Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Mądrość prawieków. O czym przypominają nam pradawni

Mądrość prawieków. O czym przypominają nam pradawni

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0245-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Mądrość prawieków. O czym przypominają nam pradawni

Teraźniejszość jest zwykle kłopotliwa i niejasna z powodu swej bliskości, przyszłość nieznana i tylko przeszłość może być dla nas pocieszeniem i pouczeniem. Tymczasem wewnętrzny duch naszej rozpędzonej współczesności nakazuje aby „wybrać przyszłość” i odrzucić  „stare rupiecie” przeszłości. Dumni z naszej kosmicznej cywilizacji, zwykliśmy traktować naszych odległych przodków jak ociężałe, niedouczone dzieci, ich dorobek zaś pobłażliwie jako co najwyżej dobry materiał dla modnych tak dziś historycznych zabaw i rekonstrukcji. To droga do nikąd bowiem w ten sposób rezygnujemy z jedynych naprawdę mądrych i oddanych nam przewodników, którzy przeprowadzić nas będą w stanie przez nadchodzące nieuchronnie zagrożenia, które przygotowuje nam nadchodząca przyszłość.
O tym czego nauczyć mogą nas – jeśli tego tylko zechcemy – nasi odlegli przodkowie opowiada ta książka. Dokąd odeszli dawni bogowie? Jaki jest paleolityczny przepis na zdrowie? Jak dawniej radzono sobie z ekologicznymi katastrofami? O czym opowiadają sny i co mówią nasze fryzury? Skąd wzięły się muzyka, taniec i sztuki plastyczne? Kto rządził najpierw – kobiety czy mężczyźni i dlaczego najdawniejsze domy były okrągłe? I dlaczego warto mieć i pielęgnować tajemnicę bytu z takim dziś zapałem ściganą przez nowoczesne nauki. Odkryjmy mądrość prawieków aby wzbogacić mądrość naszej współczesności.

Polecane książki

Na świecie trwa demograficzna katastrofa wywołana przez azjatycką korporację, która wypuściła na rynek kobietę-robota. Chiny, które są najbardziej dotknięte problemem braku płci żeńskiej, dokonują agresji na swoich sąsiadów. Struktury społeczne zostają całkowicie zaburzone, a na wszystkich kont...
Ośmioletnia Nilka z ciekawością poznaje świat. Zafascynowana opowieściami mamy zadaje sobie liczne pytania. Czy Persefona wróci do matki i czy tym samym znów nastanie wiosna? Czy anioły istnieją naprawdę i czy taka mała dziewczynka jak ona jest kimś na tyle ważnym, aby mieć swojego „osobistego” anio...
Cami Fagan wreszcie udaje się znaleźć dobrą posadę w górskim kurorcie. Niedługo jednak cieszy się swoim szczęściem, bo nowy właściciel firmy zwalnia ją z pracy. Jest nim sycylijski milioner Dante Gallo, któremu jej nieżyjący już ojciec był winien pieniądze. Choć Cami od lat spłaca dług...
„Prawo międzynarodowe publiczne. Wybór orzecznictwa” to pierwsze od ponad czterdziestu lat tak obszerne opracowanie dorobku orzeczniczego sądów międzynarodowych pojawiające się na polskim rynku. Koncentrując się przede wszystkim na orzecznictwie sądów haskich – Stałego Trybunału Sprawiedliwości Międ...
Budynek, który ma certyfikat ekologiczny, jest dla właściciela bardziej opłacalny w eksploatacji. Wynajem takiego obiektu jest łatwiejszy, a najemcy są gotowi zapłacić więcej. Podstawowe korzyści to:- właściciel może łatwiej wynająć powierzchnie biurowe,- koszty wynajmu są wyższe w stosunku do cen...
Wstrząsające historie mistrza gatunku i laureata Nagrody Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego. Bezlitosna podróż przez ludzkie koszmary i potworności, bezdyskusyjny dowód na to, że horror ekstremalny jest kolejnym krokiem rozwojowym literatury naturalizmu. Oto świat patologii, okrucieństwa i zb...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Zdzisław Skrok

Opra­co­wa­nie ‌gra­ficz­ne: ‌An­drzej Ba­rec­ki

Ko­rek­ta: Jo­lan­ta ‌Spodar

Na okład­ce ‌ma­lo­wi­dło na­skal­ne, ja­ski­nia ‌Mto­ko, ‌Ro­de­zja, data ‌nie­zna­na

Zdję­cie ‌au­to­ra ‌za­miesz­czo­ne ‌na ‌skrzy­deł­ku wy­ko­nał ‌Ar­ka­diusz ‌Re­dosz

Co­py­ri­ght ‌© ‌by Zdzi­sław Skrok, 2009 ‌r. ‌

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two ‌ISKRY, War­sza­wa ‌2009 r. ‌

ISBN 978-83-244-0245-8

Wy­daw­nic­two ISKRY ‌

ul. Smol­na ‌11, ‌00-375 War­sza­wa ‌

iskry@iskry.com.pl

www.iskry.com.pl

Skład wersji ‌elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

WSTĘP

Czy ‌prze­szłość ‌jest ‌nam dziś ‌do ‌cze­goś po­trzeb­na? Czy może ‌w ja­kiś spo­sób wzbo­ga­cić ‌nas sa­mych i na­sze ży­cie, ‌a może jest tyl­ko zbęd­nym ‌ba­la­stem, ‌wsty­dli­wym, bez­u­ży­tecz­nym ‌świa­dec­twem „dzie­cięc­twa” ‌na­sze­go czło­wie­czeń­stwa, o któ­rym chcie­li­by­śmy ‌za­po­mnieć?

Ży­je­my prze­cież ‌w spo­sób da­le­ce od­mien­ny ‌od try­bu ży­cia ‌na­szych ‌przod­ków, tak inne ‌mamy pra­gnie­nia i po­trze­by, ‌tak od­mien­ne ide­ały i wy­obra­że­nia, ‌że zda­je nam się, ‌iż na­sza ‌prze­szłość to od­le­gły, eg­zo­tycz­ny ‌kraj, z któ­rym ‌nie łą­czy nas ‌nic.

Rze­czy­wi­ście, pa­trząc z dzi­siej­szej per­spek­ty­wy, ‌ży­cie na­szych przod­ków ‌było nie do ‌znie­sie­nia: ‌krót­kie, ‌peł­ne zno­ju, za­gro­żo­ne ‌nie­ustan­nie ‌śmier­cią choć­by na ‌sku­tek tak ‌ła­two ule­czal­nych dla ‌nas cho­rób jak ‌go­rącz­ka po­ło­go­wa, ‌tę­żec czy gan­gre­na. Po­zba­wio­ne też było wie­lu ra­do­ści i uciech, któ­re na­da­ją treść na­szej eg­zy­sten­cji. Ży­cie bez elek­trycz­no­ści, sa­mo­cho­dów, te­le­wi­zji, su­per­mar­ke­tów i dys­ko­tek mo­gło być na­praw­dę po­nu­re. Wy­pa­da więc tyl­ko współ­czuć tam­tym lu­dziom, że tak wcze­śnie, w jak­że pry­mi­tyw­nych cza­sach przy­szło im żyć. Rów­no­cze­śnie jed­nak, choć cięż­kie, krót­ko­trwa­łe, peł­ne nie­pew­no­ści, sku­pio­ne na co­dzien­nej wal­ce o prze­trwa­nie, ich ży­cie mia­ło też coś, cze­go nam bra­ku­je, co utra­ci­li­śmy bez­pow­rot­nie, a co two­rzy­ło nie­po­wta­rzal­ną, nie­po­ję­tą dla nas – wol­nych od tam­tych bodź­ców i ogra­ni­czeń – moc, po­wa­gę i pięk­no każ­dej chwi­li ist­nie­nia. Jego kru­chość, krót­ko­trwa­łość, cią­gła obec­ność za­gro­żeń wzma­ga­ły in­ten­syw­ność prze­żyć, wzbu­dza­ły ra­dość każ­dą ofia­ro­wa­ną chwi­lą. Bo prze­cież czym in­nym były ich wy­pra­wy z oszcze­pem po mię­so do le­śnej „spi­żar­ni”, a czym in­nym są na­sze sa­mo­cho­do­we wy­pra­wy do skle­pów z go­to­wy­mi wę­dli­na­mi, czym in­nym ich po­ucza­ją­ce opo­wie­ści o czy­nach mi­tycz­nych bo­ha­te­rów i czym in­nym nie­koń­czą­ce się fa­bu­ły mi­ło­snych pe­ry­pe­tii bo­ha­te­rów z ob­cych na­szym lo­som te­le­wi­zyj­nych se­ria­li Bra­zy­lii czy Ar­gen­ty­ny. Nasi od­le­gli przod­ko­wie szyb­ciej doj­rze­wa­li, moc­niej żyli, bar­dziej niż my ce­ni­li dany im czas i wię­cej wie­dzie­li o ta­jem­ni­cy ży­cia w cie­niu śmier­ci. W isto­cie więc ich ży­cie cha­rak­te­ry­zo­wa­ło się wzmo­żo­ną po­wa­gą ist­nie­nia, któ­rą za­tra­ci­li­śmy, choć jesz­cze nasi oj­co­wie i dzia­do­wie zna­li jej au­ten­tycz­ny smak.

To było jed­nak daw­no i dla­te­go jak zło­wiesz­cze me­men­to za­brzmieć może ogło­szo­na nie­daw­no wieść o ak­tu­al­nym spo­so­bie ży­cia Tu­are­gów, ostat­niej le­gen­dy ar­cha­icz­ne­go świa­ta ko­czow­ni­ków, wol­nych, wa­lecz­nych i peł­nych fan­ta­zji ry­ce­rzy pu­sty­ni bro­nią­cych się przez stu­le­cia przed na­po­rem glo­bal­nej ni­co­ści. Oka­zu­je się, że owi wo­jow­ni­cy Sa­ha­ry, smu­kli i pięk­ni w swych ma­low­ni­czych stro­jach ko­lo­ru in­dy­go, bo­ha­te­ro­wie pu­styn­nych bi­tew i ro­man­tycz­nych epo­sów, dziś, gdy już wzbo­ga­cą się na han­dlu solą, wiel­błą­da­mi albo na ra­bun­ku są­sia­dów, naj­bar­dziej uwiel­bia­ją za­sia­dać przed te­le­wi­zo­ra­mi i bez koń­ca oglą­dać bra­zy­lij­skie se­ria­le i słu­chać arab­skiej mu­zy­ki roc­ko­wej z Egip­tu. Ich tra­dy­cyj­ny tryb ży­cia, oby­cza­je, śpiew i mu­zy­ka fa­scy­nu­ją już tyl­ko „za­krę­co­nych” et­no­gra­fów i nie­stru­dzo­nych tu­ry­stów. „Ta­kie ży­cie jest nor­mal­ne, ta­kie lu­bi­my” od­po­wia­da­ją im, a tam­to co było – tłu­ma­czą – wy­ni­ka­ło tyl­ko z na­szej bie­dy i nie­doj­rza­ło­ści. Jed­nak nie za­po­mi­na­ją o swo­jej daw­no­ści i toż­sa­mo­ści, bo ona też jest źró­dłem ich bo­gac­twa. Gdy nad­cho­dzą ple­mien­ne świę­ta, jadą na pu­sty­nię, któ­ra jest ich praw­dzi­wym do­mem, i przez kil­ka dni żyją tak jak ich przod­ko­wie, gro­ma­dzą te­lu­rycz­ną moc i jesz­cze raz usta­la­ją za­po­mnia­ny po­rzą­dek war­to­ści. Gdy wra­ca­ją do swych osad roz­rzu­co­nych na skra­ju pu­sty­ni, urzą­dza­ją pa­ra­dy dla tu­ry­stów, swą du­cho­wą tra­dy­cję za­mie­nia­ją na pie­nią­dze i na­wet nie mu­szą jak nie­gdyś ho­do­wać wiel­błą­dów.

Tam­ten ar­cha­icz­ny świat, choć co­raz bar­dziej od­le­gły, nie­zro­zu­mia­ły, ko­ja­rzo­ny z bie­dą i za­co­fa­niem, lek­ce­wa­żo­ny, trak­to­wa­ny jako dzie­cię­cy, a więc nie­po­waż­ny okres w dzie­jach ludz­ko­ści, kry­je w so­bie jed­nak nie­znisz­czal­ną wiel­kość i nadal pro­mie­niu­je ta­jem­nym bla­skiem z ot­chła­ni cza­su. Tak­że z uta­jo­nych po­kła­dów nas sa­mych, z na­szej nie­świa­do­mo­ści ukształ­to­wa­nej przez ty­siąc­le­cia, prze­cho­wu­ją­cej świa­dec­twa epok pier­wot­nych, w któ­rych kształ­to­wał się wzo­rzec czło­wie­czeń­stwa. Stąd na­sze tę­sk­no­ty do tam­tych od­le­głych cza­sów, tę­sk­no­ty nie­ja­sne, bar­dziej prze­czu­wa­ne niż świa­do­me, ujaw­nia­ją­ce się nie­czę­sto i za­ska­ku­ją­ce nas sa­mych. Wie­my, że coś utra­ci­li­śmy, coś za­gu­bi­li­śmy w złud­nym pę­dzie cy­wi­li­za­cyj­ne­go po­stę­pu, cze­goś nam bra­ku­je, tyl­ko nie wie­my cze­go. Do­pie­ro ja­kieś wspo­mnie­nie, chwi­lo­we za­my­śle­nie, na­głe za­trzy­ma­nie w cich­ną­cej prze­strze­ni wiej­skich pól o zmierz­chu, gdy otwie­ra się na chwi­lę nie­wi­dzial­na szcze­li­na, od­dzie­la­ją­ce to, co do­raź­ne, od tego, co wiecz­ne, spro­wa­dza pro­ste py­ta­nie: czy na­sze ży­cie jest na mia­rę czło­wie­ka, czy wła­ści­wie wy­ko­rzy­stu­je­my nie­zwy­kły dar, ja­kim jest nie­po­wta­rzal­na prze­cież w na­szym jed­nost­ko­wym wy­da­niu moż­li­wość ist­nie­nia.

