Strona główna » Styl życia » Łukasz Kubot. Autobiografia

Łukasz Kubot. Autobiografia

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8129-188-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Łukasz Kubot. Autobiografia

Poznaj historię pierwszego polskiego zwycięzcy Wimbledonu!

Kiedy zaczynał przygodę z tenisem, po meczach wysypywał mączkę z dziurawych butów. Nawet jeśli wygrywał, często musiał rezygnować z dalszej gry, bo psuła mu się jedyna rakieta. Mimo wszystkich tych przeszkód to właśnie Łukasz Kubot stał się pierwszym Polakiem, który triumfował w legendarnym Wimbledonie.

Dowiedz się, jak przejawia się jego obsesyjny profesjonalizm. Przeczytaj, jak ważny był wyjazd do USA i Czech, kto nauczył go tańczyć kankana i dlaczego nie został piłkarzem. Dzięki licznym rozmowom z Kubotem, jego rodziną, trenerami i kolegami z kortu Artur Rolak po raz pierwszy przedstawia niezwykłą historię najbardziej utytułowanego polskiego tenisisty XXI wieku.

Łukasz jest idealnym przykładem na to, że ciężką pracą i determinacją można osiągnąć dosłownie wszystko. Zawsze zostawia na korcie całe serce, bo jest zakochany w tenisie. Chyba z wzajemnością. A ja na tę książkę czekałam z niecierpliwością!

Agnieszka Radwańska

 

Znakomity debel! Łukasz Kubot pokazał, jak dzięki pasji i poświęceniu wspiąć się na szczyt w dyscyplinie naprawdę globalnej. Wszyscy powinniśmy kibicować mu z całego serca, a każdy kibic powinien przeczytać tę książkę. Artur Rolak znakomicie czuje sport, a o tenisie od wielu lat pisze lekkim i ciętym piórem.

Wojciech Fibak

 

Czy ktokolwiek mógł się spodziewać, że kilkunastoletni chłopak, który bladym zimowym świtem dojeżdża pekaesem na treningi do Wrocławia, zostanie kiedyś mistrzem Wimbledonu? Jeśli chcecie się przekonać, jak to się stało krok po kroku, zajrzyjcie do tej książki. Znajdziecie w niej magiczną siłę zrealizowanych marzeń Łukasza Kubota.

Adam Romer, redaktor naczelny magazynu „Tenisklub”

 

Miałem to szczęście, że wiele sukcesów Łukasza Kubota, ten wimbledoński także, widziałem z bliska, więc wiem, jak prawdziwa jest ta książka. Żeby przekonać czytelników, że pracowitość, perfekcjonizm, a nawet pedantyzm bywają w sporcie sexy, potrzeba jednak pary: doskonałego bohatera i doświadczonego autora. W tej opowieści mamy obu.

Krzysztof Rawa, „Rzeczpospolita”

 

Cieszę się, że ta książka powstała, Łukasz Kubot na nią zasłużył. To znakomity tenisista, który ma rzadką w tym zawodzie cechę: szanuje ludzi, którzy mu pomogli, podkreśla wartość pracy i znaczenie tego, co wyniósł z rodzinnego domu. Właśnie dlatego z kibicowania mu miałem zawsze wielką przyjemność. W deblu z Arturem Rolakiem też wygrywa.

Mirosław Żukowski, „Rzeczpospolita”

 

BIOGRAM

Łukasz Kubot

Polski tenisista, zwycięzca dwóch turniejów Wielkiego Szlema: Australian Open 2014 i Wimbledonu 2017 w grze podwójnej. W turniejach deblowych ATP World Tour zwyciężał 21 razy, dwa razy był finalistą turniejów singlowych tego cyklu. Pierwszy Polak od czasów Wojciecha Fibaka, który przebił się do pierwszej pięćdziesiątki rankingu ATP singlistów, będąc sklasyfikowanym na 41. miejscu. Samodzielny lider rankingu ATP deblistów na przełomie kwietnia i maja 2018 roku. W profesjonalnych rozgrywkach tenisowych zarobił do tej pory ponad 6,5 miliona dolarów.

 

Artur Rolak

Dziennikarz sportowy od 1984 roku, tenisowy od 1992 roku. Pracował w „Dzienniku Ludowym” i „Expressie Wieczornym”, od 19 lat wolny strzelec. Od początku istnienia pisma „Tenisklub” (2005) związany z tym magazynem. Publikował w wielu polskich dziennikach i czasopismach, jest autorem książkowego wywiadu z Agnieszką Radwańską (Jestem Isia). Pracuje już nad kolejną książką dla Wydawnictwa SQN.

Polecane książki

Autorka proponuje estetyczno-ontologiczną wykładnię filmów Wernera Herzoga, postulując, aby z rejestracyjnej specyfiki medium uczynić drogę kontaktu z niewyrażalną, ukrytą bytowością. W tym ujęciu estetyka obrazów reżysera realizuje widzenie fenomenologiczne, nastawione na odkrywanie istoty Rzec...
Książka „Koszty Pracy po zmianach” zawiera szczegółowe i praktyczne omówienie najczęściej wykorzystywanych form zatrudnienia, m.in. umowy o pracę, umowy zlecenie, umowy o dzieło, praktyk absolwenckich czy stażu z urzędu pracy. Każda z nich została również przedstawiona pod względem rozliczeń składk...
Legenda Tristana i Izoldy jest najpiękniejszym, najgłębszym poematem miłości, jaki ludzkość kiedykolwiek stworzyła. Zawiera w najpełniejszym, najszlachetniejszym wyrazie to, co stanowi dominującą linię późniejszej literatury francuskiej, co odróżnia ją od wszystkich innych i stanow...
Zdrowie, miłość, pieniądze, piękne życie... Czy to z tego właśnie składa się szczęście? A może to szczęście sprawia, że życie jest piękne, więc mamy zdrowie, miłość i pieniądze? Szczęście jest ulotną chwilą, o którą musimy walczyć każdego dnia. Jeśli uważasz się za osobę szczęśliwą i nic Ci już w ...
Czekaliśmy na nią. Rysowaliśmy ją. Śniliśmy o niej. Chcieliśmy latających deskorolek, antygrawitacyjnych samochodów, równości i szczęśliwości. Ona nadeszła. Pięć opowiadań Bartka Biedrzyckiego, autora sprawnie poruszającego się pomiędzy postapokalipsą a utopijnym podbojem kosmosu, si...
Mając czternaście lat, Laura Dekker wyruszyła na ocean zrealizować marzenie swojego życia - stać się najmłodszą w historii żeglarką, która samotnie opłynęła Ziemię. By wypłynąć w rejs, musiała najpierw na sali sądowej pokonać opór nieprzychylnych jej pomysłowi holenderskich władz , a później zmi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Artur Rolak i Łukasz Kubot

