Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Kroniki Archeo. Zagadka Diamentowej Doliny

Kroniki Archeo. Zagadka Diamentowej Doliny

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7612-720-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kroniki Archeo. Zagadka Diamentowej Doliny

Kiedy ciotka Barbara zaprasza Anię i Bartka na ferie zimowe na Tasmanię, wydaje się, że nic lepszego nie mogło się zdarzyć. Tym bardziej, że ciotka zaplanowała wyjątkową atrakcję dla siostrzeńców: poszukiwanie złota! Rodzinna wycieczka szybko jednak zmienia się w śledztwo, które prowadzi Ostrowskich do tragedii sprzed setek lat. Jednak nie wszyscy chcą, aby prawda wyszła na jaw… Ktoś psuje samolot, którym lecą Ania i Bartek, i nawet Griffinowi nie udaje się uniknąć rozbicia w środku niezbadanych lasów! Jak wiadomość o katastrofie przyjmą Mary Jane, Jim i Martin? Wydaje się, że w cieniu takiej tragedii sprawa Williama Dickinsa musi poczekać. Tylko czy duchy z przeszłości dadzą tak łatwo za wygraną? I czy Gardnerowie pozwolą, aby bezwzględni łowcy skarbów uniknęli kary?

Polecane książki

Publikacja podejmuje problematykę unijnego prawa konkurencji przedstawiając w sposób kompleksowy unijne reguły konkurencji oraz zasady ich stosowania. Autor dokonuje teoretycznego przedstawienia poszczególnych instytucji prawnych ilustrując je bogatym dorobkiem decyzyjnym Komisji Europejskiej oraz s...
Historia bawarskiej superpotęgi. Namiętnie wspierany przez miliony fanów, ale jednocześnie najbardziej znienawidzony w całych Niemczech. Od lat należy do europejskiej czołówki, wciąż znajdując się w rękach kibiców. Ma w składzie wiele gwiazd, nie ma za to długów. Bayern Monachium to klub pełen skraj...
Ks. prof. Alfred M. Wierzbicki w swoim zbiorze esejów mierzy się z nauczaniem dwóch papieży – Jana Pawła II oraz Franciszka. Przekonuje, że obecny papież twórczo kontynuuje i rozwija dzieło wielkiego poprzednika. Miłosierdzie, teologia ciała i małżeństwa, otwarcie na dialo...
Znakomita powieść z historią w tle dla dzieci i młodzieży pióra Antoniny Domańskiej, autorki słynnej „Historii żółtej ciżemki”. Splatają się w niej losy królowej Anny Jagiellonki i przygarniętej z litości sieroty Krysi, o której nikt nie wie, skąd się wzięła. W tle czają się niebezpieczeństwa, które...
Publikowane w niniejszym tomie referaty były prezentowane podczas obrad I Krajowej Konferencji Turkologicznej w Poznaniu w 2007 roku i II Krajowej Konferencji Turkologicznej w Warszawie w 2008 roku. Różnorodność tematów przedstawionych w czasie obu konferencji świadczy o bardzo szerok...
"Moje życie wierszem pisane"Moje życie wierszem pisane, gdy nie rozumiem, dlaczegowbrew rozsądkowi się staje coś nieprzewidywalnego.Diabeł ogonem zamiata i wystawia mnie na próbę,problemy, zawody, potyczki – jak ja tego nie lubię!A dzieje się to ciągle, z moją wolą i bez mojej woli.Poczytaj, a na pe...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Agnieszka Stelmaszyk

Po­mysł se­rii: Agniesz­ka So­bich i Agniesz­ka Stel­ma­szyk

Tekst: Agniesz­ka Stel­ma­szyk

Ilu­stra­cje: Ja­cek Pa­ster­nak

Re­dak­tor pro­wa­dzą­cy: Agniesz­ka So­bich

Ko­rek­ta: Agniesz­ka Skó­rzew­ska

Pro­jekt gra­ficz­ny i DTP: Ber­nard Pta­szyń­ski

© Co­py­ri­ght for text by Agniesz­ka Stel­ma­szyk

© Co­py­ri­ght for il­lu­stra­tions by Ja­cek Pa­ster­nak

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Zie­lo­na Sowa Sp. z o.o., War­sza­wa 2012

All ri­ghts re­se­rved

ISBN 978-83-265-0440-2

Wy­daw­nic­two Zie­lo­na Sowa Sp. z o.o.

00-807 War­sza­wa, Al. Je­ro­zo­lim­skie 96

tel. 22 576 25 50, fax 22 576 25 51

www.zie­lo­na­so­wa.pl

wy­daw­nic­two@zie­lo­na­so­wa.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

– Czy ska­za­ny przy­zna­je się do winy? – sę­dzia Alan Brown zwró­cił się su­ro­wym to­nem do drob­ne­go, drżą­ce­go ze stra­chu, umo­ru­sa­ne­go dzie­wię­cio­lat­ka. Chło­piec był tak prze­stra­szo­ny, że nie mógł wy­krztu­sić ani jed­ne­go sło­wa na swo­ją obro­nę. Po­krę­cił je­dy­nie prze­czą­co gło­wą.

– On jest nie­win­ny! – za­łka­ła gło­śno jego mat­ka. – Bła­gam, oszczędź­cie go! Jest nie­win­ny! – po­wtó­rzy­ła, za­le­wa­jąc się łza­mi. Roz­pacz­li­wie wy­cią­ga­ła ręce w stro­nę sę­dzie­go w bia­łej pe­ru­ce, przed któ­rym sta­ło drżą­ce jak osi­ka jej je­dy­ne, uko­cha­ne dziec­ko. Żan­darm ode­pchnął ko­bie­tę gwał­tow­nie.

Kró­lo­wa Wik­to­ria Ha­no­wer­ska

uro­dzi­ła się 24 maja 1819 roku w Lon­dy­nie. Zo­sta­ła kró­lo­wą w wie­ku 18 lat. Po­ślu­bi­ła księ­cia Al­ber­ta Sach­sen-Co­burg-Go­tha, któ­ry był jej wiel­ką mi­ło­ścią. Sama mu się oświad­czy­ła, po­nie­waż ksią­żę jako niż­szy ran­gą nie mógł tego uczy­nić. Z ich związ­ku na­ro­dzi­ło się dzie­wię­cio­ro dzie­ci. Byli zgod­nym i ko­cha­ją­cym się mał­żeń­stwem.