Weź­my choć­by nasz sto­su­nek do rze­czy, przed­mio­tów, któ­re wy­twa­rza­my i któ­re uła­twia­ją nam ży­cie. Są to wy­two­ry se­ryj­nej pro­duk­cji, z ła­two­ścią je na­by­wa­my i jesz­cze chęt­niej z nimi się roz­sta­je­my, aby ku­po­wać nowe. Daw­niej przed­mio­ty mia­ły swą in­dy­wi­du­al­ność wi­docz­ną na­wet po­śród rze­czy ma­ją­cych ta­kie samo prze­zna­cze­nie. Każ­dy był tro­chę inny, od­zwier­cie­dlał ory­gi­nal­ność pra­cy kon­kret­ne­go wy­twór­cy, no­sił cząst­kę jego czło­wie­czeń­stwa. Tak wy­ko­na­ne przed­mio­ty były to­wa­rzy­sza­mi lu­dzi, zży­wa­ły się z nimi przez lata, po­wia­da­no, że mia­ły du­szę i gdy się zu­ży­wa­ły, nie wy­rzu­ca­no ich po pro­stu na śmiet­nik, nie de­gra­do­wa­no do po­zio­mu śmie­cia. „Dla czło­wie­ka daw­ne­go rzecz była no­si­cie­lem mocy” – po­wia­da fe­no­me­no­log, re­li­gio­znaw­ca Ge­rar­dus van der Le­euw. „W cza­sie waż­nej wy­pra­wy pe­wien Afry­kań­czyk, na­dep­nąw­szy na ka­mień, wy­krzy­ku­je «Hej, a więc tu je­steś?!». Po czym za­bie­ra ze sobą ka­mień, któ­ry od­tąd za­pew­ni mu po­wo­dze­nie. Ka­mień ten dał mu jak gdy­by znak, że po­sia­da moc”. Sir Isa­iah Ber­lin, hi­sto­ryk idei, rów­nież za­uwa­żył, że „dla na­szych przod­ków dęby mia­ły ser­ce, mi­ne­ra­ły – żyły, zie­mia – wnętrz­no­ści. Te ka­te­go­rie po­rząd­ko­wa­ły ich rze­czy­wi­stość. Je­śli nie spoj­rzy­my na ich wi­zję świa­ta od ich stro­ny, nic z niej nie zro­zu­mie­my”. Dla­te­go god­nym roz­wa­że­nia jest za­le­ce­nie, któ­re do dzi­siej­szych lu­dzi, po­tom­ków od­le­głych po­ko­leń, kie­ru­je fi­lo­zof, Mar­tin He­ideg­ger, je­den z naj­bar­dziej „ciem­nych” i zwró­co­nych do mą­dro­ści daw­nych po­ko­leń: „Ocze­ku­jąc na po­wrót wszech­ogar­nia­ją­ce­go sen­su, jed­nost­ka pra­gną­ca prze­ciw­sta­wić się roz­po­wszech­nio­nej w kul­tu­rze dwu­dzie­sto­wiecz­nej «pu­blicz­nej ga­da­ni­nie», pod­jąć musi wy­si­łek ta­kie­go sa­me­go ro­dza­ju, jaki był pod wzglę­dem struk­tu­ral­nym spo­so­bem usen­sow­nie­nia świa­ta – na­iw­nie i na­tu­ral­nie – udzia­łem czło­wie­ka ar­cha­icz­ne­go”.

Kie­ru­nek zo­stał więc wy­zna­czo­ny i pro­wa­dzi do od­zy­ska­nia utra­co­nej jed­no­ści ob­ra­zu świa­ta i jego prze­ży­wa­nia. My ży­je­my w świe­cie po­ka­wał­ko­wa­nym, po­dzie­lo­nym na stre­fy, spe­cja­li­za­cje, ka­te­go­rie. Świat daw­nych lu­dzi był jed­no­ścią, cze­go naj­wyż­szym wy­ra­zem była po­zy­cja bo­gów i wszel­kich sił du­cho­wych. W na­szym świe­cie roz­dział na to co ma­te­rial­ne i du­cho­we sta­no­wi fun­da­ment rze­czy­wi­sto­ści. Ma­te­rial­ność jest do­świad­cza­na, spraw­dza­na, kształ­to­wa­na; du­cho­wość na­le­ży do stre­fy wia­ry i nie pod­le­ga do­świad­cze­niu. Lu­dzie daw­ni, aż do epo­ki kla­sycz­nej w sta­ro­żyt­nej Gre­cji, po­dzia­łu ta­kie­go nie zna­li. Oni nie wie­rzy­li w bo­gów, oni ich do­świad­cza­li, tak jak my do­świad­cza­my śpie­wu pta­ków czy szu­mu wia­tru. Oni byli ra­zem z bo­ga­mi, a bo­go­wie z nimi, cią­gle i na co dzień, dla­te­go nie­po­trzeb­na była im jak nam wia­ra, któ­ra jest ak­tem woli i opo­wie­dze­niem się. Żad­ne zwie­rzę, przed­miot, stan po­wie­trza i nie­ba nie był dla nich tyl­ko zja­wi­skiem na­tu­ral­nym, i choć za­rów­no uszy i oczy mie­li zbu­do­wa­ne tak samo jak my, to jed­nak do­strze­ga­li rze­czy, któ­rych ist­nie­nia my na­wet nie po­dej­rze­wa­my. Wszyst­ko, co rze­czy­wi­ście ist­nie­je, ma oprócz eg­zy­sten­cji wi­dzial­nej, zmy­sło­wej, kon­kret­nej rów­nież tak samo re­al­ny byt nie­wi­dzial­ny, du­cho­wy i ten dru­gi stan jest waż­niej­szy. Zno­si on po­zor­ną i uzna­wa­ną tyl­ko przez nas ogra­ni­czo­ność, przy­pad­ko­wość i cha­otycz­ność świa­ta. Daw­ni lu­dzie wi­dzie­li więc wię­cej i nie wąt­pi­li, że rze­czy rów­nież pro­wa­dzą pe­wien ro­dzaj ży­cia.

W tym miej­scu po­win­no po­ja­wić się py­ta­nie, na któ­re bę­dzie­my sta­ra­li się od­po­wie­dzieć w książ­ce. Czy ze­rwa­nie z daw­nym sty­lem ży­cia, my­śle­nia i prze­ży­wa­nia świa­ta nam się opła­ci­ło? Czy wię­cej zy­ska­li­śmy, czy też stra­ci­li­śmy, usu­wa­jąc bo­gów z na­szej co­dzien­no­ści, do­ko­nu­jąc ra­dy­kal­ne­go roz­dzia­łu pier­wot­nej jed­no­ści świa­ta na du­cha i ma­te­rię, wy­ostrza­jąc na­sze wi­dze­nie świa­ta w jed­nym kie­run­ku i wy­ga­sza­jąc je w in­nych? Py­ta­nie to sta­wia rów­nież Phi­lip van Do­ren Stern w książ­ce Pre­hi­sto­ric Eu­ro­pe (Lon­don 1979): Czy nam się to opła­ci­ło? I ja­kie są kosz­ta utra­ty tam­te­go ar­cha­icz­ne­go świa­ta na rzecz na­szych kul­tu­ro­wych i na­uko­wych osią­gnięć, wiel­kie­go gma­chu cy­wi­li­za­cji tech­nicz­nej, na­uko­wych osią­gnięć, na­szej no­wo­cze­snej me­dy­cy­ny, na­szej wy­go­dy i luk­su­su? Czy war­te są one za­mę­tu, udrę­ki, roz­le­wu krwi, okru­cień­stwa, sa­mot­no­ści i stra­chu, któ­re sta­no­wią tyl­ko część ra­chun­ku wy­sta­wio­ne­go nam za cy­wi­li­za­cyj­ny po­stęp? Czy ten in­te­res był dla nas opła­cal­ny? Czy rze­czy­wi­ście do­brym roz­wią­za­niem dla czło­wie­ka było po­rzu­ce­nie pro­ste­go ży­cia łow­cy i zbie­ra­cza, któ­re było mu prze­zna­czo­ne przez na­tu­rę i we­dług któ­re­go za­sad do­sko­na­le pro­spe­ro­wał przez set­ki ty­siąc­le­ci, na rzecz eg­zy­sten­cji w co­raz bar­dziej za­tło­czo­nych wspól­no­tach i mia­stach, gdzie wza­jem­na agre­sja i kon­ku­ren­cja sta­wa­ła się na­czel­ną za­sa­dą współ­ży­cia? Cy­wi­li­za­cyj­ny po­stęp, któ­ry dziś ob­ser­wu­je­my, jest oczy­wi­stym fak­tem, na py­ta­nie zaś, czy­je­go kosz­ty były dla ludz­ko­ści opła­cal­ne, każ­dy musi so­bie od­po­wie­dzieć sam. Praw­do­po­dob­nie nig­dy nie uzy­ska­my w tej kwe­stii od­po­wie­dzi osta­tecz­nej i sa­tys­fak­cjo­nu­ją­cej wszyst­kich, ale to od­wiecz­ne py­ta­nie sta­no­wi klucz do za­gad­ki wiel­ko­ści, chwa­ły i nie­spo­ty­ka­nej ka­rie­ry czło­wie­ka na na­szej pla­ne­cie”.

Od­po­wiedź nie jest pro­sta i oczy­wi­sta, aby choć­by pod­jąć pró­bę jej udzie­le­nia, na­le­ży naj­pierw zbli­żyć się do tam­te­go utra­co­ne­go świa­ta, po­znać, co sta­no­wi­ło jego war­tość, i skon­fron­to­wać z tym, co mamy. Za­pew­ne my rów­nież nie udzie­li­my od­po­wie­dzi osta­tecz­nej i za­do­wa­la­ją­cej wszyst­kich, ale przy oka­zji osią­gnąć mo­że­my rzecz uży­tecz­ną, na­wet cen­ną dla na­szej pew­nie nie­od­wra­cal­nej już kon­dy­cji. Mo­że­my opi­sać – na mia­rę na­szych moż­li­wo­ści – jaki był tam­ten utra­co­ny świat, ja­kie było w nim ży­cie czło­wie­ka, wska­zać naj­waż­niej­sze war­to­ści, któ­re utra­ci­li­śmy, a na­wet sta­rać się przy­wró­cić je na­sze­mu ży­ciu, aby je wzbo­ga­cić i uczy­nić bar­dziej war­to­ścio­we.

Moż­li­wo­ści w tym za­kre­sie do­star­czą nie tyl­ko na­uki ta­kie jak ar­che­olo­gia, mi­to­lo­gia, et­no­lo­gia, hi­sto­ria. Po­moc­na bę­dzie rów­nież psy­cho­lo­gia, bo daw­ny, ar­cha­icz­ny czło­wiek nie umarł, nie za­gi­nął cał­ko­wi­cie i osta­tecz­nie. On żyje nie tyl­ko w ma­te­rial­nych i ar­ty­stycz­nych świa­dec­twach, któ­re po­zo­sta­wił, ale też w głę­bi nas, w na­szej ludz­kiej na­tu­rze, skry­wa się w na­szej nie­świa­do­mo­ści, wy­bu­cha w za­ska­ku­ją­cych nas emo­cjach i na­mięt­no­ściach. Na swój spo­sób two­rzy­my z nim jed­ność, wy­star­czy tyl­ko ze­skro­bać na­war­stwie­nia epok i cy­wi­li­za­cji, aby i w nas ob­ja­wi­ło się to, co daw­ne, pier­wot­ne i ar­cha­icz­ne w pod­sta­wo­wym rdze­niu i isto­cie czło­wie­czeń­stwa. Za­uwa­żył to już po­nad sto lat temu Gu­staw Le Bon, fran­cu­ski so­cjo­log, au­tor ak­tu­al­nej do dziś pra­cy Psy­cho­lo­gia roz­wo­ju na­ro­dów. Stwier­dził, że „każ­dy nasz czyn świa­do­my ro­dzi się na grun­cie nie­świa­do­mo­ści, ukształ­to­wa­nej zwłasz­cza pod wpły­wem dzie­dzicz­no­ści. Tam mo­że­my zna­leźć nie­zli­czo­ne po­zo­sta­ło­ści po na­szych przod­kach. […] Nie­mal wszyst­kie na­sze co­dzien­ne czy­ny są wła­śnie re­zul­ta­tem tych po­bu­dek, któ­re ucho­dzą na­szej uwa­gi”. Ele­men­ty ar­cha­icz­ne są wie­czy­ście ludz­kie, dla­te­go pod po­wło­ką ra­cjo­na­li­zmu no­si­my je rów­nież i my. Nie ozna­cza to jed­nak, że mo­że­my przy­my­kać oczy na rów­nie istot­ne róż­ni­ce, od­dzie­la­ją­ce nas od daw­nych lu­dzi, po­wo­du­ją­ce, do­brze zna­ny z cza­sów od­kryć geo­gra­ficz­nych epo­ki re­ne­san­su, szok wy­ni­ka­ją­cy ze zde­rze­nia od­mien­nych kul­tur, men­tal­no­ści, świa­to­po­glą­dów. Za­uwa­żył to rów­nież już przed bli­sko stu­le­ciem an­giel­ski hi­sto­ryk Geo­r­ge Gor­don Cul­ton, au­tor mo­nu­men­tal­nej Pa­no­ra­my śre­dnio­wiecz­nej An­glii: „Nie bę­dzie­my mo­gli po­jąć daw­nych wie­ków, je­śli nie po­tra­fi­my za­wsze za­cho­wać w pa­mię­ci dwóch uzu­peł­nia­ją­cych się prawd: po pierw­sze, pod­sta­wo­we­go po­do­bień­stwa na­tu­ry czło­wie­ka we wszyst­kich epo­kach; i po dru­gie, od­mien­no­ści – moż­na by na­wet rzec: nie­mal nie­wia­ry­god­nej od­mien­no­ści – oto­cze­nia czło­wie­ka w cza­sach tak od nas od­le­głych”.