Rozgrzewka

Jedyny polski zawodnik, który dzięki swojej pracy, organizacji, świadomości, samodyscyplinie, dobrym wyborom trenerów i konsultantów dookoła siebie zasługuje na każdego dolara i każde zwycięstwo, które odnosi i który zrealizował już 100% swojego potencjału, ale jako prawdziwy sportowiec będzie niezadowolony i zrealizuje jeszcze więcej ku radości wszystkich kibiców.

Przez kilka dni w listopadzie 2017 roku wszystkim wydawało się, że Łukasz Kubot został liderem rankingu ATP deblistów. Ktoś coś źle policzył, czegoś nie wziął pod uwagę, coś przegapił, ale napisał tweeta, że od najbliższego poniedziałku pierwszy Polak w historii tenisa będzie na pierwszym miejscu. Nadszedł ów poniedziałek, ranking został opublikowany, a Kubot wciąż był drugi, za Marcelo Melo. Natomiast po turnieju ATP Finals w Londynie potwierdziły się przypuszczenia, że polsko-brazylijska para zostanie uznana przez ITF za deblowych mistrzów świata.

To nic, że mieli tyle samo punktów. O kolejności w rankingu indywidualnym przesądził dopiero zapis regulaminu rozstrzygający, że wyżej jest ten, kto w ciągu ostatnich 52 tygodni rozegrał mniej turniejów. Brazylijczyk – 23, Polak – 24. To wystarczyło, żeby pewna stacja telewizyjna odwołała już umówioną rozmowę z Wojciechem Fibakiem, bo Kubot wciąż był drugi, więc do historii (na razie) nie przeszedł.

Z kolei dziennikarka konkurencyjnej stacji pochwaliła się na Twitterze, że pierwsza w polskich mediach przeprowadziła wywiad z Łukaszem. Na reakcję nie musiała długo czekać – jeszcze tego samego dnia w sieci pojawił się screen z wyszukiwarki. Okazało się, że do tej pory chyba tylko ta pani z Kubotem jeszcze nie rozmawiała.

Skoro już mowa o mediach społecznościowych… Oto wpis Tomasza Iwańskiego, byłego reprezentanta Polski, trenera kilku naprawdę utytułowanych tenisistek, obecnie pracującego z Kamilem Majchrzakiem: „BRAWO ŁUKASZ KUBOT – jedyny polski zawodnik, który dzięki swojej pracy, organizacji, świadomości, samodyscyplinie, dobrym wyborom trenerów i konsultantów dookoła siebie zasługuje na każdego dolara i każde zwycięstwo, które odnosi i który zrealizował już 100% swojego potencjału, ale jako prawdziwy sportowiec będzie niezadowolony i zrealizuje jeszcze więcej ku radości wszystkich kibiców. Jego postawa i sposób zachowania i rozumowania o rzeczach dookoła kortu powinny być, zwłaszcza w czasach bez wzorców i autorytetów, wzorem do naśladowania dla wszystkich pajaców na korcie oraz młodych adeptów tego trudnego i pięknego sportu. Łukasz – SZACUN”.

Nie byłoby powodu, by przytaczać te wypowiedzi i wspominać o odwołanych wywiadach, gdyby nie sukces Kubota – sukces tak ogromny, że wielkie litery w laudacji Iwańskiego są absolutnie uzasadnione. No bo ilu polskich tenisistów – nie licząc juniorów – wygrało turniej Wielkiego Szlema? Dwóch: Fibak i Kubot. A ilu wygrało dwa takie turnieje? Jeden, właśnie Łukasz.

Można się spierać, który z tych tenisistów osiągnął więcej. Za młodszym przemawiają tytuły wielkoszlemowe (dwa do jednego), za starszym – nie tylko większa liczba wygranych turniejów w ogóle (15:0 w singlu i 52:21 w deblu), ale także zwycięstwo w turnieju Masters. Warto bowiem przypomnieć, że na przełomie lat 70. i 80. XX wieku rozgrywki męskie były podzielone na dwa konkurencyjne cykle: ATP i WCT. Ten drugi dziś jest już zapomniany, ale wtedy był ważniejszy i bardziej prestiżowy, z większymi – do wygrania głównie za oceanem – pieniędzmi. W 1976 (w parze z Niemcem Karlem Meilerem) i 1978 roku (z Holendrem Tomem Okkerem) Fibak został mistrzem Masters WCT. Mało kto pamięta o tej organizacji, bo po 1986 została wchłonięta przez ATP.

– Za sam udział w Masters WCT płacili sto tysięcy dolarów, a za finał singla w Masters ATP w 1976 roku dostałem pięć razy mniej – przypomina Fibak.

To już jednak zamknięty rozdział, natomiast Kubot wciąż pisze swoją historię. Wprawdzie podkreśla, że dziś nie można żyć wczorajszym sukcesem, ale nie jesteśmy na korcie aż taką potęgą, abyśmy nad tytułem mistrza Wimbledonu mogli przejść do porządku dziennego. Nie tylko w tenisie, ale i w całym polskim sporcie było to jedno z najważniejszych wydarzeń 2017 roku, a może nawet od początku bieżącego stulecia.