Gdy w 1861 roku ksią­żę nie­spo­dzie­wa­nie zmarł na ty­fus, kró­lo­wa po­grą­ży­ła się w ża­ło­bie. Do koń­ca ży­cia ubie­ra­ła wy­łącz­nie czar­ne suk­nie i wy­co­fa­ła się z ży­cia pu­blicz­ne­go. Na­zy­wa­no ją „Wdo­wą z Wind­so­ru”. Przez po­nad 63 lata była kró­lo­wą Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa Wiel­kiej Bry­ta­nii i Ir­lan­dii. 1 stycz­nia 1877 roku zo­sta­ła rów­nież ce­sa­rzo­wą In­dii. Okres rzą­dów Wik­to­rii Ha­no­wer­skiej zo­stał na­zwa­ny od jej imie­nia epo­ką wik­to­riań­ską, a sama kró­lo­wa sta­ła się sym­bo­lem bry­tyj­skiej po­tę­gi.

Był to okres ko­lo­nial­nych pod­bo­jów, re­wo­lu­cji prze­my­sło­wej, ro­sną­ce­go do­bro­by­tu, ale i roz­war­stwie­nia spo­łe­czeń­stwa.

Kró­lo­wa Wik­to­ria zmar­ła 22 stycz­nia 1901 roku w Co­wes na wy­spie Wi­ght. Wie­lu współ­cze­śnie pa­nu­ją­cych mo­nar­chów jest z nią spo­krew­nio­nych.

– Ucisz­cie tę po­my­wacz­kę! – roz­ka­zał sę­dzia Brown, je­den z naj­su­row­szych pra­cow­ni­ków wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści Jej Kró­lew­skiej Mo­ści kró­lo­wej Wik­to­rii.

Dla sę­dzie­go Brow­na, czło­wie­ka o sza­rych, zim­nych i bez­dusz­nych oczach, nie było waż­ne, że chło­piec ma za­le­d­wie dzie­więć lat. Trak­to­wał go jak do­ro­słe­go. Sę­dzia nie zno­sił bied­nych, brud­nych, ubra­nych w łach­ma­ny wy­rost­ków włó­czą­cych się po uli­cach Lon­dy­nu. Uwa­żał, że z tych dzie­ci nic do­bre­go nie wy­ro­śnie. Za naj­drob­niej­sze prze­wi­nie­nie, choć­by kra­dzież krom­ki chle­ba, ska­zy­wał je na dłu­go­let­nie wię­zie­nie. Zu­peł­nie nie ob­cho­dzi­ło go, że ci mali ska­zań­cy byli czę­sto sie­ro­ta­mi, któ­rych nikt nie chciał przy­gar­nąć.

Gdy Beth do­wie­dzia­ła się, że sę­dzia Alan Brown bę­dzie pro­wa­dził spra­wę jej syna, omal nie umar­ła z roz­pa­czy. Wie­dzia­ła, że nie uwie­rzy w jej za­pew­nie­nia o nie­win­no­ści Wil­lia­ma. Była tyl­ko bied­ną po­my­wacz­ką. Jaką za­tem war­tość mia­ło jej sło­wo, prze­ciw­ko sło­wu lor­da Cor­ne­liu­sa? To lord Cor­ne­lius Ca­ven­dish, u któ­re­go pra­co­wa­ła, oskar­żył jej syna o kra­dzież cen­ne­go, ro­do­we­go sy­gne­tu z dia­men­tem. Syn lor­da, trzy­na­sto­let­ni Ar­thur, twier­dził, że na wła­sne oczy wi­dział, jak mały Wil­liam krad­nie sy­gnet ze szka­tu­ły sto­ją­cej na biur­ku w ga­bi­ne­cie lor­da. Cho­ciaż nie było na to żad­ne­go do­wo­du i nie zna­le­zio­no sy­gne­tu ani przy Wil­lia­mie, ani w domu po­my­wacz­ki, chłop­ca uzna­no za win­ne­go.

– Na pew­no sprze­dał sy­gnet! – stwier­dził ko­mi­sarz po­li­cji i tak za­koń­czy­ło się całe do­cho­dze­nie. Jest świa­dek i jest spraw­ca! Dla po­li­cji wszyst­ko było ja­sne. Jed­nak nie dla Beth, mat­ki chłop­ca. Cho­ciaż była bied­na jak mysz ko­ściel­na, sta­ra­ła się go wy­cho­wać na po­rząd­ne­go czło­wie­ka. Wil­liam był do­brym dziec­kiem i na pew­no nie ukradł sy­gne­tu, ale któż chciał­by w to wie­rzyć?!

– Czy oskar­żo­ny przy­zna­je się do winy? – sę­dzia Brown za­dał py­ta­nie grzmią­cym gło­sem.

– Nie, ni­cze­go nie ukra­dłem! – chło­piec wy­du­sił wresz­cie drżą­cym gło­sem.

– Śmiesz bez­czel­nie kła­mać?! – wrza­snął sę­dzia.

Ar­thur Ca­ven­dish, sie­dzą­cy na sali ra­zem ze swo­im oj­cem, rzu­cił prze­ra­żo­ne­mu chłop­cu zło­śli­we, kpią­ce spoj­rze­nie.

– Wi­dzia­łem, to on ukradł sy­gnet! – wy­cią­gnął oskar­ży­ciel­sko pa­lec w kie­run­ku Wil­lia­ma.

– Spra­wa jest za­tem za­mknię­ta! – za­grzmiał sę­dzia Alan Brown. – Synu po­my­wacz­ki, ska­zu­ję cię na…

Sę­dzia zmarsz­czył brwi w na­my­śle. Naj­chęt­niej ska­zał­by tego ma­łe­go wy­rzut­ka spo­łe­czeń­stwa na karę śmier­ci, i to nie by­ło­by nic nie­zwy­kłe­go w jego ka­rie­rze, ale tego dnia miał aku­rat wy­jąt­ko­wo do­bry na­strój, więc po­sta­no­wił za­sto­so­wać nie­co ła­god­niej­szy wy­miar kary.

– Ska­zu­ję cię na trzy­dzie­ści lat pra­cy w ko­lo­nii kar­nej w Po­int Puer! – wy­dał strasz­ny wy­rok, któ­ry dla ma­łe­go Wil­lia­ma był rów­no­znacz­ny ze śmier­cią. – To cię od­uczy kraść! – sę­dzia do­dał z sa­tys­fak­cją.

– Och, nie­eee! – Beth Dic­kins rzu­ci­ła się z pię­ścia­mi na od­gra­dza­ją­cych ją od syna żan­dar­mów. – On prze­cież nic nie zro­bił!

Po po­licz­kach chłop­ca po­to­czy­ły się gru­be łzy. Nie mógł na­wet po­że­gnać się ze swo­ją mamą.

– Wy­rok wy­ko­nać na­tych­miast! – sę­dzia Brown grzmot­nął sę­dziow­skim młot­kiem w stół. Za­raz po­tem Wil­lia­ma Dic­kin­sa za­ku­to w cięż­kie kaj­da­ny.