Bę­dzie nas pro­wa­dzić prze­ko­na­nie o jed­no­ści ludz­kiej na­tu­ry i ludz­kie­go umy­słu oraz świa­do­mość róż­no­rod­no­ści ludz­kich związ­ków z przy­ro­dą, bliź­ni­mi i bo­ga­mi. Zgłę­bia­jąc mrocz­ne za­ka­mar­ki na­szej psy­chi­ki, oglą­da­jąc ar­che­olo­gicz­ne wy­ko­pa­li­ska, ma­te­rial­ne atry­bu­ty daw­ne­go ży­cia, czy­ta­jąc daw­ne po­ema­ty i epo­sy, mo­że­my od­kryć, że nie wszyst­ko zo­sta­ło stra­co­ne. Ist­nie­ją, za­gu­bio­ne wpraw­dzie, ale moż­li­we do od­kry­cia, wą­tłe i za­wi­łe ścież­ki, pro­wa­dzą­ce nas do od­le­głe­go świa­ta daw­nych lu­dzi. Bę­dzie on dla nas olśnie­niem, od­kry­ciem nie­po­rów­ny­wal­nym ze wszyst­kim, co może za­ofe­ro­wać nam współ­cze­sność. Swym bo­gac­twem prze­wyż­sza bo­wiem wszyst­kie skar­by na­sze­go świa­ta. Naj­waż­niej­sze, że jest to rów­nież nasz świat, bo gdy śni­my, mo­dli­my się, wal­czy­my i ko­cha­my, nadal je­ste­śmy ja­ski­niow­ca­mi, brać­mi i spad­ko­bier­ca­mi naj­daw­niej­szych po­ko­leń. Stą­pa­my więc wą­ską wpraw­dzie, ale jed­nak re­al­ną ścież­ką pro­wa­dzą­cą nas ku świa­tom mi­nio­nym. Jak po­wia­da van der Le­euw, współ­cze­sna na­uka pra­gnie rów­nież „dać świa­dec­two o tym, co zo­sta­ło jej uka­za­ne. Może to zro­bić je­dy­nie w spo­sób po­śred­ni, przez po­now­ne prze­ży­cie tego, co się do­ko­na­ło, przez jego re­kon­struk­cję. Idąc po tej dro­dze, musi po­ko­nać wie­le prze­szkód. Nie dany jest jej ogląd «twa­rzą w twarz». Ale i za po­mo­cą lu­stra moż­na wie­le zo­ba­czyć. A o tym, co się wi­dzi, moż­na mó­wić”.

Po­szu­ki­wa­nia, któ­re pro­po­nu­je­my, pro­wa­dzą nie tyl­ko do od­na­le­zie­nia za­gu­bio­nych, ale cią­gle moż­li­wych do od­zy­ska­nia ście­żek czło­wie­czeń­stwa, do od­bu­do­wy ze­rwa­nych związ­ków z mą­dro­ścią pra­wie­ków, mogą nieść rów­nież kon­kret­ną wie­dzę umoż­li­wia­ją­cą zro­zu­mie­nie pro­ble­mów, z któ­ry­mi bo­ry­ka­my się na co dzień w na­szej współ­cze­sno­ści, i to za­rów­no w wy­mia­rze zbio­ro­wym, glo­bal­nym, jak i czy­sto jed­nost­ko­wym, in­dy­wi­du­al­nym.

Lu­dzie sprzed wie­ków mogą na­uczyć nas choć­by tego, że trze­ba cią­gle prze­kra­czać gra­ni­ce, za­prze­czać temu, co uzna­ne, spraw­dzo­ne i oczy­wi­ste. Uczą, aby do koń­ca nie ufać sta­ło­ści świa­ta, po­nie­waż wszyst­ko się zmie­nia i nie­zna­na jest nam wola bo­gów. Nie mo­że­my też ufać so­bie, bo tak mało od nas za­le­ży. Po­win­ni­śmy być go­to­wi na ka­ta­stro­fę, upa­dek, nie­po­wo­dze­nie. Ich wie­dza wy­ry­wa z uśpie­nia, w któ­re wpro­wa­dzi­ła nas złu­da bez­piecz­nej co­dzien­no­ści, po­ka­zu­je, że świat za­wsze był pe­łen za­gro­żeń i nie­pew­no­ści, a na­sze w nim ist­nie­nie – kru­che i nie­bez­piecz­ne; szcze­gól­nie je­śli pro­wa­dzi się ży­cie po­boż­ne i spra­wie­dli­we. Mi­nio­ne wie­ki do­star­czy­ły aż nad­to su­ro­wych lek­cji żar­li­wym opty­mi­stom. Zna­mien­ny jest choć­by los lud­no­ści ma­zur­skiej z daw­nych Prus Wschod­nich. Po­boż­ni ewan­ge­li­cy wio­dą­cy su­ro­wy i pra­co­wi­ty ży­wot, nie­ustan­nie wer­tu­ją­cy Bi­blię, na co dzień w mo­wie i śpie­wie gło­szą­cy jej świę­te tek­sty, nie­cier­pli­wie ocze­ki­wa­li na­dej­ścia Zba­wi­cie­la. Na nad­pro­żach swych do­mów czę­sto umiesz­cza­li dwu­wiersz z Księ­gi Psal­mów:

Cie­bie, Jah­we, wzy­wam, przy­bądź mi z po­mo­cą,

Wy­słu­chaj mego gło­su, gdy do Cie­bie wo­łam.

Zba­wi­ciel jed­nak nie nad­cho­dził, nie po­ja­wił się w porę. Przy­by­ło na­to­miast dwóch su­per­sza­ta­nów XX wie­ku. Naj­pierw ten z Za­cho­du, obie­cu­jąc do­bro­byt i po­rzą­dek, uwiódł ser­ca po­boż­nych wie­śnia­ków. Gdy wy­ru­szył na wschód, za­brał ze sobą męż­czyzn, któ­rzy już nig­dy nie po­wró­ci­li do ro­dzin­nych wsi, ich ser­ca za­mar­ły na da­le­kich mroź­nych rów­ni­nach. Wte­dy przy­był ze wscho­du dru­gi su­per­sza­tan, któ­ry, wraz z le­gio­nem swych po­moc­ni­ków, prze­mie­nił ich ży­cie w pie­kło. Ci, któ­rzy prze­trwa­li tę pró­bę, nie chcie­li już żyć w tak do­świad­czo­nej oj­czyź­nie. Wy­wę­dro­wa­li, po­rzu­ci­li ob­szer­ne, mu­ro­wa­ne domy z po­boż­ny­mi in­wo­ka­cja­mi na nad­pro­żach. Od­cho­dząc, byli mą­drzej­si gorz­ką mą­dro­ścią wy­pa­lo­ną w re­tor­cie dzie­jów. Czy tak dro­go opła­co­na lek­cja przy­da się ko­muś jesz­cze, czy za­gi­nie wraz z jej de­po­zy­ta­riu­sza­mi?

Po­win­ni­śmy w to wie­rzyć, gdyż gorz­kie do­świad­cze­nia prze­szło­ści są dla nas cen­ną lek­cją, jaką mogą ob­da­ro­wać nas pra­daw­ni. To rów­nież za­mie­rze­nie tej książ­ki. Choć hi­sto­ria nie jest spo­le­gli­wą na­uczy­ciel­ką mą­dro­ści, ale ra­czej su­ro­wą eg­za­mi­na­tor­ką na­szych z nią po­ty­czek, to jed­nak nie je­ste­śmy w sta­nie unik­nąć jej po­uczeń. Fi­lo­zof Karl Ja­spers pi­sze: „Wa­run­kiem tego, by praw­da na­sza za­wie­ra­ła ja­kąś treść, jest przy­swo­je­nie na­sze­go dzie­jo­we­go pod­ło­ża. Siła na­sze­go wła­sne­go two­rze­nia leży w od­ro­dze­niu dzie­dzic­twa. Nie wol­no nam ni­cze­go za­po­mi­nać, je­śli nie chce­my sa­mych sie­bie po­grą­żyć; ale mu­si­my my­śleć o wszyst­kim, czer­piąc z wła­sne­go źró­dła, je­śli fi­lo­zo­fo­wa­nie ma być praw­dzi­we. Dla­te­go wa­run­kiem wszel­kie­go przy­swa­ja­nia jest po­wa­ga na­sze­go ży­cia. Sły­szę mowę prze­szło­ści tym wy­raź­niej, tym le­piej wy­czu­wam żar jej ży­cia, im bar­dziej zde­cy­do­wa­nie moja eg­zy­sten­cja za­ko­rze­nio­na jest w prze­słan­kach współ­cze­snej mi epo­ki”.

Na­sze czło­wie­czeń­stwo za­ko­twi­czo­ne jest w prze­szło­ści, w my­ślach, pra­gnie­niach i nie­po­ko­jach lu­dzi, któ­ry żyli przed nami. Ich spra­wy są nadal na­szy­mi spra­wa­mi. Nic się nie koń­czy w ludz­kim lo­sie i py­ta­nia mogą być tyl­ko chwi­lo­wo za­wie­szo­ne, ale wcze­śniej czy póź­niej do­ma­gać będą się od­po­wie­dzi. Na­wet brak za­do­wa­la­ją­cej od­po­wie­dzi świad­czy, że one są i po­twier­dza­ją na­sze czło­wie­czeń­stwo, któ­re jest prze­cież nie­ustan­ną roz­ter­ką, nie­pew­no­ścią, nie­przej­rzy­sto­ścią i po­szu­ki­wa­niem. W tym przede wszyst­kim ujaw­nia się jego moc i twór­cza trwa­łość ocze­ku­ją­ca w re­al­nej, choć dziś za­po­mnia­nej skarb­ni­cy pra­wie­ków.

DOM ALBO U ŹRÓDEŁ SZALEŃSTWA

Anglik Fran­cis Ba­con (1561-1626), je­den z naj­mą­drzej­szych lu­dzi swo­jej epo­ki, był współ­twór­cą, obok Fran­cu­za Mi­che­la de Mon­ta­igne, no­we­go, cie­szą­ce­go się do dziś sza­cun­kiem, ga­tun­ku li­te­rac­kie­go na­zwa­ne­go ese­jem. W wy­da­nym w 1597 roku to­mie za­ty­tu­ło­wa­nym wła­śnie Es­say­es, w pierw­szym zda­niu roz­dzia­łu XLV no­szą­cym ty­tuł „O bu­do­wa­niu” pi­sze: „Domy bu­du­je się na to, aże­by w nich miesz­kać, nie zaś aby na nie pa­trzeć”. Prak­tycz­ność i uży­tecz­ność są więc naj­waż­niej­sze, ale prze­cież czło­wiek nie był­by twór­cą kul­tu­ry, isto­tą bu­du­ją­cą wła­sny świat i sie­bie po­przez sieć sym­bo­li, aby i tej naj­waż­niej­szej dla jego bytu kon­struk­cji nie wpi­sał w sys­tem zna­czeń wy­ra­ża­ją­cych jego świa­to­po­gląd.

Naj­pierw więc było gniaz­do jak u pta­ków i ssa­ków. Cie­płe, wy­grza­ne miej­sce za­pew­nia­ją­ce schro­nie­nie i bez­pie­czeń­stwo. We wschod­niej Afry­ce, gdzie wy­peł­nia­ły się naj­daw­niej­sze eta­py for­mo­wa­nia się ludz­kie­go ga­tun­ku, naj­star­sze tego ro­dza­ju kon­struk­cje po­cho­dzą sprzed 2 mi­lio­nów lat i nie­wie­le róż­nią się od le­go­wisk wiel­kich małp. Tym, co je od­róż­nia, jest za­cho­wa­ny i wi­docz­ny do dziś re­zul­tat ce­lo­wej, prze­my­śla­nej pra­cy: re­gu­lar­ny krąg uło­żo­ny z ka­mie­ni wy­zna­cza­ją­cy za­sięg schro­ni­ska. Pier­wot­nie ka­mie­nie te przy­trzy­my­wa­ły uple­cio­ne z ga­łą­zek lub tra­wy po­kry­cie sza­ła­su. Taki gniaz­do­wy wy­gląd mia­ło do­mo­stwo istot na­zwa­nych Homo ha­bi­lis od­kry­te w wą­wo­zie Ol­du­vai na te­re­nie Tan­za­nii, da­to­wa­ne wła­śnie na 2 mi­lio­ny lat, a tak­że inne, młod­sze o pół mi­lio­na lat, któ­re­go po­zo­sta­ło­ści od­kry­to w Mel­ka-Kun­tu­re w Etio­pii. Jesz­cze do nie­daw­na iden­tycz­ne sza­ła­sy z ga­łę­zi przy­twier­dzo­nych do pod­ło­ża krę­giem uło­żo­nym z ka­mie­ni bu­do­wa­li miesz­ka­ją­cy w Tan­za­nii, nie­da­le­ko Ol­du­vai przed­sta­wi­cie­le ludu Ha­dza oraz Busz­me­ni z Ka­la­ha­ri. Ci ostat­ni wzno­si­li tyl­ko okrą­głe mur­ki po­zba­wio­ne da­chu, któ­re chro­ni­ły ich przed zi­mo­wy­mi wia­tra­mi i wę­ża­mi, po­zwa­la­ły wy­po­cząć w trak­cie nie­ustan­nej po­dró­ży, jaką było ich ży­cie.

