
Lekcja martwej mowy
- Wydawca:
- Szara Godzina
- Kategoria:
- Sensacja, thriller, horror
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-65684-57-8
- Rok wydania:
- 2017
- Słowa kluczowe:
- bolszewikami
- czechosłowacji
- dziennikarz
- historyczne
- która
- lekcja
- lwowa
- martwej
- pawła
- powraca
- układu
- zaskoczy
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Lekcja martwej mowy”
Jakub Stern powraca!
Wojna z bolszewikami w 1920, okupacja sowiecka Lwowa w 1939, wydarzenia marcowe oraz interwencja wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji w 1968 roku, stanowią tło historyczne Lekcji martwej mowy, w którą wplątana została dziennikarska para: Jakub Stern i Wilga de Brie z przedwojennego „Kuriera”.
Jakub Stern wraca do Lwowa z misją. Po co? Kto mu pomaga, a kto przeszkadza? Czego boi się Gomułka? Czym jeszcze nas zaskoczy nietuzinkowy dziennikarz?
Nowa powieść Pawła Jaszczuka to intrygująca mieszanka sensacji, emocji i tajemnic trzymająca w napięciu do ostatniej strony.
Polecane książki

Uprawnienia pracowników związane z rodzicielstwem w świetle przepisów prawa pracy i ubezpieczeń społecznych
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Paweł Jaszczuk
Wszystkie prawa zastrzeżone. Zarówno cała książka, jak i jej części nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Szara Godzina s.c.
Projekt okładki i stron tytułowych
Agencja Interaktywna Studio Kreacji
www.studio-kreacji.pl
Zdjęcia na okładce
© aleshin, Nickolay Khoroshkov, rodjulian, Djordje Radosevic|fotolia.com
Redakcja
Justyna Nosal-Bartniczuk
Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej
Grzegorz Bociek
Korekta
Barbara Kaszubowska
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest zupełnie przypadkowe.
Autor weryfikował nazewnictwo lwowskich ulic, korzystając zNi ma jak Lwów. Krótki przewodnik po Lwowieautorstwa Jerzego Janickiego, Warszawa: Oficyna Literatów RÓJ 1990.
Wydanie I, Katowice2017
Wydawnictwo Szara Godzina s.c.
biuro@szaragodzina.pl
www.szaragodzina.pl
Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.
ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa
tel. 22 663 98 13, fax 22 663 98 12
dystrybucja@dictum.pl
www.dictum.pl
© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2017
tekst © Copyright by Paweł Jaszczuk
ISBN 978-83-65684-57-8
Powieść dedykuję tym, którzy nigdy nie zapomnieli o Lwowie oraz wszystkim, którzy nawet o tym nie wiedząc, czerpią z królewskiego miasta inspirację
Co się dzieje, bracia? Czyżbym miał nie widzieć
ani dzionków jasnych, ani ciemnych nocy?
Zagubili duszę mą, odebrali wolę,
a teraz porwali moje srebrne struny.
Włodzimierz Wysocki, Srebrne struny, 1963
Prolog
W połowie sierpnia tysiąc dziewięćset dwudziestego roku przetrzebiony szwadron z I Konnej Armii Semena Budionnego posuwał się leśnym duktem w stronę Lwowa, chcąc oskrzydlić od północy dumne polskie miasto. Z tyłu zostały zrównane z ziemią Brody i Toporów, ale przeprawę przez Bug blokowała Kamionka Strumiłowa z silnie umocnionym mostem.
Jeden z jeźdźców w środku szyku na próżno starał się znaleźć wygodną pozycję w twardym siodle. Gorące sierpniowe słońce na bezchmurnym niebie paliło niemiłosiernie. Chłopak marzył o łyku wody i kąpieli, lecz nie było mu to dane. Brudny i postrzępiony mundur lepił się do ciała, a po plecach spływały strużki potu. Za wojskiem ciągnął się niewyobrażalny smród i tylko wartkie wody Bugu mogły to zmienić.
Jeździec mimo młodego wieku był nieczuły na trudy wojenne. Przywykł do wielogodzinnej jazdy, do pochrapywania koni i kociej muzyki, jaką wydawał wojskowy ekwipunek. Czasem skrzywił się, gdy ktoś zafałszował na harmonijce, czasem zanucił piosenkę o wrednym komandirze, który nie chciał puścić żołnierzyka na przepustkę do czarnobrewej dziewczyny.
Nagle pięcioletnia klacz Zwiozda z młodym jeźdźcem na grzbiecie zastrzygła niespokojnie uszami i przystanęła. Cekaemista na taczance ciągnionej przez cztery konie akurat ślinił skręta z machorki, gdy na północnym niebie pokazały się nad horyzontem trzy szare plamki przypominające buczące trzmiele. Zamieniły się one wkrótce w pikujące samoloty z biało-czerwonymi szachownicami na skrzydłach.
W ciągu kilkunastu sekund wokół oddziału rozgorzało piekło. Celny ogień karabinów maszynowych z albatrosów przygwoździł szwadron do ziemi. Śpiew zamienił się w jęki i obrzydliwe przekleństwa. Samoloty zawróciły i ponowiły atak. Taczankę z obsługą szlag trafił, nie mówiąc o poranionych koniach. Na dodatek nie wiadomo skąd nadjechał wąsaty Gruzin na koniu jabłkowitym i idiotycznymi rozkazami wprowadził dokumentny bajzel.
Młokos naznaczony ukośną blizną na policzku nie miał zamiaru trafić pod kule. Zwiozda jakby znała jego myśli, bo poniosła go w stronę sosnowego zagajnika. Nie pomagało ściągnięcie wodzów ani wychylenie się do tyłu w siodle, bicie po zadzie i szarpanie grzywy. Znarowiona klacz rwała przed siebie, głucha na komendy.
Szaleńczy rajd konia i jeźdźca ukrócił pień sosny leżącej w poprzek drogi. Zanim młodzik zdążył poderwać klacz do skoku, wyleciał z siodła, potoczył się po ziemi i wyrżnął głową o wystający konar. Nie pamiętał, ile godzin leżał zamroczony, a gdy się wreszcie ocknął, zobaczył nad sobą gwiaździste niebo. Z południa na północ wyznaczała szlak Droga Mleczna, a w jej pasie połyskiwały trzy gwiazdy, tworząc gigantyczny trójkąt. Tak czystego nieba chłopak nigdy przedtem nie widział. Miał nieodparte pragnienie opisać tę wyjątkową chwilę, by ją zatrzymać. Pierwszy raz w życiu naszła go ochota podzielić się z kimś swoimi wrażeniami, nazwać przestwór, który go otacza, i doskwierającą samotność.
Gdy przypomniał sobie, co się stało, postanowił poszukać klaczy i wracać do swoich. Rozejrzał się. Jego karabin gdzieś się zapodział. Nie miał też przy sobie wyostrzonej jak brzytwa szaszki, został jedynie bagnet przytwierdzony do pasa. Z głodu kiszki grały mu marsza i męczyło go pragnienie. Był zziębnięty, pogryziony przez mrówki i komary.