– Syn­ku! – Beth wo­ła­ła z roz­pa­czą, gdy żan­dar­mi siłą wy­pro­wa­dza­li ją z sali roz­praw.

W por­cie w Por­ts­mouth cze­kał już sta­tek, któ­ry po­wo­li za­peł­niał się więź­nia­mi ska­za­ny­mi na ze­sła­nie do ko­lo­nii kar­nej, znaj­du­ją­cej się na dru­gim krań­cu świa­ta. Wil­liam wie­dział, że już nig­dy nie uj­rzy swo­jej mat­ki, a ona wie­dzia­ła, że już nig­dy nie zo­ba­czy swo­je­go je­dy­ne­go dziec­ka.

Je­dy­nie lord Ca­ven­dish, usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny wy­ro­kiem, w do­brym na­stro­ju opusz­czał gmach sądu. Zu­peł­nie nie wzru­szył go los chłop­ca ani jego mat­ki, któ­rą zresz­tą zwol­nił z po­sa­dy po­my­wacz­ki.

– Nie mo­że­my w na­szym domu to­le­ro­wać kłam­czu­chów i zło­dziei, praw­da, oj­cze? – Ar­thur, po­dob­ny do swe­go ojca jak dwie kro­ple wody, z tym sa­mym po­gar­dli­wym uśmiesz­kiem pa­trzył na roz­pacz Beth.

– Oczy­wi­ście, synu – po­twier­dził skwa­pli­wie lord. – Ten ło­buz za­słu­żył na przy­kład­ną karę.

– Tak, za­słu­żył – Ar­thur przy­tak­nął gor­li­wie li­zu­sow­skim to­nem, pa­trząc przy tym, jak wy­pro­wa­dza­ją ma­łe­go ska­zań­ca.

Wil­liam już nie pła­kał. Jego los zo­stał przy­pie­czę­to­wa­ny. Nie mógł tyl­ko zro­zu­mieć, dla­cze­go wy­rzą­dzo­no mu tak wiel­ką krzyw­dę. Był prze­cież nie­win­ny. Z okra­to­wa­ne­go okna wię­zien­ne­go po­wo­zu, któ­ry miał po­wieźć go do por­tu, po raz ostat­ni rzu­cił swo­jej mat­ce peł­ne smut­ku spoj­rze­nie, a po­tem po­pa­trzył w zim­ną twarz Ar­thu­ra Ca­ven­di­sha, któ­ry uśmie­chał się z wyż­szo­ścią.

Syn lor­da dys­kret­nie się­gnął do kie­sze­ni i, na chwi­lę krót­ką jak mgnie­nie oka, wy­su­nął z niej coś, co bły­snę­ło. Zro­bił to tak, że je­dy­nie mały Dic­kins mógł to zo­ba­czyć.

Wil­liam wstrzy­mał od­dech.

– Sy­gnet! – szep­nął wstrzą­śnię­ty. – Sy­gnet! – za­wo­łał gło­śniej, szar­piąc kaj­da­na­mi. – On go ma!

Ale nikt nie mógł już tego usły­szeć, po­nie­waż wię­zien­ny po­wóz to­czył się z gło­śnym tur­ko­tem po lon­dyń­skim bru­ku w stro­nę Por­ts­mouth, gdzie cze­kał okręt pe­łen więź­niów ze­sła­nych na od­by­cie kary w Port Ar­thur i Po­int Puer. W gło­wie chłop­ca ko­ła­ta­ła się już te­raz tyl­ko jed­na myśl: dla­cze­go? Dla­cze­go on to zro­bił? Dla­cze­go syn lor­da był tak okrut­ny? Nim za­mknię­to Wil­lia­ma pod ciem­nym, cuch­ną­cym po­kła­dem, chło­piec pod­jął de­cy­zję:

– Uciek­nę!

Port Ar­thur – naj­więk­sza ko­lo­nia kar­na w Au­stra­lii. Ko­lo­nię utwo­rzo­no w 1833 roku na Pół­wy­spie Ta­sma­na. Zsy­ła­no do niej więź­niów, naj­czę­ściej cięż­kich re­cy­dy­wi­stów z ca­łe­go Im­pe­rium Bry­tyj­skie­go. W ko­lo­nii pa­no­wa­ły su­ro­we wa­run­ki i za­ostrzo­ne środ­ki bez­pie­czeń­stwa. Jej po­ło­że­nie unie­moż­li­wia­ło uciecz­kę. Aby od­izo­lo­wać mło­dzież od star­szych więź­niów, na po­bli­skiej wy­spie Po­int Puer utwo­rzo­no wię­zie­nie dla chłop­ców w wie­ku 9-17 lat. Naj­czę­ściej po­cho­dzi­li oni z bry­tyj­skich slum­sów.

Duży na­cisk kła­dzio­no na re­so­cja­li­za­cję nie­let­nich więź­niów.

Ania ra­zem ze swo­ją ko­le­żan­ką Ja­go­dą Kło­sek wol­no kie­ro­wa­ły się w stro­nę Bursz­ty­no­wej Wil­li. Obie przy­ja­ciół­ki mia­ły wspól­nie od­ra­biać lek­cje. Ja­go­da chcia­ła też obej­rzeć wszyst­kie Kro­ni­ki Ar­cheo, ja­kie do tej pory Ania spo­rzą­dzi­ła.

– Czy twój brat bę­dzie te­raz w domu? – spy­ta­ła z nie­win­ną min­ką.

Ania wie­dzia­ła, że przy­ja­ciół­ka bar­dzo lubi Bart­ka. Gdy tyl­ko się po­ja­wiał, Ja­go­da ro­bi­ła do nie­go ma­śla­ne oczy, ale on nie zwra­cał na nią naj­mniej­szej uwa­gi.

– Mój brat bę­dzie chy­ba te­raz na zam­ku, u wuj­ka Ry­szar­da.

– Och, to szko­da – Ja­go­da jęk­nę­ła z nut­ką za­wo­du w gło­sie. Za­raz jed­nak po­cie­szy­ła ją myśl, że Ania jesz­cze raz opo­wie o swo­ich naj­now­szych przy­go­dach w Ja­po­nii, po­ka­że zdję­cia i Kro­ni­ki. To było ta­kie eks­cy­tu­ją­ce, że mo­gła tego słu­chać na okrą­gło. – Wy­bie­ra­cie się gdzieś zno­wu? – spy­ta­ła.

– Mamy za­pro­sze­nie od lady Gi­ne­vry Car­nar­von do Lon­dy­nu, ale po­je­dzie­my do­pie­ro w wa­ka­cje. Bar­dzo się cie­szę, bo zno­wu zo­ba­czę się z Mary Jane, Ji­mem i Mar­ti­nem – po­wie­dzia­ła Ania.

