Strona główna » Obyczajowe i romanse » Lord Mord

Lord Mord

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-64887-33-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Lord Mord

Praga końca XIX wieku. Napięcia między złaknionymi niepodległości Czechami a niemieckojęzyczną ludnością stają się trudne do wytrzymania. Modernizacja żydowskiej dzielnicy, Josefova, przyczynia się do zniszczenia średniowiecznej zabudowy Pragi. W tym zamęcie przemierza miasto Lord Mord – uzależniony od absyntu i narkotyków gruźlik, wyrzutek z kompletnym bzikiem na punkcie starych budynków. Postanawia kupić dom na Josefovie i rzucić wyzwanie biurokratom z urzędu miasta. Tymczasem nocami nawiedza Pragę mityczny potwór, Kleinfleisch. Czy to on morduje prostytutki? Pewnej nocy znika także kochanka Lorda, a on sam zostaje wessany w wir wydarzeń. Oszałamiająca mieszanka tajemnicy, krwawej historii i grozy gotyckiej powieści.

Polecane książki

Nie sposób usunąć ich z ludzkiego świata. Monstra, potwory, dziwolągi... Zawsze gdzieś w końcu je dojrzymy – co więcej, będziemy ich szukać, gdyż ich natura intryguje nas i pociąga. Wystawimy je na pokaz, tłumacząc, że to potrzebne, gdyż odstępstwo wskazuje regułę, bo nieforemność uczy, czym jest fo...
Możliwości makr są praktycznie nieograniczone, a umiejętność programowania w VBA umożliwia nie tylko wyposażenie Excela w nowe funkcje, ale także pozwala na zautomatyzowanie najróżniejszych, czasochłonnych czynności. Książka pokazuje kilkanaście sprytnych makr, które posłużą do szybkiego wypełniania...
Wyspy szczęśliwe to miejsca, ludzie i ich historie. Książka opisuje życie w prosty sposób, bez koloryzacji i upiększeń. Główna bohaterka tej guasi-autobiograficznej powieści oprowadza nas po Europie, Afryce i Azji, poznajemy bliżej kulturę islamu, ale i realia życia w Polsce. To oczyma autorki pa...
Tematycznie ułożone sprawdziany z matematyki dla klasy szóstej opracowane przez doświadczoną nauczycielkę. Zadania zawarte w tej książce są zgodne z nową podstawą programową Ministerstwa Edukacji Narodowej; nadają się do samodzielnej pracy dziecka; ułatwiają powtórzenie wiadomości przed pracą klasow...
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition. Inne tytuły polskich przekładów to: Sprawa kartonowego pudełka i Obcięte uszy. W upalny letni dzień (doktor Watson opisuje, że Baker Street przypominała piekarnik) panna Susan Cushing otrzymuje paczk...
Charlotte i Jocelyn to siostry i zupełne przeciwieństwa. Charlotte – ostrożna i odpowiedzialna, nie ma ochoty na przygody, zwłaszcza po bolesnym rozstaniu z narzeczonym. Jocelyn – szalona i pełna pomysłów, zawsze gotowa na ryzykowne eskapady. Ale nigdy nie przepadłaby bez słowa, tak jak teraz...Czy ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Miloš Urban

Tytuł oryginału czeskiego:Lord Mord

Redakcja: Krzysztof Cieślik, Marta Mizuro

Korekta: Agnieszka Radtke, Damian Piechaczek

Konsultacja merytoryczna: Marek Jeziorski

Projekt okładki: Magdalena Kocińska | O!Studio, o-studio-dtp.com

Projekt układu typograficznego: Wioletta Kowalska | Violet Design, violetdesign.pl

Copyright © by Miloš Urban, 2008

Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Kępka-Falska, 2014

Copyright © for the Polish edition by Książkowe Klimaty

Tłumaczenie niniejszej publikacji zostało dofinansowane przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej

ISBN: 978-83-64887-33-8

Bohaterowie tej opowieści są wymyśleni.Również tutejsza Praga jest wymyślona.Nawet i historia jest wymyślona

Bo, Panie, pośród wielkich miastsą zatracone i rozwiązłe;największe jest jak krzyk w pożodze –pociecha żadna nie pomoże,upływa jego marny czas.

R.M. Rilkeprzeł. A. Lam.

Prolog I

Nowe zjawiska i nowe burze wciąż niepokoją królewskie miasto Pragę.

Jej dobra sława odeszła już niemal w niepamięć, tak więc Praga jawi się dziś jako jedno z najbardziej zacofanych, najuboższych w inteligencję miast.

Ba, nawet gorzej, Praga, dając zły przykład, staje się nieomal jakąś zarazą, cuchnącym gniazdem wszelkiego bezguścia i zuchwałego barbarzyństwa, jej epidemiczny smród zaś zaczyna opanowywać najpiękniejsze stare miasta królestwa.

Nawet cudzoziemcy nie kryją już swego zdania, a ludzie miłujący nasz naród i mający dla niego zrozumienie wyjeżdżają z niegdyś tak ukochanego miasta zapewne na zawsze, głosząc, że na to samobójcze dzieło bez bólu patrzeć nie mogą i nie będą. „Na litość boską, co się u was dzieje? Kto to sprawił? To pewnie znowu ci wasi Niemcy!”. Ze wstydu i wkonwulsjach skręca się pióro, kiedy poza granicami ma wyjaśniać: nie Niemcy, ale nasi właśni ludzie, wróg ze wszystkich wrogów najgorszy! Ponieważ – akurat tego Niemcom nie można odmówić – dopóki stali na czele naszej gminy, nikt nie dopuszczał się takiego okrucieństwa. A Praga, ta sławna, ta królewska, ta zabytkowa, o stu wieżach, Praga złota, „gdzie nie ma kamienia, który by nie został uświęcony krwią naszych przodków” – ale też nie ma kamienia, na który by się rada miejska nie ośmieliła podnieść swej asenizacyjnej siekiery – ta Praga wciąż jeszcze nie jest świadoma swego barbarzyńskiego dzieła, ciągle pustoszy i dopuszcza się wandalizmu, i nie ma tygodnia, a nawet dnia, żeby człowiek nie brał gazety do rąk ze strachem, czy nie przeczyta w niej znowu, że jakiś „geniusz” za zgodą całej rady przedstawił nowy projekt i grozi, iż podłoży ładunek wybuchowy również w tych miejscach, które po tylu burzach i protestach uważano za nietykalne: wieża mostowa, cmentarz żydowski, synagoga, przebicie szerokiej ulicy z Rynku Staromiejskiego nad Wełtawę, zburzenie domów po północnej stronie Rynku Staromiejskiego, przebicie tunelu w skale wyszehradzkiej!

Vilém Mrštík, Bestia triumphans(1897, fragment zmieniony)

Prolog II

Obudziło mnie walenie w drzwi mieszkania. Rozejrzałem się po pokoju, byłem u siebie, na szczęście, a jasny dzień udzielił mi drugiego błogosławieństwa. Chwała Bogu. Zawołałem: „Proszę”, i nie poznałem swojego głosu. Odkaszlnąłem. Wstrząsnął mną kaszel i jakimś cudem go powstrzymałem, z rana człowieka zaskakuje, w ciągu dnia męczy, a wieczorem zmusza do przewartościowania wszystkiego. Powietrze było stęchłe, ale wpuszczenie świeżego przez okno mogło być jeszcze gorsze, oskrzela to delikatny organ. Do mieszkania ktoś wszedł, sądząc po krokach – dozorca. Zapukał i otworzył drzwi sypialni, wcześniej nie zajrzał do środka. W razie gdybym miał gościa. Nie miałem. A więc wszedł. Przeprosił za zuchwałość, ale przecież nie było zamknięte… Zapytałem, czego chce. Potrząsnął głową, spuścił wzrok, skulił ramiona. Aha, ktoś przyszedł, pewnie stoi na zewnątrz. Skinąłem, żeby go wpuścił. Wyszedł niepostrzeżenie, ale wcześniej żwawo podał mi szklankę wody. Bystry człowiek, szkoda, że znikł. Ponieważ wszedł ktoś inny. Dwie czarne zjawy, bez głów i bez oczu, bez widzialnych ciał. Wpłynęły do pokoju, jedna od drugiej nie do odróżnienia, i stanęły przy łóżku. Dozorca zamknął za sobą, a ja zostałem sam z tymi straszydłami.

