Strona główna » Obyczajowe i romanse » Kurhanek Maryli

Kurhanek Maryli

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66201-45-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Kurhanek Maryli

Czy los kiedykolwiek uśmiechnie się do Marty i pozwoli obronić własne "ja"?
Marta wychowywała się na wsi, u babci. Wcześnie osierocona, cały czas marzy o innym życiu. Nie wie jednak, że to inne życie przyniesie jej przykre niespodzianki. Gdy poznaje Piotra, wydaje się, że znalazła w końcu szczęście i miłość. Pozornie ma wszystko: przystojnego męża, dostatek, kochaną córkę. Ale tak naprawdę koszmar dopiero się zaczyna...
Kurhanek Maryli to opowieść o trudnym małżeństwie, ale również historia więzi między pokoleniami, a przede wszystkim opis walki o tożsamość i szczęście.

Polecane książki

W e-booku podpowiadamy co jest niezbędne do prawidłowego sporządzenia rozliczenia. Podatnicy podatku dochodowego od osób prawnych, których rok podatkowy pokrywa się z rokiem kalendarzowym, do końca marca br. powinni złożyć zeznanie o wysokości osiągniętego dochodu lub poniesionej straty za rok 2...
Intrygująca, obyczajowo-przygodowo-historyczna opowieść z elementami fantasy. Przeniesiemy się do czasów Młodej Polski. W aurze tajemniczości będziemy poznawać wyjątkowa historie, w której nie brakuje wątków miłosnych i nieoczekiwanych zwrotów akcji.   Głó...
A gdyby w twojej szkole pojawił się nagle Amadeusz? Tak, właśnie TEN Amadeusz – Wolfgang Amadeusz Mozart. Tyle że wyglądałby jak twój kolega z klasy… Janek, uczeń drugiej klasy gimnazjum, do tej pory uznawany za największego łobuza i rozrabiakę, zaczyna się dziwnie zachowywać. Odnosi się serdecznie ...
Publikacja „Podstawy prawne odnawialnych źródeł energii i gospodarki odpadami w Polsce” zawiera omówienie unijnych, w tym krajowych, przepisów i orzecznictwa w zakresie rozwoju i promocji OZE w Polsce, w tym głównie poprzez odpowiednią gospodarkę odpadami. Jako pierwsze opracowanie naukowe na rynku ...
"Sodoma i Gomora" Marcela Prousta to czwarta część cyklu powieściowego "W poszukiwaniu straconego czasu", uznawanego za arcydzieło światowej literatury. "(…) Proust lekceważy sobie to, co zazwyczaj stanowi siłę i urok powieści: fabułę, wikłanie przygód. Nigdy nie ślizga się po powierzchni zjawisk, z...
Jeffrey J. Fox to bez dwóch zdań supergwiazda marketingu. Laureat nagrody Outstanding Marketer Award, przyznawanej przez magazyn „Sales and Marketing Management” najlepszym specom od marketingu, oraz amerykańskiej nagrody dystrybutorów przemysłowych National Industrial Distributors Award, a takż...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Ewa Bauer

Wszystkie prawa zastrzeżone. Zarówno cała książka, jak i jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Szara Godzina s.c.

Projekt okładki i stron tytułowych

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcia na okładce

©Werner Sevenster | unplash.com

©Alex Malikov | stock.adobe.com

Redakcja

Grzegorz Krzymianowski

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Anna Seweryn-Sakiewicz i zespół wydawnictwa

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Jakiekolwiek podobieństwo do wydarzeń lub postaci autentycznych jest zupełnie przypadkowe.

Wydanie II, poprawione i zmienione, Katowice2019

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

biuro@szaragodzina.pl

www.szaragodzina.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dystrybucja@dictum.pl

www.dictum.pl

© Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2018

ISBN 978-83-66201-45-3

Nie odległością mierzy się oddalenie. Za murem swojskiego ogrodu może się kryć więcej tajemnic niż za Murem Chińskim, a milczenie szczelniej otula duszę małej dziewczynki niż złoża piasku oazy na Saharze.

Antoine de Saint-Exupéry

Ziemia, planeta ludzi

Rozdział 1

Dom na wsi miał dla Marty duże znaczenie sentymentalne. To tu wychowywała się do siedemnastego roku życia. Całe dzieciństwo, szczęśliwe na tyle, na ile można było je takim uczynić po tragedii, jaka ją spotkała, przeżyła, mieszkając z babcią. Dziadka nie poznała nigdy, zmarł najprawdopodobniej we wrześniu 1939 roku, podczas bombardowania Rugowa przez niemiecką Luftwaffe. Zginęło wówczas pod gruzami ponad dwa tysiące osób, a samo miasteczko zostało zburzone niemal w osiemdziesięciu procentach. Nie wszystkie ofiary zidentyfikowano, gdyż część zwłok była tak spalona, że niemożliwością było je rozpoznać. Rozalia długo szukała ciała swojego nowo poślubionego męża wśród martwych ludzi, ale bez skutku. Mijały tygodnie, a Ludwik nie wracał do domu, choć czwartego września pojechał tylko do stolarza, aby zamówić łoże małżeńskie, o którym tak bardzo marzyli. Pozostawało jedynie pogodzić się z myślą, że i on zginął podczas niemieckiej napaści.

Dwa miesiące później kobieta zorientowała się, że nosi w łonie dziecko, a w maju następnego roku przyszła na świat Kornelia. Choć Rozalii było trudno, postanowiła samotnie wychować córeczkę, nigdy bowiem nie zaakceptowała myśli, że została wdową. Liczyła na cud. Kiedy psy zaczynały szczekać w środku nocy, nasłuchiwała, czy to przypadkiem jej ukochany Ludwik nie wraca do domu. Niestety, los chciał inaczej. Czas mijał i jakoś same dawały sobie radę, pomimo niewygód i biedy, która panowała we wsi.