Z umie­jęt­no­ścią bu­do­wa­nia przy­tul­nych i bez­piecz­nych schro­nisk wy­ru­szył też na swą wiel­ką, od­kryw­czą przy­go­dę pierw­szy zdo­byw­ca świa­ta, któ­ry opu­ścił afry­kań­ską ko­leb­kę, na­stęp­ca „czło­wie­ka zręcz­ne­go” – Homo erec­tus, „czło­wiek wy­pro­sto­wa­ny”. Jak do­wo­dzą naj­now­sze od­kry­cia w ba­skij­skich ja­ski­niach po­ło­żo­nych w ma­sy­wie Sier­ra de Ata­pu­er­ca, przed­sta­wi­cie­le tego ga­tun­ku do­tar­li do Eu­ro­py już przed mi­lio­nem lat i jako pierw­si od­kry­li do­bro­dziej­stwo na­tu­ral­nych schro­nisk – przed­sion­ków ja­skiń i skal­nych na­wi­sów. Nie za­prze­sta­li jed­nak bu­do­wa­nia wła­snych kon­struk­cji. Ar­che­olo­dzy od nie­daw­na twier­dzą, że na­zy­wa­nie naj­daw­niej­szych lu­dzi „ja­ski­niow­ca­mi” jest nie­po­ro­zu­mie­niem. Pierw­si lu­dzie stro­ni­li od ja­skiń, chłod­nych, wil­got­nych, źle wen­ty­lo­wa­nych, a więc za­gra­ża­ją­cych miesz­kań­com za­cza­dze­niem w cza­sie pa­le­nia ognisk. Ja­ski­nie wy­ko­rzy­sty­wa­no do ce­lów spe­cjal­nych, jako miej­sca schro­nie­nia przed ule­wą i na­pa­ścią in­nych ple­mion, jako spi­żar­nie (w ich wnę­trzu utrzy­mu­je się sta­ła tem­pe­ra­tu­ra nie­co po­wy­żej zera), wresz­cie ich od­le­głe, mrocz­ne za­ka­mar­ki jako re­li­gij­ne sank­tu­aria, pierw­sze prze­strze­nie ujaw­nia­ją­ce nie­wy­czer­pa­ną do dziś ludz­ką po­trze­bę ta­jem­ni­cy, wy­ra­ża­ją­cej isto­tę ich ko­smicz­ne­go bytu. Na co dzień za­miesz­ki­wa­no wów­czas lek­kie bu­dow­le – na­mio­ty ze skór lub sza­ła­sy z drew­na – wzno­szo­ne czę­sto w po­bli­żu wejść do ja­skiń. Po­zo­sta­ło­ści ta­kie­go do­mo­stwa, po­cho­dzą­ce­go sprzed 400 ty­się­cy lat, od­kry­li ar­che­olo­dzy w Ter­ra Ama­ta na La­zu­ro­wym Wy­brze­żu. Był to owal­ny sza­łas o kon­struk­cji drew­nia­nej, za­bez­pie­czo­nej ka­mien­nym wień­cem w czę­ści przy­ziem­nej i po­kry­tej za­pew­ne płasz­czem skó­rza­nym. Do­mo­stwo to znaj­do­wa­ło się nie­da­le­ko wej­ścia do gro­ty La­za­ret. Przy­pusz­czać moż­na, że ów prze­wiew­ny schron słu­żyć mógł ludz­kiej wspól­no­cie jako miesz­ka­nie let­nie, na­to­miast w ja­ski­ni, w jej czę­ści po­ło­żo­nej w po­bli­żu wej­ścia, prze­by­wa­li pod­czas zimy. Ar­che­olo­dzy stwier­dzi­li bo­wiem, że wła­śnie wy­lot ja­ski­ni za­bez­pie­czo­ny był ekra­na­mi ze zwie­rzę­cych skór ha­mu­ją­cy­mi na­pływ zim­ne­go po­wie­trza. Zi­mo­we, za­bez­pie­czo­ne przed mroź­ny­mi po­wie­wa­mi do­mo­stwa były wów­czas w ce­nie, gdyż na pół­ku­li pół­noc­nej trwa­ła za­po­cząt­ko­wa­na przed mniej wię­cej 2 mi­lio­na­mi lat epo­ka lo­dow­co­wa (plej­sto­ceń­ska) cha­rak­te­ry­zu­ją­ca się dłu­gi­mi okre­sa­mi chło­dów prze­dzie­la­ny­mi krót­ki­mi se­kwen­cja­mi ocie­pleń.

Gla­cja­ły, czy­li okre­sy chło­dów, trwa­ją­ce na­wet sto ty­się­cy lat, da­wa­ły się też we zna­ki na­stęp­com „czło­wie­ka wy­pro­sto­wa­ne­go”, za­rów­no ne­an­der­tal­czy­kom jak kro­ma­nioń­czy­kom, któ­rzy ko­lej­no za­sie­dla­li Eu­ro­pę. Pierw­szy, po­mi­mo co­raz to no­wych od­kryć, nadal po­zo­sta­je ta­jem­ni­cą, wia­do­mo tyl­ko, że jego ród wy­gi­nął, być może wła­śnie z po­wo­du su­ro­wo­ści kli­ma­tu, oko­ło 25 ty­się­cy lat temu (być może ostat­ni ne­an­der­tal­czy­cy wy­co­fa­li się w do­li­ny wy­so­kich gór Azji i prze­trwa­li pra­wie do na­szych cza­sów; świad­czyć o tym mogą re­la­cje o yeti). Lep­szą zdol­ność ad­ap­ta­cji do wy­zwań na­tu­ry wy­ka­zał nasz bez­po­śred­ni przo­dek, któ­ry nie­zra­żo­ny nie­ustan­ny­mi mro­za­mi i śnie­ży­ca­mi po­lu­bił w koń­cu ten bia­ły kra­jo­braz i w ślad za jego po­tęż­ny­mi miesz­kań­ca­mi – re­ni­fe­ra­mi, ma­mu­ta­mi i je­le­nia­mi – wy­ru­szył na swą mroź­ną wschod­nią ody­se­ję, któ­ra za­pro­wa­dzi­ła go aż na nowy, od­dzie­lo­ny za­mar­z­nię­tą wów­czas Cie­śni­ną Be­rin­ga, kon­ty­nent ame­ry­kań­ski. Roz­le­gły niż eu­ro­azja­tyc­ki po­kry­ty był wów­czas wiecz­ną zmar­z­li­ną, bez­drzew­nym, rów­nin­nym pust­ko­wiem. W tym nie­przy­ja­znym śro­do­wi­sku żyły jed­nak zim­no­lub­ne zwie­rzę­ta, po­śród któ­rych kró­lo­wał wiel­ki jak góra sma­ko­wi­te­go mię­sa wło­cha­ty ma­mut o po­tęż­nych kłach i mię­si­stej trą­bie. To on stał się pod­sta­wą utrzy­ma­nia na­szych przod­ków, któ­rzy wy­na­leź­li sku­tecz­ny spo­sób po­lo­wa­nia na te ol­brzy­my. Za­nim jed­nak do tego do­szło, nasi pa­le­oli­tycz­ni przod­ko­wie, któ­rzy już w ni­czym pod wzglę­dem fi­zycz­nym ani też w za­kre­sie spraw­no­ści ro­zu­mu prak­tycz­ne­go nie od­róż­nia­li się od nas, naj­pierw wy­na­leź­li ubra­nia ze zwie­rzę­cych fu­ter, zszy­wa­nych mi­strzow­sko ko­ścia­ny­mi igła­mi. Tych na­rzę­dzi nie po­tra­fił wy­twa­rzać ne­an­der­tal­czyk, dla­te­go też nie był w sta­nie uszyć od­po­wied­nio cie­płej odzie­ży i był bez­rad­ny wo­bec mro­zów.

Dru­gim nie mniej do­nio­słym wy­na­laz­kiem kro­ma­nioń­skie­go zdo­byw­cy mroź­ne­go Wscho­du oka­za­ły się ich do­mo­stwa. Wbrew po­zo­rom ich wy­bu­do­wa­nie było nie lada wy­zwa­niem. Na ośnie­żo­nych tun­drach bra­ko­wa­ło drew­na, któ­re przez ty­siąc­le­cia było naj­waż­niej­szym bu­dul­cem w tej czę­ści świa­ta. Nie moż­na było na­wet wy­ko­pać zie­mia­nek, bo zie­mię sku­wa­ła wiecz­na zmar­z­li­na, a gdy jej war­stwa wierzch­nia roz­ta­pia­ła się pod­czas krót­ko­trwa­łe­go lata, woda wy­peł­nia­ła wszyst­kie za­głę­bie­nia. Dom był czymś naj­waż­niej­szym na śnież­nej rów­ni­nie, tyl­ko on umoż­li­wiał prze­trwa­nie i bez­pie­czeń­stwo ro­dzin­ne­go ży­cia. Nasi przod­ko­wie byli już jed­nak ludź­mi przed­się­bior­czy­mi i bu­do­wa­li domy z tego, co mie­li pod ręką, ich biz­ne­splan był na mia­rę XXI wie­ku. W ge­nial­ny spo­sób prze­kształ­ca­li od­pad­ki i śmie­ci w uży­tecz­ny bu­du­lec, jak nasi bu­dow­ni­czo­wie dziś pro­du­ku­ją ma­te­ria­ły bu­dow­la­ne z po­pio­łów i żuż­li wy­rzu­ca­nych przez elek­tro­cie­płow­nie. Tam­ci od­waż­ni lu­dzie w śnież­nym pust­ko­wiu mie­li do dys­po­zy­cji tyl­ko je­den po­ten­cjal­ny su­ro­wiec bu­dow­la­ny – ko­ści ma­mu­tów ma­so­wo przez nich za­bi­ja­nych pod­czas zbio­ro­wych ło­wów. Z ma­syw­nych ma­mu­cich cza­szek, żuchw, cio­sów i skór bu­do­wa­li pół­zie­mian­ki, sza­ła­sy i cha­ty za­pew­nia­ją­ce prze­trwa­nie okre­su zi­mo­wych chło­dów trwa­ją­cych aż dzie­więć mie­się­cy w roku, kie­dy to śred­nia tem­pe­ra­tu­ra wy­no­si­ła mi­nus 35 stop­ni C. Były to bu­dow­le okrą­głe lub owal­ne, ko­pu­la­ste, trzy­ma­ją­ce się bli­sko zie­mi. Te wszyst­kie in­for­ma­cje są waż­ne, bo choć po­cho­dzą z od­le­głych ty­siąc­le­ci, to w pro­sty spo­sób do­ty­czą rów­nież nas sa­mych, miesz­kań­ców be­to­no­wych blo­ko­wisk wznie­sio­nych z cie­płow­ni­czych py­łów. Ba­da­nia ge­ne­tycz­ne, sta­no­wią­ce dziś naj­więk­szą me­to­do­lo­gicz­ną re­we­la­cję w ar­che­olo­gii, ujaw­ni­ły, że pod wzglę­dem bio­lo­gicz­ne­go dzie­dzic­twa my Sło­wia­nie i Po­la­cy je­ste­śmy naj­bar­dziej spo­krew­nie­ni wła­śnie z owy­mi łow­ca­mi ma­mu­tów, pierw­szy­mi ko­lo­ni­za­to­ra­mi Niżu Eu­ro­azja­tyc­kie­go z cza­sów gór­ne­go i schył­ko­we­go pa­le­oli­tu (22-12 tys. lat temu), owy­mi wy­trwa­ły­mi i za­po­bie­gli­wy­mi ludź­mi lodu i śnie­gu, na­wy­kły­mi do dłu­go­trwa­łe­go mro­ku, nie­do­stat­ków i tru­dów ży­cia. Rol­ni­cy i ho­dow­cy, któ­rzy roz­po­czę­li ko­lo­ni­za­cję na­szych ziem przed oko­ło sied­mio­ma ty­siąc­le­cia­mi, byli przy­by­sza­mi ze sło­necz­ne­go po­łu­dnia, z Ana­to­lii i kra­jów nad­du­naj­skich. Sto­sun­ko­wo nie­licz­ni nie po­zo­sta­wi­li zna­czą­ce­go śla­du w na­szym zbio­ro­wym ge­no­mie. Ge­ne­tycz­na bli­skość z łow­ca­mi ma­mu­tów wy­wie­ra istot­ny wpływ rów­nież na na­szą kon­struk­cję psy­chicz­ną; je­ste­śmy od­waż­ni i po­ryw­czy jak lu­dzie ma­ją­cy na co dzień do czy­nie­nia z za­bi­ja­niem, ce­ni­my ro­dzin­ne cie­pło i wspar­cie, jak ci co po dłu­giej i nie­bez­piecz­nej wę­drów­ce przez pust­ko­wia wcho­dzą w bez­piecz­ne i życz­li­we do­mo­we prze­strze­nie, nie­uf­ni i za­po­bie­gli­wi jak lu­dzie nie­ustan­nie za­afe­ro­wa­ni ka­pry­śną, czę­sto wro­gą ma­te­rią prze­trwa­nia.