Najpierw przyszło mi do głowy, że to czyjeś czarne dusze. Były w żałobie, obie z czarną woalką na twarzy. Jedna miała na głowie wielki, czarny kapelusz, druga – trochę mniejszy. Ta pierwsza niosła bukiet czarnych róż, w rzeczywistości były ciemnoczerwone, druga zaś – bukiet jasnoczerwony, przewiązany czarną wstążką. Bolała mnie głowa, przełyk chłodziła mi zimna woda, oskrzelami wstrząsał powstrzymywany kaszel, a myśli opanowała ciekawość, jak niezwykła może być śmierć. Tylko nie wiedziałem, czyja to śmierć.

Kapelusz poruszył się, głowa pod nim się kręciła i zobaczyłem pasmo jasnych włosów. Woalka za-falowała, przeszło przez nią westchnienie, ale bez głosu. Ręka w czarnej rękawiczce wskazała na krzesło obok łóżka. Na siedzeniu leżał wysoki cylinder, na oparciu wisiały wyprasowane spodnie z lamówkami. Dozorca przyniósł je wczoraj, a mi w nocy udało się nawet ich nie dotknąć. Touché. Jedna z kobiet odłożyła bukiet na pierzynę, doszła do bieliźniarki, otworzyła szufladę, wybrała którąś z białych koszul, parę białych kalesonów, długie czarne skarpety oraz podwiązki do nich i położyła mi to na łóżko. Potem przypomniałem sobie, po co to wszystko. I że śmierć już była – przed wszystkimi innymi. A to jej następstwo.

Poprosiłem kobiety, żeby się odwróciły, i zrobiły to bez słowa. Wysikałem się do nocnika. Włożyłem bieliznę i spodnie, zamrugałem oczami przed lustrem, opłukałem się w porcelanowej umywalce, proszkiem umyłem zęby, przejechałem ręką po twarzy – ujdzie – i spryskałem się perfumami z flakonu. Z szafy przyniosły mi kamizelę i frak, ta w mniejszym kapeluszu je zapięła, ale przypomniałem jej, że frak zostawia się niezapięty. Uczesałem przedziałek i przygładziłem wąsy przed lustrem, wsunąłem do kieszeni chusteczkę do nosa, wsadziłem do prawego oczodołu złotą oprawkę monokla, a na głowę wcisnąłem wypucowany cylinder. Rozejrzałem się za swoim zegarkiem, nie było go jednak w żadnej z kieszeni.

– Na śniadanie chyba nie zdążymy – powiedziałem pro forma, żeby przełamać ciszę.

– Wiedziałam, że zaśpisz – stwierdziła jedna.

– Że zaśpisz specjalnie – dodała druga – żebyś nie musiał tam iść.

Potem z obu stron chwyciły mnie za przedramiona. Wyprowadziły mnie z mieszkania przed dom. Byłem im wdzięczny, że przez całą drogę do kaplicy cmentarnej miały woalki na twarzach i że nikt nie widzi, z kim przechadzam się po Starym Mieście. Niektórzy mogliby rozpoznać moje towarzyszki.

Obrzęd trwał krótko. Ksiądz dobrze wiedział, jaki nieboszczyk idzie dziś pod ziemię i kto przyszedł go pożegnać. A był to dobry ksiądz, wszystkich mierzył jedną miarą.

Dziewczyny, które się sprzedawały w Židach, były różnego wyznania. Rosina Weinerová, o ile mogłem sobie przypomnieć, nigdy nie mówiła ani o Bo-gu, ani o Miłosierdziu, ani o Opatrzności. Cieszy-łem się, że mogliśmy ją pochować na cmentarzu, nie za nim. Skromny grób pod murem. Oderwałem jeden pąk z czarnego i jeden z czerwonego bukietu i oba rzuciłem w dół, na trumnę.

Stypy nie było, do domu każdy wracał sam. Praga huczała, po ulicy biegały dzieci, goniły za jakąś zabawką. Nie można było rozpoznać, co to właściwie jest, wszystko działo się zbyt szybko.

Zaszedłem do kawiarni Karpelesa, wisiał tam na ścianie taki zegar jak na dworcu. Do dwunastej czytałem czeskie i niemieckie gazety, pijąc jedną kawę za drugą. Po południu Karpeles przyniósł mi kanapkę z sałatką włoską i praską szynką, którą nazywał „wiedeńską”, a do niej wielki dzbanek piwa z szynku obok.

Poprosiłem go jeszcze o gorzałkę. Skoro już obchodzę tę żałobę. Postawił ją przede mną pod warunkiem, że nie będzie musiał ze mną pić.

I

BESTIA TRIUMPHANS; DWIE DZIEWCZYNY

Stałem między drzewami na błoniach na Letnej – przedwieczorny spacer nad Pragą. Było jeszcze dość jasno i nie znajdowałem się tam sam. Kilka kroków ode mnie rozłożył swoje rzeczy fotograf, postawił niski trójnogi statyw, na nim umocował drewnianą skrzynkę, coś przy niej majsterkował, coś do niej przykręcał, wyglądało to jak korba od katarynki. Potem coś powiedział, nie do mnie, tylko do siebie samego. Zerknął na zegarek kieszonkowy, nachylił się do aparatu i zaczął kręcić korbą. Włożyłem monokl do oka i tak jak on spojrzałem nad krawędzią.

Rzeka była spokojna, z prądem płynęły cztery szerokie tratwy, a zdrugiej strony, kierując się ku mostowi Rudolfa, mijał je długi, niski, pomalowany na pstrokato parowiec z czerwonym dziobem, brązowym śródokręciem i wypłowiałą różową rufą. Łódki rybackie dzieliły powierzchnię wody z kaczkami, mewami i łabędziami, sieci i wędki pozarzucanebyły we wszystkich kierunkach, z przygarbionymi rybakami pykającymi fajki i jednym wyprostowanym młodzieńcem w ciemnej czapce, który sikał do Wełtawy i nic sobie nie robił z przewożących pasażerów i ładunek promów, które krążyły bez przerwy od brzegu do brzegu, ponieważ do filarów wież i lin mostu Franciszka Józefa jest zewsząd daleko.

Po tej stronie rzeki zboczem piął się w górę do zamku wagon napędzanej wodą kolejki linowej, podczas gdy drugi zjeżdżał w dół, a ponieważ ze swojego miejsca nie widziałem szosy pod wzgórzem, wydawało się, że kolejka lada chwila zatrzyma się na rzece i niezauważalnie wmiesza między parowce.

Spojrzałem w prawo. Do mostu Rudolfa z miejsca, w którym się znajdowałem, było jeszcze dalej niż do wielkiego mostu, budowę nowego dopiero planowano i nie były to wizje ograniczone, architekci chcieli wedrzeć się w Żydowskie Miasto niczym strzała z łuku, ale – jak mieliśmy się wszyscy przekonać – nie będzie to strzała Amora. Zwykła przeprawa już nie wystarcza metropolii. Pychówki kursują od brzegu do brzegu jak wahadło nakręconego zegara i nie zatrzymują się z zapalonymi lampami, dopóki na praskich wieżach nie wybije północ.

Zerknąłem na Lagunę i młyny za nią po prawej, potem obejrzałem cały Josefov, wschodnie i – kawałek dalej – zachodnie Židy, wieżę ratusza, spadzisty dach synagogi Staronowej i łagodny szczyt synagogi Wysokiej, i patrzyłem jeszcze dalej, aż za granicę getta, gdzie gromada żydowskich domków tłoczyła się wokół kościoła Świętego Ducha jak kury wokół koguta, z przyjemnością przebiegałem wzrokiem po spiczastych strzechach budynków i olbrzymich dachach składów węgla, magazynów ziemniaków i innych ruder, sprawiały mi radość daszki manufaktur i szop, podobnie jak tysiące kominów, niektóre z nich były grube niczym podniesiona armata wojskowa, inne były „koszerne”, z deklem lub żydowskim kapeluszem na górze, kolejne zwęża-ły się ku górze i odchylały z wiatrem, sterczały z dachów lub prosto z podmurówek, opierały się o domy, jakby ledwie zipały, a poodłupywane ściany cegielni, stolarni, garbarni i browarów podtrzymywały je już od wielu lat. Za kominami, jak na płótnie malarskim w prześwitach, strzelały w górę dachy i wieże kościołów Starego Miasta, a jeszcze dalej można było się domyślać nowomiejskiego labiryntu z dopiero co wybudowanymi kanciastymi olbrzymami, czynszowymi kamienicami samotnie stojącymi na pochyłych łąkach, polach i terenach winnic, czekającymi na to, aż do ich szpaleru przylepią kolejny mieszkalny pałac czasów nowożytnych.