W świetle księżyca znalazł transzeję. Wskoczył do niej i wdychając zapach ziemi pokrytej rosą, ruszył skulony przed siebie. Co chwila przystawał. Wiedział, że zbytni pośpiech może go zgubić. Nasłuchiwał. Nocną ciszę przerywały dolatujące z oddali odgłosy armatnich wystrzałów i monotonna, usypiająca gra cykad. W ten sposób pokonał kilka kilometrów, ale Zwiozdy nie znalazł.
Nad ranem pagórkowaty teren pokryła gęsta mgła i ciało chłopaka ogarnął przejmujący chłód. W mlecznej zawiesinie łatwo było stracić orientację. Zwiadowca wdrapał się więc na niewielkie wzniesienie i wtedy dotarł do niego niepokojący odgłos. Wstrzymał oddech i wytężył słuch. Nie mylił się, słyszał czyjeś zawodzenie. Zawahał się. Bezpieczniej byłoby się oddalić, lecz ciekawość zwyciężyła. Wyjął z pochwy bagnet i podczołgał się kilkanaście metrów.
To, co się potem zdarzyło, zadecydowało o jego całym życiu. Za załomem okopu młody radziecki kawalerzysta znalazł rannego polskiego żołnierza, który miał na oczach opatrunek i prawą rękę na temblaku. Kontuzjowany wojak, choć nie mógł go widzieć, odwrócił się czujnie.
– Kto tam? – Zaniepokojony wyciągnął zdrową rękę, próbując coś namacać przed sobą.
– Swój!
– Jaki swój?
– No, swój. Nie musisz, kurwa, trząść gaciami. Jak mówię swój, to znaczy, że swój! – zakończył krótko kawalerzysta.
Rosjanin dociekliwego polskiego żołnierzyka od początku spisał na straty. Postanowił na swój sposób się nim zaopiekować. Wpierw jednak napił się wody z jego manierki, zjadł suchara znalezionego w plecaku, a potem uciął sobie krótką pogawędkę, gdyż doskonale znał język polski.
Ranny poprosił o papierosa. Zwiadowca wyjął ochoczo z bluzy Lacha cygaretki i zapałki. Gdy zaciągnęli się dymem, wysłuchał opowieści o czerwonej hołocie, która chce zniewolić Europę.
To wtedy strzelec o imionach Paweł Wiktor, szczękając z bólu zębami, opowiedział czerwonoarmiście o swoich rodzicach. Opisał mu dworek we wsi Dołha, w której podobno mieszkał. Pochwalił się, że jego rodzinna posiadłość leży zaledwie trzy godziny marszu na południowy zachód. Poprosił, by go tam zaprowadził. Obiecywał za to sowitą nagrodę. Dokładnie wyjaśnił, jak trafić. Mówił, że wzdłuż drogi obsadzonej lipami płynie rzeczka.
– Woda w niej to kryształ. Można pić bez obaw, a przy młynie chłopaki ze wsi łapią ryby i raki. – Rozmarzył się w szczeniackim uniesieniu. Dodał, że za starym klonem na skrzyżowaniu będzie ceglana kapliczka, a na wzgórzu rodowy cmentarzyk z kamienną bramą.
Rosjanin z uwagą wysłuchał rannego Polaka. Dowiedział się, że jest on jedynakiem, że tuż przed wojną z majątku uciekła rusińska służba i został tylko jeden niedołężny fornal. Paweł pochwalił się, że mają starego wyżła, który wabi się Kasztan, i że pies jest niezwykle łagodny.
Zwiadowca zadawał swoje pytania od niechcenia, by nie wzbudzić podejrzeń, jakby to była miła pogawędka, a nie przesłuchanie. Przeplatał je zmyślonymi opowieściami o swoim szczęśliwym dzieciństwie. Wspomniał o wspaniałych, kochających rodzicach, którzy zapewnili mu godną podziwu młodość i wykształcenie w Kijowie. Fakty były inne. Pochodził wprawdzie z polskiej rodziny wywiezionej spod Grodna na Sybir, ale radosnego dzieciństwa nie miał, bo wychował się w Mohylewie, w sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne.
Dał spokój żałosnym wspomnieniom o rodzicach, których nigdy nie spotkał, bo się go wyrzekli. Już za to zasługiwali na śmierć, jak wszyscy buntujący się przeciw mateczce Rosji. Wiedział, co zrobić z Polaczkiem. W jego oddziale z zasady nie brało się jeńców.
Kiedy Paweł zakończył ckliwą opowieść o rodzinnym domu, zwiadowca uznał, że nadszedł czas, by skrócić jego męki. Strzelił niedopałkiem na dno okopu i niespiesznie sięgnął po bagnet. Już miał wbić stalowe ostrze pod żebra rannego, lecz w ostatniej chwili się opamiętał. Zrobiło mu się żal nowiutkiego munduru, który zachlapałby krwią. Schwycił więc rannego za głowę i, tak jak to robił nieraz z polskimi żołnierzami, z całej siły przekręcił ją w bok. Usłyszał ciche chrupnięcie, po którym chłopak osunął mu się w ramiona i zwiotczał.
Zwiadowca złapał gówniarza za nogi i odciągnął na dno leja po pocisku armatnim. To wtedy, gdy się pochylał nad ciałem, dostrzegł między klapkami rozpiętego kołnierza złoty medalik. Pobożny żołnierzyk miał pecha – Matka Boska Niepokalana, w którą wierzył, nie ocaliła go. Widocznie była czymś zajęta.
Rosjanin, uważając, by nie rozerwać łańcuszka, zdjął zdobycz i nałożył sobie na szyję. Sprawdził jeszcze kieszenie martwego. Szczęście mu dopisywało. W spodniach znalazł belgijskiego browninga i srebrny zegarek z dewizką. Z bluzy wyjął książeczkę wojskową i ze zdziwieniem stwierdził, że martwy strzelec był jego rówieśnikiem. Obaj przyszli na świat we wrześniu tysiąc dziewięćset drugiego roku. Zwiadowca rozpiął drugą kieszeń bluzy nieboszczyka i wyjął z niej list. Litery na kopercie były rozmazane, pomyślał więc, że ktoś skropił je łzami. Prócz rzewnej korespondencji z błaganiem o powrót do domu rodzinnego w środku było zdjęcie kobiety w średnim wieku uczesanej w kok, zapewne matki Pawła. Niewiasta uśmiechała się ufnie, wyciągając szyję z białej żakardowej bluzki, jakby chciała coś ważnego powiedzieć.
Rosjanin nie wiadomo dlaczego uśmiechnął się do jej podobizny, a potem zdjął z nieboszczyka mundur i przebrał się, jakby miał to od dawna zaplanowane.
Uniform prosto ze szwalni leżał na nim jak ulał. Mimo że kołnierz bluzy był wybrudzony ziemią i że na prawym mankiecie widniały plamy z zakrzepłej krwi, to i tak był o niebo lepszy niż wytarta gimnastiorka i wyszmelcowane kolejarskie spodnie. Chłopak nałożył też na głowę rogatywkę z orzełkiem, bo jego budionówka z czerwoną gwiazdą przepadła gdzieś w czasie lotniczego ataku. Z całego odzienia najbardziej spodobały mu się buty z cholewkami ze skóry cielęcej. Buty marzenie: solidne, podzelowane, pachnące pastą. Odkąd je zobaczył, nabrał na nie ochoty. Ściągnął je ze stóp martwego. Przez moment się wahał, czy wyrzucić onuce, ale tylko je wytrzepał i bez ceregieli obwiązał nimi swoje brudne stopy. Wsunął je do butów, które pasowały na niego idealnie.