Pierw­szym te­re­nem, któ­ry w swej wschod­niej wę­drów­ce za­sie­dli­li łow­cy ma­mu­tów, były ob­fi­tu­ją­ce w zwie­rzy­nę ła­god­ne do­li­ny Mo­raw. Jesz­cze w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym od­kry­to tam w miej­sco­wo­ściach Pred­mo­sti i Dol­ni Ve­sto­ni­ce po­zo­sta­ło­ści okrą­głych pół­zie­mia­nek, obu­do­wa­ne ścia­na­mi z ko­ści ma­mu­tów, wy­po­sa­żo­ne w pa­le­ni­ska w czę­ści cen­tral­nej, po­kry­te skó­ra­mi re­ni­fe­rów i ma­mu­tów (po­dob­ne, choć po­zba­wio­ne śla­dów do­mostw, sta­no­wi­sko od­kry­to w Kra­ko­wie przy uli­cy Spa­dzi­stej). Im­po­nu­ją­ce jest też bo­gac­two wy­ro­bów ar­ty­stycz­nych i użyt­ko­wych, ko­ścia­nych i ka­mien­nych, wy­stę­pu­ją­cych na oby­dwu sta­no­wi­skach. Współ­cze­sne mo­raw­skim owal­ne po­miesz­cze­nia miesz­kal­ne od­na­le­zio­no tak­że w Ko­stien­kach nad Do­nem w po­bli­żu Wo­ro­ne­ża (Ukra­ina). Jego miesz­kań­cy, utrzy­mu­ją­cy się z ło­wów na ma­mu­ty i dzi­kie ko­nie, pod wzglę­dem chro­no­lo­gicz­nym i kul­tu­ro­wym, a być może też fi­zycz­nym, bli­scy byli twór­com osie­dli w Ve­sto­ni­cach i Pred­mo­sti. Tam tak­że zna­le­zio­no licz­ne wy­ro­by ar­ty­stycz­ne, w tym ko­ścia­ne fi­gur­ki oty­łych ko­biet, a tak­że nie­zwy­kłą kon­struk­cję z cza­szek i ko­ści ma­mu­tów skry­wa­ją­cą szkie­let męż­czy­zny w po­zy­cji sie­dzą­cej po­sy­pa­ny ochrą – czer­wo­nym mi­ne­ra­łem bę­dą­cym sym­bo­lem krwi, a więc i ży­cia.

Z te­re­nu Ukra­iny po­cho­dzą rów­nież, młod­sze od wy­mie­nio­nych o kil­ka ty­siąc­le­ci, osie­dla zło­żo­ne z owal­nych bu­dow­li miesz­kal­nych z epo­ki schył­ko­we­go pa­le­oli­tu. Po­cho­dzą one z re­jo­nu Me­zi­ri­cza (Mię­dzy­rze­cza) w okrę­gu czer­ni­how­skim i z Mie­zy­na nad De­sną. Przed pięt­na­sto­ma ty­siąc­le­cia­mi te­re­ny te były bez­drzew­ną, po­kry­tą śnie­giem rów­ni­ną, któ­ra je­dy­nie pod­czas krót­kie­go lata po­kry­wa­ła się ro­ślin­no­ścią naj­buj­niej­szą w po­bli­żu rzek. Jak moż­na było prze­trwać w ta­kich wa­run­kach? Umoż­li­wia­ło to mię­so wiel­kich zwie­rząt, w ich ma­so­wym mor­do­wa­niu schył­ko­wo­pa­le­oli­tycz­ni łow­cy byli wy­traw­ny­mi mi­strza­mi. Mię­so ma­ga­zy­no­wa­ne w na­tu­ral­nych lo­dów­kach – do­łach wy­ko­pa­nych w wiecz­nej zmar­z­li­nie – za­pew­nia­ło po­ży­wie­nie. Skó­ry i ścię­gna były su­row­cem do spo­rzą­dza­nia cie­płej odzie­ży, tłuszcz sta­no­wił opał, do­star­cza­ją­cy cie­pła i oświe­tle­nia. Ko­ści i skó­ry ma­mu­cie były też ma­te­ria­łem kon­struk­cyj­nym. Bu­do­wa­no z nich ob­szer­ne domy za­opa­trzo­ne w przed­sion­ki i ma­ga­zy­no­we przy­bu­dów­ki. Na fun­da­men­cie z ka­mie­ni ukła­da­no jed­ne na dru­gich wiel­kie czasz­ki, ło­pat­ki i żu­chwy, a po­nad nimi bu­do­wa­no rusz­to­wa­nie z pni kar­ło­wa­tych drze­wek ro­sną­cych w ko­ry­tach rzek. Całą kon­struk­cję od dołu okła­da­no dar­nią, a wy­żej po­kry­wa­no skó­ra­mi. Bu­dow­le te były okrą­głe lub owal­ne, ar­che­olo­dzy stwier­dzi­li też ele­men­ty sy­me­trii i ryt­micz­nych pro­por­cji w ich ar­chi­tek­tu­rze. Np. w kon­struk­cji jed­nej ze ścian ma­mu­cia czasz­ka oto­czo­na jest z oby­dwu stron dwie­ma ło­pat­ka­mi i dwie­ma żu­chwa­mi, a układ ten ma lu­strza­ne od­bi­cie w kon­struk­cji ścia­ny prze­ciw­le­głej. Inny sza­łas zbu­do­wa­ny był z 95 ma­mu­cich żuchw, wszyst­kie były skie­ro­wa­ne pod­bród­ka­mi w dół, a ryt­micz­nie po­wta­rza­ny mo­duł kon­struk­cji ścia­ny skła­dał się z trzech żuchw. Prze­my­śla­ny po­rzą­dek pa­no­wał rów­nież w roz­pla­no­wa­niu osie­dli, bu­dow­le roz­miesz­czo­ne były w re­gu­lar­nych okrę­gach sku­pio­nych wo­kół cen­tral­ne­go pla­cu, na któ­rym – jak wska­zu­ją po­zo­sta­ło­ści spa­le­ni­zny – czę­sto pa­lo­no w ogni­skach ma­mu­cie ko­ści. Wnę­trza do­mostw ogrze­wa­no ka­mien­ny­mi lam­pa­mi, w któ­rych pa­lo­no ma­mu­cim tłusz­czem. Dłu­gie zi­mo­we noce mi­ja­ły tym lu­dziom na spa­niu, wów­czas na­wie­dza­ły ich wi­zyj­ne sny, w któ­rych spo­ty­ka­li przod­ków i bo­gów, sny uno­si­ły ich w kwit­ną­ce kra­iny wiecz­ne­go cie­pła. Re­cy­to­wa­no też wier­szo­wa­ne epo­sy na mia­rę ho­me­ryc­kich po­ema­tów, sła­wią­ce wiel­kie czy­ny bo­ha­te­rów śnież­nych pust­ko­wi. Nic z tych ar­cy­dzieł nie prze­trwa­ło do na­szych cza­sów i dla­te­go bi­blio­te­ki świa­ta w więk­szej czę­ści skła­dać się mu­szą z dzieł utra­co­nych.

W Me­zi­ri­czu zna­le­zio­no też wie­le ło­wiec­kich na­rzę­dzi i wy­ro­bów ar­ty­stycz­nych, fi­gu­rek ko­bie­cych, wi­sior­ków i bran­so­let rzeź­bio­nych w ko­ści sło­nio­wej. So­lid­ność zna­le­zio­nych tam bu­dow­li miesz­kal­nych oraz bo­gac­two zna­le­zisk ru­cho­mych wska­zu­je, że osie­dle to za­miesz­ki­wa­ne było przez wie­le lat, a jego miesz­kań­cy pro­wa­dzi­li ra­czej ży­cie osia­dłe niż ko­czow­ni­cze.

Nie­co młod­sze są zna­le­zi­ska ze sta­no­wi­ska Mal­ta po­ło­żo­ne­go na za­chód od Ir­kuc­ka nad brze­giem rze­ki Bie­ła­ja, le­wym do­pły­wem An­ga­ry. Od­kry­to tam sze­reg owal­nych po­miesz­czeń miesz­kal­nych usy­tu­owa­nych na wy­so­kim brze­gu rze­ki. Obok po­zo­sta­ło­ści lek­kich, za­pew­ne let­nich, sza­ła­sów na­tra­fio­no też na ob­szer­ne pół­zie­mian­ki o so­lid­nej kon­struk­cji, ścia­nach wzmoc­nio­nych ka­mien­ny­mi pły­ta­mi i wy­ło­żo­nych ko­ść­mi ma­mu­tów i re­ni­fe­rów. Zna­le­zio­no tam też 24 ko­ścia­ne fi­gur­ki ko­bie­ce, nie­któ­re mia­ły in­dy­wi­du­al­ne rysy twa­rzy i fry­zu­ry oraz – co sta­no­wi rzad­kość w schył­ko­wo­pa­le­oli­tycz­nej sztu­ce – re­ali­stycz­ne przed­sta­wie­nia męż­czyzn odzia­nych w stro­je. Do uni­ka­to­wych zna­le­zisk z Mal­ty na­le­ży też grób dziec­ka, w któ­rym po­śród bo­ga­tych da­rów znaj­do­wa­ły się rów­nież dwie ko­ścia­ne fi­gur­ki pta­ków, gęsi albo żu­ra­wi.

Po­wróć­my jed­nak do idei i kształ­tu domu, któ­ra zaj­mu­je nas naj­bar­dziej. Za­py­taj­my, skąd bra­ła się owa nie­zmien­na kon­se­kwen­cja w nada­wa­niu im jed­no­li­tej, owal­nej for­my? Z cze­go wy­ni­ka­ło tak dłu­gie i upo­rczy­we trzy­ma­nie się for­my pier­wot­nej? Dla­cze­go nie bu­do­wa­no do­mów kwa­dra­to­wych albo pro­sto­kąt­nych, dla­cze­go ich twór­cy nie do­ce­ni­li struk­tu­ry ką­to­wej, któ­ra ma rów­nież i tę za­le­tę, że w prze­ci­wień­stwie do ob­łej moż­na ją ła­two po­więk­szać, do­sta­wia­jąc ko­lej­ne seg­men­ty do ze­wnętrz­nych bo­ków bu­dow­li?

Naj­prost­sza od­po­wiedź pro­wa­dzi znów do spraw prak­tycz­nych, do ra­chun­ku efek­tyw­no­ści, a tak­że do świa­ta przy­ro­dy, do pta­sich gniazd, li­sich nor i bo­bro­wych że­re­mi. Tam­to bu­dow­nic­two nie zna kan­tów, na­roż­ni­ków i ką­tów pro­stych. Po­dob­nie jak nie zna­ją ostrych kra­wę­dzi i ką­tów na­tu­ral­ne for­my przy­ro­dy, pnie drzew, zwie­rzę­ce tu­sze i ludz­kie cia­ła. Wszyst­kie są obłe, zło­żo­ne z ła­god­nych krzy­wizn i za­okrą­gleń. Rów­nież ota­cza­ją­cy nas świat zbu­do­wa­ny jest z okrę­gów ta­kich jak choć­by wid­no­krąg czy ko­pu­ła nie­bo­skło­nu, ta­kim go wi­dzi­my i do­świad­cza­my. Przy­jąć więc moż­na, że tak jak w przy­pad­ku gniaz­da czy nory, rów­nież naj­daw­niej­szy dom był ni­czym wię­cej jak swo­istym po­krow­cem na ludz­kie cia­ło, do­dat­ko­wą skó­rą i pan­ce­rzem, któ­rych po­ską­pi­ła na­tu­ra, on rów­nież mu­siał od­wzo­ro­wy­wać owe krzy­wi­zny i nie­rów­no­ści. Przy­pusz­cze­nie to, bez wąt­pie­nia słusz­ne, nie tłu­ma­czy jed­nak fe­no­me­nu dłu­gie­go trwa­nia for­my owal­nej w ar­chi­tek­tu­rze wie­lu kul­tur i lu­dów pier­wot­nych. Ta upo­rczy­wość to coś wię­cej niż kur­czo­we trzy­ma­nie się prak­tycz­no­ści i zwie­rzę­ce­go dzie­dzic­twa, to ra­czej świa­dec­two jego głę­bo­kie­go prze­two­rze­nia, prze­ku­cia na je­den z waż­nych fun­da­men­tów czło­wie­czeń­stwa. Prze­two­rze­nie to na­stą­pi­ło na kil­ku po­zio­mach: prak­tycz­nym, sym­bo­licz­nym, psy­chicz­nym, a w koń­cu przy­bra­ło po­stać ar­che­ty­pu ukry­te­go w ludz­kiej nie­świa­do­mo­ści i stam­tąd ste­ru­ją­ce­go po­stę­po­wa­niem czło­wie­ka. Okrąg, na trwa­le wpi­sa­ny w struk­tu­rę na­sze­go umy­słu, stał się jed­ną z naj­waż­niej­szych ka­te­go­rii or­ga­ni­zu­ją­cych po­strze­ga­nie świa­ta.

