Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Major

Major

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62730-14-8

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Major

Sierpień 2007 roku.Pierwszy Samodzielny Batalion Rozpoznawczy wyrusza na wojnę do Afganistanu. W wyniku diabolicznego spisku trafia jednak na pola bitew Wojny Obronnej w roku 1939…



Kwiecień 1943 roku.Uwięzieni w czasie żołnierze batalionu kontynuują walkę z niemieckim okupantem i chronią pozostałości sprzętu przed niemieckimi i sowieckimi agentami. Generał Rowecki, wspierany przez porucznika Wojtyńskiego, rozpoczyna negocjacje z Amerykanami starając się pozyskać ich wsparcie w zamian za technologię z przyszłości. Jednocześnie do Warszawy przybywa SS-Brigadeführer Jürgen Stroop z powierzoną mu osobiście przez Heinricha Himmlera misją przeprowadzenia ostatecznej likwidacji getta warszawskiego…



 

Ależ drogi Stroop. – Generał drgnął. Tylko dwie osoby na świecie, osoby godne najwyższego szacunku i uwielbienia, zwracały się do niego w ten sposób. I przybysz z pewnością nie był żadną z nich. - Rozumiem więcej, niż się panu wydaje. Wiem więcej, niż się panu wydaje. Umiem mianowicie przepowiadać przyszłość – mężczyzna ponownie się uśmiechnął, ale oczy pozostały zimne. Wzrok generała przyzwyczaił się już nieco do panujących w pokoju ciemności, więc zaczął lepiej dostrzegać szczegóły. Oczy tego człowieka były oczami zabójcy.SS-Brigadeführera Jürgena Stroopa, przyszłego dowódcę SS i policji na Dystrykt Warszawski przeszedł dreszcz. Przez głowę przemknęła mu przelotna myśl, którą odgonił w panice, że nie wyjdzie z tego spotkania żywy...(Fragment)

Polecane książki

Pewien naukowiec i wynalazca znany w mieście jako Dziadek Leopold skonstruował wykrywacz skarbów, czyli urządzenie pozwalające znaleźć złoto, diamenty i inne cenne minerały. Pracował nad nim w ścisłej tajemnicy przez dziesięć lat w swojej pracowni. Po zademonstrowaniu go zaprzyjaźnionym chło...
Historja o niewidomym Babie Abdalla; Historja Kogii Hassan Alhabbala; Historja o przeobrażonym Sidi Numanie; Historja o Ali Babie i czterdziestu rozbójnikach; Siedem podróży Sindbada żeglarza; Druga podróż Sindbada; Trzecia podróż Sindbada; Czwarta podróż Sindbada; Piąta podróż Sindbada; Szósta podr...
W poradniku znajduje się dokładny opis, krok po kroku, każdej misji kampanii głównej. To nie tylko zapis przygody sierżanta Sewczenko, ale i użyteczne porady na to, jak wybrnąć z poszczególnych sytuacji.Killzone 3 - opis przejścia - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje j...
Przez całe lata wmawiano nam, że sól nie jest zdrowa. Lekarze ostrzegali, że szkodzi naszemu sercu i należy ograniczyć jej spożycie. Teraz już wiemy, że nie mieli racji i bez żadnego poparcia naukowego szerzyli tę wiedzę. Wiodący naukowiec zajmujący się badaniami nad układem sercowo-naczyniowym rozw...
Zielone pisanki w wiosennych kwiatach, pisanki-kurczaczki, jajka otulone mchem, przykryte pajęczyną ze sznurka, mieniące się wszystkimi kolorami tęczy albo urzekające koronkowymi różami to jedne z wielu niebanalnych projektów przedstawionych w tym poradniku. Z książki dowiesz się, jak przygotować pi...
„Serniki słodkie i wytrawne” Renaty Czelny-Kawa to książka kulinarna. Znajdziemy tu całą galerię przepisów na serniki słodkie, ale także i na te w wersji słonej. Autorka – od dziecka zakochana w sernikowych słodkościach – raczy nasze oczy sernikami o zaskakujących połączeniach smakowych. Są tu ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Marcin Ciszewski

MarcinCiszewskiMajor

Kasi, Maxowi, Oldze Iwanownie

i Jaśkowi poświęcam

Marcin Ciszewski
jest absolwentem Instytutu Historii Uniwersytetu Warszawskiego, ze
specjalizacją historia najnowsza. Od lat, choć nie
uprawia historii zawodowo, pasjonuje się przebiegiem
II wojny światowej, ze szczególnym uwzględnieniem kampanii wrześniowej.

W roku dwa tysiące siódmym rząd polski podjął decyzję o znaczącym zwiększeniu udziału w wojnie – oficjalnie zwanej misją stabilizacyjną – w Afganistanie. W wyniku długich dyskusji podjęto decyzję o utworzeniu uderzeniowego oddziału Wojska Polskiego w sile wzmocnionego
batalionu, przeznaczonego do walki z talibami na południu tego pięknego, surowego kraju.

Rozkazem ministra obrony narodowej jednostka o niezbyt oddającej istotę rzeczy nazwie: Pierwszy Samodzielny Batalion Rozpoznawczy, została sformowana w oparciu o zasoby stacjonującej w południowo-zachodniej
Polsce Piątej Brygady Pancernej, dowodzonej przez energicznego
i kompetentnego generała brygady Lucjana Dreszera. Batalion liczył pięciuset
starannie wyselekcjonowanych żołnierzy, samych ochotników. Zadbano o to, aby wyposażyć oddział w możliwie najnowocześniejszy sprzęt, względnie sprzęt starszy, ale zmodernizowany przy użyciu najnowszych wojskowych technologii, szczodrze przekazywanych przez amerykańskich sojuszników, którym bardzo zależało na stworzeniu szerokiej antytalibskiej koalicji. Na czele batalionu stanął, ku swemu zaskoczeniu, świeżo upieczony
podpułkownik Jerzy Grobicki.

Wysiłki Amerykanów nie ograniczyły się do podarowania pewnej ilości sprzętu i wyposażenia. Przesłali do Polski także niewielki oddział wojska dowodzony przez kapitan Nancy Sanchez. Oddział ów złożony był z trzydziestu ludzi – dwunastu marines ochrony oraz osiemnastu najwyższej klasy specjalistów: informatyków, elektroników, inżynierów nuklearnych, speców od łączności. Rychło okazało się, że Sanchez jest bardzo dobrą znajomą Grobickiego, co zresztą nie pozostało bez wpływu na zachowanie i decyzje podejmowane przez nich oboje.

Ale nie to okazało się najważniejsze.

Najistotniejszym elementem amerykańskiego wsparcia było najnowsze dziecko zaawansowanych technologii Pentagonu, system obrony o nazwie Mobile Defence System, MDS. Maszyneria ta zdolna była do
wytworzenia mocarnego pola siłowego, rodzaju tarczy chroniącej ukryty pod nią oddział przed wszelkiego rodzaju fizycznymi zagrożeniami – ataku
nuklearnego nie wyłączając. Co więcej, komputer sterujący polem siłowym napędzanym przez kieszonkowy reaktor atomowy był w stanie również łamać barierę czasu i dokonywać pewnych – ograniczonych co prawda – skoków w przeszłość. W zamierzeniach pomysłodawców technologia ta pomyślana była jako niezwykły atrybut dowódcy jednostki chronionej polem siłowym, dający możliwość korygowania błędów na polu bitwy. Projektanci wyszli z założenia, że cofnięcie się w czasie oddziału, który wpadł w tarapaty, na przykład o godzinę lub dwie, pozwoli odwrócić łańcuch wydarzeń i uniknąć popełnionego błędu przy drugim rozdaniu.

Wydawało się, że spełnił się odwieczny sen o władzy nad
rzeczywistością.

Konstruktorzy MDS-a przeanalizowali setki rozmaitych bitewnych scenariuszy, nauczyli komputer reagować na tysiące możliwych
kombinacji zdarzeń, uczynili MDS-a i kierujących nim ludzi niemal
wszechwładnymi. Nie wzięli pod uwagę jednego, jak się okazało, decydującego czynnika: przedsiębiorczości i nieposkromionej fantazji polskich
sojuszników. Generał Lucjan Dreszer, dowódca Piątej Brygady Pancernej, miał własny, autorski pomysł na wykorzystanie możliwości futurystycznej technologii. Generał, wybitny taktyk, znawca historii wojskowości w ogóle, a historii Polski w szczególności, od dawna owładnięty był ideą
zrewidowania i naprawienia tragicznych losów Rzeczypospolitej. W jednej chwili zorientował się, że trafia mu się okazja, o jakiej zawsze marzył i jakiej nikt nigdy nie miał – cofnąć się w czasie, będąc wyposażonym we
współczesną wiedzę i technologię wojskową, osiągnąć punkt kluczowy, którego zmiana pozwoli na skierowanie biegu historii w pożądanym kierunku.

Plan działania powstał szybko. Dreszer zwerbował do pomocy dwóch bezwzględnych i zdecydowanych na wszystko ludzi i zlecił im
skonstruowanie wirusa umożliwiającego objęcie władzy nad systemem. Nim
Amerykanie przekroczyli próg jednostki, wszystko było gotowe. Korzystając ze
swoich szerokich uprawnień, generał dostał się do MDS-a i wpuścił wirusa do głównego komputera, starannie zacierając ślady tej operacji. Wirus zmienił oprogramowanie sterujące. W trakcie pierwszego testu pola
siłowego, przeprowadzanego na poligonie pod Olesnem, uaktywnił się, po czym wysłał Pierwszy Samodzielny Batalion Rozpoznawczy wraz z pokaźnym zapasem amunicji, paliwa i części zamiennych w podróż zakończoną dnia pierwszego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku.

Był piątek, parę minut po siedemnastej.

Oddział wylądował niemal na plecach niemieckiej 4 Dywizji
Pancernej i z miejsca został zaatakowany przez pluton żandarmerii polowej tejże dywizji. Żołnierze batalionu nie mieli ani możliwości, ani czasu na przeprowadzenie szczegółowej analizy położenia, a także rozważań co do celowości i chęci ingerencji w historię znaną z podręczników. Po
prostu odparli atak, po czym, pchani siłą rozpędu i silną wolą Grobickiego, zaatakowali sami. Efektem było zniszczenie nie tylko 4 Dywizji
Pancernej, ale i reszty XVI Korpusu Pancernego dowodzonego przez generała Ericha Hoepnera, a także zadanie bardzo poważnych strat idącemu w sukurs XIV Korpusowi. Natarcie niemieckie na froncie zachodnim zostało w znacznej mierze zahamowane.

Jednak sama przewaga techniczna tonie wszystko. Nawojnie ogromną rolę odgrywa przypadek i zwykłe szczęście – lub jego brak. Trzeci dzień września okazał się dla batalionu niezwykle pechowy. Jedna przypadkowo zrzucona z niemieckiego samolotu bomba obróciła wniwecz zamierzenia dowódcy o rozegraniu tego pokera z historią znaczonymi kartami wyciąg niętymi z własnej kieszeni. Dwustukilogramowa skorupa wypchana materiałem wybuchowym, ostatni akord wielkiego, z sukcesem zresztą odpartego nalotu Luftwaffe, trafiła w MDS-a, w znacznym
stopniu go uszkadzając i czyniąc niezdatnym do użytku, oraz ciężko raniła dowódcę batalionu. Powrót do roku dwa tysiące siódmego, choć jeszcze pół godziny wcześniej wydawał się na wyciągnięcie ręki, stał się
niemożliwy. Najstarszy stopniem oficer walczył ze śmiercią. Zapasy batalionu, jakkolwiek znaczne, wyczerpywały się szybko. Zdania co do dalszego postępowania były podzielone zarówno wśród oficerów, jak i żołnierzy. Większość Amerykanów nie przejawiała ochoty do walki. W tej sytuacji batalion, wyczerpawszy swoje możliwości ofensywne, uległ rozwiązaniu. Część żołnierzy, w tym niemal wszyscy Amerykanie, ranny dowódca i kilku oficerów, via Węgry i Rumunia rozjechała się po świecie.

Reszta, w sile dwustu pięćdziesięciu ludzi, nad którymi objął
dowództwo dziarski artylerzysta kapitan Wójcik, ukrywszy pozostałości ciężkiego sprzętu w Górach Świętokrzyskich, udała się do Warszawy i w końcowej fazie wojny wzięła udział w jej obronie.