Zza stada mew oglądałem przeciwległy brzeg. Ten bliższy obraz był zupełnie jasny, mgła tym razem ominęła Pragę. Z komina parowca skośnie w górę wznosiły się kłęby białego dymu, wijąc się wysoko i daleko, aż gdzieś ponad karlińskie łąki i poligon wojskowy pod Invalidovną. Nad Poříčim wisiała jednak pomarańczowobrązowa chmura, była nisko i zaburzała niezmącony widok na dzielnicę Pertrską. Tuż pod chmurą stały naprzeciw siebie dwie patentowane mechaniczne koparki, dokładnie te, które niedawno przy łomocie muzyki na instrumenty dęte zaprezentowano na krajowej wystawie jubile-uszowej jako boże błogosławieństwo dla austro–węgierskiego mocarstwa, dla jego przemysłowej, kierującej się rozumem i zdrowym sceptycyzmem północy. Wtedy nie umiałem sobie wyobrazić, co te dwa monstra potrafią. Były do siebie podobne, ale tak jak dalecy krewni. Jedna maszyna burzyła stare domy, druga wykopywała fundamenty pod nowe. Potrafiły pracować niewiarygodnie czysto i szybko. Budowlane wynalazki były popularne i wszędzie ich pożądano, podróżowały na specjalnych wagonach kolejowych po ospałym czeskim kraju i wkrótce zmieniły go w tętniące życiem mrowisko. Potem wróciły do Pragi, odkupił je związek firm przeprowadzających asenizację. A Praga chętnie dawała się obgryzać tym dwóm żelaznym bestiom, pozwoliła im nawet przeniknąć do swojego starego, żywego serca i cieszyła się, że dostanie organ nowy, że tylko dzięki temu może przeżyć i pozostać w Europie XX wieku.

Niewielu z nas patrzyło na to inaczej i dostrzegało inne rzeczy – że Żydowskie Miasto nigdy dotąd tak nie cierpiało i nigdy nie przyjmowało swojej zagłady z takim spokojem i pokorą, całkiem z nią pogodzone i akceptujące wizje, które odmalowywali przed nim radni i przedsiębiorcy.

Zauważyłem, że mężczyzna obok mnie ciągle kręci korbą, ale swojej skrzynki nie zwraca już w kierunku miasta, lecz w moim.

Uchyliłem kapelusza, ukłoniłem się i wwyniku nagłego skłonu dostałem ataku kaszlu.

Nie da się z góry określić, kiedy przyjdzie taki atak. Ten był męczący i zdradliwy, dusiłem się. Krztusiłem się śluzem, po czym przełykałem ślinę i próbowałem powstrzymać wymioty. Praski pył potrafi boleśnie wedrzeć się do wnętrzności przewodu pokarmowego i układu oddechowego. Chusteczkę trzymałem jak zwykle w ręku i zaraz potem przy ustach, następnie starannie ją obejrzałem, jak mi radził doktor. Na białej satynie tylko wilgotna szarość, kawałki flegmy, w zasadzie dla nikogo niewidoczne, a mimo to my, którzy kaszlemy urywanie i krwawo, musimy je widzieć.

Na szczęście ani śladu czerwonego. Zmoczyłem chusteczkę, wsunąłem z powrotem monokl do prawego oka i odwróciłem się, by odejść. Uniosłem kapelusz przed damą w złoto-niebieskiej sukni, z talią osy i kloszową spódnicą w stylu hiszpańskim, ale nie była to dama, wszystko sztuczne, co widziałem już na pierwszy rzut oka: ten zmysłowy podwójny podbródek i spojrzenie przez rzęsy, te ciężkie nogi w śmiesznie małych pantofelkach pod skrajem spódnicy, ta ukryta turniura, kilkakrotnie powiększająca jej pupę. Zatrzymała się, może mnie trochę znała, i rzuciła moje imię towarzyszce, z którą szła pod rękę, jej znajoma była ciemniejsza i przede wszystkim młodsza, szczupła, wręcz koścista, trochę jak chłopak, gdyby nie ta spódnica, z zabawnym kapelusikiem w kształcie pagody na uniesionej głowie, ale nie miałem kiedy z nimi porozmawiać, a cóż dopiero się zadać. Letná mnie dusiła, w oskrzelach łoskotało jak w starym kotle, a przez łojowate powietrze nie mogłem myśleć. Skinąłem po raz drugi i pospieszyłem przez park do drogi, aby zatrzymać dorożkę, uważałem, żeby mnie nie uderzył w nos koński smród, i szybko wróciłem do tej części miasta, w której mi było dobrze – tylko kilka kroków od miejsc, gdzie z buchaniem pary, smrodem oleju i entuzjazmem Verne’apracowały wielkie, czarne maszy-ny burzące, którymi kierowali słabi, malusieńcy mężczyźni.

Uciekłem z Letnej jak wieśniak wystraszony przez wielkie miasto, mimo że urodziłem się w Pradze i już od dawna nie mogłem sobie wyobrazić życia gdzie indziej. Do wsi nigdy się nie przywiązałem, miło było pojechać tam w piękną pogodę, ledwie jednak mijała sobota i już mnie ciągnęło z powrotem do miasta. Mamie to się nie podobało, według niej szlachcic należy do ziemi, którą jego przodkom nadał król, ojcu też miasto było trochę obce, mimo że uważał swoją błękitną krew raczej za brzemię, w najlepszym razie za coś zbędnego, czasem nawet za anachronizm. Ale pozwolił mi samemu zdecydować, gdzie chcę mieszkać i żyć. W rezultacie unikałem rodziców.

Dorożkarz chciał wiedzieć, gdzie zamierzam wysiąść, a ja krzyknąłem: „Friedmann!”. Zakryłem usta i nos chusteczką i słuchałem turkotu kół po starym bruku. Zaczęły się palić latarnie i to jaśniejszym światłem niż gazowe, które teraz radni wprowadzają w peryferyjnych częściach miasta, usuwając z nich przedpotopowe olejowe lampy; to światło jest natomiast nowoczesne, elektryczne, ostre i białe, o wiele lepiej oświetla brud starych ulic i nowych chodników: tych psich i kurzych gówien, gołębich i szczurzych ścierw oraz rozmaitych obrzydliwych ludzkich śmieci – jakże jasno to wszystko teraz widać.

Sięgnąłem do kieszeni po zegarek i przypomniałem sobie, że nie mam go już drugi dzień, może gdzieś go zapodziałem albo nawet zgubiłem. Albo w ten absyntowy wieczór przed pogrzebem ktoś mi go ukradł.

Wjechaliśmy przez bramę do Żydowskiego Miasta, pierwszym wjazdem od rzeki, prosto do najnędzniejszego zakątka starej Pragi, gdzie półmrok panował także w ciągu dnia, ale przez cały czas płonęły za oknami czerwone światła lamp naftowych. Niektóre z domów wciąż jeszcze opinały łańcuchy pamiętające czasy, kiedy Żydzi mogli wychodzić ze swego miasta tylko w określonych godzinach. Ale dawnych mieszkańców jest tu coraz mniej. Już kilkadziesiąt lat temu praskim Żydom pozwolono wyprowadzić się z getta, a do ich pustych domków wprowadziła się gojowska hołota ze wszystkich zakątków czeskich ziem. Przybywali nie tylko mężczyźni, ale i kobiety, te najbiedniejsze zaś, jeśli nie chciały umrzeć z głodu, stwierdzały, że nawet najbrzydsza może się sprzedać za kilka niezbędnych halerzy. Na praskim targu ciała sprzedawały pomarszczone staruszki, kościste matrony i wychudzone wielkookie dzieci, zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Praga wzdychała, jęczała i narzekała, zawodzenie parzących się ssaków rozlegało się z uliczek i podwórek Żydowskiego Miasta, a ratusz zatykał sobie uszy.

Zatrzymaliśmy się przed zielono-białym szyldem z napisem po czesku i niemiecku „Zajazd Friedmann – Wasza przyjemność i zadowolenie”, nakreślonym niezbyt schludnym pismem. Ulica śmierdziała. Za oknami na piętrze się nie świeciło, na parterze, za wielkim witrażem składającym się z nieprzezroczystych szkiełek zalanych ołowiem, jarzyło się różnobarwne światło. Podróżny łatwo mógł się pomylić i poprosić o obfitą kolację. Dostałby ją, ale razem z nią coś więcej.

