
Kroniki Archeo. Zagadka Diamentowej Doliny
- Wydawca:
- Zielona Sowa
- Kategoria:
- Dla dzieci i młodzieży
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7612-720-0
- Rok wydania:
- 2012
- Słowa kluczowe:
- anię
- archeo
- barbara
- ciotka
- diamentowej
- doliny
- gardnerowie
- jednak
- kroniki
- mogło
- siostrzeńców
- sprzed
- udaje
- zagadka
- zdarzyć
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Kroniki Archeo. Zagadka Diamentowej Doliny”
Kiedy ciotka Barbara zaprasza Anię i Bartka na ferie zimowe na Tasmanię, wydaje się, że nic lepszego nie mogło się zdarzyć. Tym bardziej, że ciotka zaplanowała wyjątkową atrakcję dla siostrzeńców: poszukiwanie złota! Rodzinna wycieczka szybko jednak zmienia się w śledztwo, które prowadzi Ostrowskich do tragedii sprzed setek lat. Jednak nie wszyscy chcą, aby prawda wyszła na jaw… Ktoś psuje samolot, którym lecą Ania i Bartek, i nawet Griffinowi nie udaje się uniknąć rozbicia w środku niezbadanych lasów! Jak wiadomość o katastrofie przyjmą Mary Jane, Jim i Martin? Wydaje się, że w cieniu takiej tragedii sprawa Williama Dickinsa musi poczekać. Tylko czy duchy z przeszłości dadzą tak łatwo za wygraną? I czy Gardnerowie pozwolą, aby bezwzględni łowcy skarbów uniknęli kary?
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Agnieszka Stelmaszyk
Pomysł serii: Agnieszka Sobich i Agnieszka Stelmaszyk
Tekst: Agnieszka Stelmaszyk
Ilustracje: Jacek Pasternak
Redaktor prowadzący: Agnieszka Sobich
Korekta: Agnieszka Skórzewska
Projekt graficzny i DTP: Bernard Ptaszyński
© Copyright for text by Agnieszka Stelmaszyk
© Copyright for illustrations by Jacek Pasternak
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., Warszawa 2012
All rights reserved
ISBN 978-83-265-0440-2
Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.
00-807 Warszawa, Al. Jerozolimskie 96
tel. 22 576 25 50, fax 22 576 25 51
www.zielonasowa.pl
wydawnictwo@zielonasowa.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
– Czy skazany przyznaje się do winy? – sędzia Alan Brown zwrócił się surowym tonem do drobnego, drżącego ze strachu, umorusanego dziewięciolatka. Chłopiec był tak przestraszony, że nie mógł wykrztusić ani jednego słowa na swoją obronę. Pokręcił jedynie przecząco głową.
– On jest niewinny! – załkała głośno jego matka. – Błagam, oszczędźcie go! Jest niewinny! – powtórzyła, zalewając się łzami. Rozpaczliwie wyciągała ręce w stronę sędziego w białej peruce, przed którym stało drżące jak osika jej jedyne, ukochane dziecko. Żandarm odepchnął kobietę gwałtownie.
Królowa Wiktoria Hanowerska
urodziła się 24 maja 1819 roku w Londynie. Została królową w wieku 18 lat. Poślubiła księcia Alberta Sachsen-Coburg-Gotha, który był jej wielką miłością. Sama mu się oświadczyła, ponieważ książę jako niższy rangą nie mógł tego uczynić. Z ich związku narodziło się dziewięcioro dzieci. Byli zgodnym i kochającym się małżeństwem.
Gdy w 1861 roku książę niespodziewanie zmarł na tyfus, królowa pogrążyła się w żałobie. Do końca życia ubierała wyłącznie czarne suknie i wycofała się z życia publicznego. Nazywano ją „Wdową z Windsoru”. Przez ponad 63 lata była królową Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii. 1 stycznia 1877 roku została również cesarzową Indii. Okres rządów Wiktorii Hanowerskiej został nazwany od jej imienia epoką wiktoriańską, a sama królowa stała się symbolem brytyjskiej potęgi.
Był to okres kolonialnych podbojów, rewolucji przemysłowej, rosnącego dobrobytu, ale i rozwarstwienia społeczeństwa.
Królowa Wiktoria zmarła 22 stycznia 1901 roku w Cowes na wyspie Wight. Wielu współcześnie panujących monarchów jest z nią spokrewnionych.