Kampania jesienna, pomimo poniesienia przez Wehrmacht
znaczących strat, została przez stronę polską przegrana. Wojska sowieckie na początku października wkroczyły na terytorium Rzeczypospolitej, wypełniając wobec Niemców sojusznicze zobowiązania.

Warszawa skapitulowała pod koniec listopada. W przeddzień
kapitulacji, trafiony niemal ostatnią kulą wystrzeloną przed zawieszeniem broni, zginął kapitan Wójcik.

Decyzją pozostałych naplacu boju oficerów batalionu, nowym dowódcą jednostki został komandos, dowódca plutonu GROM,
porucznik Janusz Wojtyński.

PROLOG17 KWIETNIA 1940 ROKU

Choć śnieg zalegał jeszcze wielkim płatami, w lesie czuło się wiosnę.

To nie były wyraźne objawy, ot, jakiś ciepły powiew, nieśmiały
ptasi trel, pierwszy pączek budzący się do życia. Moment, w którym
chce się oddychać pełną piersią, zaczerpnąć żywicznego aromatu, aż
zabolą płuca i zakołuje się w głowie. Moment, w którym chce się żyć.

Zwłaszcza w takim dniu jak dzisiejszy.

Rozklekotany autobus z oknami pobielonymi wapnem kołysał się
na nierównościach dziurawej polnej drogi. Jechał niespiesznie, pewny
kierunku i celu. Dwadzieścia metrów za nim podążał następny,
równie zdezelowany wehikuł. Nawet najmniejszy podmuch wiatru nie
mącił martwej ciszy. Dostojny sosnowy las zastygł w pełnym zadumy
oczekiwaniu, jakby przeczuwając nadciągające wydarzenia.

Starszy major bezpieczeństwa państwowego Piotr Nikołajewicz
Bieriezuchin niecierpliwił się. Stał nieopodal głębokich, rozległych
dołów wykopanych w nocy przez koparkę i coraz częściej spoglądał
na zegarek. Autobusy miały się pojawić prawie dwadzieścia minut
temu. Major wiedział, że przedsięwzięcie, którego miał za chwilę stać
się świadkiem, nie jest łatwe ani od strony logistycznej, organizacyjnej,
ani pod kątem, by tak rzec, zasobów ludzkich. Po to jednak
miejscowych czekistów wspomagają specjalnie przysłani z Moskwy najlepsi
ludzie, aby on, w końcu najstarszy stopniem z całej tej lekko pijanej
i zdenerwowanej gromady funkcjonariuszy, nie musiał marznąć któryś
z rzędu kwadrans, skazany na towarzystwo niezbyt rozgarniętego
starszego lejtnanta Zajcewa.

W końcu autobusy, poprzedzone zgrzytliwym warkotem,
pojawiły się u wylotu leśnej drogi. Niespiesznie dotarły na miejsce
i stanęły może o piętnaście metrów od wykopu. Po dłuższej chwili
drzwi pierwszego otworzyły się. Wyskoczyło z nich kilkunastu
czekistów, z których część uzbrojona była w karabiny z nasadzonymi
na lufy bagnetami, po nich oficer, a na końcu dwie kobiety ubrane
w zielone mundury wojsk konwojowych NKWD. Widok tych
ostatnich nieco majora zdziwił. Dopiero po chwili przypomniał sobie,
że niedawno słyszał plotki – jak w każdym wyższym dowództwie
część czasu spędzało się na kolportowaniu i omawianiu rozmaitych
oficjalnych i nieoficjalnych wieści – że w niektórych komendach
NKWD zatrudnia się kobiety. Ambitne, uświadomione klasowo,
prawdziwe, oddane sprawie komunistki. Za towarzysza Stalina
i Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich gotowe skoczyć
w ogień.

Kobiety wyjęły z mapników tekturowe podkładki, długopisy oraz
kartki papieru zapisane równym, maszynowym pismem. Kierowane
jakby jedną komendą wygładziły płaszcze, przemaszerowały kilka
kroków, stanęły na skraju wykopu i równocześnie spojrzały na
pozostałych członków ekipy.

Funkcjonariuszka stojąca bliżej majora była olbrzymia. Patrzysz
z przodu – może nawet i niebrzydka. Z tyłu – piec martenowski.
Błyszczące oficerki z trudem opinały potężne łydki. Wypchnięty
gigantycznymi krągłościami mundur sprawiał wrażenie, jakby przy
gwałtowniejszym ruchu miał popękać wzdłuż i wszerz. Błękitne oczy
spoglądały lodowato, wąska kreska ust była jak zasznurowana.

Stojąca dalej kobieta, dziewczyna właściwie, szczuplutka,
niezbyt wysokiego wzrostu, została przez los obdarzona, o ile major
był w stanie dostrzec z tej odległości, figurą zdecydowanie lepszą
od gargantuicznej koleżanki. Spod furażerki wysmykiwał się kosmyk
jasnych włosów, poprawianych co chwila niecierpliwą ręką.
Dziewczyna uśmiechała się niepewnie, rozglądając ciekawie na boki.

Oficer dał znak i zaczęło się. Dwóch czekistów otworzyło drzwi
pierwszego autobusu i wskoczyło do środka. Coś się tam zakotłowało,
ktoś krzyknął chrapliwie, pojazd zakołysał się. Po chwili w drzwiach
ukazali się zdyszani czekiści ciągnący za wykręcone ręce człowieka
ubranego w polski oficerski mundur i długi wojskowy płaszcz. Cała
trójka niezdarnie zeskoczyła na ziemię. Gdy jeniec znalazł się na skraju
wykopu, nosem niemal dotykał kolan. Kobieta-piec zaznaczyła coś
na liście. Od tyłu podszedł trzeci funkcjonariusz, płynnym ruchem
podniósł pistolet i strzelił skazańcowi w kark. Trzask wystrzału odbił
się od drzew wątłym echem i zniknął w głębi lasu. Kula wyszła
oczodołem, oficer wpadł do wykopu.

Droga od autobusu do śmierci zajęła jeńcowi najwyżej dziesięć
sekund.

– Tak trzeba strzelać – instruował grupę wyselekcjonowanych
funkcjonariuszy NKWD podczas niedawnej, specjalnej narady słynny Wasia
Błochin, najbardziej doświadczony egzekutor na terenie Związku
Socjalistycznych Republik Sowieckich.

Bieriezuchin miał okazję uczestniczyć w tym spotkaniu. Zapamiętał
niemal wszystko, słowo po słowie:

– Jak strzelisz w głowę od tyłu, kula przebije mózg i wyjdzie czołem,
a krwi będzie tyle, że się utopić można. Zastrzelisz dziesięciu, musisz
wskoczyć do dołu i ułożyć, bo równo nie spadają. A jak krwi będzie
dużo, oficerki uwalasz, że potem nie doczyścisz. I zapadać się będziesz.
Ale jeżeli strzelisz w kark, pomiędzy kręgi szczytowy i obrotowy
kręgosłupa szyjnego, ot tak – zademonstrował na pobladłym z wrażenia
młodszym lejtnancie, którego sekundę wcześniej szarpnięciem
postawił na nogi – kula wyjdzie oczodołem i poleci do góry, w las, a krwi
będzie tyle co nic. Zaoszczędzisz nerwów i czasu.

Wszyscy kiwali głowami z przejęciem. Fachowiec ten Wasia, bez
dwóch zdań. Wie, co mówi.

Funkcjonariusze zarówno przy pierwszym, jak i drugim stanowisku
zapamiętali tę lekcję. Strzelali płynnie, fachowo, bez konieczności
poprawki. Pomocnicy stojący o pół kroku za egzekutorami sprawnie
wymieniali magazynki w podawanych przez ramię pistoletach
i oddawali kolegom zapasowe, naładowane.

Wyprowadzani wprost w wiosenne słońce oficerowie nie mieli już
jakichkolwiek złudzeń i zdawali sobie sprawę, co ich czeka. Siedząc
w coraz bardziej opustoszałych autobusach, strzały słyszeli przecież
doskonale. Wielu z nich jeszcze przed półgodziną miało nadzieję, że
transport – w ciągu ostatniego półrocza nie pierwszy przecież – może
oznaczać po prostu zmianę lokalizacji obozu. Ci nastawieni najbardziej
optymistycznie liczyli wręcz na powrót do domu.

Konfrontacja z rzeczywistością wywołała szok. Większość
pogodziła się z losem, niektórzy jednak za wszelką cenę starali się
opóźnić moment, w którym zapada wieczna ciemność. Szarpali
się, wyrywali, nie chcieli wychodzić z autobusów. Tych,
pomagając sobie bagnetami, czekiści wyciągali siłą, zarzucali na głowy
płaszcz i krępowali ręce sznurem, wolny koniec zapętlając na szyi
skazańca.

Egzekucja nabierała tempa, wszyscy uwijali się jak w ukropie.
Śmierć zbierała należną jej daninę. Trzaski wystrzałów odbijały się
od drzew i płoszyły ptaki.

Bieriezuchin pomyślał, że właściwie zmarnował czas, przyjeżdżając
tutaj. Miał swoje zadania, znacznie ważniejsze niż asystowanie przy
kolejnej egzekucji, nawet jeżeli ofiarami byli ludzie szczególnie
zagrażający bezpieczeństwu państwa. Jeszcze kilka minut i czas jechać. Nic
tu wymyślić się nie da, natchnienie nie przyjdzie. Major zastanawiał
się, co mu przyszło do głowy, aby spędzić w tym miejscu solidny
kawał przedpołudnia. Nie był przecież wyznaczony do
bezpośredniego wykonania, według określenia swoich przełożonych, „zadania
specjalnego”. Mógł asystować, wedle uznania, ale i w biurze miał
co robić. Zarówno w swoim oficjalnym życiu, jak i, bardziej nawet,
nieoficjalnym.

Krzyk dotarł do Bieriezuchina jednocześnie z tą ponurą konstatacją.

– Towarzyszu majorze! – Zajcew złapał go za rękaw mundurowej
bluzy i potrząsał natarczywie. – Patrzcie.

Ale major patrzył już od kilku sekund.

Przy drugim stanowisku młody oficer gwałtownym ruchem wyrwał
się funkcjonariuszom. Jednego pchnął mocno i wrzucił do rowu,
drugiego powalił mocnym ciosem w twarz, łamiąc nos. Obrócił się
w momencie, gdy przypadał do niego egzekutor z podniesionym
do strzału pistoletem. Oficer złapał za broń, drugą ręką próbując
uderzyć enkawudzistę w twarz. Chwilę trwała bezwładna
szarpanina. Pistolet zniknął z widoku, uwięziony gdzieś między walczącymi.
Czwarty czekista, ten od ładowania, stał jak słup soli, nie reagując
ze strachu i zaskoczenia.

Chrapliwe krzyki walczących jakby zmroziły wszystkich dookoła.

Huknął strzał, egzekutor pobladł śmiertelnie i puścił broń. Oficer
szarpnął się w tył, chcąc uwolnić rękę z pistoletem z fałdów obszernego
wojskowego szynela. W końcu osiągnął cel. Miał w garści
załadowanego walthera pp – z co najmniej sześcioma nabojami w magazynku
– i tylko sekunda dzieliła go od przejęcia kontroli nad sytuacją. Nie miał
szans ani na wygraną, ani na ucieczkę, z czego zdawał sobie sprawę.
Chciał tylko – i aż – zabrać ze sobą do grobu możliwie największą
liczbę funkcjonariuszy Narodnowo Komissariata Wnutriennych Dieł.

Oficer spojrzał w stronę pierwszego stanowiska, po czym podniósł
broń. Zlekceważył ładowacza i dziewczynę. I popełnił podwójny błąd.

Gdy tylko odwrócił się i złożył do strzału, stojąca metr dalej
jasnowłosa funkcjonariuszka znalazła się za jego plecami. Do tej pory
sprawiała wrażenie kompletnie sparaliżowanej strachem, podobnie
jak pomocnik ładowacz. Ale – Bieriezuchin uświadomił to sobie
w przeraźliwie krótkim przebłysku zrozumienia – to był tylko
kamuflaż, przejściowe oddanie pola przeciwnikowi. Gdy warunki zmieniły
się, dziewczyna niczym atakująca pantera doskoczyła do zastygłego
w bezruchu pomocnika, płynnym ruchem wyrwała mu z ręki pistolet,
podniosła na wysokość oczu i wystrzeliła, trafiając oficera dokładnie
tam, gdzie jeszcze przed piętnastoma sekundami zamierzał
wycelować wytrawny kat-specjalista, leżący teraz u jej stóp.