– Cie­ka­we, jak te­raz wy­glą­da Mar­tin? – Ja­go­da roz­ma­rzy­ła się.

– Do­kład­nie tak samo jak Jim! – za­żar­to­wa­ła Ania.

– Ale Mar­tin jest od Jima o wie­le spo­koj­niej­szy – twier­dzi­ła Ja­go­da. Mia­ła oka­zję po­znać obu Gard­ne­rów ubie­głe­go lata, gdy spę­dza­li w Za­le­siu Kró­lew­skim wa­ka­cje. – Cho­ciaż fak­tycz­nie, cza­sem mam kło­pot, żeby ich od­róż­nić – wes­tchnę­ła na wspo­mnie­nie iden­tycz­nych jak dwie kro­ple wody chłop­ców.

– Po­ka­żę ci ich zdję­cia, mam wkle­jo­ne w Kro­ni­ce – po­cie­szy­ła ją Ania. – Wie­dzia­ła, że jej przy­ja­ciół­ka jest bar­dzo ko­chli­wa i co kil­ka ty­go­dni prze­ży­wa­ła fa­scy­na­cję ja­kimś no­wym chłop­cem lub gwiaz­do­rem. Ostat­nio osza­la­ła na punk­cie Ju­sti­na Bie­be­ra. Mia­ła wszyst­kie jego na­gra­nia i bez­li­to­śnie ra­czy­ła nimi Anię na każ­dej prze­rwie.

Dziew­czyn­ki do­szły do Bursz­ty­no­wej Wil­li, jak Ania na­zy­wa­ła swój dom, i otwo­rzy­ły furt­kę pro­wa­dzą­cą do ogro­du. Za­wsze, kie­dy Ania ją za­my­ka­ła, lu­bi­ła po­pa­trzeć na wi­docz­ne stąd wzgó­rze z zam­kiem, w któ­rym miesz­kał i pra­co­wał wu­jek Ry­szard, a Bar­tek ćwi­czył się w ry­cer­skim rze­mio­śle w Brac­twie Ry­cer­skim.

– O, je­ste­ście już, dziew­czyn­ki – mama Ani przy­wi­ta­ła je na pro­gu domu.

Dzi­siaj skoń­czy­ła wcze­śniej pra­cę i przy­go­to­wy­wa­ła w domu ja­kiś re­fe­rat.

– Jak było w szko­le? – za­gad­nę­ła cie­ka­wa.

– Ogło­szo­no kon­kurs na naj­grzecz­niej­szą kla­sę! – Ja­go­da nie omiesz­ka­ła po­in­for­mo­wać. – To­mek Ba­rań­ski i Mar­cin Trze­pał­ka już się na­ra­dza­ją, bo bar­dzo chcą, że­by­śmy wy­gra­li. Kla­sa, któ­ra wy­gra, otrzy­ma Pu­char Grzecz­no­ści!

– Oho, to rze­czy­wi­ście bę­dzie się dzia­ło! – ro­ze­śmia­ła się pani Be­ata, po­nie­waż do­brze zna­ła obu ga­gat­ków i wie­dzia­ła, jak lu­bią bro­ić.

– Od­ro­bi­my lek­cje, a po­tem po­oglą­da­my so­bie moje Kro­ni­ki – po­wie­dzia­ła Ania, cią­gnąc ko­le­żan­kę do swo­je­go po­ko­ju na pię­trze.

– W ta­kim ra­zie przy­nio­sę wam sok i cia­stecz­ka – mama prze­szła do kuch­ni.

W mo­men­cie, gdy kła­dła na ta­le­rzyk cze­ko­la­do­we ciast­ka, roz­legł się dźwięk te­le­fo­nu. Nie mo­gła uwie­rzyć wła­snym uszom, kie­dy w słu­chaw­ce ode­zwał się głos daw­no nie­wi­dzia­nej ku­zyn­ki Bar­ba­ry, miesz­ka­ją­cej od wie­lu lat w Ho­bart, na da­le­kiej Ta­sma­nii, nie­wiel­kiej wy­spie le­żą­cej u po­łu­dnio­wych brze­gów Au­stra­lii. Bar­ba­ra, jak przy­sta­ło na dzien­ni­kar­kę, mia­ła bar­dzo cie­ka­wą hi­sto­rię do opo­wie­dze­nia. Tym ra­zem ba­da­ła spra­wę pew­ne­go po­szu­ki­wa­cza zło­ta. Be­ata Ostrow­ska słu­cha­ła z wiel­ką cie­ka­wo­ścią, po­gry­za­jąc przy tym cia­stecz­ka, któ­rych nie zdą­ży­ła za­nieść Ani i jej ko­le­żan­ce.

– Ania z Bart­kiem mają nie­dłu­go zi­mo­we fe­rie, więc po­my­śla­łam so­bie, że może przy­le­cie­li­by­ście do nas na tro­chę? Jesz­cze nig­dy nie od­wie­dzi­li­ście mnie w Au­stra­lii, więc to był­by do­sko­na­ły mo­ment na mały wy­pad na An­ty­po­dy. Co o tym są­dzisz?

– Bar­ba­ra zu­peł­nie za­sko­czy­ła ku­zyn­kę tym za­pro­sze­niem.

– Rze­czy­wi­ście, nie wi­dzia­ły­śmy się już kil­ka lat i od daw­na za­mie­rza­łam cię od­wie­dzić, ale wiesz jak to jest, za­wsze wy­sko­czy coś nie­spo­dzie­wa­ne­go – mó­wi­ła Be­ata Ostrow­ska, jed­no­cze­śnie za­sta­na­wia­jąc się nad pro­po­zy­cją Bar­ba­ry. – „Wła­ści­wie, cze­mu nie?” – po­my­śla­ła pod­eks­cy­to­wa­na. – Dzie­cia­ki by­ły­by prze­szczę­śli­we! – do­da­ła gło­śno do słu­chaw­ki. – Mu­szę jesz­cze tyl­ko po­roz­ma­wiać z Ada­mem – po­wie­dzia­ła. – Wiesz, do­pie­ro co wró­ci­li­śmy z Ja­po­nii i spo­ro tam prze­ży­li­śmy.

– Ja­sne, ob­ga­daj­cie ten po­mysł. Mam jed­nak na­dzie­ję, że przy­je­dzie­cie. Mo­gli­by­śmy ra­zem po­szu­kać żyły zło­ta – za­śmia­ła się ku­zyn­ka.

– Ku­szą­ca pro­po­zy­cja – Be­ata uśmiech­nę­ła się.