Nagi nieboszczyk z wystającymi żebrami drażnił go, jakby to on sam leżał wyciągnięty na piachu i wystawiał na czyjś widok swoje przyrodzenie. Dla porządku ubrał go w swój mundur. Włożył mu do kieszeni własną książeczkę wojskową, zasalutował, zrobił przepisowy zwrot i odmaszerował.
*
Ruszył w stronę Dołhy, układając w głowie plan, który podsunął mu łatwowierny żołnierz. Po drodze parodiował jego głos i ruchy. Przyszło mu to zadziwiająco łatwo i sprawiło nieskrywaną przyjemność. Posuwał się skrajami lasów i pól, by trudniej było go dostrzec. Po mniej więcej dwóch godzinach ujrzał na dnie niewielkiej kotlinki krętą polną drogę. Gdzie prowadziła? Do nieba, a może do piekła?
Przeskoczył miedzę usianą kamieniami i znalazł się na łące porośniętej trawą oraz mchem. Bał się otwartej przestrzeni. Pokonanie jej biegiem zajęło mu kilkanaście sekund. Widział pobielałą od słońca czaszkę zająca, a może królika, który kiedyś kicał wesoło, zanim rozszarpały go szczęki drapieżnika. Dostrzegł też świeże odciski łap lisa pozostawione na wyschniętym błocie. Po chwili za zakrętem pokazało się samotne gospodarstwo.
Przystanął. Iść czy nie iść? Postanowił zaryzykować: znaleźć wodę, zdobyć coś do jedzenia, a jeśli się da, to nawet odpocząć.
Zbliżał się do zabudowań od strony wiekowego sadu, w którym drzewa uginały się od dojrzałych owoców. Ze złocistymi jabłkami, którymi wkrótce napełnił kieszenie, stanął pod ścianą stodoły. Nasłuchiwał, wbijając zęby w soczysty miąższ. Było mu dobrze, o ile tak może być młodemu chłopakowi na wojnie, na obcej ziemi. Kiedy zjadł jabłko i wyrzucił ogryzek, zobaczył rozłożystą gruszę. Zapragnął skosztować jej słodkich owoców. Obszedł drzewo, odgonił osę i wyciągnął rękę po szpiczastą gruchę, ale zamarł raptownie, jakby zdzielony obuchem między oczy.
Pośród gałęzi ukryta była gruba tyka służąca do strącania owoców z przymocowanym do niej strachem na wróble. Ale to nie był zwyczajny strach, tylko drobna staruszka w lnianej koszuli nadziana na drewnianą żerdź. Ostrze wystawało biedaczce z gardła, krew zastygła jej na nogach, a chudziutkie ręce zwisały wzdłuż tułowia jak połamane konary.
W jednej sekundzie chłopak stracił ochotę na owoce. Przecierał oczy ze zdumienia, nie wierząc w to, co widzi, ale nie było czasu na rozmyślania. Instynktownie przylgnął do desek stodoły nagrzanych od słońca i zaczął się wycofywać.
Uderzyła go nienaturalna cisza. Nie słyszał gdakania kur ani odgłosów bydła. Na szczęście nie było psa, który mógłby rzucić się do nogawek albo do gardła. Schylony przedarł się przez łopiany i przycupnął za pochylonym wychodkiem. I wtedy do jego uszu dotarł zastanawiający monotonny dźwięk. Maszyna, a może człowiek? Nie potrafił odgadnąć, co go wydaje. Postanowił to sprawdzić. Odbezpieczył pistolet i wszedł pewnie na podwórko.
To, co tam zobaczył, odebrało mu na moment rozum. Gapił się na niewielki trawiasty plac. Kilka kroków od niego obracał się drewniany kierat, do którego przywiązani byli łańcuchami brodaty Cygan i brunatny niedźwiedź. Kiedyś jako dziecko chłopak widział podobną parę na jarmarku pod Mińskiem. Stary Cygan demonstrował taniec niedźwiedzia, wygrywając mu na skrzypcach skoczną melodię.
Brodacz w kwiecistej koszuli i bufiastych hajdawerach nie żył. Tylko niedźwiedź groźnie posapywał, nie potrafiąc się uwolnić od łańcucha, który przykuwał go do grubej belki. Najdziwniejsze było, że zwierzę zamiast przednich łap miało dwa krwawiące kikuty. Po co komuś łapy misia?
Chłopak przypomniał sobie słowa skośnookiego Kirgiza, który był kucharzem w jego oddziale. Tamten mówił, że kto skosztuje zupy ugotowanej na łapach niedźwiedzia, uzyska nadludzką siłę i spryt. Nie rozumiał, dlaczego ów ktoś, kto wymyślił makabryczne przedstawienie, nie zabił zwierzęcia od razu. Okaleczony niedźwiedź wpatrywał się w przybysza mętnym wzrokiem, bezmyślnie prąc do przodu i ciągnąc za sobą trupa. Nad parą zaprzęgniętą do jałowej pracy unosiła się chmara kąśliwych much.
Młodzik obszedł skrzypiący kierat i stanął przy studni. Cały czas obserwując teren, wyciągnął żelazne wiadro z drewnianej cembrowiny. Kiedy odczepił je z haka i przechylił, by zaspokoić pragnienie, przeklął wojnę, bo zamiast zimnej wody ujrzał na dnie odrąbaną głowę dziewczyny ze ślicznym czarnym warkoczem.
Po chwili, gdy opadły emocje, jeszcze raz zajrzał do wiadra. Patrząc na zadarty nosek i na zamarłe usta czarnobrewej, zastanawiał się, dlaczego sam nie był zdolny do takich odrażających czynów. Czy był za słaby, by delektować się zbrodnią? I dlaczego odchodził na bok, gdy jego koledzy z oddziału przecinali polskich panów piłą ciesielską i zabawiali się ze szlacheckimi dziewkami przy zawodzeniu harmoszki?
Przemógł się. Wsunął rękę do żelaznego wiadra i delikatnym, niemal pieszczotliwym ruchem odsunął z czoła dziewki kosmyk zlepionych krwią włosów. Jego uwagę przykuwały obnażone zęby i wysunięty język. Pomyślał o czymś i przeszły go ciarki.
13 maja 1968 r., Warszawa, Dom Partii
Ostre światło biurowej lampki oświetlało owalny stół w gabinecie na trzecim piętrze biurowca przy Nowym Świecie sześć przez dwanaście. W niewielkim pomieszczeniu obitym akustyczną matą cisza zdawała się rozsadzać bębenki.
Postawny, lekko szpakowaty mężczyzna odgiął dłonią nagrzany klosz, by dać odpoczynek zmęczonym oczom. Potem przetarł jednodniowy zarost na policzkach i spojrzał na siedzącego na krześle gościa w stalowym garniturze.
– Czy wszystkie moje polecenia zostały wykonane?