Pchnięty uderzeniem pocisku oficer wpadł do dołu wprost na ciała
towarzyszy i na jęczącego z bólu, powalonego pierwszym ciosem
czekistę.

Echo wystrzału potrzebowało do wybrzmienia ładnych kilku
chwil. Zgromadzeni na polanie ludzie – jeszcze kilku następnych
na ochłonięcie. W tym czasie dziewczyna zdążyła zabezpieczyć
walthera, wepchnąć go za pasek, podnieść z ziemi tekturkę z listą wraz
z ołówkiem, dmuchnąć potężnie, aby oczyścić kartkę z sosnowych
szpilek, po czym, po krótkim momencie zastanowienia, odhaczyć
na liście właściwe nazwisko.

Starszy major bezpieczeństwa państwowego Piotr Nikołajewicz
Bieriezuchin zrozumiał, że decydując się dziś rano na przyjazd w to
miejsce, podjął jedną z najlepszych decyzji w całym swoim zawodowym
życiu.

CZĘŚĆ I17 KWIETNIA 1943 ROKU1

– Szybciej! Już niedaleko! Szybciej!

Żołnierz przebiegł kilkanaście metrów i upadł, przygnieciony
ciężarem trzydziestokilogramowego plecaka. Hełm opadł na oczy, pot
kapał ciurkiem i wsiąkał w wilgotną, wiosenną ziemię.

– Wstawaj! Nie po to biegłeś taki kawał, żeby rezygnować.

Chrapliwy oddech zakłócał senną, popołudniową ciszę. Żołnierz leżał
nieruchomo z oczami wytrzeszczonymi z wysiłku. Czuł, że umiera. Nie
mógł myśleć o dalszym biegu czy choćby zwykłym marszu. Nawet
pełzanie wydawało się czynem ponad siły.

– No dobra, jak chcesz. Możesz sobie leżeć. Nie spiesz się. Odpadasz!

– Nieee!

Krzyk zabrzmiał niezbyt mocno, ale czuć w nim było desperację.
Choć jeszcze przed paroma sekundami wydawało się to niemożliwe,
żołnierz dźwignął się na kolana, podparł karabinem szturmowym i powoli
wyprostował. Z widocznym wysiłkiem spróbował utrzymać równowagę.
Obtarte i odparzone stopy zdawały się płonąć. Zacisnął zęby i po chwili
chwiejnie ruszył przed siebie. W bucie chlupnęło. Potem w następnym.

Miał przed sobą pół kilometra.

Pięćset ciągnących się w nieskończoność metrów.

2

Leśny, górski potok pędził z szumem w dół, omywając wielkie
głazy, którymi gęsto usiane były dno i brzegi. Zawieszoną na
wysokości trzeciego piętra stalową linę, długości co najmniej czterdziestu
metrów, przymocowano do dwóch wiekowych drzew po obu stronach
strumienia. Metr wyżej biegnące równolegle do siebie dwie cieńsze
linki tworzyły namiastkę poręczy.

Żołnierz znajdował się dokładnie pośrodku mostu i dopiero teraz
uświadomił sobie, jak bardzo się boi. Najwyraźniej – o czym nie miał
wcześniej pojęcia – cierpiał na lęk wysokości. Za żadne skarby nie
chciał wracać, ale nie był w stanie ruszyć do przodu.

– Jeszcze trzydzieści sekund! Potem już możesz sobie darować,
twoja grupa odpada! – usłyszał.

Żołnierz stęknął z rozpaczą. Drżącymi dłońmi złapał poręcz i pomału,
niepewnie, zrobił krok. Po nim następny. Most zakołysał się, uginając
się pod ciężarem człowieka, plecaka i broni. Żołnierz stanął, zamknął
oczy i zaczął się modlić.

Stojący na drugim brzegu pozostali trzej członkowie grupy
wrzeszczeli coś niezrozumiale.

3

Na początku zaatakowało go dwóch.

Wypadli z drzwi starej, zrujnowanej chałupy, gdy ostrożnym
krokiem wyszedł zza rogu. Był przygotowany na coś w tym rodzaju, więc
zareagował zgodnie z wdrukowanym w podświadomość odruchem.
Miękko odskoczył, zszedł z linii ataku bliższego napastnika
i wyprowadził cios prawą ręką. Uderzenie doszło. Przeciwnik zachwiał się
i odskoczył, by po chwili znowu zaatakować. Żołnierz kątem oka zauważył, jak
drugi z napastników przesuwa się w prawo i szykuje do skoku. Szybko
wszedł z pierwszym w zwarcie, starając się uderzyć głową w nos. Nie
udało się precyzyjnie zadać ciosu, ale przeciwnik upadł.

Wtedy żołnierz zobaczył nóż.

Jednocześnie poczuł, że ktoś zaplata ramię na jego szyi. Trzeci
przeciwnik musiał podążać za nim. Teraz wypadł zza domu
i przystąpił do dzieła. Człowiek ten był bardzo silny, żołnierzowi niemal
natychmiast zabrakło tchu. Przez łzy dostrzegł drugiego napastnika
szykującego się do zadania ciosu.

Na ułamek sekundy opanowała go panika. Przypomniał sobie
liczne opowieści krążące wśród uczestników kursu. Między nimi
i tę, że na każdym etapie szkolenia jeden lub dwóch adeptów ginie
gwałtowną śmiercią. Nie wierzył tym historyjkom, mając je za
wyolbrzymione przez strach bajeczki rozsiewane przez dowództwo lub
co bojaźliwszych kursantów.

Teraz jednak był absolutnie pewien, że ci, którzy po kątach snuli
takie przypuszczenia, mieli całkowitą rację.

Rzucił się w tył. Duszenie gilotynowe, jeśli założone zostało
prawidłowo, jest techniką nienaruszalną i kończącą, a ostateczny rezultat
zależy tylko od intencji zakładającego. Toteż żołnierz nie miał
wielkich nadziei na pomyślny koniec walki, chciał tylko odwlec jej skutki,
zadziałał także zwykły, pierwotny instynkt walki o życie.

Desperacja musiała dodać mu sił, bo duszący go przeciwnik
stracił równowagę. Obaj upadli na plecy, żołnierz czuł pod sobą
napastnika. Powietrze uszło z sykiem z płuc obydwu, z dolnych
w zdecydowanie większym stopniu. Nie zwlekając, żołnierz
przekręcił się gwałtownie i uchwyt rozluźnił się. Z całych sił uderzył
łokciem w brzuch dusiciela. Gdyby przeciwnik nosił kamizelkę
kuloodporną, żołnierz skończyłby dzień z potrzaskanym stawem,
ale cios wszedł miękko i spowodował, że napastnik wypluł resztę
powietrza z płuc. Wyglądało na to, że nie ma już żadnych rezerw
i jest na granicy utraty przytomności.

Żołnierz poderwał się akurat w momencie, kiedy nożownik
rozpoczął atak, próbując zadać klasyczne szermiercze pchnięcie. Odskoczył
więc gwałtownie i zaczął uciekać. Po kilku krokach dostrzegł leżący
na ziemi mocarny, masywny drąg, który okazał się styliskiem od łopaty.

Chwycił kij obiema rękoma, podniósł w górę…

Nożownik zatrzymał się o dwa kroki przed nim. Zastanawiał się
przez chwilę, spojrzał na dwóch powalonych kolegów, po czym
schował nóż.

– Nieźle – powiedział.

4

Żołnierz desperacko starał się ustabilizować oddech.

To była już dziesiąta godzina nieustannego wysiłku, przerywanego
torsjami i napadami zwątpienia. Tylko w ciągu ostatnich dwóch godzin
dopadły go trzy takie kryzysy. Ostatni był najgorszy i dosłownie ułamki
sekund dzieliły żołnierza od wypadnięcia z gry, co zniweczyłoby nie
tylko dzisiejszy wysiłek, ale przede wszystkim sześciomiesięczny okres
przygotowawczy. Do tego nie mógł dopuścić. Za żadną cenę.

Kilkakrotnie zamrugał i skupił się na celu. Starał się ocenić dystans.
Sto metrów. Może sto dziesięć. Mała, pochylona sylwetka niemal
zlewała się z otoczeniem. Pot skapywał z nosa, mgła przed oczami
nie chciała się rozwiać. To miał być teoretycznie najłatwiejszy strzał.
Z leżącej pozycji, do nieruchomego celu. Żołnierz skupił się. Nie mógł
tu tkwić w nieskończoność, przeciwnie, czuł, że jego czas się kończy.
Wycelował najlepiej, jak mógł, wstrzymał oddech i nacisnął spust…

Wyciszony tłumikiem dźwięk był na tyle dyskretny, aby nie
alarmować nikogo w okolicy. Drugi strzał. Trzeci. Czwarty. Piąty.

Tarcza zachwiała się, ale żołnierz nie był pewien rezultatu.

Poderwał się i zaczął biec. Pilnie rozglądał się na boki, obserwując
jednocześnie teren na wysokości oczu, a także wyżej, na poziomie
gałęzi drzew. Po prawej zamajaczyła tarcza. Strzelił szybko
z biodra. Poprawił. Karabin fukał jak pies poczęstowany tabaką. Po lewej
w głębi człowiek w hełmie. Strzał. Poprawka. Na wprost tarcza. Strzał.
Poprawka. Po prawej człowiek w marynarce. Żołnierz przez sekundę
trzymał go na muszce, ale nie strzelił. Z przodu ruch. Dwie sylwetki
naraz, przemieszczające się na lewo. Za nimi następne dwie. Żołnierz
przełączył karabin na ogień ciągły i oddał dwie krótkie serie do obu
grup. W biegu zmienił magazynek. Za sobą usłyszał hałas. Odwrócił
się i strzelił instynktownie. Sylwetka cywila upadła. Żołnierz zaklął
wściekle, ale kontynuował bieg. Na drzewie po lewej snajper. Przyklęk.
Strzał. Drugi. Poprawka. Cztery sylwetki w hełmach po lewej. Seria.
Zmiana magazynka. Dwie krótkie serie.

Koniec.

Ukląkł, przez chwilę nie widział nic. Przed oczami biegły oszalałe,
kolorowe plamy.

5

Wybuch spowodował, że żołnierz upadł i na jakiś czas stracił słuch,
równowagę i wyczucie kierunku. Przez dłuższą chwilę walczył
z zawrotami głowy. Kłęby dymu spowiły pomieszczenie, potęgując ciemność,
dezorientację i strach. Powoli podniósł się i ruszył do przodu. Potknął
się o jakiś przedmiot leżący na podłodze, ale utrzymał się na nogach.
Nie widział nic, dym drapał w oczy, w uszach dzwoniło. W dłoniach,
na wysokości oczu, ściskał pistolet. Dokładnie tak, jak przez
dziesiątki godzin wbijał mu do głowy instruktor. Po prawej wyczuł ruch.
Zatrzymał się i skierował lufę w tamtą stronę. W krótkim błysku
światła zobaczył dwie sylwetki. Strzelił do dalszej, częściowo ukrytej
za pierwszą, bliższą. Światło zgasło, w tym momencie usłyszał łomot
walącego się ciała. Błysk z przodu. Dwa strzały. W celu.

Dwa pociski za siebie. W celu.

Dwa w prawo – jeden w celu, drugi pudło.

Na wprost – dwaj cywile. Tylko spokojnie.

Światło zgasło. Usłyszał tupot wielu nóg, ktoś zaklął i nagle przed
nim zapalił się mocny reflektor, oślepiając na chwilę. Żołnierz
instynktownie zmrużył oczy, zobaczył wokół siebie kilka niewyraźnych
sylwetek, strzelił na wyczucie do wybranych…

I zmartwiał.

Na krześle naprzeciwko, nie dalej jak cztery, najwyżej pięć metrów
od żołnierza, siedział dowódca i przyglądał mu się uważnie.
Przypominający do złudzenia żywego człowieka manekin w niemieckim
mundurze i hełmie, z dziurą w miejscu prawego oka, znajdował się
najwyżej trzydzieści centymetrów od jego twarzy.