– W ta­kim ra­zie za­dzwo­nię jesz­cze ju­tro, gdy za­trzy­mam się w ja­kimś na­stęp­nym mo­te­lu i da­cie mi od­po­wiedź – ziew­nę­ła Bar­ba­ra. Ze wzglę­du na róż­ni­cę cza­su i zmę­cze­nie po­dró­żą, w któ­rej aku­rat była, le­d­wie trzy­ma­ła się na no­gach. – Po­zdrów Ada­ma i uca­łuj ode mnie dzie­cia­ki! – po­wie­dzia­ła jesz­cze do słu­chaw­ki.

– Dzię­ku­ję, po­zdro­wię i uca­łu­ję. Daj znać, jak cze­goś się do­wiesz o tym zło­cie!

– Ja­sne! No to pa!

– Pa! – po­wie­dzia­ły so­bie obie ku­zyn­ki, po czym roz­łą­czy­ły się.

– Żyła zło­ta, hm – za­my­śli­ła się pani Be­ata i chrup­nę­ła ostat­nie cia­stecz­ko na ta­le­rzy­ku. Po chwi­li zo­rien­to­wa­ła się, że sama wszyst­kie zja­dła, wy­ję­ła więc nowe i za­nio­sła dziew­czyn­kom na górę.

Bar­ba­ra Law­son, na co dzień dzien­ni­kar­ka miesz­ka­ją­ca w Ho­bart na Ta­sma­nii, je­cha­ła swo­ją wy­słu­żo­ną te­re­nów­ką po au­stra­lij­skich bez­dro­żach. Prze­je­cha­ła już sie­dem­set ki­lo­me­trów i nie na­po­tka­ła ży­wej du­szy, a na dro­dze mi­nę­ły ją za­le­d­wie trzy sa­mo­cho­dy i dwa ogrom­ne po­cią­gi dro­go­we. Bar­ba­ra bar­dzo nie lu­bi­ła tych ostat­nich – po­dmuch to­wa­rzy­szą­cy mi­ja­niu po­cią­gu dro­go­we­go mógł z ła­two­ścią zmieść jej auto z dro­gi na po­bo­cze po­kry­te czer­wo­nym, ja­ło­wym py­łem. Zo­sta­ło jej jesz­cze kil­ka ki­lo­me­trów do ma­leń­kie­go punk­tu na ma­pie, w któ­rym za­mie­rza­ła prze­no­co­wać. Była już wy­czer­pa­na, a od domu dzie­li­ły ją ty­sią­ce ki­lo­me­trów.

Ko­muś, kto nie miesz­ka w Au­stra­lii, na­wet trud­no so­bie wy­obra­zić, jak wiel­kie prze­strze­nie trze­ba cza­sem po­ko­ny­wać, żeby do­trzeć z punk­tu A do punk­tu B. Bar­ba­ra Law­son była oby­wa­tel­ką au­stra­lij­ską już od wie­lu lat i zdą­ży­ła się do tego przy­zwy­cza­ić. Prze­mie­rza­ła te­raz bez­kre­sną pu­sty­nię, nie­wy­obra­żal­ną pust­kę, prze­ty­ka­ną tyl­ko cza­sa­mi tra­wą spi­ni­fex, cią­gną­cą się po ho­ry­zont. Nic, tyl­ko czer­wo­ny pia­sek i trwa, któ­rej ukłu­cie po­wo­du­je trud­no go­ją­ce się rany. Gdy­by nie kli­ma­ty­zo­wa­ne wnę­trze sa­mo­cho­du, w czter­dzie­sto­stop­nio­wym upa­le wy­schła­by na wiór w cią­gu kil­ku­na­stu go­dzin. Pa­lą­ce słoń­ce i błę­kit­ne nie­bo bez jed­nej chmur­ki nie po­zo­sta­wia­ły co do tego żad­nych złu­dzeń.

Po­ciąg dro­go­wy

to ro­dzaj sa­mo­cho­du cię­ża­ro­we­go z dużą ilo­ścią na­czep, wy­ko­rzy­sty­wa­ny do trans­por­tu to­wa­ro­we­go. Au­stra­lij­skie po­cią­gi dro­go­we wy­po­sa­żo­ne są w po­tęż­ne zde­rza­ki chro­nią­ce przed kan­gu­ra­mi.

Tra­wa spi­ni­fex – wy­so­ka, twar­da, ostra tra­wa. Po­wo­du­je trud­no go­ją­ce się rany.

– Po­win­nam le­żeć so­bie te­raz na pla­ży albo sur­fo­wać na de­sce w przy­jem­nych, chłod­nych fa­lach oce­anu – roz­ma­rzy­ła się Bar­ba­ra, pa­trząc nie­co po­sęp­nym wzro­kiem na iście mar­sjań­ski kra­jo­braz za szy­bą sa­mo­cho­du.

Dzien­ni­kar­ka nie bez przy­czy­ny znaj­do­wa­ła się w tym nie­go­ścin­nym miej­scu, w któ­rym na­praw­dę moż­na by na­gry­wać fil­my scien­ce fic­tion. Wszyst­ko po to, aby zdo­być in­for­ma­cję. Nie byle jaką in­for­ma­cję. Otóż po­ja­wi­ła się plot­ka, któ­ra w szyb­kim tem­pie do­tar­ła rów­nież na Ta­sma­nię, o fe­no­me­nal­nym od­kry­ciu pew­ne­go far­me­ra. Wieść nio­sła, że na pu­sty­ni przy­pad­kiem zna­lazł ogrom­ny sa­mo­ro­dek zło­ta, wa­żą­cy pra­wie pięć ki­lo­gra­mów! Sa­mo­ro­dek le­żał so­bie po pro­stu w ośle­pia­ją­cym bla­sku słoń­ca i cze­kał na szczę­śli­we­go zna­laz­cę. Far­mer za­błą­dził na pu­sty­ni i zu­peł­nie przy­pad­ko­wo wpadł wła­śnie na tę gru­dę zło­ta, a do­kład­nie, po­tknął się o nią i wy­rżnął no­sem w czer­wo­ną zie­mię. Tak gło­si­ła plot­ka. Może brzmia­ła na­zbyt fan­ta­stycz­nie, ale Bar­ba­ra wie­dzia­ła, że nie ta­kie rze­czy zda­rza­ją się w Au­stra­lii. Mo­gła to być naj­szczer­sza praw­da. Wszak prze­wa­ża­ją­ca część tego kra­ju nadal po­zo­sta­je nie­za­miesz­ka­na.

Sa­mo­ro­dek – brył­ka zło­ta lub in­ne­go me­ta­lu czy mi­ne­ra­łu zna­le­zio­na w pia­sku, mule itp.