Za marzeniami Łukasza trudno nadążyć, ponieważ zmieniają się prawie co sezon; można nawet powiedzieć, że ewoluują. Od dziecka, od pierwszego dnia spędzonego na korcie chciał chociaż raz zagrać na Wimbledonie – zagrał w 2000 roku, będąc jeszcze juniorem. Chciał tam wrócić jako dorosły gracz – wrócił cztery lata później jako kwalifikant w deblu. Śnił o awansie do setki najlepszych singlistów świata – pewnego listopadowego ranka 2009 roku obudził się na 89. miejscu. Awans do ćwierćfinału Wielkiego Szlema? W 2013 osiągnął to na Wimbledonie. Ledwie się zaczął następny sezon, a on był już zwycięzcą turnieju Wielkiego Szlema, o czym chyba jeszcze nie zdążył zamarzyć. A i mistrzostwo Wimbledonu wcale nie wydaje się najbardziej fantastycznym pragnieniem, bo i ono doczekało się spełnienia. Łukasz bardzo chciałby jeszcze wygrać turniej ATP w Polsce, ale to marzenie na razie wykracza poza ramy prawdopodobieństwa. „Wasza Cesarska Mość! Po pierwsze: nie mamy armat”.

Ta książka nie opowiada o życiu Kubota od kołyski do zwycięstwa na Wimbledonie w kolejności chronologicznej. Można – mam nadzieję – czytać ją od środka, od tyłu albo – jeśli ktoś się upiera – po prostu od początku. I nawet jeżeli przeczytaliście i obejrzeliście wszystkie dotychczasowe wywiady z Łukaszem, to i tak nie wiecie o nim wszystkiego.

Rozdział ISzampan dla wszystkich

Zaraz po finale, chyba jeszcze na korcie, Marcelo obiecał, że się tym zajmie. Zarezerwował lokal i całą drużyną poszliśmy w miasto. Piliśmy znakomitego szampana, wspominaliśmy najważniejsze chwile z całego turnieju, trochę sobie popłakaliśmy ze szczęścia. Nie był to tani trunek, ale zasłużyliśmy na niego, bo mistrzostwo Wimbledonu trzeba uczcić w odpowiedni sposób.

Bilety na turniej tenisowy kibice kupują trochę jak kota w worku. Nie wiadomo przecież (oczywiście poza pierwszą rundą) ani kto z kim zagra, ani jaki będzie poziom spotkań. W 2017 roku wejściówki na Kort Centralny na drugą sobotę The Championships (to oficjalna nazwa turnieju wimbledońskiego) kosztowały po 155 funtów i dawały prawo obejrzenia trzech meczów. Tylko w pakiecie. Raczej nikt, kto wytrwał na trybunach od pierwszej do ostatniej piłki, nie miał najmniejszych wątpliwości, że gdyby za każdy z trzech zaplanowanych tego dnia finałów można było płacić osobno, to singiel kobiet (Garbiñe Muguruza – Venus Williams) byłby wart 50 funtów, debel mężczyzn – co najmniej 100, a debel kobiet – najwyżej 5.

Łukasz Kubot, Marcelo Melo, Oliver Marach i Mate Pavić walczyli przez 4 godziny i 40 minut (tylko o 21 minut krócej od najdłuższego finału debla w historii Wimbledonu), natomiast Jekaterinie Makarowej i Jelenie Wiesninie wystarczyło 55 minut i zaledwie 12 gemów, aby pokonać Hao-Ching Chan i Monicę Niculescu. To był pierwszy „rower” (6:0, 6:0) w finale debla kobiet od 1953 roku.

– Good luck! – rzucił Polak do jednej z Rosjanek, gdy szedł z szatni na konferencję prasową. – Ale my już po… – odpowiedziała. Będący świadkami tej scenki trenerzy Kubota i Melo tylko pokręcili głowami.

***

Wimbledon to dziś jedyny turniej Wielkiego Szlema, w którym debel mężczyzn jest rozgrywany w formule „best of five”. Odstępstwa od tej zasady może wymusić pogoda, ale akurat w 2017 roku nie chciała ingerować w regulamin The Championships.

Rywalizacja do trzech wygranych setów, jak każdy medal, ma dwie strony. Z jednej zmusza do większego wysiłku – Kubot i Melo aż cztery z sześciu spotkań rozegranych w turnieju kończyli w pięciu partiach – z drugiej zaś nie odbiera szansy na zwycięstwo nawet po stracie dwóch setów. Można powiedzieć, że do ćwierćfinału Polak i Brazylijczyk dostali się kuchennymi drzwiami. W trzeciej rundzie przegrywali z rumuńsko-pakistańską parą Florin Mergea, Aisam-ul-Haq Qureshi, ale w końcu odnaleźli drogę na salony (6:7, 4:6, 6:1, 6:4, 6:2).

– W takich chwilach nie myśleliśmy o całym meczu, który może nam uciec, lecz tylko o kolejnym punkcie i naszym planie taktycznym. Staraliśmy się wyciągać wnioski i nie popełniać znowu tych samych błędów. A potem odrabialiśmy pracę domową, analizując styl gry kolejnych rywali, ich złe i dobre strony – tłumaczy Kubot.

Łukasz o tym nie wspomniał, ale podczas rozkładania każdego meczu na czynniki pierwsze ważna jest nie tylko analiza taktyczna i przygotowania do kolejnej rundy. To również okazja, aby wyjaśnić sobie z partnerem ewentualne nieporozumienia i wyrzucić z siebie złe, mogące popsuć atmosferę emocje. Im wyższa stawka spotkania, tym więcej adrenaliny musi znaleźć ujście. Koniec rozmowy, gruba kreska i następne zadanie do wykonania.