– Tak, wszystkie. Radzieccy przyjaciele są nam życzliwi. Wystawili już odpowiednie dokumenty, mimo że chyba nie w pełni zdają sobie sprawę z naszych zamiarów.
– Doskonale, towarzyszu Lechicki. Tym bardziej trzeba będzie docenić ich poświęcenie, gdy przyjadą do nas z rewizytą. Zorganizujecie wypad do Łańska. Wam to akuratnie wychodzi. Oni uwielbiają polską naturę i inne atrakcje podlane spirytusem. Wiecie, co mam na myśli? – Mrugnął porozumiewawczo.
– Cycate aktywistki defilujące przed trybuną honorową na Pierwszego Maja? – Niski mężczyzna z podpuchniętymi oczami zaśmiał się rubasznie, lecz skarcony spojrzeniem Andrzeja Górskiego szybko zamilkł.
– Musimy zdwoić wysiłki. Sami widzicie, że nastroje w naszym obozie nie są najlepsze. Myśmy się już uporali z marcowym pasztetem, ale Pepiki wciąż pogrywają w piczy polo. Dostali małpiego rozumu. Zachciewa się im socjalizmu z ludzką twarzą! Tak bardzo, że wkrótce chyba go zobaczą.
Tubalny śmiech Górskiego urwał się niespodziewanie.
Niski, łysiejący mężczyzna chciał odejść, ale jego szef poderwał się z krzesła i zagrodził mu drogę.
– Przypominam, dla formalności, zasady współpracy. Żadnych zapisków, nie dzwonimy do siebie, no chyba że zdarzy się coś wyjątkowego. Przychodzicie tylko wtedy, gdy was o to poproszę. Z nikim się nie kontaktujecie, tylko ze mną.
Lechicki patrzył na Górskiego niechętnym wzrokiem. Niebieskie oczy przełożonego, gęste jasne włosy i gładka twarz z mocno zarysowanymi szczękami budziły w nim męską zazdrość.
– Jak najmniej wiedzieć to pierwsza zasada, towarzyszu. Wybrałem was, bo dogłębnie ją rozumiecie – objaśnił Górski.
– Wszyscy znają chlubną przeszłość towarzysza i dlatego chcieliby z nim współpracować.
Ta fałszywa wazeliniarska formułka pobrzmiewała jeszcze długo po wyjściu zarozumiałego karaczana w wytłumionym pomieszczeniu przypominającym egipski grobowiec.
Andrzej Górski czuł do Zygmunta Lechickiego autentyczne obrzydzenie. Mały, trzęsący gaciami facet pracował z nim od październikowego przełomu w pięćdziesiątym szóstym. Wiedział za dużo, by można było się go pozbyć. Może nawet miał na niego jakiegoś haka, którego trzeba stępić, póki nie wbije się boleśnie w ciało. Żeby się uwolnić od przykrych myśli, Górski schylił się pod dębowe biurko. Otworzył drzwiczki i sięgnął po flaszkę czystej. Opukał lak scyzorykiem i wybił korek, uderzając z wyczuciem dłonią w denko półlitrówki. Nie potrzebował szklanki. Klasowy, robotniczy rytuał przyswoił sobie tak samo, jak każdy zdrowy obywatel kraju leżącego nad Wisłą.
W jego gardle zabulgotało i obezwładniające ciepło spłynęło do żołądka. Górski odczekał chwilę. Przymknął oczy i wlał do ust kolejną porcję siwuchy. Tym razem lekarstwo przyniosło odwrotny skutek. Policzki pokryte ostrym zarostem podeszły krwią, bo kpina w głosie Zygmunta Lechickiego zabolała go jak wbity pod żebra nóż. Przypomniał sobie zaskakujący sygnał, który wysyłało ciało karaczana. W czasie krótkiej rozmowy jego podwładny był nienaturalnie spięty, jakby kogoś – a może czegoś – się lękał.
Od pewnego czasu bawiło go odgadywanie gry ciała u ludzi. W tramwaju, na ulicy albo nawet na zebraniach aktywu partyjnego analizował postawy, ruchy, spojrzenia, gesty i słowa. Ostatnio eksperymentował na Lechickim, starając się wprowadzić go w zakłopotanie. Kurdupel przyjmował otwartą lub zamkniętą postawę ciała, nieświadomie dopasowując się do jego poleceń jak muzyk w orkiestrze do dyrygenta. Na twarzy podwładnego pod maską zadowolenia czaił się obrzydliwy strach.
Górski odstawił flaszkę i sięgnął do kieszeni marynarki po kartonowe pudełeczko z rysunkiem rosyjskiego ludowego instrumentu. Uniósł pokrywkę. Schwycił śliski stalowy drut. Rozwinął go na blacie i przeciągnął z czułością między opuszkami palców, następnie błyskawicznie zwinął i pieczołowicie ułożył w pudełeczku, jakby odgrywał tajemniczy rytuał.
Po tym ćwiczeniu uśmiechnął się do siebie zagadkowo. Był ogromnie ciekaw, jaki przekaz odebrałby Lechicki, widząc jego niewinną zabawę. Ciało w odróżnieniu od języka nigdy nie kłamie.
25 maja 1968 r., Warszawa
W ten wyjątkowo chłodny dzień dokuczliwa mżawka wisiała nad stolicą Polski, fundując warszawiakom przygnębiającą szarość.
Starszy mężczyzna, który wysiadł z tramwaju numer jeden na przystanku przy ulicy Mariana Buczka, zdawał się nie przejmować kapryśną aurą. Postawił kołnierz ortalionowego płaszcza, naciągnął na czoło rondo filcowego kapelusza i ruszył w stronę budynku dworca kolejowego Warszawa Gdańska, starając się zachować dystans do gęstniejącego tłumu. Ostatnio miał uraz do ludzkiej masy. Ósmego marca wraz ze studentami maszerował Krakowskim Przedmieściem w stronę Królewskiej. Wiał wtedy przenikliwy wiatr i topniejące płatki śniegu wirowały nad głowami niczym zrzucane z nieba hostie. Protestujący wylali się jak wezbrana rzeka całą szerokością ulicy, wznosząc antypaństwowe okrzyki, lecz niespodziewanie za pałacem Tyszkiewiczów natknęli się na szczelną blokadę sformowaną przez milicję i partyjnych aktywistów.
Kilkanaście nysek i samochodów GAZ tarasowało im drogę. Z megafonów nawoływał do rozejścia się głos podobny do szczekania psa, a nad domami złowieszczo warczał helikopter. Władza perfekcyjnie przygotowała się do starcia z protestującymi. Hełmy, pałki, maski przeciwgazowe, armatki wodne, a nawet kamery filmowe do rejestrowania uczestników nielegalnej demonstracji. Takiego pokazu siły nikt się nie spodziewał.
Rozgorączkowany tłum, widząc szturmowe oddziały milicji, aktywu robotniczego i ORMO – bijącego serca partii – zatrzymał się, a potem spanikowany zawrócił.