Au­stra­lij­czy­cy za­sie­dla­ją głów­nie wy­brze­ża, a w naj­bar­dziej nie­go­ścin­nych miej­scach miesz­ka­ją Abo­ry­ge­ni, rdzen­ni miesz­kań­cy tego kon­ty­nen­tu. Ogrom­ne prze­strze­nie wciąż po­zo­sta­ją nie­zba­da­ne. Dla­te­go Au­stra­lia jest ist­nym ra­jem dla przy­rod­ni­ków. Co rusz od­kry­wa­ne są zwie­rzę­ta lub ro­śli­ny uzna­wa­ne za wy­mar­łe od wie­lu mi­lio­nów lat. Nie tak daw­no Bar­ba­ra pi­sa­ła prze­cież ar­ty­kuł o stro­ma­to­li­tach, któ­re wciąż zdu­mie­wa­ją tym, że po­cho­dzą z od­le­głych cza­sów ro­dze­nia się ży­cia na Zie­mi. Te­raz jed­nak bar­dziej od stro­ma­to­li­tów in­te­re­so­wa­ła ją ta gru­da zło­ta. Tak samo jak miesz­kań­ców Ho­bart. Wieść o zło­cie oży­wi­ła nie­co sen­ną at­mos­fe­rę mia­sta i sta­ła się przed­mio­tem wie­lu roz­mów i plo­te­czek. Wkrót­ce każ­dy był go­tów wy­ru­szyć na po­szu­ki­wa­nia. Nie da się ukryć, że Ho­bart opę­ta­ła praw­dzi­wa go­rącz­ka zło­ta! Dla­te­go Bar­ba­ra po­sta­no­wi­ła spraw­dzić, czy wieść o zło­cie jest praw­dzi­wa. Nie mo­gła do­pu­ścić, by miesz­kań­cy jej mia­sta po­rzu­ci­li swo­je ro­dzi­ny, obo­wiąz­ki i wy­ru­szy­li na po­szu­ki­wa­nie skar­bów, opie­ra­jąc się je­dy­nie na nie­spraw­dzo­nych po­gło­skach.

Stro­ma­to­li­ty

to ska­ły wę­gla­no­we, któ­re po­wsta­ją za spra­wą si­nic. Wy­stę­po­wa­ły na Zie­mi już po­nad 3 mld lat temu.

Nie­ste­ty, Bar­ba­ra nie mia­ła dla nich do­brych wia­do­mo­ści. Od­na­la­zła owe­go far­me­ra, któ­ry rze­czy­wi­ście zna­lazł sa­mo­ro­dek zło­ta, lecz nie był on aż tak duży, jak gło­si­ła plot­ka. Choć rze­czy­wi­ście wa­żył po­nad ki­lo­gram. Far­mer miał jed­nak ze swo­im od­kry­ciem je­den po­waż­ny pro­blem. Otóż w ża­den spo­sób nie po­tra­fił wró­cić w miej­sce, w któ­rym do­ko­nał od­kry­cia. Pró­bo­wał wie­le razy, ale jego usil­ne sta­ra­nia nie przy­no­si­ły za­mie­rzo­nych efek­tów. Może wy­da­wać się to dziw­ne, lecz bio­rąc pod uwa­gę, że zna­lazł swo­ją grud­kę zło­ta na pu­sty­ni o ob­sza­rze kil­ku eu­ro­pej­skich kra­jów, fakt ten prze­sta­je zdu­mie­wać. W każ­dej swo­jej czę­ści pu­sty­nia wy­glą­da­ła nie­mal do­kład­nie tak samo. To było jak szu­ka­nie igły w sto­gu sia­na. Pró­bo­wał na­wet umyśl­nie po­ty­kać się o róż­ne ka­mie­nie, w na­dziei, że zno­wu tra­fi na ten wła­ści­wy i całą żyłę zło­ta. Na­ba­wił się tyl­ko kil­ku ura­zów, a zło­ta nie zna­lazł. Naj­wi­docz­niej od­na­le­zie­nie grud­ki było szczę­śli­wym zbie­giem oko­licz­no­ści, jaki przy­tra­fia się tyl­ko raz w ży­ciu.

Abo­ry­ge­ni – rdzen­ni miesz­kań­cy Au­stra­lii.

Przy­by­li na ten kon­ty­nent praw­do­po­dob­nie oko­ło 50 tys. lat temu z po­łu­dnio­wo-wschod­niej Azji. Pro­wa­dzi­li ko­czow­ni­czy tryb ży­cia i byli sil­nie zwią­za­ni z na­tu­rą. Zaj­mo­wa­li się ło­wiec­twem i zbie­rac­twem, a ple­mio­na miesz­ka­ją­ce na wy­brze­żach, tak­że ry­bo­łów­stwem. Bia­li osad­ni­cy, któ­rzy osie­dla­li się w Au­stra­lii, do­pusz­cza­li się wie­lu okru­cieństw wo­bec rdzen­nej lud­no­ści. Nie ak­cep­to­wa­li ani nie ro­zu­mie­li try­bu ży­cia i wie­rzeń Abo­ry­ge­nów.

Nie uzna­no ich na­wet za ga­tu­nek ludz­ki i wpi­sa­no do księ­gi fau­ny au­stra­lij­skiej. Bia­li sys­te­ma­tycz­nie wy­pie­ra­li licz­ne ple­mio­na z ziem, któ­re zaj­mo­wa­ły od ty­się­cy lat.

Jesz­cze dziś nie­któ­rzy Abo­ry­ge­ni żyją w re­zer­wa­tach, za­miesz­ku­ją tak­że te­re­ny sła­bo za­lud­nio­ne i nie­uro­dzaj­ne. Po­li­ty­ka rzą­du nie za­wsze uła­twia­ła im asy­mi­la­cję we współ­cze­snym spo­łe­czeń­stwie. Do­pie­ro w 2008 roku pre­mier Au­stra­lii ofi­cjal­nie prze­pro­sił Abo­ry­ge­nów za prze­śla­do­wa­nia i dys­kry­mi­na­cję.

Bar­ba­ra Law­son roz­my­śla­ła o tym wszyst­kim i o roz­cza­ro­wa­niu nie­któ­rych miesz­kań­ców Ho­bart, kie­dy za­mie­ści te in­for­ma­cje w ga­ze­cie, gdy wresz­cie uj­rza­ła ma­ja­czą­ce w od­da­li za­bu­do­wa­nia. We­dług mapy, na któ­rą wła­śnie zer­k­nę­ła, po­win­no to być Co­ward Springs, miej­sce, w któ­rym za­mie­rza­ła od­po­cząć i prze­no­co­wać. Jaz­da po zmierz­chu nie była bez­piecz­na, rów­nież ze wzglę­du na kan­gu­ry, któ­rym zda­rza­ły się na­głe wtar­gnię­cia na dro­gę. Prze­je­cha­ła jesz­cze kil­ka ki­lo­me­trów i za­trzy­ma­ła się przed ma­leń­ką sta­cją ben­zy­no­wą. Uzu­peł­ni­ła za­pas pa­li­wa i ro­zej­rza­ła się po mia­stecz­ku. Było na­praw­dę nie­wiel­kie, ale zda­wa­ło się po­sia­dać wszyst­ko, co nie­zbęd­ne do prze­ży­cia na ta­kim od­lu­dziu. Ku swo­jej wiel­kiej uldze, Bar­ba­ra zo­ba­czy­ła na­wet bu­dy­nek z dyn­da­ją­cym na wie­trze szyl­dem „Mo­tel”. Na­tych­miast skie­ro­wa­ła kro­ki wła­śnie tam.