– Uciszcie tę pomywaczkę! – rozkazał sędzia Brown, jeden z najsurowszych pracowników wymiaru sprawiedliwości Jej Królewskiej Mości królowej Wiktorii.
Dla sędziego Browna, człowieka o szarych, zimnych i bezdusznych oczach, nie było ważne, że chłopiec ma zaledwie dziewięć lat. Traktował go jak dorosłego. Sędzia nie znosił biednych, brudnych, ubranych w łachmany wyrostków włóczących się po ulicach Londynu. Uważał, że z tych dzieci nic dobrego nie wyrośnie. Za najdrobniejsze przewinienie, choćby kradzież kromki chleba, skazywał je na długoletnie więzienie. Zupełnie nie obchodziło go, że ci mali skazańcy byli często sierotami, których nikt nie chciał przygarnąć.
Gdy Beth dowiedziała się, że sędzia Alan Brown będzie prowadził sprawę jej syna, omal nie umarła z rozpaczy. Wiedziała, że nie uwierzy w jej zapewnienia o niewinności Williama. Była tylko biedną pomywaczką. Jaką zatem wartość miało jej słowo, przeciwko słowu lorda Corneliusa? To lord Cornelius Cavendish, u którego pracowała, oskarżył jej syna o kradzież cennego, rodowego sygnetu z diamentem. Syn lorda, trzynastoletni Arthur, twierdził, że na własne oczy widział, jak mały William kradnie sygnet ze szkatuły stojącej na biurku w gabinecie lorda. Chociaż nie było na to żadnego dowodu i nie znaleziono sygnetu ani przy Williamie, ani w domu pomywaczki, chłopca uznano za winnego.
– Na pewno sprzedał sygnet! – stwierdził komisarz policji i tak zakończyło się całe dochodzenie. Jest świadek i jest sprawca! Dla policji wszystko było jasne. Jednak nie dla Beth, matki chłopca. Chociaż była biedna jak mysz kościelna, starała się go wychować na porządnego człowieka. William był dobrym dzieckiem i na pewno nie ukradł sygnetu, ale któż chciałby w to wierzyć?!
– Czy oskarżony przyznaje się do winy? – sędzia Brown zadał pytanie grzmiącym głosem.
– Nie, niczego nie ukradłem! – chłopiec wydusił wreszcie drżącym głosem.
– Śmiesz bezczelnie kłamać?! – wrzasnął sędzia.
Arthur Cavendish, siedzący na sali razem ze swoim ojcem, rzucił przerażonemu chłopcu złośliwe, kpiące spojrzenie.
– Widziałem, to on ukradł sygnet! – wyciągnął oskarżycielsko palec w kierunku Williama.
– Sprawa jest zatem zamknięta! – zagrzmiał sędzia Alan Brown. – Synu pomywaczki, skazuję cię na…
Sędzia zmarszczył brwi w namyśle. Najchętniej skazałby tego małego wyrzutka społeczeństwa na karę śmierci, i to nie byłoby nic niezwykłego w jego karierze, ale tego dnia miał akurat wyjątkowo dobry nastrój, więc postanowił zastosować nieco łagodniejszy wymiar kary.
– Skazuję cię na trzydzieści lat pracy w kolonii karnej w Point Puer! – wydał straszny wyrok, który dla małego Williama był równoznaczny ze śmiercią. – To cię oduczy kraść! – sędzia dodał z satysfakcją.
– Och, nieeee! – Beth Dickins rzuciła się z pięściami na odgradzających ją od syna żandarmów. – On przecież nic nie zrobił!
Po policzkach chłopca potoczyły się grube łzy. Nie mógł nawet pożegnać się ze swoją mamą.
– Wyrok wykonać natychmiast! – sędzia Brown grzmotnął sędziowskim młotkiem w stół. Zaraz potem Williama Dickinsa zakuto w ciężkie kajdany.
– Synku! – Beth wołała z rozpaczą, gdy żandarmi siłą wyprowadzali ją z sali rozpraw.
W porcie w Portsmouth czekał już statek, który powoli zapełniał się więźniami skazanymi na zesłanie do kolonii karnej, znajdującej się na drugim krańcu świata. William wiedział, że już nigdy nie ujrzy swojej matki, a ona wiedziała, że już nigdy nie zobaczy swojego jedynego dziecka.