Rzuciłem stangretowi pieniądze i wszedłem do lokalu. Zaraz w przedsionku zginał się wpół stary posługacz Belisar i długimi rękami sięgał po mój kapelusz oraz płaszcz, pan hrabia tu i pan hrabia tam, co sprowadza do nas Ekscelencję, niestety nie mamy żadnego nowego towaru, ale z lokalu zawołał go znajomy głos i jego właścicielka nieśmiało wyszła mi naprzeciw. Była wciąż piękna, z miłym uśmiechem na okrągłej, właściwie raczej tłustej twarzy i krzykliwie rozjaśnionymi włosami. Wyglądała prawie na czterdziestkę, miała dziesięć lat mniej i nazywała się Otka, Otka Meyrinková. Kiedyś uczyłem ją mówić wykwintnie, a ona mnie wulgarnie.

Podszedłem, żeby ją uściskać, ale cofnęła się, jakbym chciał ją uderzyć. Wstrząsnął mną kaszel, a ona odskoczyła jak od trędowatego, już bez śladu uśmiechu. Zatrzymała się przy nas maman Friedmannka,miała nową, ułożoną do góry fryzurę z ondulacją i usiłowała dygnąć, nogi ugięły jej się z łatwością, wyprostować się na powrót było jednak trudniej, w kąciku ust zadrgał ból. Pocałowałem ją w rękę, ale nie puściłem jej od razu, chwyciłem lewą dłoń Otki i skrzyżowałem obydwie, co wytrąciło kobiety z równowagi, potem pocałowałem też w rękę Otkę, język jest czasem zabawnym narzędziem, a ja swoim wypolerowałem maman jej ogromny biskupi pierścień, Otce zaś wsunąłem czubek między gruby palecśrodkowy a wskazujący, oczywiście były alabastrowe, pachnące mydłem i wodą kolońską, ona tutaj nie musi zmywać naczyń. Perfumy znów dały komendę do kaszlu.

– A co to, hrabia jest przeziębiony, więc dlaczego nie leży w łóżku, w swoim? – Mamanwyrwała rękę z mojego uścisku, machnęła kościanym wachlarzem i postawiła go przed twarzą jak tarczę, ale ja już uspokoiłem oskrzela i zauważyłem zgarbione plecy posługacza, niósł nam fałszywego szampana na srebrnej tacy, którą ku mojemu zdumieniu trzymał wysoko nad głową. Zręcznie otworzył butelkę i nalewał gazowany sok zmieszany z owocowym moszczem i spirytusem.

– To przez to powietrze, poza tym jestem zdrowy jak wieśniak. – Obdarzyłem maman śnieżnobiałym uśmiechem, więc opuściła wachlarz. Przepiliśmy do siebie.

– Zostaw pana hrabiego – zwróciła się maman do Otki – na górę i tak nie pójdziecie, i nie zapomnij mu dopisać, co wypije. – Pokazała żółtą szczękę z jedną dziurą na dole po prawej i odwróciła się, by odejść, ale potem jeszcze się obejrzała. – Tobie oczywiście jeden kieliszek wystarczy, Otka, po bąbelkach mielesz ozorem. – Następnie z uniesioną spódnicą, kołysząc się, przeszła do buduaru obok, nazywali go chyba „zielony”. Właśnie pojawili się tam dwaj mężczyźni prowadzeni przez Belisara.

Kiedy patrzyłem za tym towarzystwem, Otka opróżniła mój kieliszek. Uśmiechnęła się dziewczęcymi ustami, które w świetle lamp naftowych nie wyglądały na często używane w taki sposób, jak u Friedmanna, a jej dołeczki na policzkach były tak samo urocze jak niegdyś. Usiedliśmy na niebieskich, obciągniętych atłasem fotelach, na gzymsie nad nami tykał alabastrowy zegar z nagimi nimfami. Mimo że chodził, pokazywał wciąż wpół do jedenastej, godzinę, kiedy jeszcze nie trzeba do domu i żony. Dolałem wina musującego. Bąbelki znakomicie przepłukały mi też głowę, kaszel nagle zniknął i chciałem o wszystkim zapomnieć.

Otka nie miała takiego zamiaru.

– Już się nie złościsz, Adi? Za ten pogrzeb?

– Dlaczego bym miał?

– Bo przyszłyśmy po ciebie z Zuzaną. Myślałyśmy, że powinieneś pójść. Nie chcę przez to powiedzieć, Boże broń, że to ty miałeś ją na sumieniu. Tylko tyle, że powinieneś pójść.

– Nie darowałbym sobie, gdybym nie poszedł. Oszczędziłyście mi wyrzutów sumienia. Dzięki.

– Szkoda, że nie miałeś ich wcześniej.

– Ale trochę mnie wystraszyłyście. Te czarne suknie, woalki. Jak zza grobu…

– Były z teatru, wypożyczone. Zuzana ma klientkę, dla której szyje kostiumy.

– Zuzana teraz prowadza się z kobietami?

– Czy nie są delikatniejsze niż oficerowie?

– Hm. A ty? Też bierzesz do pokoju damy?

– Ja nie. Przynajmniej na razie. Choć może do tego dojdzie.

– Nagle przyszła mi do głowy taka niezręczna sytuacja, Otko, że tutaj albo u Goldschmidta, Dezorta czy Zlatnicy jakiś czcigodny mieszczanin spotkałby swoją żonę. Że przez niedopatrzenie wymieniliby się u tej samej dziewczyny, rozumiesz? „Na litość boską, kochanie, co tutaj robisz?”.

Zaśmiałem się, a ona zrobiła kwaśną minę.

– Wiesz, Adi, zawsze byłeś wytwornym panem, którego darzyłam szacunkiem, ale on mnie zawsze dobijał jakąś obrzydliwością.

– Wybacz. Ale ja już naprawdę się poprawiłem, wierzysz mi?

– Nie.

– Wyglądasz na zmartwioną.

– Dziękuję ci, to najlepsze, co możesz powiedzieć kobiecie. Ale patrz – już nie jestem smutna.

Znów ten stary uśmiech. Stary…

– Będą nas burzyć, Adi.

– Można się było tego spodziewać. Kiedy ma się to stać?

– Nie wiem. Nikt tego nie wie dużo wcześniej. Do Dezorta przyszedł taki karzeł, taki kurdupel to był, a za nim stał łysielec jak dąb, trzy razy wyższy od tego małego. Przynieśli pismo, że do końca miesiąca Dezort musi zniknąć. Nalepili je na drzwi i dali do zrozumienia, że tego papieru za żadną cenę nie można zdjąć.

– I co teraz?

– Dziewczyny pakują manatki. Na nas też przyjdzie kolej. Podobno ten mały już tutaj był. Ale na drzwiach nic nie wisi, więc nie wiem.

– Dokąd pójdziecie? Mamanwas nigdzie nie przeprowadzi, prawda? Stara wyga…

– Mówi się o Žižkovie, o Karlínie, o tych nowych dzielnicach. Ale tam miejscowi pewnie nas nie zechcą. Wygląda więc raczej na to, że będą to same peryferia miasta albo wieś za Pragą, Záběhlice, nie daj Boże, Bohnice, wszędzie będzie strasznie daleko. Ci wieśniacy nas tam spalą, Adi, kiedy się zorientują, kim jesteśmy.

– Nie będzie tak źle. Ty zawsze sobie poradzisz. Możesz gdzieś prać albo sprzątać.

– To ma mnie ocalić? Chciałam taką pracę u ciebie…

– Wiesz dobrze, że obiecałem ją Gicie. Zrozum mnie, Otko, nie mogłem jej odmówić, a obu was nie utrzymam.

– Dlaczego właśnie ona może u ciebie służyć, a ja nie? Miałeś mnie na długo przed nią. Jestem gorsza?

Starsza. Ale tego jej nie powiedziałem.

– Rosinę Weinerovą i Lojzę Svátkovą też miałem przed nią. No i? Ale już z tym kończę.

– Powinieneś. – Zaśmiała się. Usta miała teraz brzydkie, język umazany jakimś fioletowym środkiem dezynfekującym. – Miałeś nas wszystkie tylko dla siebie, opłacałeś nas, a kiedy ci się znudziłyśmy, sprzedałeś jak używany, ale dobrze utrzymany towar.

– Nie krzycz tak. Ktoś cię usłyszy.

– Nalej mi jeszcze.

– Tylko jak obiecasz, że będziesz cicho.

– I tak będę. Dziewczyny cię lubiły, przede wszy-stkim Rosina.

– Też ją lubiłem.

– Obiecywałeś, że masz dla niej przytulny pokoik i że będzie w nim czekać tylko na ciebie.

– No i co?

– To miała być jakaś wygrana na loterii? Ten gabinet był u Goldschmidta, w żadnej eleganckiej staromiejskiej cukierni. A mnie przeprowadziłeś tam po niej – kiedy przestała cię interesować.