Wnę­trze mo­te­lu po­sia­da­ło dość sur­re­ali­stycz­ny wy­strój. Bar­ba­ra mia­ła wra­że­nie, jak­by cof­nę­ła się w cza­sie i na­gle zna­la­zła się w epo­ce ko­lo­ni­za­cji Au­stra­lii. Dom zbu­do­wa­ny był w sty­lu wik­to­riań­skim i moż­na się było do­my­ślać, że mu­sie­li go kie­dyś wznieść An­gli­cy. Wnę­trze było mrocz­ne i przy­tła­cza­ją­ce wie­lo­ścią cięż­kich, za­ku­rzo­nych ko­tar i za­słon. Przez krót­ką chwi­lę Bar­ba­ra nie wi­dzia­ła wła­ści­wie nic, jej wzrok po­ra­żo­ny ośle­pia­ją­cym słoń­cem, mu­siał przy­zwy­cza­ić się do za­ciem­nio­ne­go wnę­trza. Dzię­ki ko­ta­rom do­syć szczel­nie za­kry­wa­ją­cym okna, w głów­nym po­miesz­cze­niu mo­te­lu było w mia­rę chłod­no i przy­jem­nie.

– Dzień do­bry, czy jest tu ktoś? – po krót­kiej chwi­li ocze­ki­wa­nia za sta­ro­świec­kim, po­ry­so­wa­nym kon­tu­arem Bar­ba­ra zde­cy­do­wa­ła się za­wo­łać ko­goś z ob­słu­gi mo­te­lu. Gdzieś za ple­ca­mi usły­sza­ła coś jak­by tu­pot ma­leń­kich nó­żek. „Szczur?” – obej­rza­ła się nie­spo­koj­nie. Była od­waż­ną ko­bie­tą i zwy­kle ni­cze­go się nie bała, ale to miej­sce spra­wi­ło, że po­czu­ła dreszcz na ple­cach.

– Hel­lo! Czy jest tu ktoś? – za­wo­ła­ła po raz dru­gi, tym ra­zem nie­co gło­śniej i ru­szy­ła po wą­skich scho­dach, pro­wa­dzą­cych na wyż­sze kon­dy­gna­cje bu­dyn­ku. – Wy­mar­li, czy co? – mruk­nę­ła lek­ko po­iry­to­wa­na.

Na ścia­nach, me­blach i pół­kach roz­miesz­czo­na była nie­zli­czo­na ilość prze­róż­nych dziw­nych przed­mio­tów, por­tre­tów, bi­be­lo­tów i zdjęć.

– Chce pani u nas za­miesz­kać?

Bar­ba­ra pod­sko­czy­ła na sam dźwięk tego py­ta­nia. Spod scho­dów, ze schow­ka na mio­tły, wy­szła sta­rusz­ka. Na no­sie mia­ła wiel­ką bro­daw­kę i w tych oko­licz­no­ściach przy­po­mi­na­ła Bar­ba­rze cza­row­ni­cę.

– Chy­ba znaj­dzie się wol­ny po­kój – wie­ko­wa Car­men Wood, po­wie­dzia­ła to ta­kim to­nem, jak­by przez jej mo­tel prze­ta­cza­ły się ta­bu­ny tu­ry­stów.

Dzien­ni­kar­ka uśmiech­nę­ła się nie­śmia­ło i ze­szła z pół­pię­tra, na któ­re zdą­ży­ła już wejść. Nim udzie­li­ła od­po­wie­dzi, szyb­kim spoj­rze­niem zlu­stro­wa­ła wi­docz­ny stąd na par­te­rze po­kój z ko­min­kiem. „Po co w tych upa­łach ko­mi­nek?” – po­my­śla­ła i ro­zej­rza­ła się, czy przy­pad­kiem nie znaj­dzie gdzieś do­wo­dów ja­kiejś zbrod­ni i tru­pów pod dy­wa­nem. Roz­bu­cha­na wy­obraź­nia pod­po­wia­da­ła jej naj­gor­sze sce­na­riu­sze. Był to jed­nak je­dy­ny mo­tel w pro­mie­niu sied­miu­set ki­lo­me­trów. Mu­sia­ła w nim prze­no­co­wać.

– By­ła­bym szczę­śli­wa, gdy­by zna­lazł się po­kój dla mnie – skła­ma­ła.

– Zo­bacz­my – star­sza pani po­śli­ni­ła pa­lec i nie­śpiesz­nie prze­wró­ci­ła kart­ki du­żej bor­do­wej księ­gi. W ogrom­nym sku­pie­niu spraw­dza­ła, czy w pu­stym mo­te­lu znaj­dzie się wol­ne miej­sce. – Po­win­no coś być – mru­cza­ła pod no­sem.

Bar­ba­ra wes­tchnę­ła, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę, ale nie chcia­ła być nie­grzecz­na. Ma­rzy­ła o ką­pie­li i do­brej ko­la­cji.

– Tak, tak…

Sta­rusz­ka mru­cza­ła, a po­tem za­sty­gła nad księ­gą jak fi­gu­ra z wo­sku.

Po mi­nu­cie Bar­ba­ra chrząk­nę­ła zna­czą­co, ale ko­bie­ta na­wet nie drgnę­ła. Wresz­cie dzien­ni­kar­ka za­czę­ła się oba­wiać, że Car­men w tej wła­śnie chwi­li ze­szła z tego świa­ta.

– Pro­szę pani! Nic pani nie jest? – do­tknę­ła sta­rusz­kę pal­cem.

Roz­le­gło się prze­cią­głe, prze­raź­li­we chrap­nię­cie przy­po­mi­na­ją­ce dźwięk piły mo­to­ro­wej.

– A nie, nic mi nie jest – Car­men otrzą­snę­ła się. – Chy­ba zdrzem­nę­łam się chwi­leń­kę – do­da­ła z uspra­wie­dli­wia­ją­cym uśmie­chem.

„Też za chwi­lę za­snę i to na sto­ją­co, je­śli nie do­sta­nę po­ko­ju!” – po­my­śla­ła Bar­ba­ra.