Kornelia dorosła i w wieku dwudziestu sześciu lat wyszła za mąż za poznanego w Rugowie Romana, z zawodu kolejarza. Przeprowadziła się do jego domu rodzinnego, pozostawiając Rozalię samą z całym gospodarstwem. Ta jednak nie narzekała, bo sił miała jeszcze sporo, a ze swego domu uczyniła wkrótce miejsce przyjazne letnikom, których z roku na rok przybywało. W tamtych czasach nie istniała jeszcze nazwa dla tej formy wypoczynku, dopiero wiele lat później wczasowicze zaczęli uprawiać tak zwaną agroturystykę. Bez względu jednak na nazwę Rozalia jako pierwsza we wsi rozpoczęła tradycję wynajmowania domu na wakacje ludziom z miasta, oferowała też mleko prosto od krowy i jajka od kur z wolnego wybiegu, żywiących się ziarnem i pędrakami, a nie zmodyfikowaną paszą. Żywność ekologiczna zaczynała być coraz bardziej pożądana, a i to, co oferowały Marcice – to znaczy czyste powietrze i wodę, dziewicze lasy pełne grzybów, zwierzęta gospodarskie i tradycyjne wiejskie obrzędy – przyczyniło się do wzrostu zainteresowania wśród miastowych. Nie wszyscy we wsi to akceptowali; byli i tacy, którzy uważali, że Rozalia ściągnie na siebie nieszczęście, zapraszając do domu obcych ludzi. Ona jednak nie przejmowała się, co mówią inni, i robiła swoje. Choć chętnych do przyjazdu było wielu, jednorazowo nie gościła więcej niż jedną rodzinę, chyba że goście byli ze sobą spokrewnieni. Miejsca w domu było sporo, o ile oczywiście w jednym pokoju spało kilka osób. Z czasem wyselekcjonowała dwie rodziny ze Śląska, które regularnie co rok przyjeżdżały i spędzały całe wakacje u Rozalii. Zaprzyjaźniła się z nimi, a pociechy letników stały się nieodłącznymi towarzyszami letnich zabaw wioskowych dzieci. Największą frajdę miała wnuczka Rozalii, Marta, która spędzała u niej letnie miesiące do ukończenia trzeciego roku życia, a potem zamieszkała z nią na stałe.

Martusia przyszła na świat w grudniu 1971 roku w Rugowie, gdzie mieszkali jej rodzice. Ojciec, Roman, pracował jako maszynista kolejki wąskotorowej kursującej na trasie Piotrków Trybunalski–Rugów. Matka, Kornelia, zajmowała się domem. Chciała wprawdzie pójść kiedyś na studia pedagogiczne, bo marzyła, by zostać nauczycielką, ale w pierwszej kolejności pragnęła wychować córeczkę, poświęcić jej jak najwięcej czasu – tak jakby obawiała się, że nie będzie go zbyt wiele.

Gdy Marta miała trzy i pół roku i jak zwykle spędzała wakacje na wsi, u babci, Kornelia wraz z Romanem postanowili zaskoczyć córkę i przyjechać do niej kilka dni wcześniej, niż zapowiadali. Tym bardziej że mieli dla dziecka niespodziankę – otrzymali swój pierwszy samochód. Roman przez wiele lat należał do związku zawodowego w zakładzie pracy, był cenionym i lojalnym pracownikiem, dlatego zarząd w nagrodę za wieloletnią służbę uhonorował go talonem na samochód. Przez kilka lat gromadzili pieniądze na zakup auta. W tych czasach nie każdy mógł sobie na to pozwolić, ale Roman z wielką determinacją realizował swój cel. Kiedy nadszedł upragniony dzień, wraz z żoną wybrał się do łódzkiego Polmozbytu, by odebrać nowiutką syrenkę. Po dopełnieniu wszelkich formalności dumny mąż wpuścił Kornelię na siedzenie pasażera, a sam zajął miejsce kierowcy i szczęśliwi ruszyli w drogę powrotną. Była piękna, słoneczna pogoda, małżeństwo wesoło podśpiewywało, ciesząc się już na spotkanie z córeczką. Roman nie był wprawnym kierowcą, dopiero od niedawna miał prawo jazdy, a, za kierownicą, nie licząc kursu siedział raptem dwa razy. W obu przypadkach kierownik jednostki, w której pracował, potrzebował, by ktoś odwiózł go do domu po zakrapianej alkoholem imprezie.

Roman słabo też orientował się w terenie, a jego żona w ogóle nie zwracała uwagi na okolicę, przez którą jechali, dlatego dopiero kiedy dojechali do Koluszek, zorientowali się, że wybrali drogę prowadzącą w złym kierunku. Postanowili więc bardziej skupić się na trasie. Mieli jeszcze dwie godziny jazdy do Rugowa, a potem czekała ich wyboista droga przez las.

– I jak ci się, kochanie, podoba nasze auto? Całkiem nieźle się sprawuje, co? – Roman był bardzo szczęśliwy i dumny z nowego nabytku.

– Jest świetne! Uszyję pokrowce na siedzenia i zrobi się jeszcze przytulniej. Co ty na to?

– Kocham cię, żoneczko.

Roman nachylił się w kierunku Kornelii, by ją pocałować. Trwało to o chwilę za długo; kierowca nie zauważył znaku stop ani sygnalizacji świetlnej. Samochód wjechał pędem na niestrzeżony przejazd kolejowy i został staranowany przez pociąg towarowy relacji Koluszki – Piotrków Trybunalski. Błękitna syrena z ciałami Romana i Kornelii jeszcze długo wleczona była po torach.

W tym czasie niczego nieświadoma Martusia pluskała się w rzece z pociechami letników, radośnie krzycząc i wyśpiewując piosenki, które dzieci przywiozły z miejskiego przedszkola. Jedynie Rozalia, przygotowując obiad, poczuła nagłe kłucie w sercu, do tego stopnia dokuczliwe, że na chwilę zmuszona była odejść od pieca i zaczerpnąć kilka głębszych wdechów przy otwartym oknie.

Oj, stara już jestem, pomyślała, choć miała niespełna pięćdziesiąt cztery lata i była w formie, której niejeden młody mógłby jej pozazdrościć. Kiedy słabość minęła, znów stanęła przy kuchni, gdzie przygotowywała zupę grzybową z prawdziwków zebranych rankiem w okolicznych lasach. Po dwóch kwadransach do domu Rozalii zawitała wnuczka w towarzystwie starszych dzieci. Wszyscy byli bardzo głodni i po umyciu rąk w balii z wodą ze studni zasiedli wokół drewnianego stołu, oczekując obiadu.