Wycofywali się bezładnie, a za nimi nacierała w zorganizowanym szyku milicja z Golędzinowa. Słychać było złowieszcze uderzenia pałek o tarcze. Przebiegli około dwustu metrów. Byli na wysokości kościoła Świętego Krzyża i wtedy mężczyzna popchnięty przez kogoś upadł na kamienne stopnie. Nie mógł się podnieść, poszczuty owczarkiem niemieckim na polskim wikcie i dostał fest przez plecy milicyjną lolą. Z opresji wyratowała go młoda zakonnica, która schwyciła nieznajomego za rękę i pociągnęła do świątyni, nie dbając o grożące jej konsekwencje.
Teraz nikt już mężczyzny nie gonił. Zwichnięta kostka wyzdrowiała. Szedł w środku spokojnej ludzkiej masy na drugi peron dworca, z którego odjeżdżał pociąg pasażerski do Wiednia. Z okien wagonów z napisem PKP wychylali się podekscytowani pasażerowie. Zapewniali, że tam, gdzie jadą, będą na siebie uważać, cokolwiek by to znaczyło. Mówili, że będą pamiętać o czymś ważnym, lecz akurat te słowa nie musiały być prawdą, gdy z dokumentem podróży w jedną stronę żegnali się na zawsze z ludową, socjalistyczną ojczyzną.
Na odjeżdżających i żegnających spoglądała z plakatu rozpromieniona twarz Władysława Gomułki. Przez szkła rogowych okularów pierwszy sekretarz widział świetlaną przyszłość narodu nierozerwalnie związanego z partią robotniczą, popierającego politykę pokoju światowego i postępu.
„Robotnicy nie wybaczą prowokatorom i rozrabiakom”, „Syjoniści do Izraela” głosiły napisy na afiszach przylepionych do ogłoszeniowego słupa. Nad wielgachnymi literami żylasta robotnicza pięść wysunięta z podwiniętego rękawa koszuli zdawała się tę groźbę urzeczywistniać.
Starszy mężczyzna, który przyszedł na dworzec sam, był przygnębiony. Wczoraj dostał wypowiedzenie pracy na uniwersytecie, na którym pracował blisko dwadzieścia lat. Jego gabinet zaplombowano, a z drzwi zniknęła mosiężna tabliczka z nazwiskiem i tytułem naukowym. Formuła zwolnienia podpisanego przez rektora zaczynała się elegancko:Uprzejmie zawiadamiam Obywatela Docenta…Potem było już gorzej:zgodnie z prośbą Minister Oświaty i Szkolnictwa Wyższego udzielił Mu z dniem dzisiejszym urlopu bezterminowego. W związku z powyższym poleciłem z tą datą wstrzymać Obywatelowi Docentowi wypłacanie uposażenia na Uniwersytecie Warszawskim.
Mężczyzna rozglądał się niepewnie. Próbował przechwycić czyjeś spojrzenie albo uśmiech. Nie miał pojęcia jednak, jak ten ktoś, kto wczoraj wieczorem zadzwonił do niego na domowy numer, wygląda. Wiedział za to, że właśnie dzisiaj powinien znaleźć się na drugim peronie Warszawy Gdańskiej i odebrać ważną wiadomość. Może informację od żydowskiego studenta, który opuszczał kraj na zawsze i chciał mu podziękować za lata nauki?
Dochodziła dziewiętnasta pięć. Powietrze przeciął ostry gwizdek i ręka zawiadowcy z lizakiem na drewnianej rączce powędrowała do góry nad las parasoli. W odpowiedzi drzwi w wagonach niemal jednocześnie się zatrzasnęły, a z dworcowego megafonu popłynął kobiecy głos upominający, by zebrani odsunęli się od toru.
Zgniłozielona lokomotywa elektryczna z Pafawagu o numerze bocznym EUO7-006, do której doczepiono skład, drgnęła. Chwilę później stalowe koła się obróciły i pociąg potoczył się po szynach do innego, ponoć lepszego świata. Mężczyzna widział łzy tych, którzy woleli zostać na niegościnnej ziemi, powiewające kobiece chusteczki i niedopałki rzucone na międzytorze. Niebawem ostatni wagon pociągu dalekobieżnego zniknął za filarem wiaduktu pomiędzy słupami trakcyjnymi ustawionymi regularnie po obu stronach toru niczym szubienice.
Z odjazdem pociągu emocje opadły. Zebrani niepostrzeżenie się rozeszli. Na dworcu zapanowały nuda i cisza. Jednak mężczyzna w kapeluszu i prochowcu wciąż nie odchodził. Stał z rękami w kieszeniach na mokrym peronie, kuląc się przed mżawką. Nagle za jego plecami wyrosła postać w bluzie wojskowej i spodniach koloru khaki.
– Pan Jakub Stern? – Wysportowany młodzieniec z grzywką opadającą na czoło spoglądał pytająco.
– A o co chodzi?
– Czy pan redaktor Stern? – rzucił nieznajomy zniecierpliwiony pytaniem, a kiedy usłyszał ciche potwierdzenie, dodał niemal z ulgą: – Mam dla pana wiadomość.
Byczek wyjął z kieszeni bluzy szarą zaklejoną kopertę bez znaczka i wręczył ją rozmówcy.
– Od kogo? – dopytywał obdarowany.
Młodzieniec wzruszył ramionami.
– Nie czytam cudzej korespondencji! – rzucił zarozumiale i, nie oglądając się, odmaszerował sprężystym krokiem w stronę budynku dworca.
*
Jakub Stern zaintrygowany tajemniczym przekazem minął kiosk Ruchu i wszedł do kolejowego baru, by się ogrzać i zjeść kolację. Zajął miejsce przy ladzie na końcu zakręconego ogonka.
Wystarczył rzut oka na menu wypisane kredą na tablicy, by się przekonać, że zaopatrzenie jest znakomite. Wyjaśnienie owego cudu było trywialne. Jak co roku tuż przed pierwszomajowym świętem partia nakazała rzucić do wszystkich sklepów spożywczych w kraju zapasy wędlin, kawy, a nawet rzadko widywanych bananów i cytrusów, które przypłynęły z Kuby rządzonej przez camarada Fidela Castro.
Stern po zastanowieniu wybrał z bogatego menu wątróbkę wieprzową z cebulką i chlebem razowym oraz herbatę gruzińską z plasterkiem cytryny. Kolejka posuwała się zadziwiająco szybko. Trzy młode sprzedawczynie w śnieżnobiałych fartuszkach uwijały się ochoczo, podczas gdy ze stojącego na kontuarze radia płynęła słodka melodia o księciu, który „w maleńkiej Róży kochał się”, w wykonaniu Kasi Sobczyk.
Nie minęło pięć minut, a Jakub Stern postawił naczynia z pachnącym apetycznie daniem na stoliku pod oknem. Zdjął zmoczony ortalion i powiesił go na wieszaku, kapelusz zostawił zaś przy zwiędłej paprotce na parapecie.
Surowe socrealistyczne wnętrze baru wypełniał gęsty papierosowy dym. Słychać było przytłumione rozmowy, czyjś nerwowy śmiech, szczęk naczyń i szuranie krzeseł. Odgłosy te przypominały atmosferę innego dworca w mieście, które opuścił przed blisko ćwierć wiekiem.