6

– Żołnierze! – Głos zdawał się dominować nad okolicą, choć nie był
wcale głośny. Dwuszereg kilkudziesięciu postaci odzianych
w jednolite, czarne kombinezony wstrzymał oddech. – Wczoraj
zakończyliście szkolenie. Dziś zdawaliście egzamin. Gdy spotkaliśmy się po raz
pierwszy sześć miesięcy temu, było was, wyselekcjonowanych spośród
tysiąca, stu dwudziestu czterech. Zostało – trzydziestu dwóch.
Siedemdziesiąt pięć procent waszych kolegów odpadło w trakcie
szkolenia i kolejnych egzaminów. Nie dlatego, że byli złymi żołnierzami.
Przeciwnie. Wykazywali się wielkim umiejętnościami i zapałem. Ale
zaszczytu służby w szeregach batalionu może dostąpić tylko część
z was. I tak być powinno, na tym polega selekcja. Dzięki swojemu
uporowi możecie czuć się wybrani. Najlepsi z najlepszych. Swoim
postępowaniem udowodniliście, że jest w was hart ducha i gotowość
do poświęceń. Przed chwilą zdaliście ostateczny egzamin, a to, że
żyjecie, a także fakt, że ja również pozostałem przy życiu, oznacza, że
zdaliście go wszyscy celująco. – Dowódca uśmiechnął się nieznacznie,
a dwuszereg odetchnął z ulgą. Nieznacznie. – Z tą chwilą stajecie
się żołnierzami Pierwszego Samodzielnego Batalionu
Rozpoznawczego Armii Krajowej. Niesie to ze sobą zaszczyt walki z wrogiem
na pierwszej linii. Będziecie uczestniczyć w akcjach bojowych, które
w sposób jednoznaczny pokażą okupantowi, jak skuteczny i groźny
potrafi być polski żołnierz. Odbierzecie Niemcom wolę walki i chęć
do terroryzowania naszego społeczeństwa. Będziecie współtworzyć
historię. Jednocześnie członkostwo w naszym oddziale to zaszczyt
szczególnego rodzaju, ponieważ jesteście zobowiązani do zachowania
bezwzględnej tajemnicy. O niczym, czego się nauczyliście, wróg nie
może się dowiedzieć. Ani żaden z was, ani żadna część uzbrojenia
lub wyposażenia nie może wpaść w jego ręce. Nawet za cenę życia.
I żaden z nas, żołnierzy Pierwszego Samodzielnego Batalionu
Rozpoznawczego Armii Krajowej, nie może się zawahać, aby ofiarę życia,
w razie konieczności, złożyć.

Dowódca zamilkł. Dwuszereg z przejęciem chłonął wypowiedziane
przed chwilą słowa. Analizował. Przetrawiał. Wyciągał wnioski.

– Kapral Szuwar! Wystąp!

Żołnierz drgnął zaskoczony, ale po sekundzie zreflektował się
i płynnym krokiem podszedł do prowadzącego uroczystość oficera. Stanął
na baczność i zasalutował.

– Kapralu! Ukończyliście z wyróżnieniem kurs szkoleniowy
i zostaliście przyjęci w szeregi Pierwszego Samodzielnego Batalionu
Rozpoznawczego Armii Krajowej. Z dniem dzisiejszym otrzymujecie stopień
sierżanta i obejmujecie stanowisko dowódcy drugiej drużyny pierwszej
kompanii. Gratuluję.

Świeżo upieczony sierżant zasalutował ponownie i z wielką ochotą
uścisnął podaną dłoń.

– Ku chwale ojczyzny, panie komendancie!

– Spocznij. Możecie wrócić do szeregu.

Żołnierz odwrócił się i zajął swoje miejsce.

Dowódca wyczytywał kolejne pseudonimy. Żołnierze wychodzili
na środek placu apelowego z dumą w oczach i zarumienionymi
z emocji policzkami. Przyjmowali awanse i funkcje, z trudem skrywając
entuzjazm.

Porucznik Janusz Wojtyński był z nich naprawdę dumny.

Choć uroczystość powtarzała się po raz piąty w ciągu ostatnich
dwóch lat, nigdy nie uchylał się od prowadzenia ceremonii
zaprzysiężenia nowych żołnierzy batalionu. Uważał to za swój
obowiązek, a nawet – widząc zapał i chęć do boju tych młodych ludzi – coś
w rodzaju podszytej satysfakcją przyjemności. Uświadomił sobie,
zresztą całkiem niedawno, jak silne jest przywiązanie ludzi
wychowanych w patriotycznych tradycjach dwudziestolecia międzywojennego
do wojskowego ceremoniału i symboli. Jak bardzo potrzebują takich
chwil jak ta.

Wcześniej zarówno on, jak i reszta weteranów Pierwszego
Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego, niewiele myśleli o patriotyzmie
i miłości do ojczyzny. Górę brały raczej pragmatyzm i profesjonalne
podejście do obowiązków. Kalkulacja ryzyka była jednym
z pierwszoplanowych, wynikłych ze szkolenia nawyków.

Dla ludzi stąd i ludzi stamtąd ważne były różne rzeczy.

Do czasu.

7

– Dużo ostatnio myślałem… – odezwał się porucznik Tomasz Sawicki.

– Zdumiewające – roześmiał się Jamróz.

– Dajcie mu powiedzieć. – Wojtyński po raz pierwszy od dłuższego
czasu wyglądał na rozbawionego. Za oknem hulała śnieżna i mroźna
zima czterdziestego roku, pierwsza zima okupacji. – Jak wykonał ten
wysiłek, niech mówi.

– No dobra. – Jamróz udał, że się zastanawia. W tych żartach było coś
straceńczego, ale pomagało utrzymać nerwy na wodzy. – Niech mówi.

– No więc przeanalizowałem problem. – Sawicki, ekspert od
uzbrojenia i szef kompanii logistycznej batalionu, sprawiał wrażenie, jakby
docinki go nie dotyczyły. Rozłożył na kolanie pomięty zeszyt gęsto
zapisany równymi rządkami drobnych, starannych liter. – Stoimy
przed kilkoma zadaniami. Zostało nam sporo sprzętu, uzbrojenia
i nieco amunicji, zwłaszcza strzeleckiej. Część sprzętu nie nadaje się
do użytku, resztę można spróbować wyremontować. Ale jeżeli mamy
myśleć serio o walce w konspiracji, skutecznej walce, musimy mieć
stałe źródło zaopatrzenia w odpowiednią broń i amunicję.

– Z ciężkiego sprzętu trzeba odzyskać to, co się da – powiedział
Wojtyński, poważniejąc. – Zakonserwujemy go i będzie czekał, aż się
przyda. Broni i amunicji batalionu też nie będziemy używać, poza
wyjątkami. Jednak i tak musimy spróbować uzupełnić zapasy amunicji,
choćby czołgowej, do rosomaków czy beryli.

– To skomplikowana sprawa. Amunicję można produkować tylko
w warunkach fabrycznych. A to są nietypowe kalibry.

– Ale techniczna możliwość istnieje?

– Owszem. Z tym że wymaga dużych przygotowań, surowców
i czasu na przekalibrowanie maszyn. No i raczej jakość nie będzie
oryginalna.

– W porządku. – Wojtyński kiwnął głową. – Ty zorganizujesz
to od strony technicznej, ja zapewnię linię produkcyjną.
Przeprowadzimy jednorazową akcję, wyprodukujemy to, co potrzebne, i znikniemy.

– To naprawdę nie takie proste.

– Wiem. Zostawmy to na razie.

Sawicki wyglądał na nieprzekonanego, ale zanotował uwagi
dowódcy w zeszycie.

– Mów dalej.

– Jeszcze przed kapitulacją zorganizowałem zbiórkę broni
i amunicji przedwrześniowej. Sporo tego jest i bardzo nam się przyda.
Zaraz o tym powiem. Jednak i tak musimy zorganizować
produkcję broni, która będzie lepiej się nadawać do naszych celów, oraz
dostawy amunicji – kontynuował Sawicki. – Potrzebujemy pistoletów
maszynowych, granatników i kaemów. Najłatwiejszy do wykonania
peem to sten. Prymitywny, ale jak się go starannie wykona –
skuteczny. Dla partyzantki miejskiej wystarczająco dobry. Możemy go
produkować w stosunkowo dużych ilościach. Jeżeli chodzi o kaemy,
mamy trochę polskich browningów. Bez problemu mogę je przerobić
na zasilane większym magazynkiem, na przykład
pięćdziesięcionabojowym. To podniesie szybkostrzelność praktyczną. Na pewno
lepsze są niemieckie MG-34 czy w przyszłości MG-42, o ile dałoby
się je zdobyć. Wszystkie strzelają amunicją mauzerowską,
produkowaną przed wojną w Polsce. Tej amunicji mamy spory zapas,
kilkaset tysięcy sztuk. Więc jeżeli chodzi o kaemy, problemu nie ma.
Do stena potrzebne są dziewięciomilimetrowe naboje typu
parabellum, takie same jak do MP-5 czy MP-40. Można je kraść, zdobywać
albo kupować w fabrykach w Skarżysku czy Radomiu.

– Słowo „kraść” mi się nie podoba. Będziemy je organizować.
Pomyślę, w jaki sposób. – Wojtyński miał już w głowie niemal
gotowy plan. – Trzeba będzie dotrzeć do niemieckich zarządów
tych zakładów. Nieważne, czy mamy zorganizować produkcję, czy
kupować typowe kalibry, i tak musimy rozpracować wywiadowczo
te fabryki.

– Jest gorsza sprawa, jeżeli chodzi o nasze PK i wukaemy. Niemcy
takiej amunicji nie produkują, nasi też nie. Natomiast idealnie pasują
ruskie naboje do DSzK czy mosinów. Tyle że ciężko będzie je zdobyć.

– Wcale nie – odezwał się Wiechecki. – Hitler napadnie na Ruskich
za półtora roku i na początku, jak być może pamiętacie, da im
strasznie w dupę. Niemcy zdobędą nieprzytomne ilości uzbrojenia, sprzętu
i amunicji. Musimy tam być w odpowiednim czasie i miejscu
i przechwycić część.

– Będziemy tam. – Wojtyńskiemu pomysł najwyraźniej przypadł
do gustu. – Na razie nasze kaemy proszę zamelinować i nie używać.
Ile zostało amunicji do barettów i sako?

– Po około pięćset sztuk na rodzaj broni.

– Będzie tylko na specjalne akcje. Co dalej?

– Jeżeli chodzi o granatnik przeciwpancerny, najprostszy do
wytworzenia jest pancerfaust. Prosta rura, prosta głowica, prosty mechanizm
spustowy. Można dość łatwo zorganizować materiały i produkować
go w dużych ilościach. Szczerze mówiąc, na bieżący użytek batalionu
produkowałbym tylko steny i pancerfausty oraz przerabiał browningi
na bardziej szybkostrzelne. Resztę broni kupowałbym albo zdobywał.
Aha, muszę oczywiście mieć gdzie to produkować, naprawiać
i magazynować. Potrzebuję miejsca.

– Dobrze – powiedział Wojtyński. – Znajdziemy miejsce.

Ta rozmowa odbyła się ponad trzy lata temu. Jednym z jej skutków
było powstanie Obiektu Numer Dwa.

W ciągu kilku tygodni, z mapą przedwojennej Warszawy w ręku,
przeprowadzono dokładną analizę topograficzną miasta oraz szereg
wizji lokalnych. Wybór padł na spory kwartał zabudowań pomiędzy
ulicami Obozową, Listopadową i Ożarowską. Lokalizacja była
dyskretna, nierzucająca się w oczy, otoczona drobnymi zakładzikami
i składami, miała bardzo dobre walory obronne, a także, co
najważniejsze, zapewniała możliwość szybkiej ewakuacji załogi i ochrony
w razie zagrożenia. Posługując się fałszywymi dokumentami oraz
zdobycznymi lub przydzielonymi przez Komendanta Głównego Armii
Krajowej pieniędzmi, przeprowadzono szereg transakcji zakupu i w ten
sposób wiosną czterdziestego roku niektórzy z oficerów batalionu stali
się właścicielami całkiem pokaźnej liczby nieruchomości.

Sawicki, niezmordowany organizator całego przedsięwzięcia,
oprócz wyboru miejsca stanął także przed koniecznością
skompletowania zespołu specjalistów zdolnych podołać wymogom
konspiracyjnej produkcji. Jako że jego zbrojmistrze stanowili tylko
niewielką, kilkuosobową grupę, podjęto decyzję o włączeniu w skład
zespołu produkcyjnego starannie wyselekcjonowanych fachowców
– wykształconych w latach dwudziestych i trzydziestych inżynierów,
techników i robotników. Ludzie ci dobrani byli nie tylko pod kątem
fachowości i zdecydowanego nastawienia do okupanta, co
w zasadzie było oczywiste i nie podlegało dyskusji, ale także – a może
przede wszystkim – braku zobowiązań rodzinnych. Po włączeniu
w skład ekipy produkcyjnej całkowicie zniknęli z życia codziennego
okupowanej Warszawy, niemal nie ruszając się na krok poza obręb
Obiektu Numer Dwa.