– Babciu, za ile dni przyjedzie mama z tatusiem? Tęsknię już za nimi…

– Myślę, Martuniu, że na Matki Boskiej Zielnej, bo wtedy tata nie idzie do pracy. To już za trzy dni. Jedz teraz, kochana, a potem biegnij z Kamilkiem nakarmić króliki.

Dzieci zjadły pełne talerze wyśmienitej zupy, a na drugie ziemniaki z jajkiem sadzonym i popiły kwaśnym mlekiem. Kiedy wszystkie skończyły, pobiegły na pobliską łąkę narwać trawy i mleczy dla królików, których Rozalia miała aż osiem.

Na drugi dzień do wsi dotarł listonosz z telegramem dla Rozalii. Już witając przedstawiciela poczty przy furtce, wiedziała, że stało się coś złego. Któż bowiem mógłby pisać do niej telegram? Nie miała żadnej rodziny poza Kornelią, a ta mieszkała na tyle blisko, że każdą wiadomość przynieść mogła osobiście. Jej przeczucia okazały się prawdziwe, dowiedziała się bowiem, że jej córka i zięć zmarli na miejscu wskutek zderzenia z pociągiem. Roman, maszynista, zginął w sposób, który nieraz śnił mu się po nocach, z tą różnicą, że w snach to on zabijał kogoś na niestrzeżonym przejeździe kolejowym, tymczasem przez własną nieuwagę sam stał się ofiarą takiego wypadku.

Rozalia nie chciała dzielić się wieścią z wnuczką, najpierw sama musiała pojąć skutki tej tragedii. Pozostawiła dziecko pod opieką letników, a sama poszła przez las drogą do Rugowa. Tam też mieszkali rodzice Romana, osoby w podeszłym już wieku, którym trzeba było pomóc w załatwieniu spraw związanych z pogrzebem. Musiała też ustalić, co stanie się z osieroconą Martusią.

Wędrując przez las, Rozalia próbowała oswoić się z sytuacją. Jak to możliwe, że jej jedyna córka odeszła z tego świata? Przecież dopiero zaczynała żyć pełnią życia. Miała wszystko, czego pragnęła: dobrego męża, cudowną i zdrową córeczkę oraz stabilną sytuację majątkową. Do tego była dobrą, zawsze uczynną i dbającą o Rozalię córką. Dlaczego Bóg wezwał ich do siebie tak szybko? Właśnie to najtrudniej było pojąć pogrążonej w smutku kobiecie.

Po niecałych dwóch godzinach marszu przez sosnowy las oczom Rozalii ukazały się pierwsze zabudowania miasteczka. Rzadko pokonywała tę odległość pieszo, zazwyczaj jeździła na targ z jednym z sąsiadów, na jego furmance. Inne pilne sprawunki, jak na przykład lekarstwa, przywoziła jej żona sołtysa, która co dzień jeździła do pracy w Kamionce. Tym razem jednak nie odczuwała zmęczenia, emocje, które nią targały, dodawały jej sił, odciągały myśli od opuchniętych nóg, nierówności drogi oraz gałęzi smagających jej twarz i drapiących odkryte ramiona. Nawet upał był jakby mniej dokuczliwy – a może to kobieta przestała reagować na czynniki zewnętrzne? Poruszała się mechanicznie, krok za krokiem. Dotarła do utwardzonej drogi, która po kilkuset metrach doprowadziła ją do centrum miasteczka, następnie skręciła na most przez Pilicę i przeszła na drugi brzeg rzeki. Wkrótce dotarła na ulicę Podkamycze. Właśnie tam znajdował się murowany dom zmarłej córki, w którym zamieszkiwali także jej teściowie. Zapukała do drzwi, a gdy nikt nie otwierał, nacisnęła klamkę. Drzwi uległy i rozwarły się na szerokość wystarczającą, by Rozalia mogła przekroczyć próg.

Szybko zorientowała się, że domownicy są obecni, ale byli w okropnym stanie. Maria Waciakowa, opuchnięta od płaczu, wpatrywała się tępo w ślubne zdjęcie syna i synowej, nieświadoma, że w domu pojawił się gość, Zygmunt natomiast wpół leżał, wpół siedział na tapczanie, tuż obok pustej butelki po wódce. Już z daleka czuć było od niego woń alkoholu.

– Co tu się dzieje? Mario, słyszysz mnie?

Rozalia nie wiedziała, co robić. Przyszła porozmawiać, tymczasem na jej głowę spadł kolejny problem. Obiło jej się o uszy, że ojciec jej zięcia miał problem alkoholowy, ale od kiedy młodzi zamieszkali z rodzicami, Zygmunt jakoś się kontrolował, nigdy nie sięgał po więcej niż jedno piwo dziennie. Tym razem najwyraźniej popuścił hamulce i utopił żal w butelce samogonu. Rozalia potrząsnęła Marią i wyciągnęła z jej rąk zdjęcie nowożeńców.

– Mario, weź się w garść, sama nie dam sobie ze wszystkim rady. Muszę wracać do Martusi.

– Tak, tak… – Kobieta kiwała się na krześle, patrząc niewidzącym wzrokiem na przybysza. – Nie ma ich już, wiesz?

– Wiem, przecież wysłałaś mi telegram. Nie pamiętasz? Zrobię ci herbatę. – Rozalia udała się do kuchni, by po chwili wrócić z dwiema szklankami ciepłego napoju. – Napij się, dobrze ci to zrobi. Jadłaś coś? A on? – Pokazała palcem nieprzytomnego mężczyznę.

– Kornelcia ugotowała obiad przed wyjazdem. Jak wróci, to zjemy wszyscy razem. – Maria najwidoczniej dostała pomieszania zmysłów.

– Mario, ona nie wróci. Moja córka i twój syn nie żyją. Wiesz o tym, prawda? Błagam cię, otrząśnij się. Musimy zająć się wszystkim. Pogrzeb… Jest Martusia… O, Boże… – Rozalii głos się załamał, walczyła ze sobą, by nie poddać się rozpaczy jak Waciakowie. Jeszcze nadejdzie czas, kiedy będzie mogła przeżyć tragedię w spokoju. Teraz musiała działać, nie było nikogo innego, kto mógłby to za nią zrobić.

Wypiły herbatę. Marii powoli zdawała się wracać świadomość, poczuła nawet głód, co dawało nadzieję, że będzie można z nią poważnie porozmawiać. Zygmunt nadal był nieprzytomny, choć od czasu do czasu głośno pochrapywał.