– Najtrudniejszy był, paradoksalnie, finał. Wiele osób spodziewało się meczu do jednej bramki. – Kubot nieprzypadkowo sięga po porównania z piłki nożnej. – A ja wiedziałem, że to będzie niezwykle trudne spotkanie, zwłaszcza dla mnie. Bardzo długo grałem w parze z Oliverem, więc obaj dobrze wiedzieliśmy, czego się spodziewać.

To był dwunasty deblowy Wimbledon Polaka, z jedenastym partnerem u boku. Tylko ze swoim przyjacielem z Austrii Kubot zagrał tam dwa razy. Do tej pory jego najlepszym londyńskim wynikiem był ćwierćfinał w 2009 roku (wystąpił w parze właśnie z Marachem). W sumie zaliczył 23 mecze i tylko tuzin zwycięstw. Bilans bardzo odległy od marzeń.

Wiedzę o tenisowych przyzwyczajeniach Łukasza Oliver wykorzystał w najważniejszym momencie pierwszego seta. Przez dziewięć gemów wszyscy serwowali perfekcyjnie, aż zdarzył się pierwszy breakpoint tego finału. Akurat przy podaniu Kubota.

– Oli postawił wtedy na maksimum ryzyka. Zgadł, że drugi serwis zagram mu na bekhend. Czekając na piłkę, przesunął się w lewo i odpowiedział odwrotnym forhendem „inside-out”. Trafił w sam narożnik kortu – wspomina Kubot. W kolejnym gemie serwował Marach i pokwitował pierwszą partię asem.

– Wszyscy wiedzą, że Oliver ma znacznie słabszy bekhend. Lukaš zaserwował tam automatycznie, podświadomie. Do końca meczu nie zaserwował mu już w ten sposób ani razu, tak się bał. Oli poszedł w tamtą stronę „w ciemno”; jak bramkarz przy karnym – skomentował tę piłkę Czech Ivan Machytka, jeden z trenerów Polaka, a kiedyś także Austriaka.

W drugim secie breakpointy nadal były dla publiczności rzadkością, ale już nie rarytasem. Cztery zostały zmarnowane, piątego – przy podaniu Maracha – przepięknie wykorzystał Kubot. Posłał bardzo trudnego, bo bekhendowego i granego tuż znad trawy, ale perfekcyjnego loba, po którym Pavić nie był w stanie dogonić piłki. Żadne słowo zachwytu nad tym zagraniem nie będzie na wyrost. Remis.

W trzeciej partii returnujący nie mieli nic do powiedzenia; nie dostali ani jednej okazji do wykradzenia gema serwującym. Właśnie dlatego ponad 60 lat temu James H. Van Alen wymyślił tie-break. Ten system liczenia punktów w gemie nie od razu przyjął się na Wimbledonie, lecz w końcu władze All England Lawn Tennis Club poszły na nieunikniony kompromis i tylko w decydujących setach nadal każą grać do dwóch gemów przewagi. I tenisiści, i komentatorzy lubią powtarzać, że tie-break ma coś z loterii. Ten akurat nie miał nic, bo nie można wygrać 7-2 – jak Kubot i Melo – polegając jedynie na szczęściu.

Czwarty set był najmniej emocjonujący, chociaż publiczność częściej oklaskiwała breakpointy wykorzystane (trzy) niż obronione (dwa). Skuteczniejsi w tej konkurencji okazali się Marach i Pavić, doprowadzając do piątego seta.

Czyżby znowu – jak w pierwszej i drugiej partii – dwunasty gem miał przesądzić o wyniku kolejnej, tym razem już na pewno ostatniej? Przy serwisie Pavicia Kubot i Melo mieli dwie piłki meczowe, jednak Chorwat wytrzymał presję. Wkrótce odpornością na stres zaimponował Polak – 8:8, 0-40. Mimo to gem został zapisany na koncie podającego.

Podczas zmiany stron przy stanie 11:10 do zawodników podszedł Andrew Jarrett, sędzia naczelny turnieju (polskim kibicom dobrze znany także z meczów Pucharu Davisa z RPA w Zielonej Górze i z Australią w Warszawie), i zapowiedział, że jeśli po następnym gemie będzie remis, to trzeba zasunąć dach. Wprawdzie nawet nie zanosiło się na deszcz, ale szybko się ściemniało, a tylko przy zamkniętym dachu można włączyć oświetlenie. Przerwanie meczu i dokończenie w niedzielę w ogóle nie było brane pod uwagę.

***

Marach wyserwował gema, obsługa uruchomiła maszynerię zamykającą dach, na tablicy wyników świeciły się cztery jedynki, publiczność została na trybunach, a tenisiści poszli do szatni – każda para do swojej. Mieli dla siebie osiem, może dziesięć minut. Bardzo możliwe, że właśnie wtedy rozstrzygnął się ten mecz. Polak i Brazylijczyk – jeden mistrz Australian Open 2014, drugi mistrz Roland Garros 2015 – wiedzieli, że najtrudniejsza część pracy nadal przed nimi. Raz jeszcze powtórzyli sobie główne założenia taktyczne i spróbowali wykrzesać z siebie resztkę energii.

Marachowi i Paviciowi, debiutantom w wielkoszlemowym finale, niespodziewana przerwa chyba zaszkodziła. Po powrocie do pracy Kubot i Melo szybko odzyskali prowadzenie, natomiast Chorwat – do tej pory bezsprzecznie najlepszy aktor finału – dobrą dyspozycję zostawił w szatni.

W tym miejscu, jeśli wydawca, redaktor książki i Łukasz uznają, że jest sens, to się pochwalę; jeżeli nie, to trudno – nie upieram się. Przy stanie 12:11 dla Kubota i Maracha napisałem na Twitterze: „I warto było zasuwać dach na dwa gemy…”. Skończyło się tak, jak przewidziałem i jak życzyła sobie cała tenisowa Polska – 5:7, 7:5, 7:6(2), 3:6, 13:11.