Jedynie lord Cavendish, usatysfakcjonowany wyrokiem, w dobrym nastroju opuszczał gmach sądu. Zupełnie nie wzruszył go los chłopca ani jego matki, którą zresztą zwolnił z posady pomywaczki.
– Nie możemy w naszym domu tolerować kłamczuchów i złodziei, prawda, ojcze? – Arthur, podobny do swego ojca jak dwie krople wody, z tym samym pogardliwym uśmieszkiem patrzył na rozpacz Beth.
– Oczywiście, synu – potwierdził skwapliwie lord. – Ten łobuz zasłużył na przykładną karę.
– Tak, zasłużył – Arthur przytaknął gorliwie lizusowskim tonem, patrząc przy tym, jak wyprowadzają małego skazańca.
William już nie płakał. Jego los został przypieczętowany. Nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego wyrządzono mu tak wielką krzywdę. Był przecież niewinny. Z okratowanego okna więziennego powozu, który miał powieźć go do portu, po raz ostatni rzucił swojej matce pełne smutku spojrzenie, a potem popatrzył w zimną twarz Arthura Cavendisha, który uśmiechał się z wyższością.
Syn lorda dyskretnie sięgnął do kieszeni i, na chwilę krótką jak mgnienie oka, wysunął z niej coś, co błysnęło. Zrobił to tak, że jedynie mały Dickins mógł to zobaczyć.
William wstrzymał oddech.
– Sygnet! – szepnął wstrząśnięty. – Sygnet! – zawołał głośniej, szarpiąc kajdanami. – On go ma!
Ale nikt nie mógł już tego usłyszeć, ponieważ więzienny powóz toczył się z głośnym turkotem po londyńskim bruku w stronę Portsmouth, gdzie czekał okręt pełen więźniów zesłanych na odbycie kary w Port Arthur i Point Puer. W głowie chłopca kołatała się już teraz tylko jedna myśl: dlaczego? Dlaczego on to zrobił? Dlaczego syn lorda był tak okrutny? Nim zamknięto Williama pod ciemnym, cuchnącym pokładem, chłopiec podjął decyzję:
– Ucieknę!
Port Arthur – największa kolonia karna w Australii. Kolonię utworzono w 1833 roku na Półwyspie Tasmana. Zsyłano do niej więźniów, najczęściej ciężkich recydywistów z całego Imperium Brytyjskiego. W kolonii panowały surowe warunki i zaostrzone środki bezpieczeństwa. Jej położenie uniemożliwiało ucieczkę. Aby odizolować młodzież od starszych więźniów, na pobliskiej wyspie Point Puer utworzono więzienie dla chłopców w wieku 9-17 lat. Najczęściej pochodzili oni z brytyjskich slumsów.
Duży nacisk kładziono na resocjalizację nieletnich więźniów.
Ania razem ze swoją koleżanką Jagodą Kłosek wolno kierowały się w stronę Bursztynowej Willi. Obie przyjaciółki miały wspólnie odrabiać lekcje. Jagoda chciała też obejrzeć wszystkie Kroniki Archeo, jakie do tej pory Ania sporządziła.
– Czy twój brat będzie teraz w domu? – spytała z niewinną minką.
Ania wiedziała, że przyjaciółka bardzo lubi Bartka. Gdy tylko się pojawiał, Jagoda robiła do niego maślane oczy, ale on nie zwracał na nią najmniejszej uwagi.
– Mój brat będzie chyba teraz na zamku, u wujka Ryszarda.
– Och, to szkoda – Jagoda jęknęła z nutką zawodu w głosie. Zaraz jednak pocieszyła ją myśl, że Ania jeszcze raz opowie o swoich najnowszych przygodach w Japonii, pokaże zdjęcia i Kroniki. To było takie ekscytujące, że mogła tego słuchać na okrągło. – Wybieracie się gdzieś znowu? – spytała.
– Mamy zaproszenie od lady Ginevry Carnarvon do Londynu, ale pojedziemy dopiero w wakacje. Bardzo się cieszę, bo znowu zobaczę się z Mary Jane, Jimem i Martinem – powiedziała Ania.
– Ciekawe, jak teraz wygląda Martin? – Jagoda rozmarzyła się.
– Dokładnie tak samo jak Jim! – zażartowała Ania.