Szybko okazało się, iż połączenie sił i kompetencji ludzi stamtąd
i ludzi stąd dało niezwykle twórczą mieszankę. Zadziałał efekt
synergii. W warunkach głębokiej konspiracji szybko udało się opanować
technologię wytwarzania oraz zorganizować seryjną produkcję
niezbędnego batalionowi uzbrojenia.

Niemało wysiłku włożono również w zabezpieczenie zakładu.
Obiekt składał się z pozornie chaotycznej plątaniny podwórek,
gołębników, walących się garaży, szemranych warsztacików
i starych, drewnianych chałup. Po terenie i wokół niego kręcili się
nieogoleni i wiecznie pijani wozacy, węglarze, pokątni handlarze
złomem, a także lokalne tuzy czarnego rynku obrotu mięsem
z nielegalnego uboju. W środku tego królestwa, niczym rodzynek
w cieście, tkwił niewielki kompleks budynków okolony solidnym,
ceglanym murem. W tym miejscu nie było już towarzystwa
przebywającego pięćdziesiąt metrów dalej. Zakład, oficjalnie
należący do firmy Stamm Werke, GmbH, mającej wieloletnie umowy
na dostawy priorytetowych elementów wojennej gospodarki
III Rzeszy, odwiedzali wysocy rangą niemieccy urzędnicy, a także
funkcjonariusze organizacji Todt oraz służb pomocniczych
z opaskami „Im Dienst dem Deutschen Wehrmacht” na ramionach.
Ciężarówki wwoziły dziesiątki ton surowców i półfabrykatów,
a wywoziły gotowy towar.

Większość Niemców nie domyślała się, że obskurne budy nieopodal
i fabryka Stamm Werke, GmbH stanowią jedną całość i oprócz
przedmiotów niezbędnych do zwycięskiego zakończenia wojny
i ukoronowania dzieła budowy Wielkiej Rzeszy, produkują również przedmioty,
których istota działania była całkowicie z tym dziełem sprzeczna. Ci
z Niemców, bardzo zresztą nieliczni, którym wpadły do głowy jakieś
podejrzenia, zostali zaopatrzeni w solidną porcję gotówki, a także
wyrażoną stanowczym tonem informację, iż życie ich samych oraz
rodzin zakończy się w momencie, w którym kierownictwo zakładu
wyczuje jakiekolwiek zagrożenie z ich strony.

Tak więc spacerujący Obozową przypadkowy przechodzień nie
zobaczyłby nic prócz tego, co było do pokazania.

Ktoś bardzo spostrzegawczy jednak, wyposażony w dokładny plan
wszystkich nieruchomości wchodzących w skład kompleksu, wiedzący
na dodatek, czego szukać, zwróciłby uwagę, że wozacy i handlarze
tylko udają pijanych, starannie natomiast lustrują przylegające ulice.
Po dokładnych poszukiwaniach znalazłby także, choć wymagałoby
to nie byle jakiego kunsztu, wiedzy i ogromnej dozy szczęścia,
zamaskowany podziemnymi tunelami, bramami i podwórkami system
połączeń wszystkich obiektów w jedną, starannie zaplanowaną
i zrealizowaną całość. Być może zauważyłby też, choć byłoby to wyczynem nie
lada, przeszło pięćdziesięciu żołnierzy plutonu ochronnego, mających
do dyspozycji dwanaście punktów ogniowych w pierwszej linii, osiem
w drugiej oraz bastion ostatniej linii oporu, zwany powszechnie, choć
nieoficjalnie, Westerplateńko.

Najbardziej nawet uważny obserwator, o ile nie siedziałby
w głowie dowódcy, nie odnalazłby natomiast blisko dwóch ton
materiałów wybuchowych i kilkudziesięciu min umieszczonych
w pasie ochronnym dookoła kompleksu, a także w kilku
parkujących przy chodniku samochodach-pułapkach, zresztą każdego dnia
zmienianych. Wszystkie kable zapłonowe prowadzące do
zapalników zbiegały się w pomieszczeniu dowódcy ochrony obiektu. Miał
on prawo, a w pewnych okolicznościach, gdyby uznał sytuację
za beznadziejną, a kompleks niemożliwy do obrony, nawet
obowiązek, wysadzić go w powietrze razem ze wszystkimi budynkami,
maszynami i zapasami.

Dowódca ochrony został zatem obarczony nielichą
odpowiedzialnością. Musiał być człowiekiem o silnych nerwach oraz cieszyć się
idealną opinią i zaufaniem Wojtyńskiego.

8

Uroczystość skończyła się. Porucznik wydał rozkaz „spocznij”
i dwuszereg rozpadł się na kilka dyskutujących z ożywieniem grupek.
Żołnierze ponownie przeżywali sześć miesięcy morderczego treningu
powodującego konieczność nieludzkich wyrzeczeń, zaniedbywania
rodzin i pracy zarobkowej, wyczerpującego fizycznie i psychicznie.
Wymieniali się wrażeniami, podśmiewali z cudzych i własnych
słabości, złośliwie komentowali osiągnięcia swoje i kolegów. W głębi
ducha jednak pękali z dumy. Wyszli z tej potyczki zwycięsko, więc
mieli do tego prawo.

Wojtyński również odczuwał satysfakcję. Zdawał sobie sprawę, jak
trudno tym urodzonym na początku lat dwudziestych chłopakom
przystosować się do metod szkoleniowych z początku następnego
stulecia, do narzuconego tempa ćwiczeń, które dla niego, człowieka
urodzonego trzydzieści kilka lat po wojnie, było oczywiste. Ale
zacisnęli zęby i przetrwali. Toteż z przyjemnością stał wśród nich,
żartował, wspominał co śmieszniejsze momenty treningów, szkoleń oraz
egzaminów, i miał pełne poczucie sensu tego, co robi.

Nie zaprzyjaźnił się z nimi. Ani nie był tego typu człowiekiem, ani
nie pozwalał na to wytworzony przez obie strony dystans, ale lubił
ich i szanował, a nawet podziwiał. Mieli w sobie coś, czego nie umiał
do końca nazwać, jakąś cechę charakteru czy raczej właściwość
osobowości, której brakowało i jemu, i weteranom batalionu. W kontaktach
z ludźmi stąd za każdym razem to najbardziej go uderzało.

Po raz kolejny przyszła mu do głowy myśl, że w takich momentach
przestaje mu doskwierać, zwykle przygniatająca ciężarem niemal
ponad siły, odpowiedzialność za tych ludzi oraz za skutki
podejmowanych przez batalion działań.

A także zwykła tęsknota za domem rodzinnym oddzielonym barierą
nie do pokonania.

– Panie komendancie, melduje się porucznik Stańczak. – Karol
Stańczak, ongiś dowódca plutonu rozpoznawczego batalionu, obecnie
skuteczny, zimny i wyrachowany szef komórki wywiadu
i kontrwywiadu, był czymś przejęty, co samo w sobie należało do wydarzeń zgoła
niezwykłych i niezmiernie rzadkich. Wojtyńskiemu zawsze wydawało
się, że niemal nic na świecie nie jest w stanie wytrącić go z lodowatej,
profesjonalnej obojętności. Gdy byli sami, mówili sobie po imieniu,
teraz jednak znajdowali się wśród podwładnych, dlatego porucznik
zdecydował się na oficjalną formę meldunku. – Mogę pana prosić?

Wojtyński wiedział, że Stańczak nie przerywałby mu chwili nader
względnego co prawda, ale jednak relaksu, gdyby nie miał ważnego
powodu, toteż bez protestu wyszedł z kręgu roześmianych żołnierzy
i pytająco spojrzał na porucznika.

– Jakiś facet do ciebie.

Dowódca podniósł brew.

– Jakiś facet? Zapraszałeś kogoś?

– Niezupełnie. – Stańczak zdawał sobie doskonale sprawę, że
pomimo lekkiego tonu Wojtyński traktuje takie sprawy ze śmiertelną
powagą. Sam traktował je ze śmiertelną powagą. – Przeszedł przez
dwie linie posterunków, wpadł na trzeciej.

– To ci się chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło, co? – mruknął łagodnie
Wojtyński, rozglądając się dookoła. Liczba żołnierzy strzegących terenu
była znacznie większa od liczby trenujących kandydatów. Jeszcze nie
było przypadku, by ktokolwiek zakłócił przebieg szkolenia lub
egzaminu. Zabezpieczenie ćwiczeń było jednym z priorytetów dowództwa
batalionu i leżało w kompetencjach Stańczaka.

– Nie. – Porucznik potarł niegolony od dwóch dni zarost. – Nogi
z dupy powyrywam.

– Powyrywaj. A teraz pokaż mi tego gościa. Polak? Niemiec?

– Polak. Leśnik.

– Czego chce?

– Nie chciał gadać. Powiedział, że musi się widzieć z komendantem.

Wojtyński cmoknął z zaciekawieniem i spojrzał na porucznika
pytająco, ten jednak potrząsnął głową, po czym zrobił minę z serii „sam
zobaczysz”. Dowódca wzruszył ramionami, oficerowi dowodzącemu
ćwiczeniami wydał polecenie zamknięcia uroczystości i rozesłania
żołnierzy do macierzystych jednostek, po czym poszedł za Stańczakiem.

Doszli do skraju polany i weszli w las. Mrok zgęstniał. Od ziemi
ciągnęło chłodem, wiatr szumiał wysoko w gałęziach. Kontury drzew
były zamazane, ale Wojtyński nie potrzebował latarki. Miał wzrok
niczym kot i pierwszorzędny zmysł orientacji.

Nie szli długo. Ostatnia, bezpośrednio ochraniająca miejsce
ćwiczeń linia czujek oddalona była najwyżej o sto metrów od polany,
na której odbywała się uroczystość zakończenia kursu. Toteż Stańczak
zatrzymał się gwałtownie już po niecałej minucie. Przed nimi stało
dwóch żołnierzy ubranych w kamuflujące mundury, kevlarowe hełmy
i uzbrojonych w karabiny szturmowe beryl. Jeden celował do
klęczącego na ziemi ubranego w zielony mundur człowieka, drugi, skryty
za pniem drzewa, czujnie oglądał przedpole przez noktowizyjne gogle.

Żołnierz z noktowizorem odwrócił się.

– Panie komendancie, melduję, że przechwyciliśmy tego człowieka
około pięciu minut temu – powiedział całkowicie wypranym z emocji
głosem.

Wojtyński już dawno zauważył, że większość podwładnych stara
się go naśladować. A w ostateczności Stańczaka.

– Skąd przyszedł?

– Od południa. Stamtąd. – Żołnierz machnął ręką w dół pokrytego
lasem stoku. Poniżej powinny znajdować się jeszcze dwie linie czujek.
Powinny.

– Dziękuję – zgrzytnął Wojtyński. Choć nie znosił takich zaniedbań,
z reguły unikał demonstrowania złego humoru wobec żołnierzy, którzy
niczemu nie zawinili, przeciwnie, wykazali się należytą czujnością.
Podszedł do klęczącego mężczyzny. – Może pan wstać – powiedział.

Tamten podniósł się. Miał około pięćdziesiątki, przyprószone
siwizną włosy i wyraz spokojnej rezygnacji na twarzy. Wojtyński znał już
na tyle ludzi stąd, aby odgadnąć, że facet reprezentuje typ rzetelnego
urzędnika państwowego, traktującego swoje obowiązki ze śmiertelną
powagą.

Na gajowego za stary. Raczej leśniczy, pomyślał. Gospodarz tego
terenu.

– Co pana sprowadza? – zapytał.

Tamten rozejrzał się dookoła, jakby chcąc zapamiętać jak najwięcej
szczegółów. O ile oficerowie wyglądali według standardów z lat
czterdziestych dwudziestego wieku całkiem zwyczajnie, o tyle wartownicy
wzbudzili ogromne zainteresowanie i zamaskowaną zmieszaniem
obawę gościa.

– Mam wiadomość dla dowódcy – powiedział w końcu. – Pan
tu dowodzi?

– Owszem. Od kogo ta wiadomość? – odpowiedział pytaniem
na pytanie Wojtyński, choć już domyślał się, w jakim kierunku będzie
zmierzała rozmowa.

– Od władz wojskowych odpowiedzialnych za ten teren. Mam
przekazać, że komendant jest zaniepokojony pojawieniem się w jego
rejonie obcego oddziału wojskowego i proponuje spotkanie w celu
udzielenia wyjaśnień.