Na pewno nie była to najpiękniejsza akcja tego meczu, ale warto o niej wspomnieć, bo dzięki niej widać, jak cienka może być granica między zwycięstwem a porażką, łzami szczęścia a poczuciem straconej szansy, gratulacjami a słowami pocieszenia. Przy siatce stali Melo i Pavić, a Kubot i Marach ubezpieczali partnerów z głębi kortu. Po woleju Brazylijczyka piłka zawadziła o taśmę i nieznacznie zmieniła kierunek, co zaskoczyło Chorwata. Czasu na reakcję Mate miał tyle co nic. Odruchowo nadstawił rakietę i zdążył odbić piłkę. Ta znów trafiła w taśmę, ale tym razem nie zechciała prześlizgnąć się po niej na drugą stronę. Została pod nogami Pavicia. W ostatnim gemie takiego meczu miała wagę nie tylko jednego punktu.

– Trudno jednoznacznie powiedzieć, co przesądziło, że to my wygraliśmy. Marcelo już kiedyś przegrał finał Wimbledonu, a teraz, gdy byliśmy aż tak blisko, wręcz kipiał energią – wspomina Łukasz.

Dawid Olejniczak, kiedyś mistrz kraju i reprezentant Polski w Pucharze Davisa, dziś trener i ekspert tenisowy telewizji Polsat, miał przyjemność komentować finał gry podwójnej mężczyzn.

– Ludzie niechętnie oglądają transmisje z meczów deblowych, ale ten, nawet gdyby miał trwać dziesięć godzin, oglądałoby się i komentowało naprawdę świetnie. Nie tylko z powodu emocji, bo także poziom był najwyższy z możliwych. Dla mnie osobiście była to dodatkowa przyjemność. Dobrze znam nie tylko Łukasza, ale także Olivera, a i z Marcelo gdzieś się mijałem, kiedy mieliśmy po 14–16 lat – mówi Olejniczak.

Dwa wulkany eksplodowały po pierwszym meczbolu tuż pod nosem gości siedzących w Loży Królewskiej. Takiej radości nie da się zaplanować, wszystko działo się spontanicznie. Polak i Brazylijczyk rzucili rakiety gdzie popadło, padli na kort, rzucili się sobie w ramiona, a Kubot odtańczył swego „firmowego” kankana i wzniósł ku niebu, zasłoniętemu przez podświetlony dach, trzy palce. O kolejność tych zdarzeń można się spierać, bo kto w takiej chwili miałby głowę, aby dokładnie to wszystko zanotować, a co dopiero zapamiętać. W tym czasie Austriak i Chorwat dyskretnie ocierali łzy. Zapewne najchętniej uciekliby z kortu jeszcze przed ceremonią dekoracji.

Do tego momentu na trybunach wytrwało kilkanaście tysięcy widzów potrafiących docenić i urodę, i dramaturgię meczu. To prawda – do kompletu na widowni trochę brakowało, ale trzeba wziąć pod uwagę bardzo późną porę i fakt, że debel nie wzbudza aż takich emocji jak singiel. Rozegrany zaraz po dekoracji Kubota, Melo, Maracha i Pavicia finał debla kobiet oglądali już tylko najbardziej wytrwali. Złośliwi mogą dodać, że byli to ci, którzy przysnęli na trybunach lub nie chcieli na dworcu Wimbledon zbyt długo czekać na pociąg do domu.

Jak dobrze w tym turnieju grali Marach i Pavić, w ćwierćfinale przekonali się Marcin Matkowski i Maks Mirny. Polak i Białorusin urwali im zaledwie dziewięć gemów (5:7, 2:6, 2:6). Gdyby tylko na podstawie finału wróżyć przyszłość jego uczestnikom, to najjaśniejsza czekałaby Chorwata. Pavić był najmłodszy na korcie – w pierwszym tygodniu The Championships skończył dopiero 24 lata: w tenisie to naprawdę niewiele, w deblu jeszcze mniej. Z kolei Marach nazajutrz po porażce obchodził 37. urodziny i mógł pomyśleć, że drugiej takiej szansy już nigdy od losu nie dostanie. Miał to wypisane na twarzy, gdy wychodził z salki konferencyjnej po spotkaniu z dziennikarzami z Austrii.

– Dla mnie też była to bardzo trudna chwila. Po meczu podszedłem do Olivera, podziękowałem mu, pogratulowałem… Szkoda, że tylko jeden z nas mógł wygrać, ale taki jest sport. Powiedziałem, żeby był twardy, bo być może któregoś dnia i on wreszcie wygra turniej wielkoszlemowy – opowiada Kubot.

Miał rację. Minęło niespełna siedem miesięcy, a Pavić i – zwłaszcza Marach – mogli odetchnąć z ulgą. Od tej pory nikt nie będzie o nich mówił, że to ci, którzy przegrali finał Wimbledonu. Nie, to są mistrzowie Australian Open 2018! Zadowolony – choć razem z Melo odpadł w ćwierćfinale – jest również Kubot, bo już nie będzie miał wyrzutów sumienia, że stanął Olemu na drodze do największego sukcesu w karierze.

– Lukaš i Oliver naprawdę są dobrymi przyjaciółmi. Jeśli ktoś myślał, że finał Wimbledonu coś popsuje w tej relacji, to bardzo się mylił. Trochę szkoda, że w tenisie nie ma remisów – żałuje Machytka.

***

Na korcie nie ma nie tylko remisów, ale także podziału na szefa i wykonawcę. Jednak jakiś podział ról musi przecież być. Brazylijczyk wyjaśnił, że to bardzo proste: na jego głowie jest zapewnienie spokoju i solidności, a Polak, znany z predyspozycji do gry bardziej agresywnej, ma wnieść nutę szaleństwa i dodać szczyptę nieprzewidywalności, a przez to zaskakiwać rywali.