– Ale Martin jest od Jima o wiele spokojniejszy – twierdziła Jagoda. Miała okazję poznać obu Gardnerów ubiegłego lata, gdy spędzali w Zalesiu Królewskim wakacje. – Chociaż faktycznie, czasem mam kłopot, żeby ich odróżnić – westchnęła na wspomnienie identycznych jak dwie krople wody chłopców.
– Pokażę ci ich zdjęcia, mam wklejone w Kronice – pocieszyła ją Ania. – Wiedziała, że jej przyjaciółka jest bardzo kochliwa i co kilka tygodni przeżywała fascynację jakimś nowym chłopcem lub gwiazdorem. Ostatnio oszalała na punkcie Justina Biebera. Miała wszystkie jego nagrania i bezlitośnie raczyła nimi Anię na każdej przerwie.
Dziewczynki doszły do Bursztynowej Willi, jak Ania nazywała swój dom, i otworzyły furtkę prowadzącą do ogrodu. Zawsze, kiedy Ania ją zamykała, lubiła popatrzeć na widoczne stąd wzgórze z zamkiem, w którym mieszkał i pracował wujek Ryszard, a Bartek ćwiczył się w rycerskim rzemiośle w Bractwie Rycerskim.
– O, jesteście już, dziewczynki – mama Ani przywitała je na progu domu.
Dzisiaj skończyła wcześniej pracę i przygotowywała w domu jakiś referat.
– Jak było w szkole? – zagadnęła ciekawa.
– Ogłoszono konkurs na najgrzeczniejszą klasę! – Jagoda nie omieszkała poinformować. – Tomek Barański i Marcin Trzepałka już się naradzają, bo bardzo chcą, żebyśmy wygrali. Klasa, która wygra, otrzyma Puchar Grzeczności!
– Oho, to rzeczywiście będzie się działo! – roześmiała się pani Beata, ponieważ dobrze znała obu gagatków i wiedziała, jak lubią broić.
– Odrobimy lekcje, a potem pooglądamy sobie moje Kroniki – powiedziała Ania, ciągnąc koleżankę do swojego pokoju na piętrze.
– W takim razie przyniosę wam sok i ciasteczka – mama przeszła do kuchni.
W momencie, gdy kładła na talerzyk czekoladowe ciastka, rozległ się dźwięk telefonu. Nie mogła uwierzyć własnym uszom, kiedy w słuchawce odezwał się głos dawno niewidzianej kuzynki Barbary, mieszkającej od wielu lat w Hobart, na dalekiej Tasmanii, niewielkiej wyspie leżącej u południowych brzegów Australii. Barbara, jak przystało na dziennikarkę, miała bardzo ciekawą historię do opowiedzenia. Tym razem badała sprawę pewnego poszukiwacza złota. Beata Ostrowska słuchała z wielką ciekawością, pogryzając przy tym ciasteczka, których nie zdążyła zanieść Ani i jej koleżance.
– Ania z Bartkiem mają niedługo zimowe ferie, więc pomyślałam sobie, że może przylecielibyście do nas na trochę? Jeszcze nigdy nie odwiedziliście mnie w Australii, więc to byłby doskonały moment na mały wypad na Antypody. Co o tym sądzisz?
– Barbara zupełnie zaskoczyła kuzynkę tym zaproszeniem.
– Rzeczywiście, nie widziałyśmy się już kilka lat i od dawna zamierzałam cię odwiedzić, ale wiesz jak to jest, zawsze wyskoczy coś niespodziewanego – mówiła Beata Ostrowska, jednocześnie zastanawiając się nad propozycją Barbary. – „Właściwie, czemu nie?” – pomyślała podekscytowana. – Dzieciaki byłyby przeszczęśliwe! – dodała głośno do słuchawki. – Muszę jeszcze tylko porozmawiać z Adamem – powiedziała. – Wiesz, dopiero co wróciliśmy z Japonii i sporo tam przeżyliśmy.
– Jasne, obgadajcie ten pomysł. Mam jednak nadzieję, że przyjedziecie. Moglibyśmy razem poszukać żyły złota – zaśmiała się kuzynka.
– Kusząca propozycja – Beata uśmiechnęła się.
– W takim razie zadzwonię jeszcze jutro, gdy zatrzymam się w jakimś następnym motelu i dacie mi odpowiedź – ziewnęła Barbara. Ze względu na różnicę czasu i zmęczenie podróżą, w której akurat była, ledwie trzymała się na nogach. – Pozdrów Adama i ucałuj ode mnie dzieciaki! – powiedziała jeszcze do słuchawki.