– Komendant rejonu? – zapytał Wojtyński.

– Tylko tyle miałem do powiedzenia. Komendant prosił, abym pana
przyprowadził. Jak najszybciej.

– Nie ma mowy. Może pan przekazać komendantowi, że jeżeli chce
się ze mną widzieć, musi się sam pofatygować.

– Ja tam nie wiem. Co miałem powiedzieć, powiedziałem.

– Ja również. Do widzenia.

Chciał odwrócić się na pięcie i odejść, gdy poczuł, że ktoś chwyta
go za rękaw.

– Pozwól na chwilę. – Stańczak miał poważną minę. Choć Wojtyński
zaczynał się już niecierpliwić, usłuchał. Odeszli kawałek. – Ja bym
radził iść.

– Z jakiego powodu?

– Wiem, kto jest szefem w tej okolicy. Wiechecki sporo mi o nim
mówił. To nasz. Mądry. Odważny. I nie odpuści nam, jak nie będzie
wiedział, o co chodzi.

– Co to znaczy, nie odpuści?

– Będzie węszył. Ma solidne oparcie w miejscowych. Jest stąd, zna
każdy kąt. Możemy mieć kłopoty na przykład z furażem.

Porucznik zastanowił się przez chwilę.

– Któż to taki, ten superman? – mruknął, przyglądając się spod oka
międlącemu w rękach czapkę leśnikowi.

– Znany jest pod pseudonimem Ponury.

Nic więcej nie było trzeba. Wojtyński odwrócił się na pięcie
i podszedł do starszego mężczyzny.

– Dobrze – powiedział głośno. – Pójdę z panem. Obaj oficerowie
będą mi towarzyszyć.

– Komendant kazał, żeby pan sam… – Leśnik wyglądał na
zmartwionego. I nadal się bał. Dobrze to o nim świadczyło. Władza kazała
mu przyjść i gadać, no to przyszedł i gada, choć się boi.

– Trudno. – Wojtyński rozłożył ręce. – Nie będę sam.

Mężczyzna dumał przez moment, w końcu machnął ręką na znak,
że wszystko mu jedno.

Wojtyński odszedł na bok, by wydać rozkazy żołnierzom
ubezpieczenia. Po chwili wrócił, dopiął guziki czarnej, prostej bluzy bez
żadnych dystynkcji i poprawił pas z pistoletem.

– Możemy iść – powiedział.

9

Pułkownik IV Zarządu Sztabu Generalnego Armii Czerwonej,
znanego także pod nazwą Gławnoje Razwiedywatielnoje Uprawlienie,
w skrócie GRU, Nikołaj Stiepanowicz Kazakowcew, przebywał
w Warszawie od blisko miesiąca.

Ćwierć setki dni minęło w tempie, które przyprawiało o zawrót
głowy. Skok, lądowanie, nerwowe poszukiwanie ludzi z placówki,
która miała ich odebrać, jeszcze bardziej nerwowa podróż do
Warszawy – po drodze byli dwa razy kontrolowani, ten drugi omal nie
skończył się wpadką – urwany kontakt już w samym mieście, szukanie
kontaktu rezerwowego, szczęśliwe odnalezienie kontaktu pierwotnego,
rozlokowanie członków oddziału, szesnastu mężczyzn i trzech kobiet,
w kilku konspiracyjnych lokalach – to wszystko następowało tak szybko,
że początek misji niemal zlewał się w jedną kakofonię zdarzeń oraz
wizualnych i dźwiękowych bodźców.

Pułkownik w końcu opanował sytuację. Łączność pomiędzy
rozproszonymi w różnych punktach miasta sekcjami oddziału została
ustanowiona, udało się także skontaktować z licznymi agentami
terenowymi, z najcenniejszym, wartym każdych pieniędzy Kontaktem
Numer Jeden na czele. Zadania zostały rozdzielone, zespoły udały się
w teren, radiotelegrafiści dwadzieścia cztery godziny na dobę tkwili
przy radiostacji, a Kazakowcew łamał sobie głowę nad następnymi
posunięciami.

Zajmowane przez niego obszerne mieszkanie znajdowało się
w śródmieściu Warszawy, miało dobre połączenia komunikacyjne
z całym miastem, było wyposażone w telefon oraz w dwa wejścia
– frontowe i kuchenne – co w razie konieczności zwiększało szanse
odskoku.

Wskazani przez przełożonych Polacy byli na każde skinienie, ale
nie narzucali się ze swoją obecnością.

Po pierwszym zwariowanym tygodniu, gdy wszystkie rozkazy
zostały wydane, a praca rozdzielona, nastąpił okres spokoju
przechodzącego w nudę.

Pułkownik któregoś dnia wyszedł na spacer, coś w rodzaju
pierwszego rekonesansu, ale zlany potem wrócił po czterdziestu minutach.
Postanowił więcej nie kusić losu i bezterminowo zawiesił wypady
na miasto.

Warszawa zdecydowanie mu się nie spodobała, wzbudzając
mieszaninę niesmaku i – co tu dużo gadać – obawy. Podczas tej krótkiej
wycieczki dwa razy wybuchła strzelanina, wyły niemieckie wozy
policyjne, tłum przemieszczający się po ulicach potrafił zniknąć w jednej
minucie w bramach, wiedziony wskazaniami jakiegoś zbiorowego
systemu alarmowego. Metody stosowane przez Niemców wobec
Polaków zasadniczo nie odbiegały od tego, co niedawni sojusznicy
wyprawiali w zajętej przez siebie części Rosji, a jednak były jakby bardziej
gwałtowne, radykalne, stosowane z jeszcze większą
bezwzględnością. Kazakowcew widział, jak patrol żandarmerii zastrzelił na ulicy
niewinną ofiarę – a może winną, kto to wie. Widział, jak żydowskie
dziecko wpadło w ręce policji, jak bieda i strach panoszą się dokoła.
Nie, nie żałował ani Żydów, ani Polaków. Szczerze mówiąc, nie tylko
ich nie żałował, ale w ogóle o nich nie myślał, skupiony na zadaniu,
którego wykonanie przybliży upragnione nadejście Nowego Porządku,
Sprawy, Celu – Rewolucji Światowej.

Dlatego nie mógł ryzykować własnego życia, było zbyt cenne.

Dla Sprawy.

Kazakowcew nieraz wątpił. Och nie, nie w Sprawę. W tę wierzył
niezachwianie i z zapałem. Po prostu łapał się czasami na myśli, że
ponosi go fantazja (prawda, rozbudzona podczas licznych rozmów
z Szefem), że scenariusz zakładający objęcie Nowym Porządkiem
całego świata wydaje się zbyt śmiały czy przedwczesny,
a rozciągnięcie sowieckich, rewolucyjnych idei nad samą tylko Europą, łącznie
z ukochanymi przez Lenina Niemcami, byłoby postępem nie lada.
Gdy serce rewolucji zacznie bić w jednym, europejskim rytmie,
wtedy każde marzenie stanie się realne. Cóż pozostanie?
Skorumpowana, tchórzliwa, schowana za morzem Ameryka? Brytyjskie
kolonie? Azja?

Tak, silna, zjednoczona sowiecka Europa, kierowana prawdziwą
socjalistyczną ideą jako kolejny krok ku Rewolucji Światowej, to
właściwa kolej rzeczy. Zwłaszcza że będzie to krok milowy.

A jeżeli wydarzenia potoczą się według założonego scenariusza,
on, Nikołaj Stiepanowicz Kazakowcew, dowódca operacji
specjalnej o kryptonimie „Jutrzenka”, dostarczy bojownikom Sprawy i ich
wodzowi, towarzyszowi Stalinowi, gromowy oręż, wobec którego
wszystkie armie świata z ich czołgami, samolotami i okrętami okażą
się żałośnie bezradne. Ten oręż pozwoli odwrócić losy wojny,
zmienić skutki wiarołomnego hitlerowskiego ataku, rozpoczętego zanim
przyczajona do skoku Armia Czerwona, która kosztem milionów ofiar
od tylu lat przygotowywała się do wojny, zdołała zadać skrwawionej
Europie śmiertelny cios. Cios przy użyciu siedmiu milionów żołnierzy
wspartych żelazną pięścią ponad dwudziestu pięciu tysięcy czołgów
i piętnastu tysięcy samolotów.

Ale rankiem dwudziestego drugiego czerwca
niemiecko-faszystowskie dywizje runęły na niczego niespodziewające się wojska sowieckie
i nadzieja na zaprzężenie Europy, całej Europy, a po niej całego świata
do socjalistycznego rydwanu, obróciła się wniwecz.

Kazakowcew pamiętał swoją rozpacz podczas tamtych strasznych
czerwcowych dni. Stał na czele batalionu wyposażonego
w najnowsze czołgi T-34, batalionu należącego do najpotężniejszej w całej
Armii Czerwonej 4 Dywizji Pancernej, wchodzącej w skład IX
Korpusu Zmechanizowanego. W toku walk odwrotowych niemal płakał
z wściekłości. Nie dlatego, że całe sowieckie ugrupowanie rozpadło się
w pył, niczym wydmuszka uderzona kowalskim młotem. Nie dlatego,
że widział wokół siebie powszechną dezercję, masowe oddawanie
się do niewoli, niedołęstwo, głupotę i tchórzostwo dowódców oraz
komisarzy.

Płakał, bo upadła nadzieja, że Sprawa zwycięży.

W końcu wziął się w garść. Przeżył odwrót, awansował, został
dowódcą pułku, odznaczył się w wielu bitwach. Był jednym
z najmłodszych i najzdolniejszych pułkowników Wojsk Pancernych Armii
Czerwonej. Za śmiałe manewry podczas bitwy stalingradzkiej nadano
mu tytuł Bohatera Związku Sowieckiego.

I wtedy zjawił się Szef.

Oczywiście Kazakowcew z początku nie wiedział, kto zacz, nie
domyślał się, że Szef jest szefem czegokolwiek. Przybysz nazwisko
mruknął niewyraźnie, mogło się za nim kryć sto znaczeń, jakiś Kriukin,
Matziukin, Riuchin, Śmukin albo jeszcze inny czort. Ale ten dziwny
człowiek wyciągnął go w mroźny, nadwołżański step, wymówił trzy
zdania i Kazakowcew zaczął słuchać jak zaczarowany. Po dwóch
tygodniach został zwolniony z dowództwa pułku i piętnastego grudnia
czterdziestego drugiego roku zameldował się w niepozornym,
otoczonym ceglanym murem domu, ulokowanym w zalesionym terenie sto
kilometrów na wschód od Moskwy.

Chociaż miał kilkunastu konkurentów, szybko stał się ulubieńcem
Szefa. Z ogromnym samozaparciem przeszedł morderczy i okrutny
trening, celująco zaliczył wszelkie testy i sprawdziany. Jego oddanie
Partii nie podlegało dyskusji, pochodzenie było nienaganne, wiedza
i zaangażowanie w Sprawę – pełne. Pod koniec lutego przyjęto go
w szeregi etatowych pracowników IV Zarządu.

Treningi trwały dalej.

Szef zostawiał pułkownika w fachowych rękach instruktorów
i znikał na całe tygodnie. Kazakowcew nie miał pojęcia, po co ani gdzie, ale
nawet nie pytał. Sześć tygodni temu, po dłuższej niż zwykle przerwie,
Szef nagle pojawił się w ośrodku i wezwał go do gabinetu.

– Zielony jeszcze jesteś. Zielony i młokos. – Ha! Trzydzieści cztery
lata i młokos. Kazakowcew uśmiechnął się w głębi ducha, ale stał
z kamienną miną wyprężony jak struna. Szef machnął ręką, żeby
siadać. – Ale z tych wszystkich durni plączących się po budynku
ty jeden wydajesz się mieć głowę na karku. Masz głowę na karku,
Kazakowcew?

– Tak myślę, towarzyszu generale.

– Myślisz? Czy wiesz? – Szef westchnął. Udał, że się zastanawia.
Zapalił papierosa i milczał. Gdy w końcu się odezwał, głos miał
niższy, pełen skupienia. – Jedziesz na pierwszą linię frontu. Na zachód.
Przeszło tysiąc kilometrów na zachód.

– Front nie tam, towarzyszu generale.

– Tam. Najważniejszy. Wiem, co mówię.

– Tak jest!