– Opowiadaj, co się stało. Gdzie oni teraz są?

– Róziu droga, oni są w niebie. Jak możesz w ogóle się nad tym zastanawiać. – Maria nie bardzo zdawała sobie sprawę, o co Rozalia ją pyta. Ta schowała głowę w dłoniach, przytłoczona nagle wiadomością o śmierci córki i zupełnym brakiem kontaktu z jej teściami.

– Marysiu, błagam cię. Gdzie znajdują się ciała? Pisałaś w telegramie, że potrącił ich pociąg i nie żyją. Ale gdzie to się stało? Czy wy w ogóle jesteście pewni, że to oni?

W tym momencie kobiety usłyszały przeciągły pomruk, a potem szuranie i do stołu chwiejnym krokiem podszedł Zygmunt.

– Ja ich wiziałem i nie kce wincej wizieć. – Mężczyzna nie panował nad głosem, ale, jak widać, od jakiegoś czasu słuchał rozmowy kobiet.

Rozalia wypytała go o wszystko i po chwili wiedziała już mniej więcej, co się wydarzyło i kiedy doszło do wypadku w miejscowości Prażki, prawie w połowie drogi z Koluszek do Piotrkowa Trybunalskiego, milicja szybko ustaliła tożsamość ofiar; w zgniecionym samochodzie znaleziono dokumenty obu osób i papiery świadczące o tym, że byli świeżymi właścicielami syrenki. Ciała przewieziono do Zakładu Medycyny Sądowej w Łodzi, gdzie przeprowadzono sekcję, choć przyczyna zgonu widoczna była gołym okiem. Skontaktowano się z osobami figurującymi w notesie jednej z ofiar jako „rodzice” i poproszono o przyjazd do Łodzi celem formalnego zidentyfikowania ofiar. Zygmunt postanowił sam stawić temu czoła i pojechał pociągiem do Łodzi. Kornelia i Roman zginęli na miejscu, choć ich ciała na szczęście nie były zmasakrowane. Pociąg zahaczył o bok samochodu, ciągnąc go jeszcze kilkadziesiąt metrów. Ojciec rozpoznał syna i synową, podpisał stosowne papiery i czym prędzej wrócił do domu. Już w drodze powrotnej kupił wódkę i zanim dotarł na miejsce, ledwo trzymał się na nogach, a potem doprawił się jeszcze flaszką samogonu.

– I nie zapytałeś, kiedy i jak można ich odebrać? Przecież musimy wyprawić im uroczysty pogrzeb! – Rozalia zawsze była osobą trzeźwo myślącą, nawet teraz, w obliczu tragedii, potrafiła stawiać odpowiednie pytania. – Masz numer telefonu do tego zakładu? Zaraz polecę na pocztę i zamówię międzymiastową. Przecież musimy wiedzieć, na kiedy umówić pogrzeb. Właśnie, a byliście już u księdza?

Odpowiedzią na to pytanie było jedynie milczenie i przeczący ruch głowy Zygmunta. Maria znów zaczęła się tępo wpatrywać w zdjęcie. Rozalia machnęła ręką, westchnęła i opuściła dom Waciaków.

Skierowała się na pocztę, gdzie najpierw musiała znaleźć numer telefonu do Zakładu Medycyny Sądowej w Łodzi, a potem zamówić rozmowę. Po mniej więcej godzinie uzyskała właściwe połączenie, przedstawiła się i wypytała o wszystko. Pracownik zakładu poinformował ją, że prokurator zgodził się już na wydanie ciał rodzinie, i zapytał, czy kobieta chciałaby numer telefonu do zakładu pogrzebowego, który mógłby zająć się transportem.

Wszystko udało się Rozalii załatwić telefonicznie, należało już tylko oczekiwać karawanu i zabrać się za organizację uroczystego pożegnania najbliższych. W drodze powrotnej do Waciaków Rozalia zatrzymała się w znajdującym się w pobliżu ich domu kościele św. Floriana. Porozmawiała z księdzem i ustaliła datę pochówku za trzy dni, wszak zwyczajem było wtedy wystawianie trumien zmarłych w domu i odpowiednia celebracja ich ostatniej drogi.

– Wszystko załatwiłam – oznajmiła Waciakom od progu. – Pochowamy ich w sobotę na cmentarzu parafialnym. Mario, wybierz garnitur dla Romana i leć do sklepu po nowe buty, toż to nie wypada, żeby chowany był w jakichś łapciach. A dla Kornelci weź tę czerwoną sukienkę, co sobie ją tak ulubiła. Tak pięknie w niej wyglądała. Mają przywieźć ciała jutro rano, jakby mnie jeszcze nie było, to zacznijcie ich przygotowywać. W zakładzie pogrzebowym mi powiedzieli, że wszystko będzie gotowe, ino trza ich ubrać w odświętne stroje. Zygmuś, ty zawiadom sąsiadów, a ja wracam do Martuni, pewno się dziecko martwi, że mnie tak długo nie ma. Przywieziemy ją tu rano, niech dziecko czuwa przy rodzicach, bo więcej ich nie obaczy.

Po tych słowach Rozalia wyruszyła w drogę powrotną przez las. Ściemniało się już, ale znała bór jak własną kieszeń, od kilkudziesięciu lat przemierzała te okolice wzdłuż i wszerz, i nawet po ciemku trafiłaby do wsi bez problemu. A i zwierzyny leśnej się nie lękała, wprawdzie w okolicy można było spotkać sarny, dziki czy lisy, ale jeszcze nigdy żadne zwierzę nie stanęło jej na drodze.

Kiedy Rozalia dotarła do domu, zastała w kuchni jedynie panią Mędrkową. Pozostali letnicy oraz Martusia położyli się już spać. I dla nich dzień był pełen przeżyć, choć zgoła różnych niż dla Rozalii. Państwo Mędrkowie zabrali całą gromadę dzieci na wycieczkę do Wielkiej Podkowy. Wzięli ze sobą pontony, którymi spłynęli potem w dół rzeki, docierając drogą wodną do Marcic. W połowie trasy zrobili sobie piknik z wiktuałów, które zakupili w Wielkiej Podkowie, i urządzili kąpielisko. Po wycieczce dzieci były tak zmęczone, że ledwo dojadły kolację i poszły spać.