– Dziękuję, pozdrowię i ucałuję. Daj znać, jak czegoś się dowiesz o tym złocie!
– Jasne! No to pa!
– Pa! – powiedziały sobie obie kuzynki, po czym rozłączyły się.
– Żyła złota, hm – zamyśliła się pani Beata i chrupnęła ostatnie ciasteczko na talerzyku. Po chwili zorientowała się, że sama wszystkie zjadła, wyjęła więc nowe i zaniosła dziewczynkom na górę.
Barbara Lawson, na co dzień dziennikarka mieszkająca w Hobart na Tasmanii, jechała swoją wysłużoną terenówką po australijskich bezdrożach. Przejechała już siedemset kilometrów i nie napotkała żywej duszy, a na drodze minęły ją zaledwie trzy samochody i dwa ogromne pociągi drogowe. Barbara bardzo nie lubiła tych ostatnich – podmuch towarzyszący mijaniu pociągu drogowego mógł z łatwością zmieść jej auto z drogi na pobocze pokryte czerwonym, jałowym pyłem. Zostało jej jeszcze kilka kilometrów do maleńkiego punktu na mapie, w którym zamierzała przenocować. Była już wyczerpana, a od domu dzieliły ją tysiące kilometrów.
Komuś, kto nie mieszka w Australii, nawet trudno sobie wyobrazić, jak wielkie przestrzenie trzeba czasem pokonywać, żeby dotrzeć z punktu A do punktu B. Barbara Lawson była obywatelką australijską już od wielu lat i zdążyła się do tego przyzwyczaić. Przemierzała teraz bezkresną pustynię, niewyobrażalną pustkę, przetykaną tylko czasami trawą spinifex, ciągnącą się po horyzont. Nic, tylko czerwony piasek i trwa, której ukłucie powoduje trudno gojące się rany. Gdyby nie klimatyzowane wnętrze samochodu, w czterdziestostopniowym upale wyschłaby na wiór w ciągu kilkunastu godzin. Palące słońce i błękitne niebo bez jednej chmurki nie pozostawiały co do tego żadnych złudzeń.
Pociąg drogowy
to rodzaj samochodu ciężarowego z dużą ilością naczep, wykorzystywany do transportu towarowego. Australijskie pociągi drogowe wyposażone są w potężne zderzaki chroniące przed kangurami.
Trawa spinifex – wysoka, twarda, ostra trawa. Powoduje trudno gojące się rany.
– Powinnam leżeć sobie teraz na plaży albo surfować na desce w przyjemnych, chłodnych falach oceanu – rozmarzyła się Barbara, patrząc nieco posępnym wzrokiem na iście marsjański krajobraz za szybą samochodu.
Dziennikarka nie bez przyczyny znajdowała się w tym niegościnnym miejscu, w którym naprawdę można by nagrywać filmy science fiction. Wszystko po to, aby zdobyć informację. Nie byle jaką informację. Otóż pojawiła się plotka, która w szybkim tempie dotarła również na Tasmanię, o fenomenalnym odkryciu pewnego farmera. Wieść niosła, że na pustyni przypadkiem znalazł ogromny samorodek złota, ważący prawie pięć kilogramów! Samorodek leżał sobie po prostu w oślepiającym blasku słońca i czekał na szczęśliwego znalazcę. Farmer zabłądził na pustyni i zupełnie przypadkowo wpadł właśnie na tę grudę złota, a dokładnie, potknął się o nią i wyrżnął nosem w czerwoną ziemię. Tak głosiła plotka. Może brzmiała nazbyt fantastycznie, ale Barbara wiedziała, że nie takie rzeczy zdarzają się w Australii. Mogła to być najszczersza prawda. Wszak przeważająca część tego kraju nadal pozostaje niezamieszkana.
Samorodek – bryłka złota lub innego metalu czy minerału znaleziona w piasku, mule itp.