– No to zo­bacz­my jesz­cze raz – wła­ści­ciel­ka mo­te­lu prze­wró­ci­ła stro­nę w księ­dze i po raz wtó­ry za­czę­ła wo­dzić po niej pal­cem, jak­by spraw­dza­ła li­stę obec­no­ści.

– Ale na tej stro­nie już pani spraw­dza­ła! – Bar­ba­ra prze­ra­zi­ła się, że upły­nie ko­lej­nych kil­ka mi­nut, a była już na­praw­dę głod­na i zmę­czo­na.

– Do­praw­dy? – sta­rusz­ka po­pa­trzy­ła na dzien­ni­kar­kę, jak­by do­pie­ro co ją uj­rza­ła. – Za­po­mnia­łam. Mu­szę spraw­dzić jesz­cze raz. Nie mogę prze­cież się po­my­lić i przy­dzie­lić pani po­ko­ju, w któ­rym ktoś już miesz­ka! – wy­ja­śni­ła, li­cząc, że Bar­ba­ra zro­zu­mie ten do­nio­sły fakt.

Dzien­ni­kar­ka na po­waż­nie za­czę­ła się za­sta­na­wiać nad noc­le­giem w sa­mo­cho­dzie, gdy we­szła mło­da dziew­czy­na z ta­tu­ażem na przed­ra­mie­niu i kol­czy­ka­mi w uszach i w no­sie.

– Hel­lo! – przy­wi­ta­ła Bar­ba­rę, żu­jąc jed­no­cze­śnie gumę. – Chcesz wy­na­jąć u nas po­kój? – za­kol­czy­ko­wa­na dziew­czy­na po­pa­trzy­ła na Bar­ba­rę ta­kim wzro­kiem, jak­by mia­ła za­miar ją po­ćwiar­to­wać. Przy­najm­niej tak się Bar­ba­rze zda­wa­ło.

– Sta­ram się – dzien­ni­kar­ka od­par­ła oględ­nie. – Przy­je­cha­łam z bar­dzo da­le­ka i chcia­ła­bym tu­taj prze­no­co­wać – tłu­ma­czy­ła się, choć nie wie­dzia­ła, po co to robi.

– No wor­ries, mate! – dziew­czy­na od­par­ła lu­zac­ko, co ozna­cza­ło mniej wię­cej „Spo­ko, ko­leś”. – Za­raz coś znaj­dę – do­da­ła po­śpiesz­nie.

– Thanks, mate – po­dzię­ko­wa­ła Bar­ba­ra. Miesz­ka­ła w Au­stra­lii od dość daw­na i nie dzi­wi­ło ją mó­wie­nie do wszyst­kich per mate, czy­li ko­leś lub sta­ry, nie­za­leż­nie od płci ani wie­ku.

– Wiesz, ko­cha­nie, ta pani bar­dzo chce u nas wy­na­jąć po­kój – no­bli­wa wła­ści­ciel­ka mo­te­lu ode­rwa­ła się na chwi­lę od swo­jej pra­cy i naj­wy­raź­niej ucie­szy­ła się obec­no­ścią dziew­czy­ny z ta­tu­ażem, któ­rą do­pie­ro w tej chwi­li za­uwa­ży­ła.

– Po­mo­gę ci, bab­ciu – dziew­czy­na wzię­ła od sta­rusz­ki bor­do­wą księ­gę go­ści, szyb­ko prze­kart­ko­wa­ła stro­ny i coś na­ba­zgra­ła na jed­nej z nich. Po­tem zdję­ła z ta­bli­cy wi­szą­cy na ha­czy­ku klucz, iden­tycz­ny jak wie­le po­zo­sta­łych wi­szą­cych obok, i po­da­ła go Bar­ba­rze. – Po­kój nu­mer pięć. Po scho­dach do góry i na pra­wo – wy­ja­śni­ła. – To bar­dzo miły apar­ta­ment – do­da­ła z uśmie­chem, nie prze­sta­jąc żuć gumy.

– Dzię­ki, mate – od­rze­kła Bar­ba­ra. Stwier­dzi­ła, że dziew­czy­na wbrew po­zo­rom była cał­kiem sym­pa­tycz­na, choć jej bez­po­śred­niość i non­sza­lan­cja mo­gły nie­co iry­to­wać.

– Je­śli chcesz, zło­ciut­ka, to moja wnucz­ka za­pro­wa­dzi cię do na­sze­go słyn­ne­go mu­zeum – za­pro­po­no­wa­ła jesz­cze Bar­ba­rze star­sza pani.

– Mu­zeum? – dzien­ni­kar­ka już od­cho­dzi­ła od kon­tu­aru, ale cof­nę­ła się z po­wro­tem. – Ma­cie tu­taj mu­zeum? – zdzi­wi­ła się.

– Mamy wie­le in­te­re­su­ją­cych eks­po­na­tów! – sta­rusz­ka pod­nio­sła w górę pa­lec, by przy­dać swo­im sło­wom więk­sze­go zna­cze­nia. – To nie byle ja­kie mu­zeum!

– A gdzie ono jest? – Bar­ba­ra mia­ła wra­że­nie, że już te­raz znaj­du­je się w mu­zeum lub w skan­se­nie, ale naj­wy­raź­niej cho­dzi­ło o ja­kieś inne mu­zeum niż ten mo­tel.

– Mu­zeum jest koło pubu, jak chcesz, to cię tam za­pro­wa­dzę – ode­zwa­ła się dziew­czy­na.

Bar­ba­ra spoj­rza­ła na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła osiem­na­sta.

– A nie bę­dzie już za­mknię­te?

– Oczy­wi­ście, że bę­dzie za­mknię­te. Ale moja wnucz­ka, Ali­ce – Car­men Wood wska­za­ła za­kol­czy­ko­wa­ną dziew­czy­nę – spe­cjal­nie dla cie­bie, złot­ko, je otwo­rzy – mó­wi­ła ku­szą­cym to­nem.

– Wo­bec tego chęt­nie sko­rzy­stam – od­po­wie­dzia­ła Bar­ba­ra bar­dziej z grzecz­no­ści niż z cie­ka­wo­ści. Nie spo­dzie­wa­ła się po owym mu­zeum żad­nych więk­szych wra­żeń ani cie­ka­wo­stek, któ­re mo­gły­by za­in­te­re­so­wać czy­tel­ni­ków jej ga­ze­ty.

– Zejdź za pięt­na­ście mi­nut, za­cze­kam – Ali­ce za­pro­po­no­wa­ła Bar­ba­rze.

– Ee, nie wiem, czy zdą­żę – dzien­ni­kar­ka mia­ła za­miar chwi­lę od­sap­nąć w po­ko­ju, wziąć prysz­nic i zre­lak­so­wać się po dłu­giej po­dró­ży.

– Zdą­ży pani! – dziew­czy­na za­pew­ni­ła dość enig­ma­tycz­nie.