– Pozwoliłam im nawet nie myć zębów, z trudem dotarły do łóżek. A Martusia była bardzo grzeczna. Załatwiła pani coś w Rugowie?

Kobiety długo jeszcze rozmawiały, choć w okolicznych domach dawno pogasły już światła. Rozalia opowiedziała o wszystkim, co wydarzyło się tego dnia, oraz o tym, jak planuje uhonorować zmarłych według lokalnych zwyczajów.

– Przepraszam za moje pytanie, ale czy to tak można trzy dni trzymać ciała w domu? W taki upał? – Letniczce nie bardzo podobał się ten zwyczaj.

– Szacunek im się należy. Zwyczaj wymaga, żeby czuwać przy zmarłych przez trzy dni. Każdego tak tu żegnamy, to i teraz robić wyjątków nie będziemy.

– Ale czy to dobry pomysł, żeby Martusia z panią tam była przez cały czas? To maleńkie dziecko, przeżyje wstrząs.

– Jaki wstrząs…? U nas, na wsi, wszyscy tak żegnają bliskich, nie ma w tym nic dziwnego, i każdy, stary czy młody, powinien zmarłym oddać cześć, co by jakiego nieszczęścia na siebie samego i rodzinę nie ściągnąć. Dobra, kładziem się spać, jutro w czas trza się zebrać i do Rugowa iść. Rano po domach przejdę i popytam, kto z sąsiadów moją córkę pożegna. Może i jakim wozem tam pojedziemy, bo faktycznie ciągnąć dzieciaka siedem kilometrów przez las to męczące.

Wkrótce i w domu Olszewskiej zgasło światło. Nie na długo, bo już kilka godzin później koguty we wsi oznajmiały, że czas wstawać. Rozalia napaliła w piecu, zagrzała wodę na herbatę i ukroiła grube pajdy chleba dla wszystkich domowników. Wystawiła na stół własnoręcznie zrobione masło, twaróg zebrany z gotującego się zsiadłego mleka i przyniesiony od sołtysa pasztet z niedawnego uboju. Sama poszła rozgłaszać po wsi smutną nowinę i zapraszać sąsiadów do modlitewnego czuwania przy zwłokach. Znalazła kilku chętnych, a Malinowski zaproponował, że zaprzęgnie konia i podwiezie wszystkich furmanką.

Malutka Martusia nie rozumiała, dlaczego pod domem jej babci gromadzą się baby ze wsi. Ciągnęła Rozalię za spódnicę i zaniepokojona pokazywała palcem na to, co działo się za oknem. Do Rozalii dotarło, że dłużej nie może odwlekać chwili, kiedy poinformuje wnuczkę o tragedii. Zwłaszcza że za chwilę mała miała uczestniczyć w ważnym, aczkolwiek zupełnie niezrozumiałym dla trzylatki wydarzeniu. Wzięła dziecko na kolana i opowiedziała o tym, że jej rodzice zostali wezwani przez Boga do nieba. Marta nie rozumiała, o co babci chodzi, dopytywała, kiedy wrócą i czy dlatego ją opuścili, że przestali ją kochać.

Rozalia ukradkiem ocierała łzy, które usilnie spływały jej po policzkach. Serce ją zabolało, kiedy dotarł do niej wreszcie ogrom tragedii. Straciła jedyną córkę, która była dla niej wszystkim, Martusia zaś została sierotą, osobą już na zawsze okaleczoną przez los. Ani babcia, ani rodzina zastępcza nie dadzą jej tego, co dawali rodzice. Co gorsza, była tak malutka, że obraz najbliższych z czasem zatrze się w jej pamięci, a do tego nie można dopuścić. Dlatego Rozalia postanowiła, że dziewczynka będzie uczestniczyć w obrzędach przez całe trzy dni. Spakowała najpotrzebniejsze rzeczy dla siebie oraz wnuczki i w towarzystwie sąsiadek zasiadła na wozie Malinowskiego. Większość kobiet miała w rękach dorodne bukiety kwiatów z własnych ogrodów. Królowały goździki, gerbery i astry. Niektóre z wiązanek przepasane były czarnymi wstęgami.

Dojechali na miejsce około dziewiątej. W progu powitali ich Waciakowie, ubrani odświętnie i – o dziwo – trzeźwi.

– Przyjechali tuż po siódmej. Załatwilimy wszystko. Nawet klepsydra wisi już przy kościele i w kilku miejscach w mieście. Mosz tu jeszcze dwie, rozwieś, gdzie chcesz. – Zygmunt podał Rozalii kopertę z nekrologami. – A oto nasza śliczna wnuczka. Witaj, Martusiu!

Dziecko z zawstydzeniem schowało się za spódnicą babci Rozalii. Choć dziewczynka większość roku mieszkała z rodzicami i dziadkami w Rugowie, nie przepadała za Waciakami. Nie byli tak ciepli i opiekuńczy, jak Rozalia, Marta zawsze się z nimi nudziła.

Weszli do domu, w pokoju znajdowało się już sporo ludzi. Na środku, na taboretach, ustawione były dwie dębowe trumny. Po prawej leżała Kornelia w pięknej czerwonej sukience sięgającej niemal kostek, na nogach zaś miała pełne czółenka, trochę zbyt ciężkie i niepasujące do zwiewnej sukienki. Na głowę założono jej chustkę, niemal szczelnie przykrywającą włosy. Rozalia wiedziała, że taki jest zwyczaj, że mężatki chowa się w nakryciu głowy, ale pomyślała, o ile ładniej wyglądałaby jej córka, gdyby wokół twarzy wiły się złote loki, których niejedna kobieta jej zazdrościła. Obok ciała znajdowały się różaniec i książka, ulubiony przedmiot Kornelii. W drugiej trumnie leżał Roman, również w nakryciu na głowie. Ubrany był w czarny garnitur i białą koszulę, na nogach miał wypolerowane nowiutkie mokasyny. W trumnie mężczyzny umieszczono książeczkę do nabożeństwa oraz fajkę, którą od czasu do czasu lubił popalać. Obojgu włożono do rąk gromnice, których blask rozświetlał półmrok pokoju.