Nasz naj­daw­niej­szy dom stoi więc na po­gra­ni­czu zwie­rzę­co­ści i czło­wie­czeń­stwa, taka jest jego ge­ne­za i prze­zna­cze­nie. Jest gniaz­dem pta­ka i norą lisa, uzu­peł­nia brak tego, cze­go nie dała nam na­tu­ra, za­pew­nia schro­nie­nie, cie­pło, bez­pie­czeń­stwo ro­dzin­ne­go ży­cia i wy­cho­wa­nia po­tom­stwa. Ludz­ki dom nie jest jed­nak tyl­ko kon­struk­cją, na któ­rą stać za­po­bie­gli­we zwie­rzę­ta. Jest czymś wię­cej – bu­dow­lą wznie­sio­ną przez czło­wie­ka, a to ozna­cza, że od naj­daw­niej­szych cza­sów wpi­sa­na zo­sta­ła weń cała moc ludz­kiej my­śli i wy­obraź­ni. Dom czło­wie­ka wzno­si się więc na roz­sta­jach bio­lo­gicz­nej prak­tycz­no­ści i ludz­kiej du­cho­wo­ści. Mir­cea Elia­de twier­dzi, że idea domu na­le­ży do sfe­ry sa­crum i po­dob­nie jak więk­szość naj­bar­dziej pier­wot­nych od­ru­chów czło­wie­czeń­stwa ma na­tu­rę re­li­gij­ną, a nie prak­tycz­ną. Jego funk­cja użyt­ko­wa, by­to­wa jest w tym przy­pad­ku wtór­na, pod­rzęd­na. Dom był naj­pierw ośrod­kiem świę­to­ści, wy­ra­zem in­ge­ren­cji du­cha w ma­te­rię, wi­do­mym wy­ra­zem łącz­no­ści czło­wie­ka i świę­to­ści, naj­star­szym wi­ze­run­kiem wszech­świa­ta, po­przez któ­ry umysł czło­wie­ka łą­czył się z za­gad­ką nie­skoń­czo­no­ści. Wzno­sił się na roz­sta­jach dzi­kie­go, nie­oswo­jo­ne­go świa­ta, ale stał w jego cen­trum, wy­zna­czał jego ośro­dek, a ze środ­ka jego ko­pu­la­ste­go da­chu wy­bie­ga­ła ide­al­na li­nia wy­zna­cza­ją­ca oś świa­ta – axis mun­di. Był jak maszt, wo­kół któ­re­go two­rzyć moż­na było bez­piecz­ny i zro­zu­mia­ły ob­raz świa­ta i ży­cia. „Dom – po­wia­da Elia­de – jest re­pli­ką pier­wot­ne­go wzor­co­we­go do­mo­stwa”. Ma więc rów­nież swo­ją pier­wot­ną for­mę. Tak jak ho­ry­zont do­okol­ny, wi­dzia­ny przez czło­wie­ka, miał kształt ko­li­sty, bo in­ne­go mieć nie mógł. Nie bez zna­cze­nia jest rów­nież fakt, że cia­ło czło­wie­ka z roz­pię­ty­mi ku gó­rze ra­mio­na­mi i roz­sta­wio­ny­mi no­ga­mi two­rzy pen­ta­gram, któ­ry wpi­su­je się do­kład­nie w okrąg. Za­uwa­ży­li to już sta­ro­żyt­ni ar­chi­tek­ci jak Wi­tru­wiusz. Re­ne­san­so­wi ar­ty­ści, jak Le­onar­do da Vin­ci, z upodo­ba­niem uży­wa­li tego wy­kre­su do pro­jek­to­wa­nia miast, ide­al­nych per­spek­tyw i kom­po­zy­cji. O wie­le wcze­śniej moc pen­ta­gra­mu od­krył Pi­ta­go­ras, któ­ry uczy­nił z nie­go naj­wyż­szy do­wód ma­te­ma­tycz­no­ści świa­ta, sym­bol ży­cia i har­mo­nii, em­ble­mat wie­czy­stej sy­me­trii rzą­dzą­cej za­rów­no dzie­ła­mi bo­gów, jak wy­two­ra­mi na­tchnio­nych przez bo­gów lu­dzi. Naj­star­szy dom był wresz­cie wy­ra­zem ludz­kich re­la­cji z ota­cza­ją­cym świa­tem, wi­ze­run­kiem tego, jak ten świat ja­wił się pier­wot­ne­mu czło­wie­ko­wi. Nie bez po­wo­du naj­star­szy zna­ny sym­bol to krzyż wpi­sa­ny w koło, znak, któ­ry w spo­sób ide­al­ny przed­sta­wia ob­raz wszech­świa­ta. Wy­ra­sta z nie­go póź­niej hin­du­ska i bud­dyj­ska man­da­la bę­dą­ca har­mo­nij­nym mo­de­lem mi­kro – i ma­kro­świa­ta. Okrąg ho­ry­zon­tu i jego punkt cen­tral­ny wy­zna­czo­ny przez li­nie kar­dy­nal­ne krzy­żu­ją­ce się w miej­scu, w któ­rym znaj­du­je się ru­cho­my śro­dek świa­ta każ­de­go z nas, je­śli ży­je­my. Dom, bę­dą­cy od­wzo­ro­wa­niem świa­ta i czło­wie­ka, nie mógł być inny, mu­siał być okrą­gły, obły, gdyż był wi­ze­run­kiem świa­to­obra­zu czło­wie­ka i od­ci­śnię­ciem jego na­tu­ral­nej for­my. Po­twier­dza­ją to naj­star­sze, młod­sze jed­nak od do­mostw schył­ko­pa­le­oli­tycz­nych łow­ców ma­mu­tów z eu­ro­azja­tyc­kie­go niżu, re­lik­ty bu­dow­li miesz­kal­nych o pla­nie wy­łącz­nie ko­li­stym. Po­cho­dzą z Ame­ry­ki Pół­noc­nej, Afry­ki i Au­stra­lii. Ark­tycz­ni Inu­ici, afry­kań­scy Pig­me­je i au­stra­lij­scy Abo­ry­ge­ni nadal miesz­ka­ją w ko­li­stych sza­ła­sach albo cha­tach. Aż do XX wie­ku cała mu­rzyń­ska, sub­sa­ha­ryj­ska Afry­ka miesz­ka­ła w okrą­głych cha­tach, po­dob­nie po­stę­po­wa­li Mon­go­ło­wie z Azji Cen­tral­nej i ro­do­wi­ci miesz­kań­cy oby­dwu Ame­ryk aż po ludy Ona z Zie­mi Ogni­stej, Haush i Ala­ca­luf z Pa­ta­go­nii. W okrą­głych ka­mien­nych do­mach żyli jesz­cze przed dzie­wię­cio­ma ty­siąc­le­cia­mi miesz­kań­cy egej­skiej wy­spy Ki­th­nos, ry­ba­cy i zbie­ra­cze owo­ców mo­rza ze stre­fy przy­brzeż­nej. Od­kry­cie ich do­mostw przez pol­sko-grec­ką eks­pe­dy­cję ar­che­olo­gicz­ną było sen­sa­cją 2002 roku.

Skąd więc wziął się ów dzi­wacz­ny, nie­wy­stę­pu­ją­cy w przy­ro­dzie, sprzecz­ny z my­ślo­wy­mi ka­te­go­ria­mi czło­wie­ka, kształt kan­cia­sty, ką­to­wy, któ­ry zdo­mi­no­wał bu­dow­nic­two na­szych cza­sów? Kie­dy po­ja­wi­ły się bu­dow­le, domy i miesz­ka­nia kwa­dra­to­we, pro­sto­kąt­ne, tra­pe­zo­wa­te, nie­spo­ty­ka­ne wcze­śniej przez ty­siąc­le­cia i za­pew­ne dzi­wacz­ne, nie­moż­li­we do przy­ję­cia przez ów­cze­snych tra­dy­cjo­na­li­stów?

Od­kry­cia ar­che­olo­gicz­ne nie po­zo­sta­wia­ją wąt­pli­wo­ści. Na­stą­pi­ło to w okre­sie wiel­kie­go cy­wi­li­za­cyj­ne­go prze­ło­mu, rów­no­cze­śnie z koń­cem epo­ki lo­dow­co­wej i schył­kiem zbie­rac­ko-ło­wiec­kie­go ży­cia i wraz z na­ro­dzi­na­mi no­wej, rol­ni­czo-ho­dow­la­nej go­spo­dar­ki neo­li­tycz­nej. Zmia­na była tak do­nio­sła i re­wo­lu­cyj­na, rów­nież w za­kre­sie poj­mo­wa­nia i opi­sy­wa­nia świa­ta, że wszyst­kie póź­niej­sze re­wo­lu­cje, prze­ło­my i prze­wro­ty przy­po­mi­na­ły je­dy­nie jej wtór­ną, po­wol­nie roz­cho­dzą­cą się falę. Do­ty­czy­ło to rów­nież po­rzu­ce­nia do­tych­cza­so­wych form ar­chi­tek­tu­ry. Ła­two to za­ob­ser­wo­wać choć­by na te­re­nie Ame­ry­ki, gdzie wraz z po­ja­wie­niem się cy­wi­li­za­cji rol­ni­czych Ol­me­ko­wie, Ma­jo­wie, Az­te­ko­wie, a tak­że przed­sta­wi­cie­le kul­tur roz­kwi­ta­ją­cych w I tys. n.e. w do­li­nie Mis­si­si­pi i w No­wym Mek­sy­ku za­czy­na­ją miesz­kać w do­mach kan­cia­stych i na po­dob­nym pla­nie wzno­szą swe pi­ra­mi­dy i świą­ty­nie. In­te­re­su­ją­ce jest jed­nak, że u tych ostat­nich pod­ziem­ne świą­ty­nie i miej­sca ry­tu­al­nych zgro­ma­dzeń zwa­ne kiva za­cho­wu­ją for­mę ko­li­stą, czy­li pod­po­rząd­ko­wa­ne bo­gom ży­cie du­cho­we, jako naj­trwa­lej za­ko­twi­czo­ne w tra­dy­cji, nadal roz­gry­wa się w prze­strze­niach ko­li­stych. Po­dob­nie ra­dy­kal­nej zmia­ny w for­mie bu­dow­li miesz­kal­nych do­ko­na­li pierw­si rol­ni­cy z Bli­skie­go Wscho­du, za­miesz­ka­li w bu­dow­lach pro­sto­kąt­nych albo kwa­dra­to­wych z wy­raź­nie wy­od­ręb­nio­ny­mi na­roż­ni­ka­mi. Na po­dob­nych pla­nach wzno­si­li też swe bu­dow­le pu­blicz­ne i sa­kral­ne – pa­ła­ce, świą­ty­nie i pi­ra­mi­dy (choć cza­sa­mi, jak w pa­le­styń­skim Me­gid­do, nie­któ­re świą­ty­nie po­zo­sta­ły okrą­głe). Ca­tal­huy­uk, naj­star­sza na świe­cie osa­da rol­ni­cza da­to­wa­na na okres mię­dzy 6500 a 5600 przed Chry­stu­sem po­ło­żo­na we wschod­niej Ana­to­lii, zwa­na nie­kie­dy pro­to­mia­stem z ra­cji swej zwar­tej ar­chi­tek­tu­ry, skła­da się wy­łącz­nie z bu­dow­li kan­cia­stych przy­sta­ją­cych do sie­bie jak ko­mór­ki w pla­strze mio­du. Za­cho­wał się tam na­wet naj­star­szy na świe­cie „kar­to­gra­ficz­ny” wi­ze­ru­nek mia­sta na tle kra­jo­bra­zu. Na jed­nej z otyn­ko­wa­nych ścian do­mo­stwa przed­sta­wio­no sche­ma­tycz­ny plan miej­skiej za­bu­do­wy na tle… czyn­ne­go wul­ka­nu, któ­rym bez wąt­pie­nia jest Ha­san Dag, je­dy­ny wul­kan w tej oko­li­cy o tak cha­rak­te­ry­stycz­nej syl­wet­ce. Ten naj­star­szy na świe­cie ma­lar­ski pej­zaż udo­wad­nia też, że mia­sto, któ­re przed­sta­wia, ma re­gu­lar­ne, geo­me­trycz­ne roz­pla­no­wa­nie, jego uli­ce prze­ci­na­ją się pod ką­tem pro­stym, a wszyst­kie domy są pro­sto­kąt­ne lub kwa­dra­to­we. W krę­gu na­szej cy­wi­li­za­cji naj­bar­dziej wy­mow­nym przy­kła­dem jest sław­na bruz­da, po­me­rium, wy­ora­na przez woły pro­wa­dzo­ne przez Ro­mu­lu­sa i wy­zna­cza­ją­ca urba­ni­stycz­ny kształt naj­daw­niej­sze­go Rzy­mu. Mia­ła ona for­mę kwa­dra­tu, a Re­mus, któ­ry ją za­kwe­stio­no­wał i po­niósł z tego po­wo­du śmierć, może być pa­tro­nem daw­nej tra­dy­cji, obroń­cą na­tu­ral­nej i po­ko­jo­wej w dzia­ła­niu ob­ło­ści. Zwy­cię­żył Ro­mu­lus, a Rzym zbu­do­wał swą po­tę­gę na zbroj­nych pod­bo­jach i eks­ter­mi­na­cji kon­ku­ren­tów.

Ro­dzi się in­try­gu­ją­ce py­ta­nie. Dla­cze­go tak zde­cy­do­wa­nie ze­rwa­no z obo­wią­zu­ją­cą daw­niej ob­ło­ścią i okrą­gło­ścią na rzecz ro­gów, kan­tów i ką­tów? Cze­go ta de­cy­zja była świa­dec­twem, ja­kie wy­ra­ża­ła zmia­ny w ob­ra­zie świa­ta tam­tych lu­dzi, w ich men­tal­no­ści?

Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że spo­wo­do­wa­na zo­sta­ła ze­rwa­niem z daw­nym, pa­le­oli­tycz­nym spo­so­bem ży­cia i zdo­by­wa­nia po­ży­wie­nia, po­rzu­ce­niem by­to­wa­nia przy­po­mi­na­ją­ce­go zwie­rzę­ce że­ro­wa­nie, pa­so­ży­to­wa­nie na in­nych ga­tun­kach (ro­ślin­nych i zwie­rzę­cych), na rzecz nie­spo­ty­ka­nej do­tych­czas w świe­cie re­wo­lu­cji po­le­ga­ją­cej na świa­do­mym i ce­lo­wym wy­twa­rza­niu po­ży­wie­nia. Czło­wiek się­gnął po ge­ne­tycz­ne ma­ni­pu­lo­wa­nie tymi ga­tun­ka­mi, któ­re były dla nie­go uży­tecz­ne, i po­przez umie­jęt­ne krzy­żo­wa­nie osią­gnął ta­kie ich wła­ści­wo­ści, któ­re były naj­ko­rzyst­niej­sze. Aby spro­stać tym wy­zwa­niom, na­le­ża­ło po­rzu­cić daw­ny styl my­śle­nia i spoj­rzeć na świat jak na ob­szar twór­czej pra­cy i in­no­wa­cji, roz­wo­ju i pod­bo­ju.