– Zawiodła mnie. Mieliśmy umowę, tak samo jak później z tobą. Ja swoich umów dotrzymuję.

Szybko wychyliła kieliszek, jakby to była woda, i uderzyła nim w blat. Do sali zajrzała maman, popatrzyłem na nią i machnąłem ręką, więc naondulowana głowa znów zniknęła.

– A Lojzę potem upchnąłem u Dezorta. Nie możesz powiedzieć, że nie zadbałem o swoje dziewczyny. Może musiałyście iść na ulicę?

– Lojza tam teraz i tak jest, chociaż Bóg wie gdzie dokładnie. Dezorta lada chwila zburzą.

– Co ja mam z tym wspólnego? To mnie nie interesuje.

– Nie interesowało cię nawet wtedy, kiedy Rosina wykitowała. Tylko że wcześniej stary Goldschmidt ją wygnał. Po co komu chora dziewczyna, prawda? Cały Josefov tylko dla niej, ale żadnego stałego adresu.

– Na co umarła?

– Na morderstwo, a na co innego? Znaleźli ją w drewnianej szopie kawałek stąd, tam gdzie budują to wysokie nabrzeże. Zamek nie był wyłamany. Leżała na jakiejś półce, jedna ręka na brzuchu, druga na ziemi, pod nią kałuża krwi. Nie miała majtek, podobno od razu było oczywiste, że rozkładała tam przed kimś nogi. A on się jej odwdzięczył. Miała dziwnie skręconą głowę, bardzo na bok, i czarną, krwawą pręgę na szyi. Ktoś jej tę szyję odkrajał, Adi, ale głowy uciąć nie potrafił. Albo nie zdążył.

– Straszne. Skąd to wszystko wiesz?

– A kto tu przychodzi?

– Masz na myśli żandarmów?

– Sam widzisz. Słuchaj, nie mógłbyś udawać trochę smutniejszego, Adi?

– Zapłaciłem za pogrzeb.

– Wiem, ale za współczucie nie da się zapłacić, nie?

Obrzydła mi.

– Od początku wiedziałaś, Otko, że nie jestem samarytaninem, że chcę was tylko dla siebie i tylko na jakiś czas, potem finisz. Ale nie przyszedłem się kłócić.

– Dobrze, zostawmy to. Ale dlaczego Gita dostaje więcej niż my? Dlaczego ona, a nie któraś z nas?

– Nie ma więcej. Poza tym z niej nie potrafię zrobić…

– Kolejnej dziwki?

– Po prostu pozwolić jej odejść. Nie chcę już nikogo skrzywdzić.

– Sumienie się odezwało?

– Powiedzmy, że to było coś malutkiego i niewidzialnego.

Nie wyjaśniałem jej, że dzień po dniu kaszel niszczy mi płuca.

– Chyba nie myślisz o niej poważnie?

– Czy myślę o niej poważnie jako o służącej? Owszem.

– Słuchaj, Adi, weź mnie. Proszę cię, weź mnie.

– Na litość boską, Otko, a jeśli ktoś by cię u mnie zobaczył? Sama mówiłaś, że przychodzi tutaj cała Praga.

– I prowincja. Na przykład był u mnie też twój tatuś, tyle że nie odróżniłam ptaszka hrabiego od innych.

– To mnie ma urazić? Jadę do domu.

– To po co w ogóle do mnie przychodziłeś?

Czekałem, aż zabłysną łzy, ale jej oczy pozostały ciemne i suche. Przynajmniej nie próbuje niczego wymuszać płaczem.

– Żebyśmy się napili za Rosinę.

– Więc niech niebo będzie jej lekkie, a piekło miłosierne.

– Chciałem też zapytać o nowy towar. Wiesz coś?

– Kup mi jeszcze jedną butelkę.

Pstryknąłem palcami na Belisara i już wiedział. Zapaliłem małą angielską fajkę, nabitą jeszcze w domu. Ostrożne pykanie nie spowoduje kaszlu.

Otka założyła nogę na nogę i zapaliła tureckiego papierosa.

– To akurat nie jest towar – powiedziała – ale mógłby być. Od ciebie zależy, czy ją znajdziesz i czy będziesz ją w ogóle chciał. Jest dosyć młoda. Chłop przywiózł ją na przykrytej karze z jakiejś wsi, mówią, że aż z Vysočiny. Jechali tutaj, ponoć do krewnych, kilka dni. On chce ją ulokować w Pradze u tej rodziny, a potem znowu ruszy dalej.

Fajka nie chciała się palić, więc znów ją schowałem.

– Co wiesz o tej dziewczynie?

– Podobno jest jak z obrazka, więc burdelmamy będą się o nią bić.

– A imię?

– Ten kaszlący dziadyga, co ją przywiózł, nazywa się Karafiát. Tam, skąd ją przyciągnął, podobno spalili mu dom, nie lubią tam Żydów.

– No proszę.

– Przyszły też z nim jakieś kobiety, wstrętne raszple, ale nie należały do niego. Należy do niego za to ta dziewczynka, którą miał pod plandeką. Podobno ją zmusza, żeby chowała facjatę pod chustką, ale maman widziała ją wczoraj na targu. Słuchaj, Adi, tylko nie zdradź się przed nią, że ci to powiedziałam. Ona nie chce, żebyś ją znalazł. Obeszłaby się smakiem.

– Nie jestem głupcem.

– Maman zaproponowała za nią jakąś kwotę, podobno przyzwoitą, ale staruszek przegonił ją kijem.

Zaśmialiśmy się.

– Dobrze jej tak.

– Jeszcze ci powiem, że ona podobno wygląda jak żydowska księżniczka. Długie, czarne włosy, ogromne oczy, które lśnią jak brązowe kamienie szlachetne. Najbielsze ząbki, podobno i nosek równy, żaden żydowski kulfon, a cera ciemniejsza niż moja czy Gity, nie kredowobiała. Głupio, że jest taka młoda.

– Hm, a co zamierza z nią zrobić ten Karafiát?

– Kupiłbyś, co? On chyba musi ją gdzieś umieś-cić, ale nie w zakładzie. Nie wiem, czy znalazł tych praskich krewnych. Nikt nie wie, gdzie się z nią ulokował, nawet żandarmi. Jak będziesz sprytny, może ją znajdziesz i jakoś od niego wyłudzisz.

Chciałem pocałować ją w czoło, ale uchyliła się.

– Przyjdę znowu, Otko. Wypijemy szampana. Następnym razem prawdziwego.

Powiedziała, że obrzydliwie błyszczą mi oczy. Potem wstała, poprawiła sobie suknię i odeszła do zielonego saloniku.

Zawołałem Belisara, a on już wiedział, że chcę kapelusz i płaszcz. Dałem mu napiwek i kazałem otworzyć drzwi.

Wyszedłem od Friedmanna w wilgotny wieczór. Między połyskującymi domami gęstniała mgła. Kawałek za furtką słabo świeciła uliczna latarnia i właśnie w jej kierunku ruszyłem wyludnioną uliczką. Szło mi się dobrze, przy lampie się zatrzymałem i zobaczyłem drugie światło. Tu zaczynało się gruzo-wisko. Szedłem dalej. Pachniało świeżą porażką, mgła była żółtawa, prawie pomarańczowa: para, kurz i pył z cegieł. Doły i głębokie rowy czekały na wybudowanie kanałów ściekowych i podziemnych chodników, dopiero potem będzie można te groby zasypać. Praskie Żydowskie Miasto po raz pierwszy w swojej historii ma się otworzyć na nowoczesność, a więc higienę i komfortowy sposób życia. Na razie wygląda to tak, jakby w ciągu dnia odbywała się tutaj niszczycielska bitwa artyleryjska. W nocy wojsko śpi.

Założyłem się sam ze sobą, że aż do tej drugiej latarni nie zakaszlę. Ale przegrałem ze łzawiącymi oczami i pękającymi płucami. Oparłem się o lampę i kasłałem długo i głośno, było to coś między duszeniem się a rykiem. Gdyby szedł tędy policjant, zobaczyłby pijaka. Potem w przyćmionym świetle dokładnie obejrzałem chusteczkę. Wydało się to komuś śmieszne; wyraźnie usłyszałem złośliwy rechot. W jednej chwili ustał. Może to było tylko echo mojego kaszlu.

Rozejrzałem się po oknach i drzwiach okolicznych domów między stertami gliny, piramidami beczek, pustymi kurnikami i odstawionymi dwukółkami. Wzdłuż muru panowała ciemność choć oko wykol. Wciągnąłem do płuc ciężkie powietrze, cuchnęło spalonym węglem, rybami, końskim gnojem i czymś, co najbardziej ze wszystkiego przypominało drożdże. W niskiej, szerokiej bramie w spalonym browarze, pod falującym rzędem sklepionych okienek był rozciągnięty biały sznurek, ostrzeżenie, że w ciemności za nim kryje się świeżo wykopany dół – wyrwali tu z ziemi prastary dom razem z korzeniami. Za sznurkiem, pewnie na samym skraju wykopu, stał mężczyzna w kapeluszu. Pod rondem nie było widać twarzy, ale byłem pewien, że mnie obserwuje. Nie widziałem nawet rąk, płaszcz spływał aż do ziemi, postać sprawiała wrażenie korpulentnej.

Patrzyliśmy jeden na drugiego, ja w blasku latarni, on w cieniu, gdzie nie można było wyodrębnić choćby szczegółu. Kiedy już się wydawało, że mężczyzna się poruszył, że wychodzi z kryjówki ciemności, idzie się przedstawić i wyjaśnić albo może przeprosić za swój śmiech – bądź grożąc, zażądać mojegoportfela – wycofał się i zniknął w bramie. W tej ostatniej chwili, w jednym błysku światła, który objął jego głowę z kapeluszem, zauważyłem potworneoblicze. W miejscu twarzy ujrzałem brązowoczerwoną, zgrubiałą i jakby mokrą masę, jedno wielkie wrodzone znamię, na które mówi się „ogień” i które wygląda jak rostbef wołowy.

Nie miałem najmniejszej ochoty zatrzymywać się dłużej ani iść za nim. Skierowałem się w stronę syna-gog, szybkim krokiem oddalałem się od rzeki i nie przestawałem się oglądać. Byłem wściekły na swoją lekkomyślność, na wiarę w nowoczesność, która pozwoliła mi wyjść w nocy bez broni.

Zajazd U Zlatnicy stał pomiędzy poczciwą i nikczemną częścią getta. Nie musiałem dzwonić mosiężnym dzwonkiem ani walić do okna dozorcy. Miałem klucz do bocznego wejścia, zabudowanych drewnianych schodów prowadzących z boku domu na pięt-ro. Schody kończyły się przed samą izdebką, którą od prawie dwóch lat opłacałem Zlatnicy co miesiąc, jakby babsztyl prowadził regularny pensjonat.

Wkrótce koniec z płaceniem, pomyślałem, odczuwając ulgę i żal, kiedy stukałem do drzwi z owalnym okienkiem z nieprzejrzystego, żółtego szkła. Również od tych drzwi miałem swój klucz, ale przychodząc tutaj, chciałem podtrzymywać w Gicie złudzenie, że to nie ja jestem w domu, lecz ona. Dzięki temu bardziej cieszyły ją moje wizyty. Swoją wdzięczność umiała okazywać jak żadna inna przed nią.

Zawsze dawałem jej możliwość nieotworzenia drzwi. Nigdy z niej nie skorzystała.

Teraz oczywiście spała i chwilę trwało, zanim przyszła odsunąć skobel. Potem otworzyła i wciągnęła mnie do nagrzanego pokoju.

Wrogu płonął piec, tylko rozpalona płyta kuchenna i błyski w kratce przed rusztem rozświetlały ciemność. Trzeba było tu wywietrzyć, ale zanim doszedłem do okna, Gita objęła mnie mocno i zaborczo, aż poczułem zakłopotanie. Zdjęła mi kapelusz i ściągnęła płaszcz, a potem jej ciepłe dłonie wsunęły się do moich spodni. Tak ze sobą spleceni runęliśmy na małżeńskie łoże. Ogniki z pieca płonęły w jej rudych włosach i na białej koszuli. Pachniała mydłem i fran-cuskimi perfumami, które jej ostatnio podarowałem.

Ze swojej prywatnej dziwki nie zamierzałem robić publicznej, jak z tych poprzednich. Nie mógłbym spojrzeć w lustro.

Pocałowałem ją, próbując znaleźć w tym trochę uczucia. Wydawało się, że może tam jest, że Gita naprawdę daje mi coś więcej niż swoje ciało i ciepło.

Miałem zamiar zrobić z niej służącą i poczekać, aż jakiś stajenny się nią zainteresuje i ją poślubi. Jest na to wystarczająco piękna.

Podczas gdy kciukami masowała mi kark i ramiona, myślałem o żydowskiej księżniczce. Zasypiałem w łóżku w ubraniu, na wpół nieprzytomny pozwoliłem Gicie zdjąć sobie buty.

II

MÓWCA ITŁUM; LIST ZTYROLU

Nie wychodzić z pościeli, chodzić po Pradze z indyjską chustką na twarzy, w długim, fioletowym szlafroku i zciepłą, dużą pierzyną wokół ciała, z łóżkiem na ramionach, powieszonym na specjalnych szelkach. Tak obchodzić miasto znaczy obyć się bez kaszlu cały dzień.

To wyobrażenie zostało we śnie, musiałem z niego wyjść. Obudziło mnie skrzypienie młynka do kawy. Gita siedziała przy stole w zielonej spódnicy, na górze miała tylko koszulę, rozwiązaną na piersiach. Włosy, które naprędce uczesała, z przodu opadały na twarz.

Przygotowała to, ten piękny obraz siebie samej. Odwróciłem się, na zewnątrz świeciło słońce. Wstawanie zajęło mi chwilę, Gita już smażyła jajka z boczkiem i kroiła przy tym chleb. Po jedzenie i paloną kawę poszła wcześnie rano, zanim się obudziłem, do nowej hali targowej. W piecu znowu było teraz rozpalone.

Przyglądała się, kiedy zdjąłem przepocone ubranie i nago zrobiłem kilka ćwiczeń wolnych, które podpatrzyłem u członków „Sokoła”, żeby rozruszać sobie plecy i szyję.

– Ubierz się, znowu będziesz kasłać – powiedziała tonem całkiem podobnym do tego, jakim mówiła do mnie maman, i zaczęło się. Przekasłałem drogę z pokoju do ustępu, dawnej spiżarki, gdzie jakiś rok temu kazałem założyć mechanicznie spłukiwaną miskę klozetową, której odpływ prowadził specjalną rurą po zewnętrznej ścianie do szamba na dworze (takie samo urządzenie miałem zainstalowane w swoim staromiejskim mieszkaniu; czasami się zapychało, a wzimie rura pękała od mrozu). Spróbowałem się wysikać, ale kaszel targał mną od ściany do ściany i za nic na świecie nie mógłbym trafić, więc zrobiłem to na siedząco, podczas gdy zza drzwi dobiegały mnie strzępki zdań Gity: „…mówiłam ci? A Kubin kiedy był tu ostatnio?… Nie zniosę przyglądać się… pogrzeb… te doskonałe krople na spirytusie!… nawet nie skończysz zażywać…”.

– Najważniejsze, że ty skończyłaś je zażywać! – krzyknąłem z toalety i pociągnąłem za łańcuszek z porcelanową gruszką. Wody w rezerwuarze było w sam raz, ale kiedy odkręciłem kurek przy umywalce, poleciało ledwie parę kropel.

– Znowu nie dolałaś wody do rezerwuaru.

Trzeba ją było nosić. Szafliki stały na schodach.

– No zapomniałam. Zrobię to.

Szybko się ubrałem i siadłem do śniadania. Gita na mnie patrzyła, pozwoliłem jej na to. Kto wie, dlaczego tak udawała, że się z czegoś cieszy. Powiedziałem:

– Doszły mnie słuchy, że w Židach trzymają ukrytą jakąś księżniczkę.

Dobry humor ją opuścił.

– Mówi się coś o jakiejś piękności.

Siorbiąc, upiłem kawy.

– Przywieźli ją z prowincji, śpią w nieznanym miejscu. Ale w getcie nie jest bezpiecznie. Rosina…

– Wiem, co się jej stało.

– Poza tym nie mają pieniędzy. Najpewniej to żebracy.

– Podobno to dziecko. Nie słyszałam plotek o księżniczce, ale że jest okropnie piękna, to tak.

– Mówisz to, jakbym cię posyłał na stracenie.

– Bo tak jest. Więc mam się spakować i iść? Przeprowadzę się piętro niżej i prześpię się z pierwszym oficerem miejskiego garnizonu.

Opadła na krzesło jak podcięta. Trochę teatralnie.

– Nie bój się. Nie chcę, żebyś szła na dół do Zlatnicy, nie chcę też, żebyś szła do Otki do Friedmanna, chociaż założyłbym się o szpadę, że przyjęliby cię z otwartymi ramionami i bez wahania wykupiliby cię od Zlatnicy.

– To do Goldschmidta.

– Tam też nie. Będziesz mi sprzątać i gotować. To przecież umiesz.

– Umiem też wszystko, czego potrzebujesz.

– Nikt nie wie tego lepiej ode mnie. A przynajmniej wierzę, że nikt.

– Mam dwadzieścia dwa lata i wolałabym się zabić, niż miałabym wycierać chodnik, możesz być pewien.

– Przecież ci mówię, że możesz zostać. Jako służąca.

Jej oburzenie i nagła rozpacz były szczere. Nie pomyliłem się co do niej. Tylko wciąż nie mogłem uwierzyć, że jest lepsza od innych dziewczyn.

Ale kiedyś zadała się z jakimś kelnerem, pracowali w pewnej lepszej gospodzie. Gdy się wydało, że mają romans, chciała wracać z Pragi do domu, do jakiejś wsi pod Pilznem, gdzie jej ojciec był gminnym woźnym. Opowiadała mi o nim, że na wojnie stracił trzy palce prawej ręki, odstrzelił je sobie przy czyszczeniu karabinu, a później stracił też żonę, która umarła podczas porodu.

Kiedyś poprosiłem Gitę, żeby zaczęła mi świadczyć usługi, zapłaciła za to Otka swoim odejściem, podobnie jak przed nią Rosina z Lojzą, ale one, w przeciwieństwie do Otki i Gity, sprzedawały się już wcześniej, zanim zacząłem je utrzymywać tylko dla siebie.

Teraz na takie życie brakowało mi pieniędzy i do tego podupadałem na zdrowiu.

Szukałem oczu Gity za falami rudych włosów, znalazłem je, ale nie mogłem wytrzymać tego widoku i uciekłem przed nim.

Wstałem od stołu, włożyłem przed lustrem kapelusz, płaszcz przełożyłem przez rękę i wyszedłem na zewnątrz na schody. Na dole przy głównym wejściu zakołatałem do drzwi, otworzył mi zaspany służący i mamrotał, że maman jeszcze śpi i według niego będzie spać aż do popołudnia, więc przekazałem, że maman Zlatnica od przyszłego kwartału może znowu wynająć komórkę Gity.

Na ulicach panował ruch. Wciągnąłem powietrze i starałem się je powoli wydychać. Nic się nie stało, atak nie przyszedł, w płucach cisza i spokój. Miałem ochotę na spacer. Ruszyłem ulicami Josefską i Pinkasovą w stronę rzeki i pod cmentarzem skręciłem na prawo, w głąb Josefova. Nie bałem się, że ktoś mógłby mnie rozpoznać, że ktoś chciałby zrobić skandal z tego, iż hrabia Arco wtedy a wtedy wyszedł z burdelu. Salony towarzyskie nie były mnie ciekawe, ponieważ chodziłem do nich zbyt rzadko i wotoczeniu mieszczaństwa i szlachty przeważnie się nudziłem, choć – żeby nie skrywać się tylko za maską niezmiennej pogardy – sam musiałem być nudnym towarzyszem zarówno dla szanownych panów, jak i uroczych dam. Poza tym tutaj, w cieszących się złą sławą Židach, chyba mało kto by mnie poznał, moja pospolitej urody twarz jest w tłumie niewidoczna. Przyjaciel Soli zrozbrajającą szczerością kiedyś przy absyncie powiedział mi, że bardziej wyglądam na golibrodę niż na hrabiego.

Przechodziłem tędy już tysiąc razy, ale od czasu do czasu zdarza mi się, że gubię się w dawnym getcie. Chciałem wyjść na północno-wschodnim końcu, złapać gdzieś dorożkę i kazać się zawieźć na górę, na Nowe Miasto, żeby pofechtować w sali „Sokoła”. Ale zaraz na początku pomyliłem kierunek, a kiedy dostałem się do ciemnej ulicy Břehovej, gdzie od razu naliczyłem siedmiu żebraków, w których moja obecność rozpaliła nadzieję i nawet podniosła ich na kulawe nogi, zdecydowałem się skrócić sobie drogę do bezpieczniejszych stref.

Palisadową furtką w rogu cmentarza wszedłem na podwórko, stały tam obok siebie podparte cegłami dwukółki, załadowane naczyniami, które przypominały prastare urny spalonych na popiół nieboszczyków. Może to były tylko doniczki. Między ścianą wysokiego, śmiesznie wąskiego budynku a murem długiego domu z oknami sięgającymi aż do drewnianego, posypanego trocinami bruku zobaczyłem uliczkę wąską na szerokość ramion.

Zgadywałem, że to może być ulica, która nazywa się V Kolnách. Kiedyś, jako mali chłopcy, uciekliśmy z Manim guwernantce i zabłądziliśmy wśród tutejszych podwórek, chlewów i składów drewna; niezmiernie nam się tu wtedy podobało. Nie przyszło nam jednak do głowy, że ktoś z miejscowych mógłby nas porwać i zażądać okupu. Ale w końcu wygnała nas stąd gromada dzieci, rzucały w nas błotem i kamieniami. Podwórka i parcele przez lata zniknęły, mieszkańcy zabudowali je dziwacznymi domkami, które z braku miejsca stały blisko siebie i właściwie nigdy nie były skończone, ponieważ na ich dolnych piętrach, tarasach i dachach wyrastały kolejne i kolejne domy, im dalej, tym węższe i koślawsze budynki coraz to nowych mieszkańców. Getto przed laty zlikwidowano, żeby odetchnęło jako wolna dzielnica. Zamiast tego zaczęło się rozdymać, rasy żyły tu obok siebie w zgodnej biedzie.

Wszedłem na ulicę między zbutwiałe, pokryte sadzą i pajęczyną ściany i patrzyłem pod nogi, spodziewając się najgorszego błota. Środkiem ciągnął się płytki kanał i musiałem iść rozkraczony jak marynarz, żeby nie stąpnąć w tę błotnistą żyłę. Przede mną podskakiwały gdakające kury, którym przeszkodziłem dziobać w spokoju świństwa ze strużki.

Za pierwszym domem był murek, pamiętałem go, tędy uciekaliśmy przed grudami błota, które latały nam nad głowami. Ale gdy wówczas nie mogłem spojrzeć nad murem, teraz było to łatwe. Zerknąłem nad linią dachówek na malutki, starannie uporządkowany ogródek. Rosły w nim trzy wątłe drzewa: najwyższa z nich grusza, morwa z długimi gałęziami i karłowata śliwa. Musiały tam być już wtedy.

Jakieś tuzin kroków dalej wzdłuż muru uliczka kończyła się w bramie, za którą jaśniały otwarte drzwi. Wszedłem tam, a kiedy wynurzyłem się po drugiej stronie, stałem na ulicy Rabínskiej, zaraz przy rogu Josefovskiej, gdzie dzisiaj rano już raz byłem. Zakręciło mi się w głowie.

Zdecydowałem się ruszyć w przeciwnym kierunku niż wcześniej, aby nie powtórzyć swojego błędu, a tu rzuciło mi się w oczy, że wszyscy idą tak, jak ja szedłem rano. Jakby ich coś prowadziło. Kominiarze i mężczyźni w kaftanach, kobiety w chustkach, a niektóre w perukach, stare przekupki i młode matki przy nadziei i zdziećmi, brodaci rzemieślnicy, wybrudzeni lakiernicy i pochyleni krótkowzroczni urzędnicy, sklepikarze i szewcy zamykali kramy i zmierzali w stronę rzeki, istny exodus za najbliższy róg. Szukałem między nimi jakiejś znajomej twarzy, która mogłaby mi to wyjaśnić, ale nie znalazłem żadnej, dziwki teraz spały. Obróciłem się zatem i pozwoliłem tłumowi poprowadzić się uliczkami getta aż do synagogi Staronowej, do muru, który ją otacza, i jeszcze dalej, do placyku, gdzie ludzie zgromadzili się wokół studni.

Wody nikt nie nabierał. Pięć sążni od studni stali trzej żandarmi i nikogo dalej nie puszczali. Nie żeby ktoś tam się pchał. Za nimi znajdowali się dwaj ponurzy urzędnicy w czarnych kapeluszach i mundurach z galonami. Trzymali w rękach laski. Podszedł do nich wysoki mężczyzna, on też był na czarno jak na pogrzebie, ale nie miał na sobie munduru, tylko frak i wąskie pantalony. Wskoczył na podwyższenie przy studni i odwrócił się do tłumu. Znałem go z widzenia. Był to František Xaver Bürger, potężny radny i ważna postać miejskich urzędów i ceremonii. Z miną tragika zakasłał, chwycił się za klapy i zaczął mówić:

– W Josefovie szerzy się zaraza – świsnęło nad głowami jak zardzewiała kosa.