Australijczycy zasiedlają głównie wybrzeża, a w najbardziej niegościnnych miejscach mieszkają Aborygeni, rdzenni mieszkańcy tego kontynentu. Ogromne przestrzenie wciąż pozostają niezbadane. Dlatego Australia jest istnym rajem dla przyrodników. Co rusz odkrywane są zwierzęta lub rośliny uznawane za wymarłe od wielu milionów lat. Nie tak dawno Barbara pisała przecież artykuł o stromatolitach, które wciąż zdumiewają tym, że pochodzą z odległych czasów rodzenia się życia na Ziemi. Teraz jednak bardziej od stromatolitów interesowała ją ta gruda złota. Tak samo jak mieszkańców Hobart. Wieść o złocie ożywiła nieco senną atmosferę miasta i stała się przedmiotem wielu rozmów i ploteczek. Wkrótce każdy był gotów wyruszyć na poszukiwania. Nie da się ukryć, że Hobart opętała prawdziwa gorączka złota! Dlatego Barbara postanowiła sprawdzić, czy wieść o złocie jest prawdziwa. Nie mogła dopuścić, by mieszkańcy jej miasta porzucili swoje rodziny, obowiązki i wyruszyli na poszukiwanie skarbów, opierając się jedynie na niesprawdzonych pogłoskach.
Stromatolity
to skały węglanowe, które powstają za sprawą sinic. Występowały na Ziemi już ponad 3 mld lat temu.
Niestety, Barbara nie miała dla nich dobrych wiadomości. Odnalazła owego farmera, który rzeczywiście znalazł samorodek złota, lecz nie był on aż tak duży, jak głosiła plotka. Choć rzeczywiście ważył ponad kilogram. Farmer miał jednak ze swoim odkryciem jeden poważny problem. Otóż w żaden sposób nie potrafił wrócić w miejsce, w którym dokonał odkrycia. Próbował wiele razy, ale jego usilne starania nie przynosiły zamierzonych efektów. Może wydawać się to dziwne, lecz biorąc pod uwagę, że znalazł swoją grudkę złota na pustyni o obszarze kilku europejskich krajów, fakt ten przestaje zdumiewać. W każdej swojej części pustynia wyglądała niemal dokładnie tak samo. To było jak szukanie igły w stogu siana. Próbował nawet umyślnie potykać się o różne kamienie, w nadziei, że znowu trafi na ten właściwy i całą żyłę złota. Nabawił się tylko kilku urazów, a złota nie znalazł. Najwidoczniej odnalezienie grudki było szczęśliwym zbiegiem okoliczności, jaki przytrafia się tylko raz w życiu.
Aborygeni – rdzenni mieszkańcy Australii.
Przybyli na ten kontynent prawdopodobnie około 50 tys. lat temu z południowo-wschodniej Azji. Prowadzili koczowniczy tryb życia i byli silnie związani z naturą. Zajmowali się łowiectwem i zbieractwem, a plemiona mieszkające na wybrzeżach, także rybołówstwem. Biali osadnicy, którzy osiedlali się w Australii, dopuszczali się wielu okrucieństw wobec rdzennej ludności. Nie akceptowali ani nie rozumieli trybu życia i wierzeń Aborygenów.
Nie uznano ich nawet za gatunek ludzki i wpisano do księgi fauny australijskiej. Biali systematycznie wypierali liczne plemiona z ziem, które zajmowały od tysięcy lat.
Jeszcze dziś niektórzy Aborygeni żyją w rezerwatach, zamieszkują także tereny słabo zaludnione i nieurodzajne. Polityka rządu nie zawsze ułatwiała im asymilację we współczesnym społeczeństwie. Dopiero w 2008 roku premier Australii oficjalnie przeprosił Aborygenów za prześladowania i dyskryminację.
Barbara Lawson rozmyślała o tym wszystkim i o rozczarowaniu niektórych mieszkańców Hobart, kiedy zamieści te informacje w gazecie, gdy wreszcie ujrzała majaczące w oddali zabudowania. Według mapy, na którą właśnie zerknęła, powinno to być Coward Springs, miejsce, w którym zamierzała odpocząć i przenocować. Jazda po zmierzchu nie była bezpieczna, również ze względu na kangury, którym zdarzały się nagłe wtargnięcia na drogę. Przejechała jeszcze kilka kilometrów i zatrzymała się przed maleńką stacją benzynową. Uzupełniła zapas paliwa i rozejrzała się po miasteczku. Było naprawdę niewielkie, ale zdawało się posiadać wszystko, co niezbędne do przeżycia na takim odludziu. Ku swojej wielkiej uldze, Barbara zobaczyła nawet budynek z dyndającym na wietrze szyldem „Motel”. Natychmiast skierowała kroki właśnie tam.