Jed­nym z prze­ja­wów tego prze­wro­tu była zmia­na kształ­tu do­mostw, ale jej świa­dec­two nie ogra­ni­cza się je­dy­nie do spraw z za­kre­su tech­no­lo­gii i bu­dow­nic­twa. Trud­no prze­cież przy­pusz­czać, że cho­dzi­ło tyl­ko o zmia­nę for­my ar­chi­tek­tu­ry i or­ga­ni­za­cji prze­strze­ni, o no­wa­tor­ski spo­sób bu­do­wy seg­men­to­wej, w któ­rej kwa­dra­to­we i pro­sto­kąt­ne po­miesz­cze­nia moż­na było do­sta­wiać bez koń­ca. Ta nowa for­ma do­mów ob­ra­zu­je coś o wie­le bar­dziej istot­ne­go – zmia­nę w spo­so­bie po­strze­ga­nia świa­ta i miej­sca w nim czło­wie­ka. Prze­mia­nie ule­gły nie tyl­ko spo­so­by zdo­by­wa­nia po­ży­wie­nia, ale też po­strze­ga­nia i wy­obra­ża­nia świa­ta. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że in­a­czej po­strze­ga­ją i mo­de­lu­ją ob­raz świa­ta łow­cy i zbie­ra­cze, a in­a­czej rol­ni­cy i pa­ste­rze. Ci pierw­si, bę­dąc w nie­ustan­nym ru­chu, na­wet je­śli ich wę­drów­ki mają cha­rak­ter wa­ha­dło­wy, np. z miej­sca, gdzie je­sie­nią jest ob­fi­tość orze­chów, do miej­sca ob­fi­tu­ją­ce­go w mał­że szcze­żu­je (ów­cze­sny przy­smak), to pa­trzą na świat w spo­sób dy­na­micz­ny. Dla nich śro­dek świa­ta jest tam, gdzie się ak­tu­al­nie znaj­du­ją, jest on ru­cho­my i wę­dru­je wraz z nimi. Wę­dro­wiec prze­mie­rza­ją­cy otwar­tą prze­strzeń świa­ta wszę­dzie na­po­ty­ka for­my za­okrą­glo­ne, obłe i owal­ne.

Je­śli ho­ry­zont nie sta­wia mu ogra­ni­czeń, jego wid­no­krąg ma po­stać ide­al­ne­go okrę­gu, po­nad nim roz­cią­ga się pół­ku­la nie­bios, a pod sto­pa­mi ma ziem­ski krąg, któ­ry obej­mu­je jego wzrok. Taka jest rze­czy­wi­stość czło­wie­ka na­tu­ry, miesz­kań­ca świa­ta da­ro­wa­ne­go przez bo­gów. Jej sym­bo­licz­nym mo­de­lem jest man­da­la – ho­li­stycz­ny wi­ze­ru­nek świa­ta i jego du­cho­we­go po­rząd­ku. Wę­dro­wiec, ko­czow­nik jest czło­wie­kiem nie­koń­czą­cej się dro­gi, pa­trzy na świat z po­zy­cji pta­ka uno­szą­ce­go się po­nad zie­mią, jego dom jest ru­cho­my, a jego kształt jest od­zwier­cie­dle­niem kra­jo­bra­zu wy­ty­czo­ne­go krę­giem ho­ry­zon­tu. Rol­nik czy pa­sterz jest przede wszyst­kim czło­wie­kiem osia­dłym, przy­wią­za­nym do kon­kret­ne­go miej­sca, któ­re wy­róż­nia i uwa­ża za swo­ją wła­sność. Z tego te­re­nu po­cho­dzi i w jego obro­nie go­tów jest wal­czyć. Dla­te­go pa­trzy na świat ze swe­go cen­trum, a jego świat ma kon­kret­ną struk­tu­rę, gra­ni­ce i róż­ne wa­lo­ry­za­cje. „Moja” zie­mia jest do­bra, przy­ja­zna, miesz­ka­ją na niej do­bre du­chy. Wszyst­ko, co roz­cią­ga się poza jej gra­ni­ca­mi, jest nie­bez­piecz­ne, wro­gie, za­miesz­ka­ne przez de­mo­ny. Dla­te­go rol­ni­ków i pa­ste­rzy in­te­re­su­ją przede wszyst­kim gra­ni­ce, mie­dze i wła­sno­ścio­we po­dzia­ły. Przy­wią­za­ni do swych pól i pa­stwisk wi­dzą świat in­a­czej niż wę­drow­cy, miej­sca pra­cy i sta­łe­go by­to­wa­nia wy­zna­cza­ją im cen­trum świa­ta, nie­zmien­ną axis mun­di. Taka zaś orien­ta­cja wo­bec stron świa­ta, słoń­ca i księ­ży­ca w róż­nych fa­zach wy­zna­cza kie­run­ki kar­dy­nal­ne, ów kan­cia­sty czwo­ro­kąt, któ­ry raz wpi­sa­ny i utrwa­lo­ny w struk­tu­rach umy­sło­we­go po­strze­ga­nia or­ga­ni­zo­wać za­cznie po­rzą­dek ludz­kie­go świa­ta. To wszyst­ko było obce swo­bod­nym łow­com i zbie­ra­czom da­rów, któ­re co roku ob­fi­cie ofe­ro­wa­ła przy­ro­da i nad­zo­ro­wa­ni przez nią bo­go­wie.

Star­cie dwóch tra­dy­cji: czło­wie­ka do­pa­so­wa­ne­go do na­tu­ry nie­zna­ją­cej ostrych ką­tów i po­ja­wie­nie się tych, co chcie­li ten świat pod­bi­jać i zmie­niać moż­na, na pod­sta­wie zna­le­zisk ar­che­olo­gicz­nych, ob­ser­wo­wać rów­nież na te­re­nie na­szych ziem. W po­ło­wie szó­ste­go ty­siąc­le­cia przed Chry­stu­sem na po­łu­dnio­wych krań­cach kra­ju, w Ma­ło­pol­sce i na Ślą­sku, po­ja­wia­ją się pierw­si rol­ni­cy i ho­dow­cy, przed­sta­wi­cie­le no­wej cy­wi­li­za­cji i no­we­go spo­so­bu my­śle­nia. Przy­pro­wa­dzi­li oswo­jo­ne zwie­rzę­ta i ro­śli­ny, któ­re co roku da­wa­ły im ziar­no. Bu­do­wa­li osa­dy, w któ­rych wzno­si­li ob­szer­ne, kan­cia­ste, tra­pe­zo­wa­te w kształ­cie do­mo­stwa, bę­dą­ce za­pew­ne do­ma­mi wie­lo­po­ko­le­nio­wych ro­dów. Byli bo­ga­ci, bo dys­po­no­wa­li od­na­wial­ny­mi co roku za­so­ba­mi żyw­no­ści, któ­re szyb­ko sta­ły się przed­mio­tem po­żą­da­nia od­wiecz­nych miesz­kań­ców tych ziem – łow­ców i zbie­ra­czy. Na­stą­pi­ło swo­iste zde­rze­nie cy­wi­li­za­cji, po­dob­ne­go do­świad­czy­li pierw­si bia­li osad­ni­cy w in­diań­skiej Ame­ry­ce Pół­noc­nej. Po okre­sie życz­li­wej cie­ka­wo­ści na­stą­pi­ła epo­ka wro­go­ści, któ­ra prze­kształ­ci­ła się w otwar­tą woj­nę. Przy­by­sze po­zwa­la­li so­bie bo­wiem na zbyt wie­le, pusz­cza­li z dy­mem naj­lep­sze ka­wał­ki od­wiecz­ne­go lasu, nisz­czy­li zwie­rzy­nę, mno­ży­li się szyb­ciej niż tu­byl­cy, a przede wszyst­kim byli nie­przy­zwo­icie syci. Bo­gac­two ku­si­ło, sy­cą­ce ziar­na zbóż i tłu­ste mię­so krów albo świń śni­ły się za­pew­ne pod­czas zi­mo­wych nie­do­stat­ków miesz­kań­com okrą­głych sza­ła­sów. W nie­jed­nej gło­wie zro­dził się wów­czas po­mysł, aby coś z tych do­stat­ków uszczk­nąć dla sie­bie. Rol­ni­cy oczy­wi­ście do­my­śla­li się, że z „dzi­ki­mi” tu­byl­ca­mi wcze­śniej czy póź­niej doj­dzie do zwa­dy i prze­wi­du­ją­co za­czę­li się zbro­ić, wzno­sić for­ty­fi­ka­cje. Ta­kie naj­star­sze na na­szych zie­miach ufor­ty­fi­ko­wa­ne osa­dy od­na­le­zio­no w miej­sco­wo­ści Dziel­ni­ca na Opolsz­czyź­nie, tam lud­ność kul­tu­ry ce­ra­mi­ki wstę­go­wej ry­tej – naj­daw­niej­si rol­ni­cy i ho­dow­cy na na­szych zie­miach – w pią­tym ty­siąc­le­ciu przed Chry­stu­sem oto­czy­ła swą osa­dę kan­cia­stych do­mów skom­pli­ko­wa­nym la­bi­ryn­tem głę­bo­kich ro­wów, pro­wa­dzą­cych do wej­ścio­wej bra­my. W tej plą­ta­ni­nie gu­bił się każ­dy, kto nie znał ta­jem­ni­cy ich roz­pla­no­wa­nia. Jesz­cze bar­dziej wy­mow­ne śla­dy kon­fron­ta­cji sta­re­go z no­wym, czy­li ob­ło­ści z kan­cia­sto­ścią, od­na­leź­li ar­che­olo­dzy w Osłon­kach na Ku­ja­wach. Po­wsta­ła tam póź­niej­sza (4400-4200 r. przed Chry­stu­sem) od tej z Dziel­ni­cy osa­da rol­ni­czej lud­no­ści kul­tu­ry len­dziel­skiej, wy­wo­dzą­cej się znad Du­na­ju. Zło­żo­na była z tra­pe­zo­wa­tych do­mów, z któ­rych każ­dy za­miesz­ki­wa­ny był przez wie­lo­oso­bo­wy ród. Ze wzglę­du na wro­gie są­siedz­two licz­nych jesz­cze wów­czas, ży­ją­cych w od­wiecz­nych pusz­czach Po­mo­rza i Ma­zur me­zo­li­tycz­nych łow­ców osa­dę wy­bu­do­wa­no na wznie­sie­niu oto­czo­nym z trzech stron ba­gna­mi. Z czwar­tej wy­ko­pa­no sze­ro­ką fosę i wy­bu­do­wa­no pa­li­sa­dę. Nie uchro­ni­ło to zresz­tą pierw­szych na tych zie­miach rol­ni­ków przed wo­jen­ną po­żo­gą. Wo­jow­ni­cy z okrą­głych sza­ła­sów zdo­by­li osa­dę rol­ni­ków – jak do­wo­dzą po­zo­sta­ło­ści po­ża­ru – pu­ści­li z dy­mem kan­cia­ste, dzi­wacz­ne, za­pew­ne znie­na­wi­dzo­ne przez nich bu­dow­le. Jako łup unieść mo­gli nie tyl­ko za­so­by zbo­ża i mię­sa, ale tak­że bę­dą­ce wów­czas ab­so­lut­ną no­wo­ścią na tych te­re­nach ozdo­by wy­ko­na­ne z pla­stycz­nej mie­dzi.

W koń­cu jed­nak od po­cząt­ku było wia­do­me, że przy­szłość prze­zna­czo­na jest dla kan­cia­sto­ści. Nowa cy­wi­li­za­cja od­mie­ni­ła styl ży­cia. Czło­wiek stał się zdo­byw­cą i eks­plo­ra­to­rem przy­ro­dy, ujarz­miał ją ogniem, ka­mien­ną mo­ty­ką, drew­nia­nym ra­dłem za­przę­żo­nym w wołu. Na­stą­pił, trwa­ją­cy do dziś, czas kon­fron­ta­cji z przy­ro­dą i jej pod­bo­ju. Ob­łość, do­sto­so­wa­nie się, do­pa­so­wa­nie, współ­ży­cie za­stą­pi­ła kan­cia­stość, prze­bo­jo­wość, zdo­byw­czość. Zmia­na form bu­dow­la­nych wy­mow­nie ujaw­nia ten dzie­jo­wy prze­wrót, po­ka­zu­je to, co naj­waż­niej­sze a nie­uchwyt­ne w in­nych źró­dłach. Ta uni­wer­sal­na prze­mia­na nie ogra­ni­cza się bo­wiem – co oczy­wi­ste – je­dy­nie do dzie­jów ar­chi­tek­tu­ry. Jest ona czy­tel­nym świa­dec­twem głę­bo­kiej re­wo­lu­cji cy­wi­li­za­cyj­nej ogar­nia­ją­cej nie tyl­ko świat osią­gnięć ma­te­rial­nych, ale przede wszyst­kim do­ty­czą­cej naj­głęb­szych po­kła­dów umy­słu i psy­chi­ki. Moż­na po­dej­rze­wać, że owa zmia­na to świa­dec­two re­wo­lu­cji to­tal­nej, w wy­ni­ku któ­rej umarł i od­szedł do kra­iny cie­ni daw­ny czło­wiek, nasz pra­przo­dek, któ­ry przez wie­le ty­siąc­le­ci nie­zmien­nie był łow­cą i wę­drow­cem. Jego miej­sce za­jął czło­wiek osia­dły, ho­dow­ca ro­ślin i zwie­rząt. Kan­cia­ste bu­dow­le, w któ­rych za­miesz­kał on i jego bo­go­wie, są wy­ra­zem owe­go ze­rwa­nia z prze­szło­ścią świa­ta łow­ców, a rów­no­cze­śnie nio­są in­for­ma­cję o ja­ko­ści no­we­go my­śle­nia.