– Kazałem siadać, więc siadaj. Za kilka dni przerzucimy cię do
Warszawy. – Kazakowcew zdziwił się, ale nie dał po sobie nic poznać.
Berlin, owszem. Londyn, jak najbardziej. W ostateczności Genewa, miasto
szpiegów i wielkich pieniędzy. Ale Warszawa? Peryferie Europy? Cóż
ciekawego może się dziać w tym miejscu? – Dostaniesz ludzi,
najlepszych. Wszyscy mówią po polsku.

– Polacy?

– Nie bój się, nasi, ale mówią jak Polacy z Zachodniej Ukrainy czy
Białorusi. Oni to kiedyś nazywali Kresami Wschodnimi. – Generał
skrzywił się nieznacznie i splunął. Stare dzieje, nie warto wspominać.
– O PPR słyszałeś? To partia polskich bolszewików. Mamy tam sporo
naszych ludzi, do kilku dostaniesz kontakt. Są pewni, o ile Polacy
mogą być pewni. Przygotują ci lokale konspiracyjne i środki transportu.
Dostaniesz pieniądze. Tyle, ile trzeba. O zadaniu nie wiedzą nic. Mają
rozkaz zrobić wszystko, czego zażądasz.

– A zadanie, towarzyszu generale?

Szef, który dotąd krążył po zasnutym papierosowym dymem pokoju,
zatrzymał się i spojrzał na Kazakowcewa, jakby jeszcze raz upewniając
się, czy podjął właściwą decyzję. Pułkownik wytrzymał ciężki,
przenikliwy wzrok, patrząc prosto w oczy Szefa, który dostrzegł w tym
jasnym obliczu szczerość, oddanie i rozpierającą
trzydziestoczteroletnią osobowość pułkownika żądzę czynu. W jednej sekundzie zrozumiał,
że nie mógł dokonać lepszego wyboru. Gdyby przyszło mu wskazać
teraz, w tym momencie, komu powierzyć życie: synowi, obiecującemu
słuchaczowi Akademii Wojskowej imienia Frunzego czy Nikołajowi
Stiepanowiczowi Kazakowcewowi, wybrałby bez wahania, w jednej
sekundzie, w ułamku nawet.

Podszedł do sejfu, otworzył ciężkie stalowe drzwi, wyciągnął leżącą
na samym wierzchu kartonową teczkę – trzy centymetry grubości,
ocenił Kazakowcew – i rzucił pułkownikowi na kolana.

– Czytaj! – rozkazał.

10

Szli przez godzinę. Stary narzucił takie tempo, że nawet im, ludziom
wytrenowanym i o trzydzieści lat młodszym, trudno było dotrzymać
kroku. Tamten widział w ciemności jak kot, znał każde drzewo, każdą
ścieżkę i ani razu nie zgubił kierunku.

Wojtyński ocenił, że zrobili co najmniej pięć kilometrów, co w górach
i po ciemku było wyczynem nie lada. O mniej więcej kilometr oddalili
się od ostatniej, najbardziej zewnętrznej linii czujek ochraniających
teren ćwiczeń.

W końcu doszli na skraj lasu, skąd widać było samotną chałupę
otoczoną zabudowaniami gospodarczymi. Za nią rozciągała się
rozległa, wolna przestrzeń. Dopiero w sporej odległości majaczyła wieś.

Podeszli do chałupy. Drzwi jak na zawołanie otworzyły się i wyszło
z nich trzech mężczyzn. Wojtyński wraz z towarzyszącymi oficerami
zatrzymał się o kilka metrów przed nimi. Pomyślał, że miejsce
spotkania wybrane zostało doskonale, z wielką znajomością rzeczy. Dobre
do obserwacji i obrony, a także do odskoku. Gdyby porucznik miał
decydować o tych sprawach, wybór byłby identyczny.

Leśnik zniknął jak duch.

Pośrodku grupki mężczyzn, którzy wyszli im na spotkanie, stał
człowiek najniższy z całej trójki – niższy od Wojtyńskiego, którego wzrost już
w okolicach matury zatrzymał się na cyfrze sto osiemdziesiąt i za nic nie
chciał się podnieść – o ciemnej karnacji, mocnym zaroście na
znamionującej stanowczość i siłę woli kwadratowej szczęce, o zimnym błysku
piwnych oczu, spoglądających spod krzaczastych, zrośniętych nad nosem
brwi. Facet ubrany był w sfatygowany płaszcz ściągnięty w pasie jeszcze
bardziej sfatygowanym paskiem, lata świetności spodni i butów także
przypadały na okres przedwojenny. Mimo tak niepozornego stroju dało
się w tym człowieku wyczuć wojskowego, i to wysokiej klasy.
Towarzysze piwnookiego emanowali spokojem i fachowością. Po całej trójce nie
widać było wahania. Spotykali się z nieznanym, ale to nie zachwiało ich
pewnością siebie. Czuli się doskonale w roli gospodarzy.

Wojtyński nabrał stuprocentowego przekonania, że te twarze,
a zwłaszcza twarz dowódcy, szefa pozostałej dwójki – bo bez wątpienia
piwnooki był szefem – widział wielokrotnie. W szkole, na lekcjach
historii poświęconych drugiej wojnie światowej. Zdolność
zapamiętywania rozmaitych szczegółów, na przykład fotografii, była immanentną
cechą jego osobowości i bardzo się teraz przydała.

Ponadto Wiechecki, batalionowy ekspert od historii, całkiem
niedawno sporo mu o tym człowieku opowiadał.

Piwnooki już otwierał usta, ale porucznik go uprzedził.

– Pan komendant Ponury, jak sądzę – powiedział swobodnym tonem.
– Oraz panowie Robot i Nurt.

Przybysze drgnęli. To był frontalny atak. Nie spodziewali się tego.
Sami mieli być stroną atakującą. Ale piwnooki oficer uznał, że warto
podjąć grę na zasadach narzuconych przez gościa.

– Pan natomiast dowodzi oddziałem, który przebywa na moim
terenie, prawda? Od trzech tygodni prowadzicie tu szkolenie wojskowe.

W istocie kandydaci na członków batalionu zasadniczą część kursu
odbyli w Warszawie i okolicach. W kieleckie lasy przybyli przed trzema
tygodniami, aby odbyć ostatnią turę szkoleń i egzaminów.

Wiadomości były stuprocentowo dokładne. Obie strony strzeliły
po pięknej bramce i na razie był remis.

Wojtyński zaklął w duchu, ale zdołał się zmusić do uprzejmego
– taką przynajmniej żywił nadzieję – uśmiechu. Przyjemny tenor
gospodarza zrobił na nim duże wrażenie. Nie ma się co
denerwować. W końcu samo zaproszenie wskazywało, że przeciwnik – a może
partner – wiedział o nich coś niecoś. A to, że tyle wiedział i chciał
rozmawiać, przemawiało na jego korzyść.

– Tego nie mogę potwierdzić – odrzekł spokojnym tonem. –
Skorzystam z faktu, że nie muszę się przed nikim tłumaczyć…

– Niezupełnie – wpadł mu w słowo Ponury. – Jestem
komendantem tego obszaru i wszystko, co się na nim znajduje, podlega mojej
jurysdykcji i rozkazom.

– Wiem, kim pan jest, i cieszę się, że właśnie pan to przyznał. –
Wojtyński kiwnął głową. – Dobrze. Zakładam, że macie panowie jakąś
sprawę, inaczej nie fatygowalibyście mnie taki kawał po lesie. Sami
też z Michniowa musieliście przejść parę kilometrów.

Dając dowód dobrej orientacji w położeniu Ponurego, Wojtyński
po raz kolejny wywołał wyraz zdumienia na twarzach gospodarzy.
Ale ci, tak jak poprzednio, opanowali się szybko. Ponury nawet się
uśmiechnął, uprzejmym gestem wskazał wnętrze chałupy i powiedział:

– Wygląda na to, że porozmawiamy nieco dłużej, a robi się zimno.
Zapraszam na kwaterę.

Wojtyński skinął głową, schylił się i wszedł przez obszerną sień
do wielkiej kuchni. Pośrodku stał stół z kilkoma krzesłami, ogień
buzował pod blachą. Było ciepło i przytulnie.

– Rozumiem, że tu możemy rozmawiać bez przeszkód – stwierdził.

– Owszem. Teren jest dobrze zabezpieczony.

Bez dwóch zdań. Niezależnie od wszystkiego, Wojtyński sam się
o to postarał.

Usiadł. Pozostali również zajęli miejsca przy stole. Trzech na trzech,
po dwóch stronach. Pośrodku, przykryta kraciastą ceratą, pusta
przestrzeń. Pomyślał, że powinni siedzieć razem.

– Słucham.

– Powiem szczerze. – Ponury zdjął płaszcz i położył go na oparciu
krzesła. – Moi ludzie obserwują was od dłuższego czasu. Proszę
się nie dziwić. Staram się być człowiekiem dobrze
poinformowanym, a jestem odpowiedzialny za ten rejon. Wyniki
obserwacji są… zastanawiające. Zasięgnąłem o was języka wyżej.
Odpowiedź otrzymałem dużo szybciej, niż się spodziewałem, i to prosto
z Komendy Głównej…

– I cóż to była za odpowiedź? – zapytał Wojtyński uprzejmym tonem.

Ponury spojrzał na niego uważnie i uśmiechnął się. Pytanie
porucznika wybrzmiewało w izbie jeszcze przez kilka sekund.

– Wie pan, że nie tylko ja się wami interesuję? – raptownie zmienił
temat.

Wojtyński siedział nieruchomo, wpatrując się w siedzącego
naprzeciwko człowieka. Zastanawiał się, dokąd zmierza ta rozmowa.

– Nie mówię o Niemcach. – Ponury zawiesił znacząco głos.

– A o kim?

Zamiast odpowiedzi, wyciągnął zza pazuchy pomiętą kartkę
papieru i rozłożył ją na stole. Była to połówka przedwojennej mapy
sztabowej, niezwykle dokładnie przedstawiającej pewien fragment
Gór Świętokrzyskich. Spojrzał porucznikowi prosto w oczy.

– Mówi panu coś nazwa Gołoborze Uroczysko?

Cios był niespodziewany i mocny. Na twarzy Wojtyńskiego,
zwykle kamiennie spokojnej, przemknął wicher. Po sekundzie zgasł. Ale
Ponury dostrzegł, że trafił.

– A konkretnie to miejsce? – Zakreślił wydobytym z kieszeni
ogryzkiem kopiowego ołówka niewielkie kółko pośrodku mapy.

– Nie. – Wojtyński wiedział, że przegrał. I zdawał sobie sprawę, że
przeciwnik – czy może partner – zdaje sobie z tego sprawę. Pytanie
tylko, co zrobić w tej sytuacji.

– Myślę, że pan dobrze wie, o czym mówię. Ma pan tam ulokowany
w jaskini schowek ze sprytnie zamaskowanym wejściem. Duże wejście
do tej jaskini zostało zawalone wybuchem. Tu obecny mój kolega
jest specjalistą od materiałów wybuchowych, a ja także wiem coś
niecoś na ten temat. Z boku, bardzo dobrze ukryte, jest małe wejście.
Najprawdopodobniej zaminowane. Patrol złożony z kilku świetnie
uzbrojonych żołnierzy odwiedza to miejsce codziennie.

Chociaż nie wymienił nawet połowy zabezpieczeń, Wojtyński był
pełen podziwu dla wywiadowczej roboty Ponurego. Dyskretnej
i skutecznej. Wziąwszy pod uwagę fakt, że ani Stańczak ze swoimi ludźmi,
ani bezpośrednia ochrona do dziś nie zdawali sobie sprawy, że jedna
z kryjówek jest obserwowana – bardzo dyskretnej i skutecznej.

Problem w tym, że w okolicy znajdowały się dwie kryjówki. Ta,
o której mówił przedwojenny oficer policji, cichociemny, dowódca
i organizator błyskotliwej akcji rozbicia więzienia w Pińsku
i uwolnienia trzech towarzyszy broni, obecny komendant Kierownictwa
Dywersji Okręgu Radomsko-Kieleckiego, porucznik Jan Piwnik, pseudonim
Ponury, była niezwykle ważna. Kryła dużą ilość nowoczesnego sprzętu
– na czele z czołgami twardy, kołowymi transporterami opancerzonymi
rosomak, samobieżnym, dwulufowym moździerzem amos, zestawem
przeciwlotniczym szyłka oraz sporymi zapasami broni piechoty –
a także pewne urządzenie, które stanowić miało kartę rozgrywkową
w nadchodzącej batalii o kształt powojennej Polski. Jednak zawartość
tego magazynu, jakkolwiek ważka, mogąca przechylić w pewnych
szczęśliwych okolicznościach szalę zwycięstwa, bladła
w porównaniu z zawartością następnej, znajdującej się kilka kilometrów dalej
kryjówki. Miejsca, którego odkrycie z całą pewnością popchnęłoby
losy drugiej wojny światowej na zupełnie nowe tory.

Jeżeli Ponury lub któryś z jego milczących do tej pory
towarzyszy zdradzi, że w jakikolwiek sposób są poinformowani o istnieniu
drugiego magazynu, Wojtyński będzie miał nie lada kłopot.
Przeniesienie zawartości obu schowków stanie się nagłym, palącym priorytetem.

– To bardzo interesujące, co pan mówi. – Porucznik zdołał już
ochłonąć. Odchylił się do tyłu, założył nogę na nogę. Dłonie położył
na kolanach. – Ale jeżeli pan pozwoli, chciałbym wrócić do sprawy,
o której pan wspomniał na początku naszej rozmowy. Cóż na nasz
temat powiedziała panu Komenda Główna?

– To jest dopiero interesujące. – Ponury uśmiechnął się półgębkiem,
choć oczy pozostały czujne. – Oficjalnie nikt nie potwierdza waszego
istnienia. I równie oficjalnie dostałem rozkaz, żeby się wami nie
interesować. Mam się nie interesować czymś, co nie istnieje. Nie
przeszkadzać, nie pomagać, tak jakby was w ogóle nie było. Zagrożono mi, że
jeżeli nadal będę węszył, zostanę odwołany ze stanowiska.

– No właśnie. A pan nie wykonał rozkazu.

– Owszem. – Głos nieznacznie, ale zauważalnie się zaostrzył.
Ponury wstał raptownie i zaczął przechadzać się po pokoju,
zmuszając gości do ciągłego kręcenia głowami. – Nie wykonałem. Powiem
panu dlaczego. Bo z obserwacji wynika, że jesteście zorganizowani
i uzbrojeni tak, jak żaden oddział partyzancki na terenie Polski.
Wyglądacie jak regularne wojsko, a wasze metody szkoleniowe są…
– przez chwilę szukał właściwego słowa – nietypowe. Awangardowo
nowoczesne, tak bym to ujął. Nie spotkałem się z takimi, choć, niech
mi pan wierzy, przeszedłem wszechstronne wyszkolenie wojskowe.
Lepsze niż wielu innych. Pan i pana ludzie potraficie zorganizować
ćwiczenia tak, że Niemcy nie tylko o tym nie wiedzą, ale nawet nie
mają pojęcia, że tak wielki oddział kręci się po okolicy.
Zabezpieczacie się fachowo, a w terenie poruszacie się umiejętnie. A jednocześnie
nie walczycie, przynajmniej tu, na Kielecczyźnie. Z drugiej strony
zewsząd słyszę o wielu tajemniczych akcjach, ot, gubernator Frank
ginie od kuli, a strzelec rozpływa się bez śladu. Wiem, że taki strzał
musiał być oddany z bardzo daleka, bo Frank miał liczną ochronę
i nie było łatwo się do niego dostać. Innym razem przed gmachem
radomskiego gestapo wybucha ciężarówka z trotylem i cały budynek
znika z powierzchni ziemi, a wraz z nim ponad trzystu
funkcjonariuszy. W innych zamachach ginie sporo Niemców, i to wysokiego
szczebla. I żadna z akowskich komórek się do tego nie przyznaje,
choć oficjalnie wiadomo, że to robota AK. Widzi pan, mam sporo
znajomych. Pytałem tu i tam. Nikt nic nie wie i każdy się zastanawia,
co to może być. A ja, obserwując was, myślę sobie, że to wszystko
może być waszą robotą.

– Czego pan chce? – zapytał Wojtyński, kiedy Ponury zamilkł,
by zaczerpnąć tchu.

– Dochodzimy do sedna sprawy. Nie twierdzę, że skoro dotarłem
do pana ja z moimi ludźmi, mogą dotrzeć i Niemcy. Albo inaczej,
nasi wrogowie. Mam swoich informatorów w terenie, umiem się
tu poruszać i wiem, co się dzieje. To prawda, szukaliśmy was długo,
ale w końcu się udało. Mimo wszystko, skoro mogłem ja, może się
zdarzyć i tak, że ktoś inny, nazwijmy to, nie tak życzliwie nastawiony,
pana odnajdzie. I kryjówkę lub kryjówki. – Wojtyński zesztywniał. –
Bo zakładam, że to, co wskazałem na tej mapie, to niejedyny pana
magazyn czy punkt bojowy. I będzie pan miał kłopoty.

Znowu zamilkł na dłuższą chwilę. Obie grupy asystencyjne –
Jamróz i Stańczak z jednej strony i Nurt oraz Robot z drugiej – patrzyły
na siebie w napięciu. Za pazuchami tkwiła broń. Cztery dłonie
pozostały pod stołem, mocno ściskając wilgotne od potu rękojeści.
Z odległości metra colt albo vis wyrywa w ciele takie same dziury jak wist
czy glock.

Ale przynajmniej jedna ze stron zdawała sobie sprawę, że
strzelanina byłaby absurdem.

– A więc? – przynaglił Ponurego Wojtyński. Dostrzegał wręcz
komiczną nienaturalność tej sytuacji.

– Zakładam, że walczymy po tej samej stronie, z tym samym
wrogiem. Mogę zapewnić, że poza naszą trójką nikt o panu nie wie,
a przynajmniej nie ma całościowego obrazu sytuacji. I tak pozostanie.
Otoczę dodatkową ochroną działania pańskich ludzi na tym terenie,
nie będę się wtrącał. I nikt z moich podwładnych nie będzie się wami
interesował, a mogę zapewnić, że moi ludzie słuchają moich rozkazów.
– Uśmiechnął się nieznacznie. – Może pan liczyć na pomoc w razie
konieczności. Przekażę panu dane osoby, która za wami węszy.

– A w zamian?

– Widzę, że jest pan człowiekiem konkretnym. To bardzo dobrze.
Moja prośba jest prosta. Wiem, że macie spore możliwości
organizacyjne. Chcę broń i wyposażenie dla stu ludzi.

Wojtyński roześmiał się głośno. Tylko ktoś, kto go dobrze znał,
wiedział, że śmiechem zamaskował wielkie westchnienie ulgi.

– Tak z ciekawości… jak pan mnie znalazł? – mruknął.

Tym razem to Ponury zaśmiał się filuternie. Atmosfera wyraźnie
się rozluźniła.

– Nie chcę usprawiedliwiać nieuwagi pana żołnierzy – powiedział
w końcu z wyraźną nutką przekory i satysfakcji – ale utrudniliśmy
im zadanie. Znamy dobrze teren i bardzo staraliśmy się, aby nas nie
zauważyli. A obserwacja tak wielkiego zgrupowania, i to w dobrze
znanym lesie, nie jest w końcu taka trudna, jak się wie, czego szukać,
i umie się to robić. I niech pan się nie obawia, Niemcy nie mają takich
możliwości.

Wojtyński skinął głową, aby pokazać, że docenia podsuwane mu
honorowe wyjście, ale wiedział swoje.

– Winni zaniedbań zostaną ukarani – odparł. – Dziękujemy za
zaproszenie. Będziemy się zbierać. Wiem, że wybiera się pan do Warszawy.
Dziś mamy siedemnastego. Proszę dwudziestego przed południem,
powiedzmy o jedenastej, zadzwonić pod ten numer – wyjął z kieszeni
kartkę papieru, ołówek i napisał pięć cyfr – i zapytać o wuja Henryka.

– Rozumiem, że przyjmuje pan moją propozycję?

– Nie nazwałbym tego propozycją. Przystawia mi pan pistolet
do głowy. Raczej nie lubię takich sytuacji. Ale w tym przypadku
wierzę w pana dobre intencje i wiem, że ma pan ambitne plany
zaktywizowania tego rejonu. Postaram się pomóc.

– Dziękuję. A mapę proszę zabrać. Już o niej zapomniałem. Tak
jak i o całej sprawie.

Wojtyński kiwnął głową, złożył arkusz na pół i wsadził za pazuchę.
Wstał, puścił asystujących mu oficerów przodem, uścisnął dłonie
trójki gospodarzy, spojrzał jeszcze raz Ponuremu w oczy i wyszedł
w ciemną, kwietniową noc.

11

Porucznik Andrzej Zellman, dowódca plutonu ochronnego Obiektu
Numer Dwa, nudził się. Nudził się piekielnie i w całej rozciągłości, nuda
oblepiała niemal całe jego służbowe życie. Niemal – bo w chwilach
wolnych od obowiązków służbowych porucznik oddawał się marzeniom.

O powrocie do domu, jak wszyscy. To znaczy, oczywiście, wszyscy
stamtąd. Zauważył, że od pewnego czasu starannie unikali rozmów
na ten temat, instynktownie czując, że jest to obszar zaminowany,
a najdłuższa nawet dyskusja nie rozwiąże podstawowego problemu,
którym był brak możliwości powrotu. Gdy ktoś zaczynał mówić
o jakimkolwiek, nawet mało istotnym zdarzeniu stamtąd, był
natychmiast w ostry sposób przywoływany do porządku. Zellman musiał
nawet pewnego razu rozdzielać dwóch kaprali ze swojego plutonu.
Gdyby o sekundę spóźnił się z interwencją, najprawdopodobniej
polałaby się krew.

Ale to, że nie gadali, nie znaczy, że nie marzyli. On tak robił
i wiedział, że wszyscy inni robili to samo, jednocześnie starając się
sumiennie wykonywać codzienne obowiązki.

I tu trafiali na nudę.

Nuda – rodzona siostra rutyny. Nieodłączny składnik codziennie
powtarzanych czynności, wykonywanych w tej samej kolejności, o tej
samej godzinie. Obchód stanowisk, odprawa z dowódcami drużyn,
sprawdzenie systemów alarmowych, minerskich i łączności, rozmowa
z szefem produkcji, wysłuchanie raportu dotyczącego planowanych
transportów, sporządzenie własnego raportu do dowództwa. To samo.
Codziennie. Tydzień za tygodniem.

Gdy niespełna dwa miesiące temu otrzymywał dowództwo plutonu
ochrony, potraktował to jako wyróżnienie, a także swego rodzaju
ucieczkę od szarpiących nerwy akcji, ciągłych szkoleń,
monotonnych obserwacji. Od cholernej huśtawki nastrojów. Ale początkowy
entuzjazm szybko ustąpił miejsca znużeniu. Czasami próbował sobie
przypomnieć powody, dla których cieszył się z tej nominacji, i nic nie
przychodziło mu do głowy. Zamienił życie aktywne na rutynowe, akcję
na nudę, adrenalinę na ciągłą senność.

Sprawy nie ułatwiał sposób, w jaki traktowali go właśni żołnierze.

Wszystkie drużyny plutonu dowodzone były przez dawnych
operatorów GROM-u. Również poprzedni dowódcy zmiany pochodzili
z tej formacji. A gromiarze mieli zwyczaj, może nie do końca przez
nich samych uświadomiony i nie do końca celowo wprowadzany
w życie, traktowania kolegów spoza ich kręgu nieco protekcjonalnie.
Z dyskretną, ale zauważalną wyższością.

Zellman nie miał nic wspólnego z siłami specjalnymi.
Z wykształcenia był specjalistą od konstrukcji mostowych, we wrześniu
trzydziestego dziewiątego dowodził plutonem saperów i podlegał Stańczakowi.
Po rozpoczęciu nowego życia w szeregach akowskiej konspiracji, kiedy
batalion właściwie tworzył się na nowo, zgłosił Wojtyńskiemu chęć
przejścia do „oddziałów bojowych”, jak to nazwał. Saperskie obowiązki
z ulgą scedował na sierżanta Gintowta, dowódcę pierwszej drużyny
w swoim plutonie. Gintowt, ucieszony zresztą takim obrotem sprawy,
zdążył od tamtego czasu awansować na podporucznika i z wielką
ochotą dowodził batalionowym plutonem saperów, a także prowadził
szkolenia dla kolejnych grup entuzjastycznej, akowskiej młodzieży.
(„Wybuchamy, wybuchamy – zwykł był mawiać, gdy spoceni
z wrażenia adepci odpalali pierwsze próbne ładunki, usiłując wysadzić
w powietrze obiekt treningowy. – Bo jak my ich nie wybuchniemy,
to one nas wybuchną”).