Wnętrze motelu posiadało dość surrealistyczny wystrój. Barbara miała wrażenie, jakby cofnęła się w czasie i nagle znalazła się w epoce kolonizacji Australii. Dom zbudowany był w stylu wiktoriańskim i można się było domyślać, że musieli go kiedyś wznieść Anglicy. Wnętrze było mroczne i przytłaczające wielością ciężkich, zakurzonych kotar i zasłon. Przez krótką chwilę Barbara nie widziała właściwie nic, jej wzrok porażony oślepiającym słońcem, musiał przyzwyczaić się do zaciemnionego wnętrza. Dzięki kotarom dosyć szczelnie zakrywającym okna, w głównym pomieszczeniu motelu było w miarę chłodno i przyjemnie.
– Dzień dobry, czy jest tu ktoś? – po krótkiej chwili oczekiwania za staroświeckim, porysowanym kontuarem Barbara zdecydowała się zawołać kogoś z obsługi motelu. Gdzieś za plecami usłyszała coś jakby tupot maleńkich nóżek. „Szczur?” – obejrzała się niespokojnie. Była odważną kobietą i zwykle niczego się nie bała, ale to miejsce sprawiło, że poczuła dreszcz na plecach.
– Hello! Czy jest tu ktoś? – zawołała po raz drugi, tym razem nieco głośniej i ruszyła po wąskich schodach, prowadzących na wyższe kondygnacje budynku. – Wymarli, czy co? – mruknęła lekko poirytowana.
Na ścianach, meblach i półkach rozmieszczona była niezliczona ilość przeróżnych dziwnych przedmiotów, portretów, bibelotów i zdjęć.
– Chce pani u nas zamieszkać?
Barbara podskoczyła na sam dźwięk tego pytania. Spod schodów, ze schowka na miotły, wyszła staruszka. Na nosie miała wielką brodawkę i w tych okolicznościach przypominała Barbarze czarownicę.
– Chyba znajdzie się wolny pokój – wiekowa Carmen Wood, powiedziała to takim tonem, jakby przez jej motel przetaczały się tabuny turystów.
Dziennikarka uśmiechnęła się nieśmiało i zeszła z półpiętra, na które zdążyła już wejść. Nim udzieliła odpowiedzi, szybkim spojrzeniem zlustrowała widoczny stąd na parterze pokój z kominkiem. „Po co w tych upałach kominek?” – pomyślała i rozejrzała się, czy przypadkiem nie znajdzie gdzieś dowodów jakiejś zbrodni i trupów pod dywanem. Rozbuchana wyobraźnia podpowiadała jej najgorsze scenariusze. Był to jednak jedyny motel w promieniu siedmiuset kilometrów. Musiała w nim przenocować.
– Byłabym szczęśliwa, gdyby znalazł się pokój dla mnie – skłamała.
– Zobaczmy – starsza pani pośliniła palec i nieśpiesznie przewróciła kartki dużej bordowej księgi. W ogromnym skupieniu sprawdzała, czy w pustym motelu znajdzie się wolne miejsce. – Powinno coś być – mruczała pod nosem.
Barbara westchnęła, przestępując z nogi na nogę, ale nie chciała być niegrzeczna. Marzyła o kąpieli i dobrej kolacji.
– Tak, tak…
Staruszka mruczała, a potem zastygła nad księgą jak figura z wosku.
Po minucie Barbara chrząknęła znacząco, ale kobieta nawet nie drgnęła. Wreszcie dziennikarka zaczęła się obawiać, że Carmen w tej właśnie chwili zeszła z tego świata.
– Proszę pani! Nic pani nie jest? – dotknęła staruszkę palcem.
Rozległo się przeciągłe, przeraźliwe chrapnięcie przypominające dźwięk piły motorowej.
– A nie, nic mi nie jest – Carmen otrząsnęła się. – Chyba zdrzemnęłam się chwileńkę – dodała z usprawiedliwiającym uśmiechem.
„Też za chwilę zasnę i to na stojąco, jeśli nie dostanę pokoju!” – pomyślała Barbara.
– No to zobaczmy jeszcze raz – właścicielka motelu przewróciła stronę w księdze i po raz wtóry zaczęła wodzić po niej palcem, jakby sprawdzała listę obecności.