Po­le­ga­ło ono nie tyl­ko na zmia­nie sto­sun­ku do świa­ta przy­ro­dy i od­mien­nym od wcze­śniej­sze­go wi­ze­run­ku. Zmia­na po­le­ga­ła rów­nież na tym, że lu­dzie spo­strze­gli, że moż­li­we są inne świa­ty, nie­spo­ty­ka­ne w przy­ro­dzie for­my, idee, przed­mio­ty i pod­ję­li wy­si­łek ich stwo­rze­nia. Na­tu­ra nie zna form ide­al­nie re­gu­lar­nych i kan­cia­stych, pre­fe­ru­je kształ­ty obłe, owal­ne, po­zba­wio­ne pro­stych kra­wę­dzi. Tak ukształ­to­wa­ne po­wierzch­nie uła­twia­ją prze­trwa­nie, do­pa­so­wa­nie się do amor­ficz­nej bio­lo­gicz­nej masy. Wpro­wa­dze­nie do ota­cza­ją­cej rze­czy­wi­sto­ści kan­cia­stej, nie­ist­nie­ją­cej w przy­ro­dzie, zge­ome­try­zo­wa­nej for­my czwo­ro­kąt­nej było jed­nym z naj­waż­niej­szych „za­ma­chów na świat”, uda­ną pró­bą za­wład­nię­cia nim i za­sto­so­wa­nia ele­men­tów sta­no­wią­cych wy­twór nowy, sztucz­ny, nie­spo­ty­ka­ny. Był to na swój spo­sób czyn bo­ski, bo żad­na inna isto­ta ziem­ska nie była w sta­nie two­rzyć no­wych rze­czy w przy­ro­dzie. Czwo­ro­kąt­ne bu­dow­le wraz z po­ja­wia­ją­cy­mi się rów­no­cze­śnie in­ny­mi, jesz­cze bar­dziej agre­syw­ny­mi ma­ni­fe­sta­cja­mi pod­bo­ju, go­spo­dar­ką wy­twa­rza­ją­cą, ge­ne­tycz­ny­mi mu­ta­cja­mi ro­ślin i zwie­rząt, prze­twór­stwem mar­twych i zim­nych mi­ne­ra­łów w go­rą­ce i uży­tecz­ne me­ta­le, ilu­stru­ją ową umy­sło­wą i cy­wi­li­za­cyj­ną re­wo­lu­cję. Wie­dzie od niej kon­se­kwent­na i nie­prze­rwa­na ścież­ka do na­szej współ­cze­snej cy­wi­li­za­cji z jej wiel­ki­mi osią­gnię­cia­mi i znisz­cze­nia­mi tego, co kie­dyś było na­tu­ral­ne.

O tym, że pro­ces ten – szcze­gól­nie w wy­mia­rze men­tal­nym – choć za­po­cząt­ko­wa­ny gwał­tow­nie, roz­wi­jał się i kształ­to­wał po­wo­li, świad­czyć może sław­na opo­wieść Pla­to­na o Atlan­ty­dzie. Po­mi­mo ty­siąc­let­nich spo­rów i po­szu­ki­wań re­al­ne­go miej­sca po­ło­że­nia tego ide­al­ne­go pań­stwa jest pra­wie pew­ne, że ląd ten był tyl­ko my­ślo­wą kon­struk­cją au­to­ra Ti­ma­jo­sa, po­wo­ła­ną je­dy­nie po to, aby mógł on ła­twiej przed­sta­wić swój pro­jekt po­li­tycz­ny pań­stwa ide­al­ne­go oraz po­mysł na­pra­wy ży­cia po­li­tycz­ne­go we współ­cze­snych mu Ate­nach. Dla na­szych roz­wa­żań waż­ne jest jed­nak, że pla­toń­ska Atlan­ty­da zbu­do­wa­na zo­sta­ła na pla­nie ide­al­nych kon­cen­trycz­nych krę­gów, po­prze­ci­na­nych ka­na­ła­mi w ce­lach ko­mu­ni­ka­cji. W jej cen­trum znaj­do­wa­ła się, co oczy­wi­ste, świą­ty­nia naj­wyż­sze­go bó­stwa. Ży­ją­cy w IV wie­ku przed Chry­stu­sem Pla­ton, oby­wa­tel naj­świa­tlej­sze­go wów­czas w świe­cie spo­łe­czeń­stwa, ja­kie sta­no­wi­li Ateń­czy­cy, bę­dą­cy po­śród nich naj­wy­bit­niej­szym mę­dr­cem swe­go cza­su, jako do­sko­na­łą for­mę ar­chi­tek­to­nicz­ną nadal uwa­żał okrąg! Do­pie­ro Rzy­mia­nie za­czną na dużą ska­lę sze­rzyć kan­cia­stą for­mę swych do­mów, miast i zam­ków. Osta­tecz­nie for­ma ta za­cznie do­mi­no­wać do­pie­ro w my­śle­niu lu­dzi śre­dnio­wie­cza, któ­rzy ju­de­ochrze­ści­jań­ską tra­dy­cję Bli­skie­go Wscho­du po­łą­czą z do­rob­kiem my­śli grec­ko-rzym­skiej. Wów­czas też na kar­tach ksiąg i w mo­zai­kach ka­tedr na­wet wi­ze­run­ki Je­ro­zo­li­my, Atlan­ty­dy i bę­dą­ce­go jej od­wzo­ro­wa­niem La­bi­ryn­tu przy­bio­rą for­mę ide­al­ne­go kwa­dra­tu.

Wte­dy osta­tecz­nie na­ro­dził się też czło­wiek współ­cze­sny. Jak róż­nił się od swe­go ło­wiec­kie­go pra­przod­ka, mó­wią re­la­cje z okre­su „zde­rze­nia świa­tów”, pierw­szych spo­tkań ło­wiec­ko-zbie­rac­kich spo­łecz­no­ści Ame­ry­ki Pół­noc­nej z Eu­ro­pej­czy­ka­mi. Na po­zio­mie kon­tak­tów ma­te­rial­nych – han­dlu wy­mien­ne­go, ad­ap­ta­cji umie­jęt­no­ści tech­nicz­nych, spo­so­bów pro­wa­dze­nia wo­jen – oby­dwie stro­ny po­ro­zu­mie­wa­ły się bez tru­du jak lu­dzie ob­da­rze­ni tą samą psy­chi­ką, choć od­mien­ny­mi ide­ała­mi i sys­te­ma­mi war­to­ści. Po­mi­mo to In­dia­nie twier­dzi­li, że bia­li przy­by­sze są nie­ule­czal­ny­mi sza­leń­ca­mi, cze­go ob­ja­wa­mi jest ich chci­wość i nie­po­ha­mo­wa­na chęć mor­do­wa­nia wszyst­kie­go, co żyje – lu­dzi, zwie­rząt, lo­kal­nych bo­gów, po­wie­trza i zie­mi. Bę­dąc by­stry­mi ob­ser­wa­to­ra­mi, stwier­dzi­li wkrót­ce, że de­mo­ny owe­go sza­leń­stwa bia­łe­go czło­wie­ka kry­ją się w mrocz­nych na­roż­ni­kach pro­sto­kąt­nych do­mów wzno­szo­nych przez nich. Do­no­si o tym ame­ry­kań­ski pi­sarz Tho­mas Ber­ger w gło­śnej nie­gdyś książ­ce Mały wiel­ki czło­wiek. Wi­gwa­my i tipi in­diań­skie nie­zmien­nie od ty­siąc­le­ci mia­ły for­mę ko­li­stą. My, Sło­wia­nie, lo­ku­je­my się nie­ste­ty od po­cząt­ku jed­no­znacz­nie po stro­nie na­roż­ni­ko­we­go sza­leń­stwa. I to od chwi­li, gdy moż­li­we są do uchwy­ce­nia ar­che­olo­gicz­ne śla­dy na­szej od­ręb­no­ści. Naj­star­szą „wi­zy­tów­ką” Pra­sło­wian, świa­dec­twem ich nie­wąt­pli­wej obec­no­ści za­rów­no w ich wschod­niej pra­oj­czyź­nie, jak i na ko­lo­ni­zo­wa­nych od V wie­ku te­re­nach Eu­ro­py Środ­ko­wej są kwa­dra­to­we, a więc w ide­al­nej, to­tal­nie geo­me­trycz­nej for­mie, pół­zie­mian­ki z ka­mien­nym pa­le­ni­skiem w jed­nym z na­roż­ni­ków. Jak­by tego było mało, na­roż­ni­ko­we w for­mie były rów­nież sie­dzi­by pra­sło­wiań­skich bo­gów. Zdra­dza­ją to ich na­zwy za­pi­sa­ne przez chrze­ści­jań­skich – nie­miec­kich, wło­skich i duń­skich – kro­ni­ka­rzy. Ką­ty­na lub ką­ci­na to bez wąt­pie­nia bu­dow­la, w któ­rej kąty i na­roż­ni­ki od­gry­wa­ją naj­waż­niej­szą rolę. Na­wet je­śli je­den z nich – jak su­ge­ru­ją ba­da­cze, po­szu­ku­ją­cy ge­ne­zy tej na­zwy – był „świę­tym ką­tem”. Nic dziw­ne­go, że sło­wiań­skie sza­leń­stwo zna­ne było po­wszech­nie i od daw­na, rów­nież w od­le­głych kra­jach. Z tych po­wo­dów war­to więc nie­kie­dy za­glą­dać w na­sze na­roż­ne za­ka­mar­ki, w kąty, po­ką­cia, rogi i na­roż­ni­ki, za­rów­no do­mo­we, jak i te kry­ją­ce się w na­szych umy­słach i spra­wia­ją­ce, że je­ste­śmy tacy, jacy je­ste­śmy. Ro­ga­ci, kwa­dra­to­wi, na­je­że­ni, nie­kom­pa­ty­bil­ni. Gdy do­wie­my się, dla­cze­go tak jest, ob­raz świa­ta i nas sa­mych ulec może po­zy­tyw­nej prze­mia­nie.

CZY RZECZY JESZCZE ISTNIEJĄ?

Wspo­mi­na­jąc swą po­dróż do Afry­ki w póź­nych la­tach ży­cia, Carl Gu­staw Jung za­no­to­wał: „Cha­rak­te­ry­stycz­ną wła­ści­wo­ścią my­śli ar­cha­icz­nej było przy­wią­za­nie do przed­mio­tów, zdwo­jo­na uważ­ność wo­bec rze­czy. A więc i dużo w przed­mio­tach psy­chicz­nej tre­ści. Fakt ten zaś upo­waż­niać nas może do po­dej­mo­wa­nia prób do­tar­cia do my­śli za po­śred­nic­twem rze­czy”. Tam też od­krył on daw­no utra­co­ne przez Eu­ro­pej­czy­ków na Czar­nym Lą­dzie, a tęt­nią­ce jesz­cze ży­ciem źró­dło utra­co­nej, ar­cha­icz­nej wraż­li­wo­ści. „Je­śli uda­ję się do Afry­ki, by zna­leźć coś, co nie na­le­ży do mej psy­che Eu­ro­pej­czy­ka, to nie­świa­do­mie pra­gnę od­na­leźć w so­bie tę część oso­bo­wo­ści, któ­ra sta­ła się nie­wi­docz­na pod pre­sją eu­ro­pej­skie­go sty­lu ży­cia. Owa część stoi w nie­świa­do­mej opo­zy­cji do tego, czym je­stem, po­nie­waż nie do­pusz­czam jej do gło­su. Ona, w od­po­wie­dzi na zew swej na­tu­ry, chce mnie uczy­nić nie­świa­do­mym (wci­snąć pod wodę), by mnie za­bić, ja na­to­miast chcę ją uczy­nić bar­dziej świa­do­mą – w ten spo­sób moż­na by zna­leźć ja­kiś mo­dus vi­ven­di”. Ge­rar­dus van der Le­euw w Fe­no­me­no­lo­gii re­li­gii twier­dził, że nie­spo­ty­ka­ny dziś zwią­zek lu­dzi i rze­czy był we wszyst­kich spo­łecz­no­ściach ar­cha­icz­nych za­sa­dą twór­czą i obo­wią­zu­ją­cą. Wów­czas też nie­któ­re rze­czy, szcze­gól­nie te naj­bar­dziej zży­te z czło­wie­kiem, mia­ły moc naj­więk­szą. „Wśród rze­czy ob­da­rzo­nych mocą – po­wia­da – pierw­sze miej­sce zaj­mu­ją na­rzę­dzia. To, co czło­wiek trzy­ma w rę­kach przy pra­cy, za­wdzię­cza swe ist­nie­nie mocy więk­szej od czło­wie­ka. W ma­ni­pu­lo­wa­niu na­rzę­dzia­mi ma udział nie tyl­ko siła rąk czy nóg, ale tak­że ży­ją­ca w na­rzę­dziu jego wła­sna moc. To tłu­ma­czy dla­cze­go nowe na­rzę­dzia za­wsze wy­ra­bia się do­kład­nie we­dług do­tych­cza­so­we­go wzo­ru; naj­mniej­sze od­chy­le­nie mo­gło­by przy­nieść uszczer­bek mocy na­rzę­dzia. Istot­ne są przy tym nie tyl­ko funk­cjo­nal­ne czę­ści przed­mio­tu, ale tak­że jego ozdo­by. W isto­cie więc to rze­czy orze­ka­ły o swo­jej mocy i to one wy­zna­cza­ły nam moż­li­wo­ści ich użyt­ko­wa­nia”. Po­dob­nie uwa­żał po­eta Ra­iner Ma­ria Ril­ke, któ­ry za­przy­jaź­nio­ny z rze­cza­mi i czu­ją­cy ich ukry­tą moc, pi­sał w Mal­te