Kubot do znudzenia powtarza, że debel to drużyna. Nieważne, kto z partnerów gra lepiej, a kto ma akurat słabszy dzień.

– Wygrywamy razem i razem przegrywamy. Obaj gramy najlepiej, jak potrafimy, obaj dajemy z siebie wszystko.

Brzmi jak truizm, ale zwłaszcza w Londynie Łukasz podkreślał to w każdej rozmowie, runda po rundzie. Miał powody, bo to on, nie tylko w opinii większości polskich dziennikarzy obecnych na turnieju, był lepszy od partnera zwłaszcza w najważniejszych momentach kolejnych meczów. Zgódźmy się jednak, że Kubot wie lepiej; że faktycznie – jak u muszkieterów – w deblu jeden walczy za dwóch, a dwóch za jednego.

Na korcie nie ma szefa, obaj partnerzy mają tyle samo do powiedzenia, za to po robocie… Jak już pójdą się bawić, to:

– Szefem będę oczywiście ja! – zapowiedział Melo podczas pomeczowej konferencji prasowej. I był.

– Zaraz po finale, chyba jeszcze na korcie, Marcelo obiecał, że się tym zajmie. Zarezerwował lokal i całą drużyną poszliśmy w miasto. – W ustach Kubota, który nawet wśród sportowców uchodzi za ascetę, takie słowa brzmią szczególnie. – Piliśmy znakomitego szampana, wspominaliśmy najważniejsze chwile z całego turnieju, trochę sobie popłakaliśmy ze szczęścia. Nie był to tani trunek, ale zasłużyliśmy na niego, bo mistrzostwo Wimbledonu trzeba uczcić w odpowiedni sposób. A następnego dnia rozjechaliśmy się do domów, aby przygotowywać się do turniejów w Stanach Zjednoczonych.

– Rozeszliśmy się, kiedy było już widno. Marcelo zarezerwował stoliki w jednej z najpopularniejszych londyńskich dyskotek. Której? Nie pamiętam! Jestem facetem po czterdziestce i bez powodu po dyskotekach już nie chodzę – na wspomnienie tej nocy Jan Stočes, czeski trener Łukasza, zaczyna się głośno śmiać. – Wszystko potoczyło się bez żadnego planu, całkowicie spontanicznie. Bo poza tym, że ktoś jest trenerem, ktoś pracodawcą, ktoś partnerem na korcie, to wszyscy jesteśmy przyjaciółmi i traktujemy się nawzajem po prostu po ludzku. Zresztą z piciem szampana nie czekaliśmy długo, bo pierwszą butelkę otworzyliśmy już w szatni.

Warto zwrócić uwagę, że gdy Kubot i Melo wreszcie uporali się z ostatnimi obowiązkami – kontrolą antydopingową i konferencją prasową – było już dobrze po północy, więc „balowanie” do świtu nie wyglądało aż tak imponująco, jak się mogło wydawać.

Pod kilkoma względami Polak i Brazylijczyk dobrali się jak w korcu maku. Kilka lat temu w rozmowie z dziennikarzem portalu Tennis World USA na pytanie, za co najbardziej szanuje innych ludzi, Melo odpowiedział: „Jeśli rozmawiamy o tenisistach, to za to, że walczą od pierwszej do ostatniej piłki. Roger Federer, jak i wielu innych, także piłkarzy, którzy walczą od pierwszej do ostatniej minuty, nawet gdy grają źle – stara się odwrócić złą sytuację. Właśnie coś takiego chcę oglądać u sportowców”.

Łukasz od dziecka marzył o Wimbledonie, a Marcelo chyba w każdym wywiadzie powtarzał, że to jego ulubiony turniej. Po porażce w finale 2013 roku – w parze z Chorwatem Ivanem Dodigiem, a przeciwko amerykańskim bliźniakom Bobowi i Mike’owi Bryanom – Brazylijczyk tym bardziej chciał wygrać w Londynie i szukał partnera, który mu w tym pomoże.

Możliwe, że wimbledoński sentyment Melo ma związek z jego debiutem w tym turnieju. W 2007 roku w drugiej rundzie on i jego rodak André Sá pokonali Paula Hanleya (Australia) i Kevina Ullyetta (Zimbabwe) 5:7, 7:6(4), 4:6, 7:6(7), 28:26. Brazylijczycy obronili wtedy trzy piłki meczowe i zanim odpadli w półfinale, przeszli do historii tenisa jako uczestnicy najdłuższego pod względem liczby gemów meczu deblowego od czasu wprowadzenia tie-breaków (oczywiście nie w decydującym secie). Marcelo od razu tak polubił Wimbledon, że także w pierwszej i trzeciej rundzie nie dał się wygonić z kortu przed dokończeniem piątej partii.

***

Na korcie dogadują się znakomicie, natomiast poza nim są jak ogień i woda. Łukasz mówi, że praktycznie nie ma czasu wolnego, bo niemal każdą wolną chwilę przeznacza na odpoczynek i rehabilitację, a potem na przygotowanie się do następnego meczu. Marcelo mógłby natomiast od rana do wieczora grać na PlayStation. Oczywiście tego nie robi, chociaż w tenisowych szatniach mówi się, że mistrzem ATP zostałby albo on, albo Niemiec Alexander Zverev. Pozostali walczyliby najwyżej o brązowy medal.

Przed pierwszym po wimbledońskiej wiktorii Bożym Narodzeniem, wraz z życzeniami, Melo wysłał do Kubota esemesa, w którym zapytał: „Lukas, czy już sobie wyguglowałeś słowo »Relax«?”. Rodzina takich pytań nie zadaje mu od dawna. Rodzice i siostra widzą, że „wrzucił na luz”, od kiedy całą karierę postawił na deblową kartę. Widocznie granie singla stresowało go o wiele bardziej.