– Ale na tej stronie już pani sprawdzała! – Barbara przeraziła się, że upłynie kolejnych kilka minut, a była już naprawdę głodna i zmęczona.
– Doprawdy? – staruszka popatrzyła na dziennikarkę, jakby dopiero co ją ujrzała. – Zapomniałam. Muszę sprawdzić jeszcze raz. Nie mogę przecież się pomylić i przydzielić pani pokoju, w którym ktoś już mieszka! – wyjaśniła, licząc, że Barbara zrozumie ten doniosły fakt.
Dziennikarka na poważnie zaczęła się zastanawiać nad noclegiem w samochodzie, gdy weszła młoda dziewczyna z tatuażem na przedramieniu i kolczykami w uszach i w nosie.
– Hello! – przywitała Barbarę, żując jednocześnie gumę. – Chcesz wynająć u nas pokój? – zakolczykowana dziewczyna popatrzyła na Barbarę takim wzrokiem, jakby miała zamiar ją poćwiartować. Przynajmniej tak się Barbarze zdawało.
– Staram się – dziennikarka odparła oględnie. – Przyjechałam z bardzo daleka i chciałabym tutaj przenocować – tłumaczyła się, choć nie wiedziała, po co to robi.
– No worries, mate! – dziewczyna odparła luzacko, co oznaczało mniej więcej „Spoko, koleś”. – Zaraz coś znajdę – dodała pośpiesznie.
– Thanks, mate – podziękowała Barbara. Mieszkała w Australii od dość dawna i nie dziwiło ją mówienie do wszystkich per mate, czyli koleś lub stary, niezależnie od płci ani wieku.
– Wiesz, kochanie, ta pani bardzo chce u nas wynająć pokój – nobliwa właścicielka motelu oderwała się na chwilę od swojej pracy i najwyraźniej ucieszyła się obecnością dziewczyny z tatuażem, którą dopiero w tej chwili zauważyła.
– Pomogę ci, babciu – dziewczyna wzięła od staruszki bordową księgę gości, szybko przekartkowała strony i coś nabazgrała na jednej z nich. Potem zdjęła z tablicy wiszący na haczyku klucz, identyczny jak wiele pozostałych wiszących obok, i podała go Barbarze. – Pokój numer pięć. Po schodach do góry i na prawo – wyjaśniła. – To bardzo miły apartament – dodała z uśmiechem, nie przestając żuć gumy.
– Dzięki, mate – odrzekła Barbara. Stwierdziła, że dziewczyna wbrew pozorom była całkiem sympatyczna, choć jej bezpośredniość i nonszalancja mogły nieco irytować.
– Jeśli chcesz, złociutka, to moja wnuczka zaprowadzi cię do naszego słynnego muzeum – zaproponowała jeszcze Barbarze starsza pani.
– Muzeum? – dziennikarka już odchodziła od kontuaru, ale cofnęła się z powrotem. – Macie tutaj muzeum? – zdziwiła się.
– Mamy wiele interesujących eksponatów! – staruszka podniosła w górę palec, by przydać swoim słowom większego znaczenia. – To nie byle jakie muzeum!
– A gdzie ono jest? – Barbara miała wrażenie, że już teraz znajduje się w muzeum lub w skansenie, ale najwyraźniej chodziło o jakieś inne muzeum niż ten motel.
– Muzeum jest koło pubu, jak chcesz, to cię tam zaprowadzę – odezwała się dziewczyna.
Barbara spojrzała na zegarek. Dochodziła osiemnasta.
– A nie będzie już zamknięte?
– Oczywiście, że będzie zamknięte. Ale moja wnuczka, Alice – Carmen Wood wskazała zakolczykowaną dziewczynę – specjalnie dla ciebie, złotko, je otworzy – mówiła kuszącym tonem.
– Wobec tego chętnie skorzystam – odpowiedziała Barbara bardziej z grzeczności niż z ciekawości. Nie spodziewała się po owym muzeum żadnych większych wrażeń ani ciekawostek, które mogłyby zainteresować czytelników jej gazety.
– Zejdź za piętnaście minut, zaczekam – Alice zaproponowała Barbarze.
– Ee, nie wiem, czy zdążę – dziennikarka miała zamiar chwilę odsapnąć w pokoju, wziąć prysznic i zrelaksować się po długiej podróży.
– Zdąży pani! – dziewczyna zapewniła dość enigmatycznie.