Jakub przygładził dłonią szpakowate włosy i sięgał do kieszeni marynarki po tajemniczą kopertę, którą dostał od nieznajomego posłańca, gdy pojawili się przy nim dwaj mężczyźni w identycznych siwych prochowcach.
– Mamy do siebie szczęście! – zaczął niższy gość zamiast przywitania. – Góra z górą się nie zejdzie, a my znowu się widzimy, panie docencie!
– Czyżby pan też szykował się do wyjazdu? – dopytywał wyższy tajniak z ospowatą twarzą.
– Przyszedłem pożegnać swoich studentów, tyle chyba jeszcze mi wolno? – odpowiedział Stern ze śpiewnym lwowskim akcentem. – A panowie stąd nie wyjeżdżacie? – Taksował bezczelnie dwóch aniołów, których gęby zdradzały nielubianą profesję.
– Doigra się pan kiedyś, oj doigra!
– Jeśli mi to sądzone… – stwierdził spokojnie Jakub i nadział wątróbkę na koniec aluminiowego widelca.
Nie zwracał uwagi na opiekunów. Włożył odkrojony kawałek do ust i zapolował na pojedynczą cebulkę pływającą w rdzawo-tłustym sosie na fajansowym talerzyku z niebieskim logo PKP. Kiedy podniósł głowę, namolna para dyskutowała z jakąś zapłakaną kobietą w drugim kącie sali. Wkrótce wywiadowcy wyszli do poczekalni i wtedy Jakub ponownie wsunął dłoń do kieszeni. Zaintrygowany wyjął kopertę i rozerwał jej brzeg. Sięgnął po złożoną kartkę i rozprostował ją. To, co zobaczył, wydało mu się ponurym żartem.
Trzymał w dłoniach formularz zaproszenia wydrukowanego po rosyjsku:Swiditelstwo Nr 001510. Grażdanin Polskoj Narodnoj Respubliki. Prigłaszenie na wremiennyj wjezd w CCCP na 7 dniej1.
Na blankiecie ktoś wypisał długopisem jego imię i nazwisko oraz datę i miejsce urodzin. Zaskoczony obracał druk w dłoniach. Zaproszony gość miał obowiązek wjechać do Związku Radzieckiego czierez pogranicznyj punkt – Briest2 i opuścić Kraj Rad nie później niż dwudziestego drugiego sierpnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku. Autentyczność dokumentu potwierdzał karminowy odcisk pieczęci ozdobiony sierpem i młotem oraz zamaszysty podpis urzędnika.
Stern nie planował podróży na wschód i już zamierzał wyrzucić formularz do kosza stojącego z boku, lecz gdy ponownie przeczytał nazwisko osoby zapraszającej, nagle ożyły ukryte obrazy z przeszłości. Widział oczami wyobraźni swoje rodzinne miasto i tragedię, która spotkała jego mieszkańców. Przypomniał sobie dom na Pohulance i pobliskie wzgórze, na którym rozciągał się cmentarz Łyczakowski z kwaterami obrońców Lwowa i nagrobkami sławnych Polaków.
Przełknął ostatni kęs wątróbki, zagryzł go chlebem i popił herbatą. Gdy sięgał po kapelusz, wiedział, że niedługo wybierze się w podróż do Lwowa, by wyrównać rachunki z przypominającą o sobie przeszłością.
Zaraz po tym postanowieniu zrodziły się w jego głowie pytania o to, dlaczego właśnie on i dlaczego dziś otrzymał to zaproszenie. Zdawał sobie sprawę, że nic nie dzieje się bez przyczyny, i nie miał złudzeń, że wyprawa do utraconego świata dzieciństwa zbudzi drzemiące demony.
1 Dokument nr 001510. Obywatel Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Zaproszenie na czasowy pobyt w ZSRR na 7 dni.
2 Przez przejście graniczne w Brześciu.
10 czerwca 1968 r., Warszawa, Dom Partii
Andrzej Górski stał przy otwartym oknie i w oczekiwaniu na Lechickiego obserwował popołudniowy ruch na Alejach Jerozolimskich. Szeroką asfaltową jezdnią oświetloną promieniami popołudniowego słońca pomykały nowiutkie syreny 104, dostawcze żuki oraz czerwony autobus, taki jak z piosenki Andrzeja Boguckiego, który „mija nowe, jasne domy i ogrodów chłodny cień”. Dopadła go obrazoburcza myśl, że tacy jak on zasłużeni ludzie, którzy w piątek i świątek wypruwają sobie flaki, mogą pewnego dnia zawisnąć na szubienicy. Tłum bardzo łatwo zmanipulować. Wystarczy paru sprytnych prowokatorów, splot nieszczęśliwych wypadków i kupiona przez ogłupione masy idejka zamieni się w niemożliwą do stłumienia rewoltę.
Górski się żachnął. Uznał, że ta ohydna myśl została mu podszepnięta przez samego diabła, jeśli taki istniał, a z pewnością egzystował na tym świecie, jak założona przez Trumana CIA, wylęgarnia burżuazyjnych demonów.
Skoro takie były reguły gry, on nie mógł się z nich wyłamać. To był jego i tylko jego pomysł, by doprowadzić do konfrontacji – zaprosić parę redakcyjną z przedwojennego polskiego dziennika na sentymentalną podróż do Lwowa. Podwładny wykonał skrupulatnie jego polecenia. Załatwił niezbędne formalności, postarał się o zaproszenia i zgrał terminy.
Zygmunt Lechicki wszedł do gabinetu punktualnie o siedemnastej. Górski uścisnął mu dłoń, wskazał krzesło i poprosił o zreferowanie przygotowań.
Wiadomość o wyjeździe dwójki do Lwowa brzmiała w ustach współpracownika jak fragment brawurowego scenariusza, ale w tym szkicu pojawiło się nagłe cięcie. Górskiemu puściły nerwy. Nie chciał uwierzyć, że jego genialny plan nadaje się na śmietnik.
– Co wy mi tu pierdolicie, że Aleksander Truszczynow się waha?! – Poderwał się zza biurka.
Skarcony Zygmunt Lechicki spuścił wzrok na wypastowane klepki. Nie chciał przypominać, że ostrzegał przed wysokim ryzykiem akcji poza granicami kraju.
– Skąd ta wiadomość? Znacie jakieś szczegóły?
Górski otworzył pudełko sportów i demonstracyjnie, nie częstując kolegi, włożył papierosa do ust.
– Nie znam detali, ale może…
– Żadne może, do kurwy nędzy! – Górski uciął dywagacje, stukając nerwowo pudełkiem zapałek o blat biurka. – O tej sprawie wiedziałem tylko ja, wy i… Daniel Wolny, ale on jest za cienki, by kombinować coś za moimi plecami. Obiecaliście, że to będzie koronkowa robota!
Lechicki nie wytrzymał:
– Sugerujecie, że…
Górski wyjął zapałkę z pudełka. Odpalił ją, uderzając niespokojnie o draskę, a następnie wciągnął ognik do papierosa.
– Czy powiedziałem, że to wasza wina?! – Zgasił płomyk, machając demonstracyjnie zapałką w powietrzu.
– Przed chwilą… – Lechicki znów nie dokończył.
– Kontaktowaliście się z kimś? Może byliście nieostrożni. – GłosGórskiego złagodniał, a oczy zrobiły się lisie. Kolejny eksperyment na Lechickim mógł dać mu oczekiwaną odpowiedź. – Podzielcie się ze mną tą informacją, bo jeśli sam do czegoś dojdę, wtedy…
– Grozicie mi? – Twarz konusa przybrała szary kolor. Kąciki jego ust drgały, jakby miał za chwilę wybuchnąć. Od wielu lat był wierny Górskiemu jak pies, ale nie zamierzał przed nim skamleć. Wstał, obrócił się na pięcie i wyszedł bez słowa, zamykając drzwi gabinetu.
Górski nie zatrzymywał go. Wiedział, że każdy z nich musi sprawę dogłębnie przemyśleć, a gdy emocje opadną, znajdzie się w końcu najwłaściwsze rozwiązanie. Denerwowała go tylko, nie po raz pierwszy, ironia w głosie współpracownika. Czuł się nią do żywego dotknięty. Z chęcią przytknąłby rozżarzonego peta do łba chamskiego karaczana i trzymał, aż usłyszałby syk przypalanej skóry.
– Może to dobry pomysł – powiedział prześmiewczo do siebie. – Ta lekcja pokory od dawna ci się należy!
Spojrzał na zegarek. Do dziewiętnastej brakowało kwadransa. Miał zamiar wybrać się jeszcze na poniedziałkowy trening do klubu Gwardii, żeby poboksować godzinkę, legalnie przyłożyć komuś w mordę, a potem, gdy mięśnie dostaną wycisk, zadbać o kondycję umysłową.
O dwudziestej pierwszej w Kameralnej miało się odbyć spotkanie z jakimś literackim objawieniem sezonu. Górski jak na złość nie mógł sobie przypomnieć nazwiska literata. W każdym razie mówiono, że znalazł wytrych do zaryglowanej polskiej przeszłości i że to tylko kwestia czasu, gdy będzie doradzał samemu Wiesławowi.
Kto by pomyślał, dywagował Górski z nutką zazdrości, że podstarzały mieszkaniec dawnych kresów, dyplomata po placówkach dyplomatycznych w Paryżu i w Budapeszcie schwyci za pióro, by opisać polskie jądro ciemności?
Raport nr 23/68
Przestudiowałam jego życiorys i póki co nie znalazłam nic, co mogłoby nas zainteresować. Staram się poznać jego nawyki, ale on, wydaje się, nie ma zgubnych przyzwyczajeń. K. nie pije w nadmiarze i nie pali papierosów, bo bym o tym wiedziała. Nie ma psa, który by mu kazał o stałych porach wychodzić na spacer. Nie chodzi do kościoła. Sprawdzałam kilkakrotnie, że w jego mieszaniu na Mariensztacie od strony Wisły do późna pali się światło. Czyta albo pracuje. Może pisze i znowu na kilka miesięcy stanie się gwiazdą literacką, budząc zawiść kolegów po piórze.
Każdy człowiek ma swoje słabości, on też je ma. To tylko kwestia czasu, bym je odkryła. Jest samotny, a człowiek samotny łatwo ulega pokusom. Wysyłam mu zaproszenia, chodzę na spotkania i na wernisaże, mając nadzieję, że wkrótce poznam go osobiście. Czekam na właściwy moment. Jestem pewna, że w końcu popełni błąd.
Wanda
3 lipca 1968 r., Warszawa, Dom Partii, gabinet pierwszego sekretarza
Lipcowy upał od rana dawał się Wiesławowi we znaki, więc zdjął marynarkę i poluzował krawat. Monotonne słowa oficera bezpieki docierały do niego jak zza ściany. Dziś miał wyjątkowo zły dzień. Po zakrapianym spotkaniu z radzieckimi towarzyszami w domku myśliwskim w Łęguckim Młynie był niezdolny do normalnego życia. Późny powrót do domu, kręta droga w deszczu, kwękanie Liwy i niespokojny sen to cena za intensywny dialog marksistowski.
Nic dziwnego, że bolała go głowa jak sto piorunów. Czuł żelazną obręcz ściskającą mu skronie, jakby to była kara za grzechy młodości. Przypomniał sobie śmierć drugiego synka. Zmarł w mieszkaniu w Zawierciu wkrótce po ciężkim porodzie Liwy. Oboje byli zdruzgotani. Chyba dlatego przez kilka dni trzymali zwłoki maleństwa owinięte w becik na stole kuchennym, aż znaleźli miejsce na pochówek.
Wtedy wszystko sprzysięgło się przeciw nim. Katolicki ksiądz, znając ich komunistyczne przekonania i wiedząc, że nie są małżeństwem, nie zezwolił na grzeszny pogrzeb. Pochowali więc synka na kirkucie.
Pamiętał, że był wczesny ranek, środa. Przenikliwy wiatr wymiatał z ulicy Ogrodowej nisko ścielącą się mgłę, gdy mijał robotników podążających do huty szkła. Liwa szła dwa kroki za nim i łkała cicho. Załamany nie umiał jej pocieszyć. Targał szpadel w lewej ręce, a pod pachą prawej leciutkie zwłoki w zbitej przez siebie sosnowej trumience. Starał się nieść ją uważnie, a mimo to wydawało mu się, że maleńkie ciało syna obija się z łoskotem o ścianki.
Otworzył skrzypiącą furtkę, która broniła dostępu do kirkutu. Pejsaty dozorca w wyszmelcowanym chałacie wpuścił ich na kwadrans, inkasując dziesięć złotych.
– To będzie tam! – Pokazał miejsce pod ceglanym murem. – Bóg Izraela zna moje dobre serce!
Wiesław czuł się wtedy bezsilny i upokorzony. Szpadlem utorował drogę przez wybujałe pokrzywy. Zatrzymał się obok pozieleniałej macewy ozdobionej płaskorzeźbą lwa podtrzymującego zwój Tory. Podkopał darninę, w której wiły się rosówki. Kilkoma uderzeniami blachownicy przeciął twarde korzenie tui. Dokopał się do żwiru. Nie ustawał. Czuł na sobie wzrok Liwy. Metal uderzał o kamyki. Kiedy kończył, zahaczył niespodziewanie o jakiś zardzewiały drut, zrywając sobie paznokieć nadłamanym styliskiem. Włożył kciuk lewej dłoni do ust i poczuł na języku słodką krew. Ból przywrócił mu spokój. Uklepał kopczyk. Położył z wierzchu wykopany czarny kamień. Oparł się o szpadel. Zamyślił. Nie zmawiał modlitwy, nie miał chęci żadnej sobie przypomnieć.
Nagle, jak ostrzegawczy dzwoneczek, pojawiła się w jego myślach kilkuletnia dziewczynka, którą spotkał w Tatrach, w Dolinie Strążyskiej latem bodaj sześćdziesiątego roku. Wracała, jak on, z górskiej wycieczki do Siklawicy i płakała cicho, bo obtarła sobie pięty w ciasnych trzewikach. Odszedł wtedy kilka kroków od towarzyszącej mu ochrony, przywitał się z ojcem małej i przykucnął przejęty. Patrzyły na niego załzawione kasztanowe oczka. Uśmiechnął się.
– Jak masz na imię? – zapytał.
– Basia – wyszeptała mała i przytuliła się do niego ufnie.
Poczuł ciepłe rączki i pofalowane kasztanowe kosmyki załaskotały go w szyję. Nigdy o tym spotkaniu nikomu nie mówił, bo i po co, ale zawsze myślał o „swojej” Basi, gdy wspomnienia cofały go na ten cholerny kirkut w Zawierciu, gdy kopał grób dla martwego synka, stojąc obok nieobecnej, skamieniałej Liwy. Dzieci są rozbrajające.
– Ufacie Górskiemu?
Głośne pytanie wyrwało go z zadumy, jakby był na przesłuchaniu. Spojrzał na postawnego mężczyznę w stalowym garniturze. Oczy oficera z departamentu operacyjnego podobne były do oczu dozorcy kirkutu. Przeszywające i wyrachowane. Wiedział, że czas Andrzeja Górskiego niedługo się skończy, podobnie jak wszystkie ryzykowne partyjne kariery. Niebawem zwinie parasol ochronny, który nad nim trzymał. Ten czterdziestoletni Żyd pochodzący ze Lwowa był jedynym synem Lewiego i Estery. Liwa darzyła go niezrozumiałą sympatią. To dzięki niej Aaron Goldberg nazywał się teraz zwyczajnie – Andrzej Górski – i pracował w drugim skrzydle budynku. Wiesław po pięćdziesiątym szóstym roku przydzielił mu specjalne zadanie: miał być jego oczami i uszami, czyli widzieć i słyszeć to, o czym inni nie mieli zielonego pojęcia. Po marcowych wydarzeniach, które podzieliły polskie społeczeństwo, żydowskie pochodzenie zostawiało za Górskim vel Goldbergiem śmierdzący ślad, dlatego Wiesław, chcąc nie chcąc, musiał się go pozbyć. Tę decyzję odkładał z dnia na dzień, starając się nie działać pochopnie.
Znowu się zamyślił. Oficer mówił coś, próbując się sztucznie uśmiechać, lecz jego słowa rozsypywały się jak opuszczone na ziemię koraliki.
– Ja nikomu nie ufam! – oświadczył zdecydowanie, chcąc zakończyć rozmowę.
– Nawet mi?
Wiesław zaśmiał się chrapliwie, zdjął okulary i położył je ostrożnie na biurku.
– Wy to zupełnie inna sprawa, towarzyszu. Pytacie chyba o Górskiego?
Oficer przytaknął.
– Czy możecie mi zdradzić, czym się właściwie zajmuje?
Gomułka spojrzał na niego.
– No cóż. Specjalizuje się w niewyjaśnionych zagadkach z przeszłości. Zaprzątają mu głowę internacjonaliści i krajowcy, a także natolińczycy i puławianie. Interesują go zarówno starzy, jak i młodzi wywodzący się z PPS i PPR. Powierzyłem mu odpowiedzialne zadanie. Ma wyśledzić człowieka, który niszczy mój autorytet. To wyjątkowa misja, bo prowokator wniknął w partyjne struktury dawno temu i udaje kogoś innego niż jest w istocie. Czasem nawet myślę, że to opowieść o żelaznym wilku, którym straszy się niegrzeczne dzieci. – Wiesław przespacerował się po czerwonym dywanie jak po więziennym spacerniaku.
– Dlatego podjąłem stosowne kroki i założyłem podsłuch – pochwalił się oficer.
– Komu założyliście podsłuch? – zapytał Wiesław, masując opuszkami palców skronie.
– Górskiemu. Przecież przed chwilą sami stwierdziliście, towarzyszu pierwszy sekretarzu, że nikomu nie ufacie.
Gomułka starannie przetarł łysinę chusteczką i utykając, podszedł do okna z widokiem na skrzyżowanie Książęcej i Alei Jerozolimskich. Odchylił lekko kotarę, którą zwykle zasuwał, by światło nie drażniło mu oczu. Obserwował polewaczkę zraszającą asfalt i milicjanta wyjeżdżającego z kamiennej zatoczki na enerdowskiej MZ-cie.
– Powiedziałem tylko… – urwał myśl i zdecydowanym głosem dodał: – Mówcie, co wiecie!
– Że to nie jest w pełni lojalny towarzysz.
– Skąd te przypuszczenia?
– Działa na własną rękę, nie konsultując z nikim swoich posunięć.
Wiesław nie zareagował, choć bolały go słowa dotyczące wychowanka, którego sam uczył konspiracji. Kontrola była jedną z naczelnych zasad. Trudno i darmo, nie będzie dla nikogo robił wyjątków. Widocznie nastał czas weryfikacji towarzysza Górskiego. Musiał tylko wybrać właściwy moment.
Podziękował oficerowi za rozmowę. Zaczekał, aż zamkną się drzwi, i ciężko siadł za biurkiem. Nie miał złudzeń. Wiedział, że w partyjnym aparacie kryją się podłe kanalie, które tylko czekają, by powinęła mu się noga.
Przypomniał sobie upokorzenie, jakie przeżył jedenastego marca na wiecu w Sali Kongresowej. Przemawiał krótko, bo niecałe dwie godziny. Walił z mównicy prawdę o odpowiedzialności za socjalistyczną ojczyznę, o narodowej afirmacji, ale podburzeni przez Jerzego Łukaszewicza towarzysze z Komitetu Dzielnicowego PZPR na Woli zaczęli po chamsku skandować: „Gierek, Gierek!”. Niewyobrażalna potwarz. I to kto? Ulizany Łukaszewicz, który pił jeszcze mleko matki, kiedy on odsiadywał wyroki za sanacji. Rozpolitykowany gówniarz nie zdawał sobie nawet sprawy, że właśnie teraz syjoniści i neohitlerowcy bratają się, korzystając z zamieszania w kraju. Idą rączka w rączkę z rewizjonistycznymi naukowcami, kosmopolitami i tymi ze Związku Literatów Polskich, którzy rzucają na partyjne władze wyrafinowane kalumnie.
Ten obłędny marsz donikąd musiał przerwać natychmiast, żeby nie zatrzymali go nerwowi radzieccy towarzysze grożący Pepikom interwencją. Socjalizm z ludzką twarzą? Leonid Breżniew już kilka razy tłumaczył Alexandrowi Dubčekowi, jak wygląda taka twarz. Jeśli tego dotąd nie zrozumiał, będą musieli mu wyjaśnić inaczej.
– Dubček, cholerny głupczek i dupczek – rzucił pod nosem.
Czekało go jeszcze tego dnia długie posiedzenie Biura Politycznego. Żeby się do niego przygotować, wyjął z biurka szkic przemówienia i zaczął podkreślać kopiowym ołówkiem najważniejsze tezy.
Machinalnie sięgnął do kieszeni po paczkę giewontów. Przełamał starannie ostatniego papierosa i wsadził połówkę do szklanej lufki, a potem zmiótł dłonią tytoniowe wiórki z blatu i wrzucił je do pudełka z rudą śnieżynką. Wyćwiczonym ruchem przypalił i zaciągnął się zachłannie dymem.