Przez chwilę było cicho, a kiedy Bürger nabierał powietrza, by kontynuować, jakiś stary mężczyzna w kapeluszu rybackim powiedział:

– To nieprawda.

Bürger się zdziwił, odszukał wzrokiem śmiałka i zatrzymał swoich urzędników, którzy ruszyli już w jego stronę.

– Witam jak zawsze wszystkich dyskutantów, lubię debaty. Nie żebym się nad panem wywyższał, szanowny panie, ale argumenty są po mojej stronie. Kiedy mówię zaraza, mam na myśli przede wszystkim katastrofę, mój czcigodny panie, ale być może i zarazę. A katastrofa jest tutaj, zaraz wam to udowodnię – mówił Bürger prosto do zaskoczonego starca i nie spuszczał z niego oczu. Jednocześnie wyciągnął z zanadrza jakieś pismo i rozłożył je. Słońce odbiło się od jasnego kawałka papieru jak od lustra i zmusiło mnie do przymknięcia oczu. Był tam narysowany niezrozumiały schemat.

– Zaraza? Czym jest zaraza, jeśli nie tym właśnie? Tutaj to wszystko jest, rezultat dochodzenia Cesarskiej Komisji Rozwoju i Higieny Królewskiego Miasta. Już dawno nie ma czcigodnych Żydów! Została tylko hołota i swołocz, do opuszczonych domów wprowadziły się obdartusy i szczury! Z wyjątkiem dziesięciu procent! Ledwie dziesięć procent dobrej żydowskiej ludności, a jaka czeka ich za to nagroda? Zjedzą ich szczury i będą trawieni chorobami. Tak właśnie.

Rozkasłał się, zamiast chusteczką zakrył sobie usta pismem. Kilka osób odeszło, ale pojawili się kolejni, zaciekawieni tym, co dzieje się przy studni.

Wkońcu wyciągnął chusteczkę, wytarł usta i kontynuował:

– Rozpusta, grzech i choroby przenoszą się stąd także do kolejnych praskich miast. Jakiż wstyd dla Pragi! To, co trzymam w ręku, to sprawozdanie lekarza miejskiego, jaśnie wielmożnego doktora Justa Prei-ningera. Pan doktor obliczył, że śmiertelność w byłym getcie jest trzykrotnie wyższa niż w całej reszcie Pragi. I nie tylko dlatego, że jedna część pierwotnej populacji odmówiła opuszczenia swoich domów, mimo że zgodnie z literą prawa już dawno powinni to zrobić. Skądże, umierają tutaj przede wszystkim młodzi ludzie. Kto z was chce zobaczyć, jak konają jego dzieci? Jest tu taki? Wasze własne dziecko – wyobraźcie to sobie. Mała trumienka, płytki grób.

Tłum milczał. Gdzieś w głębi zapiszczało dziecko.

Bürger znalazł wzrokiem jego matkę i zwrócił się do niej.

– Josefov jest śmiertelnie przeludniony. Nie można tu swobodnie oddychać. W każdej chwili może wybuchnąć epidemia cholery i zmienić tę dzielnicę w miasto martwych. Wyobraźcie to sobie! Dusze niewiniątek będą przechadzać się uliczkami i każde z tych bladych dzieci zastuka do drzwi, żeby z wyrzutem spojrzeć wam w oczy, nieodpowiedzialnym matkom i ojcom – wam, którzy wciąż tu przebywacie i ciągle zachowujecie się tak, jakby żadne okropne niebezpieczeństwo nie wisiało nad miastem. Ale to niebezpieczeństwo jest jak wielogłowy smok. Tych niebezpieczeństw jest cały wachlarz! Oprócz cholery również tyfus, po tyfusie zapalenie płuc i suchoty, pewnie też podagra, rzednięcie kości i puchlina wodna, dyfteryt i czarna ospa, gangrena i rak czegokolwiek chcecie. Nie uda się wam tego uniknąć. A jeśli komuś wciąż mało, mam dla niego jeszcze rarytas w postaci obłędu, bo właśnie tutaj najprawdopodobniej się go doczekacie, tak, wy, odwiedzający domy publiczne, które już dawno powinny być zburzone i zastąpione zdrowym nowoczesnym budownictwem na wzór Wiednia czy Paryża i innych higienicznych metropolii. Największym niebezpieczeństwem dla naszego umierającego Josefova jest bowiem choroba znana jako kiła, fachowo zaś nazywana syfilisem…

Wtym momencie przerwał mu w pół słowa kobiecy głos.

– Ale co z tą zarazą, młody panie, proszę wybaczyć. Gdzie jest ta zaraza, o której tutaj pleciecie?

Już kilka razy widziałem tę kobietę nocą u Zlatnicy, tym razem nie była tak pstro ubrana, miała na sobie biały fartuch, pod nim brązową suknię z falbankami na rękawach. Całkiem ładna, włosy rozpuszczone na plecach, no proszę, mało wągrów na brodzie i bardzo duże piersi.

Bürger zerknął na nią ze studni jak sędzia na mordercę, który właśnie się przyznał.

– Kto pyta, może sam coś wie. Nie mam racji, panienko? Więc ja wam coś powiem: tą największą zarazą jest praska prostytucja, źródło zguby moralnej i cielesnej. A ja mam po swojej stronie argumenty, dzięki którym rozprawię się z nią raz na zawsze. Moje argumenty są w tym oto sprawozdaniu naukowym, przygotowanym przez doktora Prei-ningera. A jakie wy macie argumenty? Wdzięk? Ale o czym mówi nam ta piękna buzia? Chyba o tym, że może jeszcze nie jesteście tak chora, jak z pewnością zaraz będziecie, ponieważ właśnie wy należycie do najgorszych szkodników w naszym od wieków słynnym mieście.

Zauważył, że ją dopadł. Widzieli to wszyscy. Jakby był ją dźgnął w podbrzusze, położyła tam dłonie i skuliła ramiona. Chciałem jej powiedzieć coś miłego, ale słowa ugrzęzły mi w gardle izacząłem kasłać. I to bardzo głośno.

Bürger z uśmiechem wyczekiwał, aż przestanę i wyprostuję się. Przeprosiłem, a on natychmiast znowu zaczął mówić.

– Widzicie to. Słyszycie. Na tę dzielnicę spadły najniebezpieczniejsze plagi, roi się tu od najokropniejszych pułapek czyhających na ludzkie zdrowie. Coś wam powiem. Jest taki jeden dom kawałek stąd, na ulicy Břehovej, i tam mieszka, proszę bardzo… ile? Jak myślicie, dobrzy prażanie, ile mieszka tam dusz? Odważy się ktoś z was zgadnąć, ilu nieboraków mieszka w tym jednopiętrowym rozwalającym się domku? Dwieście sześćdziesiąt osiem dusz, proszę bardzo, i to jest według mnie niesłychane! Jak w jakiejś zakarpackiej wsi. Jak na najodleglejszej bałkańskiej prowincji naszego cesarstwa. Z tych dwustu sześćdziesięciu ośmiu dusz, zważcie, czterdzieścioro ośmioro to dzieci. Czy królewskie miasto Praga i jego od wieków sławna część, nasze ukochane Stare Miasto, ma przypadkiem mieć tych małoletnich nieszczęśników na sumieniu? Mamy pozwolić na to, żeby zostawić samopas dom, gdzie ludzie powchodzili do każdej wolnej szczeliny jak szczury, i to od piwnicy aż po strych? A może mamy taki hangar wysadzić w powietrze dynamitem Nobla i zbudować na jego miejscu wspaniały pałac z suchymi mieszkaniami wypełnionymi pachnącym powietrzem i promieniami słonecznymi? Z bieżącą wodą w łazience i kuchni, klozetem ze spłuczką, płytą kuchenną, elektrycznym oświetleniem na suficie. To przecież wam mają służyć zakłady elektryczne królewskiej stolicy. Dlatego pomóżcie ratuszowi, opuśćcie dobrowolnie swoje stare domostwa i przeprowadźcie się, tylko tymczasowo, do zastępczych domów noclegowych na skraju miasta. Trzymam w rękach ustawę – ustawę o wywłaszczeniach. Dlatego mi się nie przeciwstawiajcie i idźcie, zanim będzie za późno. Za dwa, najwyżej trzy lata będziecie w domach waszych marzeń.

– O ile was będzie na to stać – oznajmił głos w tłumie i, o