Na turniejowej mapie świata są lepsze i gorsze miejsca. Tenisiści z czołówki – zarówno singlowej, jak i deblowej – mają bardzo ograniczoną możliwość wyboru. Jeżeli chcą się utrzymać na topie, muszą grać tam, gdzie do zdobycia jest więcej punktów. Nawet jeśli hotel mieści się daleko od kortów, w szatni ciasno, a jedzenie w restauracji dla graczy pozostawia wiele do życzenia.

Są też chlubne wyjątki. Większość tenisistów zapytanych o ulubiony turniej, na pierwszym, najdalej na trzecim miejscu wymienia BNP Paribas Open w Indian Wells. Kubot też nie zaprzeczy, że warunki i atmosfera są tam wyjątkowe. Kortów do dyspozycji gracze mają tyle, że praktycznie nie trzeba zapisywać się na treningi, bo miejsca do gry wystarczy dla wszystkich – od Rogera Federera i Rafy Nadala po deblistki z „dziką kartą”.

Tenisiści bardzo chwalą Indian Wells być może również dlatego, że nie muszą mieszkać w hotelu i codziennie jeść śniadania, patrząc w te same twarze co przez cały rok. Na skraju kalifornijskiej pustyni mieszkają w domach u „tubylców”. Jeśli gospodarze przypadną im do gustu – i vice versa – wtedy po roku wracają pod ten sam adres. Tak rodzą się wieloletnie znajomości, nawet przyjaźnie.

Kubot też ma taki „swój” dom. W dni wolne od meczów (turniej jest dziesięciodniowy, więc nie trzeba grać codziennie) Łukasz pożycza od gospodarzy kabriolet, zakłada okulary, zapina pasy, puszcza muzykę i na cały regulator – zagłuszając odgłos silnika i szum wiatru – śpiewa California Baby. Ktoś siedzący z boku zrobi zdjęcie albo nakręci filmik i już jest co wysłać najbliższym wraz z informacją, że czuje się dobrze, w ogóle wszystko u niego w porządku, a znaczenia słowa „relaks” nie musi szukać w internecie.

Choć turnieje wielkoszlemowe różnią się nie tylko pulą nagród (US Open zawsze chce być pierwszy, największy, najbardziej hojny), ale również prestiżem (pod tym względem Wimbledon nie ma sobie równych), to wszystkie mają jednakową rangę, określoną przez liczbę punktów dopisywanych graczom runda po rundzie do rankingów ATP i WTA.

Kiedy emocje opadną, a szampan zostanie dopity, dla wszystkich tenisistów każdy Szlem wygląda już tak samo. Kto zdobył pierwszy tytuł, ten od razu myśli o kolejnym. Tylko nielicznym udaje się zwyciężyć i w Melbourne, i w Paryżu, i w Londynie, i w Nowym Jorku. Kolejność dowolna, liczy się przecież końcowy bilans. Wygrać te cztery imprezy równie trudno, a może nawet jeszcze trudniej, niż zdobyć wszystkie ośmiotysięczniki. Bo nawet na szczyt Mount Everestu może wejść jednocześnie kilkuosobowa wyprawa, natomiast w wielkoszlemowym tenisie – to jedno z kilku ulubionych powiedzeń Kubota – zawsze jest 127 przegranych singlistów i tylko jeden zwycięzca. W deblu tylko trochę łatwiej – przegrywa 126, ale sławą musi się podzielić aż dwóch mistrzów.

Kubot i Melo są już w połowie drogi na wielkoszlemowy szczyt. Brazylijczyk, bardziej utytułowany od Polaka, pierwszą koronę wielkoszlemową zdobył – paradoksalnie – nieco później od partnera, bo w 2015 roku na Roland Garros. Dwa lata wcześniej zdążył przegrać finał Wimbledonu (w obu przypadkach w parze z Ivanem Dodigiem). Kubot ma natomiast idealny bilans w wielkoszlemowych finałach: dwa mecze, dwa zwycięstwa.

***

Pierwsze przyszło dość niespodziewanie. Łukasz czuł się wtedy głównie singlistą i jeszcze marzył o wielkich wynikach w grze pojedynczej. Do debla nikt nie musiał go jednak namawiać; zgłaszał się chętnie nie tylko po to, aby zarobić, ale przede wszystkim by poćwiczyć w warunkach meczowych te elementy, które mogą się okazać użyteczne także na korcie singlowym.

W 2014 roku w pierwszej rundzie Australian Open przegrał z Nikołajem Dawydienką. Wcześniej nie potrafił urwać Rosjaninowi nawet seta, a w Melbourne prowadził z nim po trzech partiach. Skończyło się na 6:3, 3:6, 6:3, 3:6, 4:6, ale Kubot znalazł powody do optymizmu.

– Przez trzy i pół godziny starałem się skracać wymiany i atakować, bo nie miałem zdrowia, aby biegać w okropnym upale, a rozgrywanie długich punktów byłoby dla mnie gwoździem do trumny. Po meczu usiedliśmy z trenerem Stočesem, aby się zastanowić, co dalej. Mówił, że grałem bardzo dobrze, że trzeba to teraz wytrzymać, wykorzystać. Gdy odpadałem z singla, on zwykle od razu wracał do Czech do swoich zajęć, a ja zostawałem na debla. Wtedy jednak spytał, co ma zrobić w tej sytuacji. Poprosiłem go, aby został.

Może Kubot miał przeczucie, że grzech zmarnować wielką formę, a Stočes, że może przegapić coś naprawdę ważnego? Z Dawydienką Polak zmierzył się na jednym z mniejszych kortów, więc niewielu widzów mogło obejrzeć tenis w starym, ale jakże efektownym i bardzo cenionym w Australii stylu. Łukasz pozwalał sobie nie tylko na „serve and volley”; on wybierał się do siatki również po returnie! Jasne, że nie każdym, ale kiedy tylko sytuacja na korcie pozwalała, starał się atakować. Publiczność, zwłaszcza na Antypodach, lubi taki tenis, a Kubot lubi tak grać.

