przepełnioną wspomnieniami okresu świetności, obywatelskiego,
mieszczańskiego rozkwitu, w nerwach – odruchy „wielkiej kultury,
wykształcenia”, poprzednicy zaś bez słowa przekazują mu stery rządów i insygnia władzy; radź sobie, osiągaj cele, jeśli potrafisz! – mówi ich
nieme, podejrzliwe spojrzenie. Stoi na swoim miejscu i strzeże czegoś, o czym nie wie w sposób całkiem pewny, czy to jeszcze istnieje i czy ma
taką wagę, by warto było dla tego żyć i za to umrzeć. O własnej doli i niedoli mówi rzadko. Rodzina, klasa, naród, europejska wspólnota losu,
wszyscy na niego spoglądają, oczekują od niego cudu. A przecież właśnie
to mu odebrali przed dwudziestu laty: cud, wiarę w życie, wiarę w ideały, które brutalną przygodę życia napełniają wspaniałym napięciem.
To pokolenie jest godne zaufania; tyle że ono samo niczemu już nie ufa.

Niczemu? „Nie mówię, że niebo jest puste” – wykrzykuje w ostatnich
wersach ten czterdziestoletni Francuz. „Czuję w nim wieczność; wieczność
człowieka…” Słowa, piękne słowa? Być może ostatnią rzeczą, jaka
pozostała temu pokoleniu, jest zdolność do patosu. Bez patosu nie ma
wielkości. I krzycząc ze swego nędznego położenia ku niebu, obrabowany i zarazem obciążony wszelką odpowiedzialnością, czując depczącą mu po
piętach całkiem nową, barbarzyńsko głośną i wolną od patosu młodą
ludzkość, za którą jest odpowiedzialny, dla której wije gniazdo i której
winien coś po sobie pozostawić, jeśli do grobu nie chce zejść w pohańbieniu – z ludzkiej nędzy wykrzykuje ku niebu swą wiarę w wieczność
człowieka. I z siwiejącą głową, badawczo zapuszcza wzrok w czas,
nasłuchuje: czy gdzieś usłyszano jego słowa?…

Biedny Winnetou

4 kwietnia 1937

Wszędzie tam, gdzie czyta się i mówi po niemiecku, wspomina się w tych
dniach pisarza, który zmarł dokładnie ćwierć wieku temu, a jego
spuścizna to nie tylko sześćdziesiąt tomów powieści przygodowych, które
nam pozostawił, lecz i gatunek, który wynalazł i który wciąż żyje nie
tylko w literaturze. Ten pisarz to Karol May, gatunek zaś, który
wynalazł i pozostawił światu w spadku, to karolmayizm. Nie znam lepszego
słowa na tę spuściznę. Autor zmarł przed ćwierćwieczem, a jego utwory
rozeszły się w niemieckim świecie w nakładzie siedmiu milionów
egzemplarzy; wydań zagranicznych w ogóle nie potrafimy zliczyć.
Wątpliwe, by żył obecnie w Europie i w Ameryce człowiek piśmienny, w wieku od trzydziestu do sześćdziesięciu lat, który nie zareagowałby,
słysząc nazwisko Karola Maya, i nie przypomniał sobie jednej i drugiej
godziny z dzieciństwa, gdy – leżąc na brzuchu w uczniowskim pokoju – z rozczochranymi z podniecenia włosami, z błyszczącymi oczami pochłaniał,
pożerał, z drżeniem przeżywał od pierwszej do ostatniej strony powieść,
na której okładce Old Shatterhand albo Winnetou dopiero co okazali łaskę
jakiemuś złoczyńcy; w tle zaś kwitną krzewy pampasów albo wulkan pluje
lawą i dymem. Amazonka i Missisipi niosą tubylców uciekających w wąskich
czółnach, Irokezi – dobrze mówię? – kogoś akurat skalpują i już na
stronie tytułowej Zło spotyka należna kara, Cnota zaś zdobywa zasłużoną
nagrodę; a najbardziej cudowne jest to, że wszystko to wynaleziono w Lipsku, przed pół wiekiem. W ciągu pięćdziesięciu lat dwa pokolenia
pożarły w siedmiu milionach egzemplarzy tę przygodę, pławiły się w pierwotnym, prymitywnym uroku rozlewającym się z utworów saskiego
autora. Przed jego czarem nie można było się uchronić; kto w młodości
nie poświęcał się Karolowi Mayowi, tak naprawdę nigdy nie był młody.
Jego wpływ był zagadkowy i szamańsko-magiczny, jak każde masowe
oddziaływanie literackie.

Duchowy twórca Winnetou i Olda Shatterhanda – nie mówiąc już o Karze Ben
Nemzim, który, jeśli dobrze pamiętam, był tożsamy z naszym kochanym
Oldem Shatterhandem! – młodość spędzał możliwie w więzieniu. Podobnie
jak tak wielu bohaterów jego powieści, to piąte dziecko biednego
saskiego tkacza (piąte z czternaściorga!) w małym jedynie stopniu
cechowały we wczesnej młodości wrażliwość i pojętność co do wielkiej
idei własności prywatnej. Przyszły pisarz urodził się w nędzy,
wychowywał się w nędzy, do piątego roku życia był ślepy, potem został
złodziejem, przywódcą bandy. Nim zaczął pisać, wiele lat siedział w więzieniu. Ta młodość, która w istocie była bardziej awanturnicza
aniżeli wszystko, co Old Shatterhand mógł przeżyć na pampasach,
cudownymi pobocznymi ścieżkami zabłądziła na teren myśliwski literatury,
gdzie nagle poczuła się jak u siebie w domu – dla niegdysiejszego
przywódcy bandy literatura była przygodą, sferą, w której niemal
bezkarnie mógł się wyżyć, dać upust wszystkim swym niewyraźnym,
stłamszonym, zastraszonym, urażonym popędom i namiętnościom. Niemal
bezkarnie, jako że później w życiu literackim musiał zauważyć, iż pola
myśliwskie świata umysłowego są tak samo pełne zasadzek, jak prerie
Dzikiego Zachodu, a Wielki Duch, który w zasadzie jest szlachetny i rycerski i sufluje działania swym czerwonoskórym wyznawcom, w stosunku
do cierpiących ludzi wykazuje się dużo większą życzliwością niż Wielkie
Duchy literatury, nie mówiąc już o krytykach, tych pobocznych postaciach
literackich polowań na skalpy, krytykach, którzy z tak zabójczą wprawą
strzelają z tej gęstwy zatrutymi strzałami. Nie, biedny Karol May, po
tym jak ze złodziejstwa nawrócił się na literaturę, uniewinnienia nie
otrzymał za darmo; przeciwnicy wciągnęli wtedy już popularnego pisarza w literackie procesy niebezpieczniejsze od polowania na jaguary, wywlekli
mu jego przeszłość, oskarżyli, że jego wiedza o wszystkim, o czym pisze,
jest jeszcze bardziej mglista niż tumany pyłu na pampasach, ubliżali mu,
że nigdy nie był na Zachodzie ani na Wschodzie, a wszystko, co w swych
powieściach przedstawia głosem mówiącym w pierwszej osobie liczby
pojedynczej, wyssał z palca – jakby można było obdarzyć pisarza większą
pochwałą! Wysoka literatura z grymasem odwróciła się od autora powieści
przygodowych, w którego życiu nie podróże, nie więzienie, nie
czerwonoskórzy, tylko pisanie było prawdziwą przygodą, zazdrosna
literatura ludowa oskarżyła go o to, że jego mowa nie jest „wiarygodna”
– ale publiczność nie przejmowała się tym
sporem, nie badała, czy ulubiony autor występuje w rejestrze skazanych,
lecz z głową wspartą na łokciach pochylała się nad historią Winnetou i tę historię pożerała. Siedem milionów egzemplarzy, licząc siedmiu, ośmiu
czytelników na jeden egzemplarz jego książek – a książki Karola Maya
podawały sobie z rąk do rąk całe rodziny, dziadkowie – wnukom! – to
oznacza, że każdy Niemiec, jaki tylko żyje na świecie, uległ raz w życiu
Oldowi Shatterhandowi. Jeśli był pisarz, który „oddziaływał” na swoje
czasy, to właśnie ów nawrócony, biedny przestępca. Jego popularność
rozbroiła z czasem również jego przeciwników, z jego utworów odczytywano
moralizatorską intencję, doceniano jego umiejętność snucia bajkowych
opowieści i siłę obrazowania, ożywiania przedstawień. Doceniać Karola
Maya z literackiego bądź moralnego punktu widzenia to odgrywać mądralę i ważniaka. On był Karolem Mayem; a nawet, mocą kreacji, które tworzył,
kimś więcej niż zwykłym człowiekiem. Mówi się, że zmarł tak jak
Winnetou; w godzinie śmierci krzyczał: „Triumf, wielki triumf! Wszystko
widzę na różowo!”11.

Sam gatunek, karolmayizm, potężnie kwitł w dziecięcych pokojach
zdyscyplinowanej, nieco już przywiędłej mieszczańskiej idylli u końca
jednego i na początku drugiego wieku. Ta epoka była epoką doskonałej
maszyny parowej, prototypów samolotu, triumfalnego stylu wilhelmińskiego
i powieści Karola Maya. Ludzie mieli poczucie, że ta era i ten świat
szykują się do przygody – naturalnie do przygody Cnoty i Zła, z wszelkimi rekwizytami, imperializmem, nieskończonymi możliwościami,
pampasami i kolorowymi, których będzie można podbić, z giełdami,
akcjami, skalpami i dyplomatami o sokolim wzroku. To była epoka
przygody, kiedy to pewne pokolenie wyczuwało węchem, wysubtelnionym
bardziej niż u dzikich zwierząt prerii, oznaki ogromnej przygody,
sygnały odległego, apokaliptycznego tętentu koni, północno-wschodniego
wiatru, podboju przemysłowego i zbrojeń międzynarodowych; epoka
przygody, kiedy to wynaleziono gramofon, tanie sposoby podróżowania,
telefon i dywidendy fabryk produkujących na potrzeby wojenne, a świat w dziecięcym podnieceniu i ze świadczącym o braku rozeznania entuzjazmem
popatrywał poza mieszczański horyzont, do którego nawykł, podobnie jak
drabanci Olda Shatterhanda spoglądali w kierunku widnokręgu wypchanego
skarbami. Było w tej cywilizacji u początku wieku coś z charakteru
Dzikiego Zachodu, coś karolmayowego, jakaś ubrana w bluzę jegra
awanturniczość, którą w jednakowym stopniu wyczuwało się w polityce i społecznych umowach, w przemyśle i sztuce, w filozofii i rozwoju
techniki komunikacji. Świat, węsząc, śledząc spod przystawionej do czoła
dłoni, z romantycznym pragnieniem ekscytującej wyprawy, które
podgrzewały już maszyna parowa i silnik spalinowy, z przyjemnym
dreszczem, nabożnie i chciwie, trzęsąc się jak w febrze, przeczuwał
przygodę. Taki sukces, jak ten Karola Maya, nie był przypadkowy. Ludzie
nie kupują bez powodu książek jakiegoś pisarza w siedmiu milionach
egzemplarzy i podobnie jak Dickens oddał dokładnie te poglądy i atmosferę wiktoriańskiej Anglii, których od niego oczekiwano, tak też
Karol May dał wilhelmińskiej Europie Środkowej przeżycie przygody, w którym były gaz rozkoszy i skalp, odległość i ukryty skarb, rycerskość i obdzieranie człowieka ze skóry, wydestylowane ideały, egzotyczne
możliwości; ale ze wszystkim tym łącznie była to przygoda, dlatego
działała. Wykombinowano ją w Lipsku, jednakże akcja rozgrywała się na
pampasach powszechnej aktualnej tęsknoty. Przed wpływem i siłą
przyciągania tej przygody nie sposób było się uchronić.

Tym smutniejsze, jeśli nawet nie w pełni niezrozumiałe, jest wielkie
otrzeźwienie, które nastąpiło po tej słynnej na cały świat przygodzie, a które pogrzebało w dole z wapnem również Winnetou. Karol May nie jest
już „towarem”. Jego dzieło zostało zabite przez rozczarowanie, powieść
fantastycznonaukową, sport, szczegółową znajomość pomniejszonego świata;
Winnetou zabiła skwaszona trzeźwość przenikająca rozczarowane dziecko
tej epoki – boimy się egzotycznych bohaterów, nawet wówczas, gdy
zwyciężają. Ta epoka otrzeźwiała z przygody i wie, z gorzkim wyczuciem
rzeczywistości, że prawdziwa powieść grozy to nie spotkanie Kary Ben
Nemziego z wodzem czerwonoskórych na zachodnich polach, lecz na przykład
nędza i zmagania robotników rolnych, pracujących na
południowoamerykańskich pampasach, z białolicymi wodzami prymitywnego
feudalizmu albo walka dziesięciu milionów bezrobotnych dalekiego zachodu
z pewnym systemem gospodarczym; wie, że przebiegłość Winnetou i okrucieństwo Indian Irokezów nie dotrzymują kroku okropnościom i dyplomatycznym sztuczkom hiszpańskiej wojny domowej, wie, że
rzeczywistość potrafi być tak awanturnicza, tak nie do uwierzenia, tak
indiańska i stawiająca włosy na głowie, że Oldowi Shatterhandowi nigdy
się nawet nie śniło o takiej przygodzie. Karol May, autor książek
sprzedanych w nakładzie siedmiu milionów egzemplarzy, nie jest już
lekturą dla dzieci tej epoki; Winnetou stał się szarą postacią,
otrzymującym dzienne wynagrodzenie urzędnikiem i filistrem przygody,
jeśli porównać go z bohaterami społecznych i politycznych powieści
przygodowych prezentowanych w codziennej prasie. To otrzeźwiałe
pokolenie wie, że nie ma przecież bardziej niedorzecznej przygody niż
to, by w pojedynku Cnoty i Zła być szeregowym żołnierzem na
wyasfaltowanych pampasach Europy, wie, że Hadżi Halef Omar żyje znacznie
bezpieczniejszym życiem na stokach Turkmenistanu aniżeli europejski
mieszczanin, obywatel, który swoje życie ze stałą pensją naiwnie
przeżywa w aktualnym rozdziale powieści grozy o wyścigu zbrojeń. Bohater
powieści przygodowej to dzisiaj jedno i drugie miasto, które z dnia na
dzień giną, albo też ludzkość, która z podniesionymi rękoma poddaje się
barbarzyńskiemu, białoskóremu fatum – a przebiegli czerwonoskórzy
zostali z tyłu w tym wywołującym ciarki na plecach wyścigu. Biedny
Winnetou! Nikomu już nie jest potrzebny. Oskalpował go czas, który jest
dużo bardziej awanturniczy aniżeli wszystko, co kiedykolwiek hurtem
wyśnił sobie autor powieści grozy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Prawdopodobnie chodzi tu o Joshuę Reynoldsa (1723–1792), angielskiego
malarza, jednego z najwybitniejszych portrecistów, kolekcjonera i teoretyka sztuki, założyciela i pierwszego przewodniczącego Royal
Academy of Arts. (Jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od
tłumaczki). [wróć]

János Arany (1817–1882) – pisarz, tłumacz, dziennikarz, wielki patriota,
uczestnik węgierskich walk o niepodległość 1848–1849, uznawany za
jednego z największych poetów i epików w historii literatury
węgierskiej. [wróć]

Brytyjska firma Vickers oraz francuska Schneider-Creusot – znane
przedsiębiorstwa zbrojeniowe. [wróć]

Słowa te przytacza w swojej książce poświęconej Heltaiemu Géza Hegedűs –
gdy przed wojną przy okazji ankiety dla „Színházi Élet” (Życia
Teatralnego) zapytano Jenő Heltaiego, gdzie i kiedy chciałby żyć, miał
on odpowiedzieć: „Tu i teraz – jeśli to możliwe”. Jenő Heltai
(1871–1957) – węgierski pisarz, poeta, dziennikarz, dramaturg,
producent, autor tekstów piosenek. [wróć]

Węgierskie oznakowanie etykiet leków pod względem siły działania
obejmuje cztery kategorie: + oznacza silne lekarstwo sprzedawane na
receptę, ++ – truciznę, symbol # – środki nasenne i uspokajające, ## –
środki psychotropowe, narkotyki. [wróć]

Filler – drobna moneta węgierska, grosz. W latach 1926–1946 sto fillerów
równało się jednemu pengő. [wróć]

Besenyő jest składową wielu nazw mniejszych miejscowości w różnych
częściach obecnych oraz historycznych Węgier. [wróć]

Jean Guéhenno (1890–1978) – francuski pisarz, eseista i krytyk
literacki. Tom, o którym mówi tu Márai, to wydany w 1934 roku Journal
d’un homme de 40 ans. [wróć]

Maurice Barrês (1862–1923) – francuski pisarz, członek Akademii
Francuskiej, rzecznik poglądów konserwatywno-nacjonalistycznych,
związany z ruchem Action Française. Na przełomie XIX i XX wieku odegrał
dużą rolę w życiu umysłowym Francji. [wróć]

Rechts stehen… (niem.) – Stać po prawej stronie, myśleć jak strona
lewa (przyp. węg. wyd.). [wróć]

Sieg, großer Sieg! Ich sehe alles rosenrot (niem.) – takie ostatnie
słowa miał wypowiedzieć Karol May 30 marca 1912 roku. Przyczyną jego
śmierci było silne zapalenie oskrzeli, dodatkowo powiązane z astmą, oraz
zatrzymanie akcji serca, choć podejrzewa się również, że był to rak
płuc. Winnetou natomiast zmarł od strzału w pierś. [wróć]

TYTUŁ ORYGINAŁU: Vasárnapi krónika

© Heirs of Sándor Márai, Csaba Gaal (Toronto)

PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Maria Drabecka

REDAKCJA: Bianka Dziadkiewicz

Przekład powstał częściowo w Domu Pracy Twórczej Tłumaczy Literatury Węgierskiej w Balatonfüred.
A fordítás részben a balatonfüredi Magyar Fordítóházban készült.

Wydanie I elektroniczne

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.

Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”
ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl

© Copyright for the Polish translation by Irena Makarewicz, 2019

© Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2019

ISBN: 978-83-07-03463-8