Martusia, choć przygotowana przez babcię na to, co zobaczy, nie była w stanie ukryć przerażenia. Rodzice wyglądali, jakby spali, a jednak w ich twarzach widniało coś obcego, złowrogiego, czego dziecko nie potrafiło sobie wytłumaczyć. Ciągle pociągała babcię za rękę i zadawała pytania: „A dlaczego tu jest tylu ludzi? A czemu lustra są przykryte czarnym materiałem?”. Rozalia uciszała ją, mówiąc, że później jej to wytłumaczy.

– Teraz będziemy się modlić za mamusię i tatusia.

Rozalia posadziła małą na jednym z krzeseł ustawionych wokół trumien. Było ich kilkanaście, w większości zajętych przez przybyłych wcześniej gości. Wciąż układano nowe wiązanki, pokój wypełnił się zapachem kwiatów i ludzi. W pewnej chwili do domu wszedł śpiewak. Był to mężczyzna niespokrewniony ze zmarłymi ani też niepozostający w kręgu sąsiadów czy znajomych, ale dobrze wszystkim znany dzięki swej funkcji. Cieszył się dużą popularnością w okolicy i proszono go do udziału w czuwaniu, jak i podczas całego obrządku pogrzebowego. Śpiewak prowadził modlitwy, korzystając przy tym z własnych unikalnych zbiorów pieśni zgromadzonych na tę okoliczność. Choć śpiewakami bywały przede wszystkim kobiety, najczęściej starsze, z pokolenia na pokolenie przejmujące tę rolę wraz z zeszytami pełnymi pieśni i modlitw, w Rugowie najpopularniejszy był ów mężczyzna. Jego znana w całej okolicy matka bardzo bolała nad tym, że nie urodziła ani jednej córki, której mogłaby przekazać swą rolę. Z czasem najstarszy syn przejął tę funkcję po matce, a miasteczko i okoliczne wsie jakoś zaakceptowały mężczyznę jako żałobnego śpiewaka.

Czuwanie przy zmarłych trwało godzinami, żałobnicy głównie modlili się i śpiewali, czasem pojawiały się chwile ciszy i zadumy, przerywane jedynie cichutkim popłakiwaniem Martusi. Dla dziecka całe to wydarzenie było niepojęte; kazano jej siedzieć na stołku i modlić się, musiała ciągle patrzeć na mamusię i tatusia, którzy, zamiast wstać i zająć się nią, wciąż spali na środku pokoju. W pewnym momencie Marta zeszła ze stołeczka i pobiegła w kierunku wyjścia, została jednak uchwycona przez Marię, siedzącą najbliżej drzwi, i zawrócona do pokoju.

– Ale ja chcę siusiu – zawołała mała, lecz babka nie zważała na to, śpiewając jeszcze głośniej pieśń i przyciskając wnuczkę do siebie.

Nagle Martusia rozpłakała się w głos, a po jej nóżkach pociekła strużka moczu. Widząc to, Rozalia przerwała na chwilę czuwanie, podeszła do małej i wzięła ją na ręce. Wyszły do drugiego pokoju, gdzie babcia przebrała ją w piżamkę i położyła do łóżeczka. Uświadomiła sobie również, że dziewczynka nic od rana nie jadła, dlatego zagrzała jej mleko i wręczyła grubą kromkę chleba posmarowaną powidłami.

– Jedz, kochana, a potem się zdrzemnij. Rano znów będziesz modlić się za rodziców. – Pocałowała wnuczkę w czoło i wróciła do żałobników, by dalej oddawać cześć zmarłym.

Czuwanie trwało całą noc i następny dzień. Kiedy Martusia się obudziła, pobiegła sprawdzić, co się dzieje w pomieszczeniu obok. Znowu napotkała tłum ludzi, którzy jak w transie kiwali się na stołkach lub klęczeli na podłodze. W pokoju panował zaduch, woń więdnących kwiatów mieszała się z innym słodkawym zapachem, którego Marta nie potrafiła rozpoznać. Wyminęła kilka sąsiadek, by dotrzeć do babci Rozalii i wdrapać się na jej kolana. Po drodze potrąciła wiązankę, a jeden z kwiatów odpadł od gałązki. Znajdująca się najbliżej kobieta natychmiast podniosła kwiat i włożyła go z powrotem do bukietu. Zgodnie z wierzeniami taką wiązankę należało koniecznie zabrać na cmentarz, by ustrzec rodzinę przed kolejną śmiercią.

Tego dnia rodzina nie była już dla Marty taka surowa – pozwolono jej bawić się w drugim pokoju, dostawała regularne posiłki, nie zmuszano jej do czuwania. Wśród zgromadzonych dało się odczuć ogólne zmęczenie i zniechęcenie, ale zwyczaj nakazywał im trwać w modlitwie niemal trzy dni.

Nazajutrz żałobnicy już z rana przygotowywali się do ostatecznego pożegnania zmarłych. Do pomieszczenia przybył ksiądz, który za chwilę miał poprowadzić kondukt do kościoła i na cmentarz. Zmówił krótką modlitwę za zmarłych i ich rodzinę. Następnie wszyscy po kolei podchodzili do trumien i dotykali nieboszczyków, Rozalia wzięła Martusię na ręce, nachyliła ją kolejno nad trumną Kornelii i Romana i nakazała dziecku chwycić każdego z rodziców za wskazujący palec. Malutka płakała, broniła się, babka była jednak stanowcza i oświadczyła, że Marta będzie siedzieć przy trumnach tak długo, aż tego nie zrobi. Dziewczynka po chwili walki poddała się i z przerażeniem dotknęła sztywnych i pożółkłych palców tych osób, które wcale nie przypominały jej już ukochanych mamy i taty.

Kiedy żałobnicy pożegnali się ze zmarłymi, zamknięto wieka i kilku obcych mężczyzn podniosło trumny, by wynieść je z budynku i wyruszyć w ostatnią drogę. W tym celu otworzono wszystkie drzwi, zarówno w domu, jak i w obejściu, uniemożliwiając tym samym śmierci ponowne wejście do domostwa, a krzesła, na których stały trumny, odwrócono do góry nogami. Zmarłych wynoszono nogami do przodu, a przekroczywszy próg, stuknięto o niego trzy razy każdą z trumien. Spod domu wyruszył kondukt prowadzony przez trzymającego krzyż Zygmunta, tuż za nim szedł ksiądz z pobliskiej parafii, a następnie niesione były równolegle obie trumny. Za nimi podążała najbliższa rodzina, to jest Rozalia z Martusią i Marią, a potem dalsi krewni, sąsiedzi i znajomi. Również w czasie drogi żałobnicy śpiewali intonowane przez śpiewaka pieśni i odmawiali różaniec. Pomimo że droga do kościoła w linii prostej wynosiła zaledwie kilkadziesiąt metrów, zgodnie z miejscowym zwyczajem kondukt prowadził okrężną drogą, tak by napotkać kapliczkę, przy której śpiewak modlił się za dusze zmarłych, żegnał ich w imieniu całej społeczności i prosił zgromadzonych o wybaczenie nieboszczykom wszystkich ich przewinień.

Kiedy nareszcie dotarli do kościoła św. Floriana, odbyła się tam msza, a następnie okadzenie i pokropienie trumien przed odprowadzeniem zmarłych na pobliski cmentarz. Tuż przed zasypaniem grobu ksiądz wrzucił na trumny garść ziemi, która głuchym dźwiękiem odbiła się od dębowego wieka. Umęczona Martusia w trakcie pogrzebu zasnęła na rękach Rozalii, dlatego kiedy żałobnicy wrócili do domu, by wziąć udział w stypie, dziecko położono w osobnym pokoju i pozwolono mu odpocząć. Towarzystwo, mocno wygłodzone, gdyż w czasie czuwania podawano jedynie prowizoryczne posiłki, chętnie wzięło udział w przyjęciu, na którym nie brakowało jedzenia ani alkoholu.

Następnego dnia, po posprzątaniu resztek, Rozalia pożegnała się tylko z Marią, bo Zygmunt jeszcze nie wytrzeźwiał, i posadziła wnuczkę na wóz Malinowskiego, żeby zabrać ją z powrotem do swojej wsi. Wcześniej ustaliła z Waciakową, że Martusia zostanie u niej, w Marcicach, a sama wystąpi o przyznanie jej opieki nad dzieckiem. Nie widziała żadnej możliwości pozostawienia dziecka u Waciaków, a rodzina zastępcza nie wchodziła w rachubę. Innej rodziny zaś dziecko nie miało.

Zresztą dla Rozalii to nie była kwestia wyboru. Kochała wnuczkę całym sercem i choć do tej pory widywała ją zaledwie kilka tygodni w roku, to w pozostałe tęskniła tak bardzo, że perspektywa wspólnego zamieszkania wydała się tak naturalna, jakby nigdy nie było inaczej. Mała lgnęła do niej, a ona chciała wynagrodzić jej całe zło tego świata, które na nią spadło.

Rozdział 2

Choć minęło kilkanaście miesięcy, od kiedy wzięli ślub, bal sylwestrowy był pierwszym wydarzeniem, na które Piotr wybrał się z małżonką. Dla Marty było to wielkie wyróżnienie, dlatego nie wahała się ani chwili, gdy poinformował ją o zaproszeniu:

– Jutro kupimy ci jakąś kieckę. Bądź gotowa o dziesiątej. Jak zejdę z dyżuru, to zaraz podjadę pod dom. A ty czekaj na mnie.

– Kochany jesteś! I jeszcze pomyślałeś o tym, żebym miała co na siebie włożyć. – Marta przytuliła się do męża, po raz kolejny dziękując losowi, że postawił go na jej drodze.

Kiedy trzy lata wcześniej uciekła z domu, marzyła o tym, by człowiek, który ją do tego namówił, okazał się księciem z bajki i zapewnił jej w mieście wspaniałe życie. Szanse bowiem, że takie szczęście spotka ją na wsi, były nikłe, w mieście natomiast czekała ją przyszłość. Niestety, wszystko ułożyło się inaczej. Pomiędzy szczenięcymi marzeniami a chwilą obecną zdążyła upaść tak nisko, jak tylko się dało. Potem jednak spotkała Piotra i znów wizja dobrego życia stała się całkiem realna. Wspomnienia z niedalekiej przeszłości na chwilę zepsuły Marcie nastrój, lecz szybko się otrząsnęła. Co było i nie jest, nie pisze się w rejestr – przypomniała sobie rymowankę z dzieciństwa.

Piotr śpieszył się do Szpitala Wojewódzkiego, gdzie odbywał staż. Choć robił dopiero specjalizację z kardiologii, był już cenionym lekarzem, o czym świadczyły dowody wdzięczności od wielu pacjentów, jak i zaproszenia na przyjęcia od przedstawicieli władz i elity Piotrkowa. Do tej pory Piotr chodził na takie spotkania sam, tłumacząc Marcie, że musi nabrać ogłady, zanim wejdzie do towarzystwa męża. Był od niej o dziesięć lat starszy, wykształcony, pochodził z dobrej lekarskiej rodziny z tradycjami. Ona zaś ledwo przekroczyła dwudziestkę i kończyła liceum wieczorowe. Nie mogła pochwalić się ani dobrym zawodem, ani dobrymi korzeniami, nie miała żadnych osiągnięć. Maturę zamierzała zdawać w maju nadchodzącego roku. Jedynym jej atutem była uroda, ale nie było to nic, czym mogła zaimponować w towarzystwie lekarzy, profesorów czy urzędników miejskich. Tym bardziej więc ucieszyła się, gdy Piotr wręczył jej dwuosobowe zaproszenie na bal sylwestrowy organizowany w Hotelu Litewskim, w samym centrum Piotrkowa. Oczyma wyobraźni widziała ich już wirujących po sali bankietowej, podczas gdy inni ważni goście wodzić będą za nimi wzrokiem – kobiety z zazdrością, a mężczyźni z podziwem. Tak, wygrała los na loterii i przyszedł najwyższy czas, by pochwalić się nim przed innymi. Tymczasem jednak spakowała mężowi do torby świeżo wyprany i wyprasowany fartuch, kanapki i termos z kawą. Dbała o niego, jak tylko potrafiła, tak jak on o nią.

– Życzę ci spokojnej nocy, kochanie! A jak nie będziesz miał zbyt wiele pracy, to pomyśl o mnie. – Pocałowała go w policzek, ale Piotr nie miał już czasu, by odwzajemnić pieszczotę.

– Myślę o tobie nieustannie, ale nie wyobrażaj sobie, że ja nic nie robię na dyżurze. Ciężko pracuję, żebyś mogła zaspokajać swoje zachcianki. Kocham cię i chcę, żebyś wszystko miała, ale zdajesz sobie chyba sprawę, że sama niewiele na to pracujesz. Do jutra!

Marta zamknęła za mężem drzwi. Przez moment poczuła się nieswojo. Wolałaby, żeby nie wspominał po raz kolejny, jak niewiele jest warta. Wystarczało jej, że sama o sobie tak myśli. Ale w sumie miał rację. To, że żyli na przyzwoitym poziomie, zawdzięczali wyłącznie jemu.

Posprzątała mieszkanie, zrobiła listę zakupów na święta, a potem listę potraw, które zamierzała ugotować. Nie bardzo radziła sobie jeszcze w kuchni, ale nie chciała zawieść Piotra ani jego rodziców, którzy zapowiedzieli się u nich na Wigilię.

W poprzednie święta Bożego Narodzenia byli świeżo po ślubie, a teściowie zaprosili ich do siebie, tłumacząc, że młoda żona musi zobaczyć najpierw, jak przygotowuje się tradycyjną rodzinną Wigilię, zanim sama podejmie to wyzwanie. Wiedzieli, że Marta wychowywała się bez rodziców, tylko przez babkę na wsi, i powątpiewali, czy dostała ona nauki, jakich sami udzieliliby córce przed zamążpójściem. Mieli zresztą żal do syna, że poślubił kobietę, a właściwie dziewczynę znikąd, podczas gdy wokół Piotra wciąż kręciło się wiele miłych, wykształconych kandydatek na żonę, z dobrych rodzin. Piotr jednak zaznaczył na początku, iż jest to jego wybór i muszą go zaakceptować.

Jego ojciec, Karol Nastoriewicz, dyrektor Szpitala Wojewódzkiego w Piotrkowie Trybunalskim, nauczył swego jedynego syna podejmowania decyzji i obstawania przy nich, nawet jeżeli otoczenie tego nie akceptowało. To właśnie on zaraził syna swoimi ambicjami i pasją do medycyny, a upór obu panów sprawił, że osiągnęli tak wiele w tej dziedzinie. Jednocześnie Karol rozumiał wybór Piotra; pamiętał jeszcze, że miłość nie kieruje się pochodzeniem czy wykształceniem, lecz jest jak uderzenie pioruna, który trafia prosto w serce. Sam poznał matkę Piotra na prywatce u przyjaciół. Danuta była kuzynką jednego z kolegów, która przyjechała na wakacje z mazurskiej wsi, a potem przeniosła się do Łodzi, gdzie oboje studiowali. Wkrótce zresztą i jej rodzice przenieśli się do Łodzi, stąd matka Piotra szybko wyparła ze swej świadomości, że jej pochodzenie niewiele różni się od pochodzenia Marty. A może w ten sposób chciała ukryć swoje kompleksy, bo to głównie ona sprzeciwiała się związkowi syna. Zwłaszcza że nie chciał on zdradzić okoliczności, w jakich poznał swoją żonę.

Marta starała się sprostać wymaganiom teściowej, choć nieraz było to bardzo trudne. Starsza pani należała do tego typu osób, które zawsze robią wszystko lepiej niż inni i trudno im dogodzić. Gotowe są natomiast zawsze służyć dobrą radą, co czasem bywa bardzo kłopotliwe. Stosunki pomiędzy Martą a teściami układały się w miarę dobrze, ale tylko z tego powodu, iż wycofywała się ona zawsze, gdy w oczach teściowej widziała złowrogi błysk, zapowiedź wyrzutów, które za chwilę nastąpią, jeśli synowa nie przyzna jej racji. Danuta Nastoriewicz żyła bowiem w przekonaniu, że jej synowi dzieje się krzywda, że żona nie potrafi ugotować mu dobrego obiadu, zapewnić należytego odpoczynku czy wyprasować porządnie ubrań. Pewnego dnia zażądała klucza do ich mieszkania, a Piotr, nie widząc w tym nic złego, spełnił jej życzenie. Efekt był taki, że nawet we własnym domu Marta nie czuła się w pełni swobodnie, bo choć robiła swoje, wciąż bała się, że za chwilę otworzą się drzwi i teściowa od progu zacznie ją krytykować. Te obawy nie były bezpodstawne, zdarzyło się to już kilka razy. Któregoś dnia, gdy właśnie kończyła gotować obiad i oczekiwała na przyjście męża, teściowa otworzyła drzwi, wołając:

– Witaj, Marto, przywiozłam Piotrusiowi obiadek. Wystarczy podgrzać.

– Ale, mamo… ja ugotowałam obiad. Nie trzeba było…

– A co ty, moja droga, ugotowałaś? Pokaż no to… – Danuta podniosła pokrywki garnków z gotującymi się potrawami. – Żurek? A co to, Piotr jest chłopem, żeby jeść zupę z mąki? O nie, moja droga, on musi się dobrze odżywiać, a ja tu mam porządny rosół z kawałem mięsa. A na drugie co ugotowałaś? Chyba żartujesz, że on zje te sznycle smażone na tłuszczu. O nie! Nie dbasz o mojego syna. Ja bitki wołowe przygotowałam, w sosiku.

Marta skuliła się w sobie, zacisnęła pięści i policzyła w myślach do dziesięciu, by nie powiedzieć teściowej, co o niej myśli. Pół dnia spędziła w kuchni, by zadowolić męża. Nie pomyślała tylko o tym, że powinna zadowolić także teściową. W tej właśnie chwili nadszedł Piotr.

– O, mama! Co słychać? Hmmm, gotujecie razem? Pięknie pachnie…

– Synu, właśnie tłumaczę twojej młodej żonie, że niewłaściwie się odżywiacie. Jako kardiolog wiesz, że smażone jest niezdrowe, a twoja żona raczy cię sznyclami na tłuszczu. Dobrze, że ojciec tego nie widzi.

– Ale ja lubię sznycle, sam prosiłem Martę, by je przygotowała. – Słysząc te słowa męża, Marta wyprostowała się i podeszła do szafki, by wyciągnąć z niej talerze. Zamierzała podać swój obiad, nim jednak sięgnęła do patelni, powstrzymał ją głos Piotra: – Ale masz rację, za bardzo ociekają tłuszczem. Nie będę tego jadł. A co ty przyniosłaś? Mniam, pyszne biteczki. No tak, na matkę zawsze można liczyć.