Przypadek sprawił, że Łukasz wystąpił w Melbourne w parze z Robertem Lindstedtem, który na starcie nowego sezonu został bez partnera (Austriak Jürgen Melzer z powodu kontuzji w ogóle nie poleciał do Australii). Początki współpracy nie były jednak obiecujące. W pierwszej rundzie turnieju w Sydney Polak i Szwed przegrali wprawdzie z najlepszymi wtedy na świecie braćmi Bobem i Mikiem Bryanami (3:6, 6:7). Porażka rzadko bywa dobrą wróżbą.

Tym razem była. Podczas Australian Open Kubotowi i Lindstedtowi nie potrafiła sprostać już żadna para, w tym – co za zbieg okoliczności – Dodig i Melo. Pierwsze dwa mecze Łukasz i Robert wygrali w dwóch setach, kolejne trzy – w trzech, a finał z Erikiem Butoracem (USA) i Ravenem Klaasenem (RPA) znów stosunkowo łatwo – 6:3, 6:3. Tego dnia wszystko im się udawało.

Po ostatniej piłce Kubot znowu zatańczył na korcie kankana, bo tak obiecał rodzinie. Chwilę później wdrapał się do sektora zajmowanego przez trenera Stočesa oraz współpracujących z Lindstedtem Jonasa Björkmana i Thomasa Enqvista, aby również im podziękować za pomoc. Potem bał się zeskoczyć z trybun na poziom kortu, więc wrócił po puchar okrężną drogą.

– Jonas był moim idolem, kiedy byłem jeszcze chłopcem. Oglądanie go zawsze sprawiało mi przyjemność. Jestem szczęśliwy, że oni mogli cieszyć się razem z nami. Być może rozegrałem dziś najlepszy mecz deblowy w karierze. Nie popsułem zbyt wielu piłek, zwłaszcza returnów. Nie powiem, że bardziej się cieszę ze szczęścia Roberta niż ze swojego, ale dodatkowo dopingował mnie fakt, że dla niego to był już czwarty finał Wielkiego Szlema, a dla mnie dopiero pierwszy. Robert jest jednym z najciężej pracujących tenisistów w tourze. Teraz, razem ze mną, dostał za tę pracę nagrodę. Właśnie dla takich chwil się żyje, dla takich chwil warto ciężko pracować. Robercie – zwrócił się do siedzącego obok Lindstedta – jeszcze raz chcę ci podziękować, że wybrałeś mnie na partnera. I przepraszam Jérémy’ego Chardy’ego, że zrezygnowałem z gry razem z nim, ale to była słuszna decyzja – powiedział Polak podczas konferencji prasowej po finale.

– Wszyscy widzieli, co to dla mnie znaczy. Płakałem jak mały chłopiec. Pracowałem na to ciężko, bardzo ciężko, walczyłem z kontuzjami, z właściwymi ludźmi próbowałem znaleźć sposób, aby wreszcie to się stało, a w sali ćwiczeń spędzałem więcej czasu niż na korcie. Spełniło się moje dziecięce marzenie. Prawdopodobnie nie uwierzę w to aż do końca kariery. Grałem z wieloma świetnymi deblistami, ale nawet z Nenadem Zimonjiciem i Danielem Nestorem nie dawało to spodziewanych efektów. Łukasz jest absolutnie jednym z najlepszych, z jakimi kiedykolwiek grałem – pochwalił z kolei Szwed.

– Robert to zawodnik dość pobudliwy, ale niezwykle doświadczony, co bardzo ułatwia współpracę. Może to zabrzmi nieskromnie, ale jestem tenisistą, który potrafi się dopasować do partnera. Wiedziałem, kiedy go trochę uspokoić, a kiedy nawet jeszcze bardziej pobudzić. Jest „chemia” między nami – dodał Kubot.

W planach mieli wspólną grę tylko do Australian Open włącznie, ale po turnieju od razu je zmienili. Wprawdzie był to dopiero początek sezonu, ale i tak Kubot i Lindstedt praktycznie mogli być pewni udziału w kończących go ATP Finals (tak wtedy nazywał się turniej Masters). W 2014 roku bilet do Londynu gwarantowało zdobycie 3080 punktów (właśnie z takim dorobkiem Polak i Szwed, jako ostatnia para, zakwalifikowali się do tego turnieju). Póżniej mistrzowie Australian Open wielkich rzeczy razem już nie dokonali. W dwa tygodnie zdobyli w Melbourne 2000 punktów, a przez kolejnych dziesięć miesięcy tylko 1080 – między innymi z powodu kontuzji Kubota.

– Trzeba również pamiętać, że wtedy byłem jeszcze skupiony na singlu. Nie chcę powiedzieć, że debel to tylko drugoplanowy dodatek, lecz wszystko w moim kalendarzu startów było podporządkowane singlowi. Oczywiście granie singla pomaga być lepszym deblistą i odwrotnie, ale czasem trudno to pogodzić i wytrzymać fizycznie. Dlatego dzięki zwycięstwu w Melbourne mogłem zgłaszać się do debla tylko w największych turniejach – tłumaczy Łukasz. Największych, czyli Wielkich Szlemach i cyklu ATP World Tour Masters 1000.

***

Im większy sukces, tym mocniej Kubot podkreśla, że debel to ciężka praca zespołowa. Nie tylko zawsze docenia wkład partnera w zwycięstwo, ale też nigdy nie mówi o jego błędach. Bo gdy jeden z graczy ma słabszy dzień, ten drugi musi walczyć za dwóch. A nazajutrz role mogą się odwrócić.

Idąc na konferencję prasową czy wywiad z Kubotem, można być pewnym, co powie: że wszystkich partnerów, z którymi grał od początku kariery, bardzo szanuje i że od każdego wiele się nauczył. OK, ale od jednych więcej, od innych mniej, a zatem konkretnie: