Strona główna » Obyczajowe i romanse » Mało

Mało

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-798-5

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Mało

Ukazująca ważkość języka i pisania powieść o przemocy wobec dzieci, agresji, ale i sile miłości, wiary i ambicji. Mało to opowieść o chłopcu i dziewczynce, których pozornie nic nie łączy. To opowieść o Derdzie – córce strażnika wsi, która mając jedenaście lat zostaje wydana za mąż za syna szejka muzułmańskiego bractwa oraz Derdzie – będącym w tym samym wieku chłopcu – synu skazanego za rozbój na karę więzienia przestępcy. To opowieść o tym jak, przez czterdzieści lat życie przygotowało na siebie tych dwoje ociosując je wszelkimi rodzajami przemocy, by ostatecznie je ze sobą połączyć. To opowieść o tym, co było im pisane. „W Turcji, książki Gündaya nie mają jedynie statusu bestsellerów. Zostały okrzyknięte bezsprzecznie kultowymi”. Brigitte „Mało” – po turecku „az” – to takie maleńkie słowo. Tylko A i Z. Tylko dwie litery. Między nimi mieści się jednak ogromny alfabet. I napisane w nim dziesiątki tysięcy słów i setki tysięcy zdań. Między tymi dwiema literami żyją słowa, które chciałam Ci powiedzieć, lecz nie odważyłam się ich napisać. Jedna jest początkiem, druga – końcem. Wydaje się jednak, że są dla siebie stworzone. Aby się połączyć i być czytane już razem. Jakby się odnalazły, pokonawszy każdą literę, jedną po drugiej. Jak Ty i ja. (fragment powieści)

Polecane książki

To nie jest kolejna książka o perwersjach, które chcielibyście powtórzyć w zaciszu własnej sypialni. To książka o tym, czego na pewno nie chcielibyście doświadczyć. Bezwzględnie penetruje najciemniejsze zakamarki ludzkiej psychiki i stawia pytania o granicę między nienawiścią a oddaniem, między opra...
Poradnik do gry strategicznej Faces of War zawiera opisy ukończenia wszystkich misji dla trzech dostępnych kampanii wojennych. Faces of War: Oblicza Wojny - poradnik do gry zawiera poszukiwane przez graczy tematy i lokacje jak m.in. Misja 7 (Kampania niemiecka)Misja 8 (Kampania niemiecka)Misja 1. (K...
Świat według Żunia to krótkie, ale bardzo trafne obserwacje rzeczywistości przez tytułowego bohatera. Poznajemy Żunia w wielu, z pozoru błahych, codziennych sytuacjach. Powoli wchodzimy w świat widziany jego oczami. Z czasem świat ten staje się również naszym, smakujemy go… Oczarowani, z fascyn...
Współczesny romans opowiadający dzieje kilkunastoletniej, obłędnej miłości najpierw chłopaka, później dojrzałego mężczyzny, do dziewczyny stanowiącej ucieleśnienie femme fatale. Związek ten, jak spleciona w miłosnym amoku para, przetacza się od połowy lat siedemdziesiątych, po początek lat dziewięćd...
Redaktor jednego z warszawskich wydawnictw, Andrzej Więckowski, prowadzi na własną rękę dziennikarskie śledztwo w sprawie rzekomych tajnych więzień CIA na terenie Polski. Jednocześnie po drugiej stronie oceanu młody terrorysta, Abdul Alim, staje w obliczu misji dokonania samobójczego ataku na lo...
Książka jest jedyną na rynku pozycją szczegółowo omawiającą problematykę korupcji urzędniczej. Autor przedstawia w niej m.in.: sposoby walki z korupcją, specyfi kę działań wywiadowczych, instrumenty prawne służące ujawnianiu i zapobieganiu korupcji oraz problematykę wykorzystywania materiałów o...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Hakan Gunday

Tytuł oryginału:

AZ

Copyright © Hakan Günday, Kalem Agency

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Marcin Grabski i Olga Rutkowska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Maria Zając

This book has been published with the support of the Ministry of Culture and Tourism of Republic of Turkey in the framework of TEDA Project

Książka opublikowana dzięki wsparciu tureckiego Ministra Kultury w ramach projektu TEDA.

ISBN: 978-83-7999-798-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Nevzatowi Çelikowi

Na pewno nie ma nas wielu

Nie stoimy po stronie większości

I nigdy tam nie staniemy…

Nevzat Çelik, Dwa warunki sprzeciwu

Derdâ

Miała sześć lat i nie miała dożyć siedmiu.

Dygotała ze strachu i nie mogła oderwać wzroku od robaka. Patrzyła na rozległy jak pole słoneczników sufit, ale widziała tylko to – robaka wielkości słonecznikowej pestki. Robaka z ostrymi odnóżami, które pokrywało owłosienie tworzące coś na kształt miotły, i z czułkami cieńszymi od rzęsy. Jego tułów – nieruchomy niczym ilustracja robaka przyklejona do betonu pomalowanego przez gęsty półmrok na ciemnoszary kolor – wyglądał jak mała czarna plama. Tak samo czarna, jak mokre od łez strachu oczy dziewczynki.

Spoconymi dłońmi z całej siły ściskała naciągnięty pod brodę koc i zastanawiała się, kiedy robak spadnie jej na twarz. Leżała na górze piętrowego łóżka bez drabinki. Od sufitu oddzielało ją mniej niż pół metra. Było pewne, że zaśnie. Było pewne, że podczas snu otworzy usta, wtedy zaś robak puści się sufitu i wpadnie między zębami do jej buzi. Albo najpierw spadnie na koc i zaczeka tam chwilę, a gdy zgłodnieje, przejdzie po jej twarzy, wejdzie w jedno z nozdrzy i ponadgryza wszystko, co spotka na swojej drodze. Na sekundę odwróciła głowę i spróbowała ocenić odległość od podłogi. Sekunda to jednak zbyt mało. Nie zobaczywszy dokładnie podłogi, ponownie skierowała wzrok na sufit, żeby nie stracić robaka z oczu.

Dawniej widywała już robaki. Na ścianach własnego domu i na ścianach innych domów. W zasadzie widziała przynajmniej jednego robaka w każdym domu, w którym była. Jej ojciec powiedział kiedyś, że przychodzą znad rzeki. Widziała nawet robaki większe niż ten tutaj, które przychodziły znad rzeki, wspinały się na sufit, po czym, nie mogąc wytrzymać własnego ciężaru, spadały do pieca. Widziała również robaki maleńkie jak wszy, z powodu których musiała obciąć włosy. Widziała zarówno takie, które uciekały bardzo szybko i znikały w szparach w ścianie, jak i takie, które spokojnie czekały na śmierć pod workami pełnymi buraków cukrowych. Widziała nawet mysz. A raz wilka – sto razy większego od robaka, który przed chwilą uczernił jej oczy. Żadnego z nich jednak się nie bała. Nie drżała ze strachu, nie płakała. Zapewne dlatego, że wtedy nie była sama. Właściwie teraz także nie jest. Razem z dziewczynką, która leżała pod nią, w sali było trzydzieścioro pięcioro dzieci. One się jednak nie liczyły. Nie znała nawet ich imion i było już za późno, żeby je poznać. Spały. Słyszała odgłosy ich snu. Słyszała świst oddechów, które próbując wydostać się na zewnątrz, musiały pokonywać zakręty zapchanych nozdrzy.

Charczące przez sen dzieci przekręcały się z boku na bok, odwracały poduszki, aby położyć twarz na ich chłodniejszej stronie, drapały się piętą jednej stopy o drugą i nawet w najmniejszym stopniu nie przejmowały się robakiem.

Musiała uciec. Musiała zejść z łóżka, zanim robak na nią spadnie. Jak jednak miała to zrobić? Żeby choć była drabinka. Nawet gdy wspinała się na łóżko, podsadziła ją dziewczynka leżąca na dole. Dziewczynka, która powiedziała, że następnym razem będzie musiała wejść już sama. Zagniewana dziewczynka.

Szybkim ruchem naciągnęła koc na twarz. W chwili, gdy ostre jak kolce włoski zesztywniałego przez lata koca zaczęły kłuć ją w policzki, zrozumiała, jak wielki błąd popełniła. Teraz nie widziała już robaka. A przecież on nadal tam był. Przecież to, czego człowiek nie widzi, nie znika! Co przyjdzie z przebywania w ukryciu, jeśli nie można obserwować wroga? Teraz wszystko było jeszcze bardziej niebezpieczne. Robak mógł robić, co chce, i nikt się o niczym nie dowie. Był już poza zasięgiem lustrującego go wzroku.

Na jej twarzy pojawiły się kropelki potu. Na skroniach zakwitły wodne kwiaty. Jej oddechy były szybsze niż bicie serca. Musiała się uwolnić od tego robaka. Musiała znaleźć jakieś wyjście. Musiała znaleźć sposób, żeby zejść z tego łóżka. Musiał być przecież jakiś sposób. Jeden wystarczy. Nie szukała długo. Wybrała drogę na skróty i skręciła prosto w uliczkę „co ma być, to będzie”. Lewą ręką odrzuciła koc, prawą zaś odepchnęła się i skoczyła w „nieważne dokąd”.

Dźwięk, który się wydobył w chwili, gdy jej czoło uderzyło o podłogę, brzmiał jak pojedyncze klaśnięcie. Nikt nic nie usłyszał, gdy skręcała sobie kark. Jej serce, którego bicie dotychczas było jak delikatny trzepot skrzydeł kolibra, zamarło w chwili zderzenia z betonem. Miała sześć lat. Szczelina w ścianie, którą półmrok i strach przemieniał w robaka, była od niej starsza o rok. Od siedmiu lat była w suficie i od siedmiu lat po zgaszeniu światła przypominała robaka. Wystarczyło, że drzwi do sali zostały uchylone, a na korytarzu paliła się żarówka, żeby ukazały się włosy na jego odnóżach.

Derdâ otworzyła oczy, gdy usłyszała klaśnięcie. Zobaczyła wykręconą szyję leżącej na ziemi dziewczynki. Mimo że jej twarz była rozmyta w mroku, poznała ją. To tej dziewczynce kilka godzin temu powiedziała, że ma spać na górze. To jej pomogła wspiąć się na łóżko, po czym powiedziała, że utnie jej język, jeśli usłyszy choć piśnięcie. Specjalnie wykrzyczała to zdanie, żeby usłyszały je również pozostałe dzieci. Teraz dziewczynka leżała na podłodze tuż obok niej. Musiała spaść. Sama by przecież nie skoczyła!

Wyciągnęła rękę spod poduszki i dotknęła jej ramienia. To było za mało. Chwyciła ramię palcami i potrząsnęła nim. Podniosła głowę i przez metalowe pręty łóżek spojrzała na salę. Sprawdziła, czy ktoś się obudził. Ulżyło jej, gdy nie dostrzegła żadnej podniesionej głowy. Powoli zeszła z łóżka, uklękła przy dziewczynce i odwróciła ją w swoją stronę. Była lekka jak kocię. Całą twarz dziewczynki pokrywała krew. Derdâ podniosła głowę i rozejrzała się dookoła. Upewniwszy się, że wszyscy nadal śpią, rozpłakała się. Zagryzła dolną wargę i cicho załkała. Tak cicho, żeby nikogo nie obudzić.

Mała dziewczynka, która ze strachu przed nieistniejącym robakiem skoczyła z górnego piętra łóżka, pochodziła ze wsi Yatırca. Ze wsi strażników. Ze wsi konfidentów1. Dzieci nazywały Yatırca wsią agentów, a nawet wsią skurwysynów. Pomoc dzieciom z Yatırca była zabroniona. Nie można było wyciągnąć do nich pomocnej dłoni, nawet jeśli były już nieżywe. Dlatego Derdâ tej nocy ani nie zawiadomiła nauczyciela dyżurnego, ani nie zrobiła nic innego. Jedynie płakała. Później, wysunąwszy się delikatnie spod ciała dziewczynki, bezszelestnie położyła się do łóżka. Ona także pochodziła ze wsi Yatırca. Musiały minąć cztery lata, żeby czterysta trzydzieścioro dzieci ze szkoły w końcu o tym zapomniało.

Trójkątny róg koca zwisał z lewej krawędzi łóżka i dotykał podłogi. W ciemności skojarzył jej się z żaglem. Łóżko przypominało zaś łódkę – żaglówkę dryfującą przez noc. Widziała taką w książce z ilustracjami. W książce pełnej błękitnych mórz. W książce, w której na masztach wielobarwnych żaglówek trzepotały białe żagle. W książce, w której ubrane w żółte sztormiaki roześmiane dziewczynki stały na pokładzie jachtów i patrzyły na horyzont. W książce, w której wszystkie dziewczynki były szczęśliwe. W głupiej książce. A nawet najgłupszej i najbardziej fałszywej książce na świecie! Ponieważ takich dziewczynek w rzeczywistości nie ma. Gdyby istniały, w książce zamieściliby ich fotografię, a nie obrazek przypominający akwarelę.

– Allahu, obym umarła we śnie – szepnęła.

Chciała poprawić na „podczas snu”, ale żaglówka, w której leżała, bezgłośnie odpłynęła w sen. Miała jedenaście lat. I jeden, i naście.

– Bękart z Yatırca zdechł!

Obudziła się. Oddałaby jednak wszystko, żeby móc pobiec tam, dokąd udał się sen. Dochodziły ją głosy.

– Spadła i roztrzaskała sobie łeb. A durna Derdâ jeszcze śpi. Wstawaj! No, wstań!

Znała ten głos. To była Nazenin. Jej ojciec zginął sześć lat temu. Został zastrzelony podczas próby napadu na posterunek żandarmerii. Wszyscy mieszkańcy prowincji powstali, żeby odebrać ciało zmarłego, gdy jednak czołgi jednostek specjalnych wyjechały na ulicę, ich zapał opadł równie szybko, jak się pojawił. Wyrównanie rachunków za nieprzekazanie zwłok przypadło więc członkom organizacji, którzy zaczekawszy do zmroku, wystrzelili pocisk rakietowy. Los jednak chciał, że trafił on w budynek sąsiadujący z gmachem Okręgowego Posterunku Dowodzenia Żandarmerii, ściślej zaś – w dom rodziny Nazenin. Przez ten niewielki błąd w obliczeniach runęły dwie ściany domu żałoby, a niemowlę, które tam było, zostało rozerwane na strzępy wraz z becikiem. Ostatecznie nikomu nie udało się odebrać zwłok. Nawiasem mówiąc, ciała wcale tam nie było. Podczas ataku na posterunek zwłoki mężczyzny siłą wybuchu zostały odrzucone do jednej z pobliskich jaskiń i zarekwirowane przez matkę naturę.

Choć miejscowy przedstawiciel organizacji terrorystycznej wielokrotnie przepraszał rodzinę Nazenin, wypłacił im tylko połowę należnej sumy odszkodowania za przelaną krew. Pozostałą część mieszkańcy wsi regularnie wypłacali rodzinie w formie okazywanego jej szacunku. Nazenin była najstarszą z córek w domu, którego ściany odbudowano dzięki kredytowi udzielonemu przez Bank Ziraat, i który powiększono o dwie dodatkowe izby z odszkodowania, jakie otrzymali po latach, gdy zostali uznani za ofiary terroryzmu. W miejscowej szkole z internatem, gdzie Nazenin się uczyła – za sprawą należnej jej części szacunku – osiągnęła pozycję liderki sali sypialnianej. Ponadto wszyscy mieszkańcy wioski zgodnie przyznali, że naprawdę szczęśliwym zrządzeniem losu było to, że zabite niemowlę było dziewczynką, zapobiegło to bowiem zapoczątkowaniu wendety.

Nazenin potrząsnęła śpiącą dziewczyną i powieki Derdy rozsunęły się znad oczu.

– Ta twoja mała z Yatırca w nocy spadła z łóżka. Wstawaj, pani Yeşim cię woła.

Derdâ nic nie powiedziała, skinęła tylko głową. Gdy podnosiła się z łóżka, dotknęła stopami podłogi. Natychmiast podciągnęła nogi. Podniosła głowę, spojrzała na sterczącą nad nią Nazenin i usłyszała polecenie, którego się spodziewała:

– Wytrzyj podłogę!

Na stopach miała krew zmarłej dziewczynki.

– Nie mówiłam ci, że ta mała ma spać na dole?

Yeşim przyjechała do szkoły z internatem pięć miesięcy temu. Gdy zobaczyła gmach szkoły wybudowanej na działce o powierzchni dwudziestu dwóch tysięcy metrów kwadratowych, jej nogi zaczęły się cofać, kiedy się zaś dowiedziała, że czterystu dwudziestu uczniów jest pod opieką czterech nauczycieli, chciała zacząć biec do tyłu. Gdyby od pięciu lat nie czekała na mianowanie do jakiejkolwiek szkoły, na pewno udałoby się jej wykonać tę trudną ze względu na prawa fizyki czynność.

– Do ciebie mówię, słyszysz?

Żałowała, że nie pracuje w szkole, w której mogłaby powiedzieć: „Przyjdź z rodzicami”. Rodzice dzieci z tej szkoły przychodzili bowiem z kałasznikowem w ręku i pytając: „Chyba dobrze się o was troszczymy?”, przypominali, że w każdej chwili mogliby zacząć troszczyć się o nich źle. W tej szkole nie było leniwych, niegrzecznych, złych albo psotnych uczniów. W tej szkole byli tylko nauczyciele agenci, którzy robili dzieciom pranie mózgu. Byli nauczyciele, o których mówiono: „Przyszli odebrać nam nasze dzieci”. Dzieci wzięte do niewoli z powodu ich ojców walczących z państwem były poddawane torturze przez zmuszanie do nauki wiedzy o społeczeństwie, matematyki i języka tureckiego, a pracami domowymi i klasówkami zadawano im gwałt. Czy było stosowne, żeby czternastoletnia dziewczynka, która już dawno przekroczyła wiek zamążpójścia, przebywała w towarzystwie nauczycieli w wieku potencjalnego męża? Szkoły nie były także odpowiednie z punku widzenia religii. Cóż jednak robić? Organizacja nie była w stanie stale pilnować swoich ludzi. Gdy zostawali sam na sam z państwem, nie mieli możliwości ucieczki. Chwytali za karki dzieci, które przed swoimi domami sklepionymi z czyściutkiego łajna igrały z zarazą, i rzucali w objęcia Yeşim. Ona brała je w ramiona, żeby później, trzymając za ramię, perfidnie nimi potrząsać.

– Derdâ, odpowiedz mi! Wiesz, co ty najlepszego zrobiłaś?

Czy jednak była tam wtedy Derdâ zdolna do udzielenia odpowiedzi? Czy coś z niej zostało? Jaka jej część miała jedenaście lat? Nogi, paznokcie, wygryzione wnętrza policzków? Jaka jej część była dzieckiem? Włosy, które jak buchająca para wymsknęły się z jej warkoczy, czy może pięty, które za nic nie chciały zrogowacieć?

– Dobrze, Derdâ, niech ci będzie. Teraz idź na stołówkę i zjedz śniadanie. Ale najpierw się umyj.

Dwudziestosześcioletnia Yeşim była w tej samej mierze nauczycielką, w jakiej Derdâ była dzieckiem. Zabrała dłonie z cherlawych ramion dziewczynki. Na koniec szybkim ruchem uchwyciła trzema palcami jej brodę i uniosła głowę. Może kontakt wzrokowy odniesie jakiś skutek? W jednej chwili dachowiec i kot kanapowy patrzyły na siebie z odległości piędzi. Yeşim spasowała pierwsza. Wygrały zaciśnięte usta Derdy.

– Jeszcze porozmawiamy.

Yeşim patrzyła, jak Derdâ znika powoli za uchylonymi drzwiami. Sięgnęła po paczkę papierosów leżącą w górnej szufladzie biurka. Wyciągnęła papierosa i zapalniczkę. Zapaliła pospiesznie. Dym spowił całą jej twarz i wypełnił usta. Oczy jeszcze bardziej zaczęły łzawić. Zaciągając się kilka razy, myślała, żeby uciec. Chciała wyjść z budynku, przejść przez dziedziniec, pokonać metalową furtkę, pobiec w stronę wsi, wsiąść do minibusu jadącego do miasteczka i spieprzać z tego miejsca jak najdalej. Po kilku zaciągnięciach wróciła. Zgniotła papierosa w szklanej popielniczce. Myślała, że zgasł. Tak się jednak nie stało – zgięty w pół pet nadal się tlił. Spróbowała ponownie. I jeszcze raz. Aż poczerniały jej opuszki palców. Aż popiół dostał się pod paznokcie. Mimo to papieros nie zgasł. Przestała na niego patrzeć. Zamknęła oczy i zaczęła czekać. Na cokolwiek. Trzęsienie ziemi, pożar, lawinę… Na jakąkolwiek klęskę. Na jakąś boską stalówkę, która nad tym wszystkim wreszcie postawi kropkę. Czekała. I się doczekała.

Drzwi, źle dopasowane do zbyt dużej framugi, otworzyły się bez uprzedniego pukania. Przyszedł Nezih, zastępca dyrektora. Wsunął zza drzwi głowę do pokoju i patrzył przez okulary na młodą nauczycielkę śpiącą w fotelu w godzinach pracy.

– Pani Yeşim, to chyba nie najlepsza pora na sen?

Otworzyła oczy.

– Rodzina dziewczynki nie przyjedzie. Droga ze wsi jest nieprzejezdna. Musimy ją trzymać w zamrażarce na mięso do przyjazdu żandarmerii. Niech pani zejdzie na stołówkę. Dzieci nie powinny być teraz bez opieki.

Nawet jeśli nie przypominało to żadnej z katastrof, jakie sobie wyobrażała, wiadomość, że zmarłe dziecko ma być przechowywane w zamrażarce, była wystarczająco mroczna. Poczuła skurcz wszystkiego, co miała pod piersią. Żołądek i wnętrzności sczepiły się i skamieniały. Jej ciało zrobiło się ciężkie, jakby połknęła posąg. Nezih, widząc, że nie wstała, nie odpuścił. Jak zawsze.

– Pani Yeşim, nikt nie będzie na panią czekał. No, już!

Niedopałek nadał tlił się w popielniczce. Wzrok Yeşim podążał za smużką dymu rozpraszającego się w powietrzu.

„A więc to w taki sposób ludzie tracą panowanie nad sobą” – pomyślała.

I nie pomyślała już nic więcej. Chwyciła szklaną popielniczkę i rzuciła nią w zastępcę dyrektora. Drzwi posłużyły uciekającej na korytarz głowie okularnika za tarczę. Pusta dłoń Yeşim złapała ciężki zszywacz, który natychmiast podążył za popielniczką. Tym samym kursem pomknęły po chwili piórnik, notes i pięćsetstronicowa książka. Na koniec w powietrze wzbiły się kartki ze sprawdzianami. Szybowały niczym dzikie ptaki. Zderzywszy się jedne o drugie, opadły na ziemię. Z jakiegoś miejsca, którego drzwiom nie udało się wytłumić, dobiegał głos Neziha.

– Pani Yeşim! Dziecko drogie! Yeşim! Do cholery!

Słyszał go cały pokój, ale Yeşim już nie słuchała. Jej wzrok padł na zestaw, który dostała od matki. Wieczne pióro, długopis i nóż do otwierania listów – wszystkie w tym samym kolorze. Chwyciła za trzonek noża, uniosła go i gwałtownie opuściła. Miejscem, w które wbił się nóż, był jej skamieniały brzuch. Nie byłoby problemu, gdyby wtedy umarła. Niestety, przeżyła.

Szkoła, w której w ciągu jednego dnia odnotowano zgon i próbę samobójczą, gościła już przybyszy ubranych w moro. Żołnierze żandarmerii droczyli się z dziećmi, ale dzieci się nie śmiały. Kapitan udawał, że słucha dyrektora szkoły, ale nic nie słyszał. Nezih dwoma palcami masował sobie skronie, ale nie bolała go głowa. Derdâ wolno przeżuwała kęs, ale nie mogła go połknąć. Yeşim leżąca na jedynych noszach w ambulatorium chciała umrzeć, ale żyła.

Podjęto decyzje i zaakceptowano je. Yeşim i maleńkie zwłoki miały być odwiezione do centrum powiatu2, gdzie zamierzano dać im wolną rękę w kwestii dalszego stanu rzeczy. Jednym ze stanów materii jest stan nadzwyczajny. Środek ciężkości w będącej w takim właśnie stanie szkole przesuwał się wraz z ruchem dzieci pozostawionych samym sobie. Mimo że chybotało nią niczym łódką niesioną silną falą, to na lewo, to na prawo, spośród wszystkich dzieci znajdujących się na dziedzińcu mdliło tylko Derdę. Nikt inny nie miał problemu z utrzymaniem równowagi. Dlatego jedynie Derdâ upadła. Jakby wpadła do morza. Nie dławiła się, ale na wszelki wypadek ułożono ją na brzuchu, żeby nie połknęła języka. Leżała, choć nie tak, jak po upadku, tylko jakby położyła się na chwilę.

Gdy się ocknęła, poczuła zapach Yeşim. Uniosła głowę i rozejrzała się w poszukiwaniu nauczycielki. W ambulatorium nie było jednak nikogo, Derdâ zaś leżała na noszach, które zwolniła Yeşim. Nie mogła unosić dłużej głowy. Położyła ją na poduszkę. Jej włosy zostały pomiędzy – choć były miażdżone między głową a poduszką, żaden nie wydał najmniejszego jęku. Nawet gdyby wydał, Derdâ i tak by go nie usłyszała, ponieważ zaczęła płakać.

Z jej powodu w ciągu kilku godzin doszło do śmierci i próby samobójczej. Jedno z jej oczu kryjących się pod pomarszczonymi gniewem powiekami widziało Yeşim, drugie – dziewczynkę z Yatırca. Derdâ nie miała co prawda dodatkowej nerki, miała jednak dwa sumienia, ze zdwojoną siłą odczuwała więc wyrzuty obu tych sumień. Będąc człowiekiem o dwóch sumieniach, mogłaby przejść do historii medycyny, ale jej małe ciało nie było w stanie unieść wydarzeń tego dnia. Nie mogła nawet podnieść się z noszy.

– Pójdę do więzienia – wymamrotała. – Żandarmeria dowie się o wszystkim i pójdę do więzienia.

Była jednak inna instytucja, której Derdâ powinna się obawiać bardziej niż żandarmerii. Najstarsza instytucja świata: rodzina. Albo jej połowa: matka. Derdâ nie miała ojca. Wyjechał. Do Stambułu. Dwanaście lat temu. Cztery dni po tym, jak zapłodnił jej matkę. Nigdy już nie wrócił. Był jednak na tyle litościwy, żeby nie zostawić jej pogrążonej w samotności, zostawił ją więc przy nadziei. Pobrali się w obliczu Allaha, imama i dwóch świadków – gdy wszyscy odeszli, został tylko Allah. Korzyść z niego kobieta miała mieć jednak dopiero u kresu swoich dni. Jej jedyną modlitwą było: „Niech Allah życie mi odbierze i męki te zakończy”. Cud, na który czekała, miał się oczywiście ziścić i Allah miał wysłuchać jej modłów, należała ona jednak do kobiet, które gdy czegoś chcą, pragną, żeby spełniło się to natychmiast. Dlatego ze sprzedażą Derdy nie miała zamiaru czekać, aż piersi jej córki nabrzmieją. Nie miała już cierpliwości. Czekała jedenaście lat. Przez pierwsze dwa mieszkała u rodziny swojego nieobecnego męża, wysłuchując wyzwisk za każdym razem, gdy ktoś przypomniał sobie, że urodziła dziewczynkę. Pozostałe lata spędziła, sprzątając hotel nauczycielski w miasteczku, do którego uciekła wraz z córką. Była już jednak wystarczająco brudna. Nie miała ani sekundy do stracenia. Miała dosyć pogoni na klęczkach za wiadrem, startych kolan i dłoni wyżartych wybielaczem. Jedyne, co musiała zrobić, to wrócić do wsi. Wybudować dom, kupić kilka zwierząt. Jej córka przecież wcale nie garnęła się do nauki. Czy mdlałaby na szkolnym dziedzińcu, gdyby zależało jej na nauce? Czy zastępca dyrektora dzwoniłby do niej, żeby sprawdziła, co z dzieckiem? Czy ten typ w ogóle wiedział, ile kosztuje przejazd minibusem? Czy kiedyś szorował na błysk nauczycielskie kible? Czy kiedyś kaszlał od ciągłego wdychiwania oparów kwasu solnego? Postanowiła zabrać córkę ze szkoły. Albo porwać, gdyby nie chcieli jej oddać. Na pewno coś wymyśli. Później pojadą do wsi. Przecież pochodziła z klanu. Może nie miała pieniędzy, ale miała Derdę. Krewni na pewno coś doradzą. Kto by nie chciał jedenastoletniego niewiniątka? Niech tylko dadzą tyle, żeby starczyło na dom i kilka zwierząt, a Derdâ odejdzie tak szybko, jak kiedyś przyszła. Wyjdzie za mąż, żeby zapewnić matce spokój. Taki moralny dług latorośli…

– Saniye!

Odsunęła głowę od szyby minibusu i się rozejrzała. Ściągnięta na ziemię ze świata marzeń, podała kierowcy pieniądze. „W drodze powrotnej mała usiądzie mi na kolanach, to nie będę musiała za nią płacić” – pomyślała, wchodząc do budynku szkoły.

– Twoja córka trochę niedomaga. Nie obawiaj się jednak, to nic poważnego. Nie miej nam za złe, że cię tutaj ściągnęliśmy. Mała będzie zadowolona, że cię widzi.

To mówił Nezih. Teraz przyszła kolej na Saniye. W tej chwili była jej kolej na powiedzenie kilku słów i poczucie zadowolenia.

– Zabiorę córkę, panie dyrektorze. Zawiozę na wieś. Na tydzień. Niech sobie odpocznie. Wykuruję ją i przywiozę.

Nezih myślał o Yeşim. Rozważał w milczeniu: „Nie potrafią przywyknąć. Niektórzy po prostu nie potrafią przywyknąć do tej części kraju. Od początku było wiadomo. – I kontynuował w myślach: – Od dnia przyjazdu było w tej dziewczynie coś dziwnego. A jednak wariatka. Jak człowiek może chcieć się zabić…”

– Co pan na to?

– Słucham?

– O córce mówiłam. Żeby ją na tydzień na wieś zawieźć.

– Na wieś? Do Yatırca? Podobno drogi są nieprzejezdne.

– Nie. Zabiorę ją do Kurudere.

Nezih był już znużony. Nie przedłużał. Myślał o Yeşim. A raczej o jej piersiach. O tej nocy, kiedy dotknął jej piersi. O nocy, gdy usiadł na krześle przy jej łóżku. O nocy, gdy jedną dłonią zakrył jej usta, a drugą tłamsił jej biust. O nocy, której w otwierające się oczy Yeşim wyszeptał: „Mogę kazać cię zabić i nikt nigdy nie odnajdzie twojego ciała”. O nocy, kiedy Yeşim nie mogła przestać się trząść, choć paraliżował ją strach. Myślał o ciemnym pokoju, w którym spuścił jej się na twarz, powiedział: „Nie bój się, nie zerżnę cię” i wyszedł. Ale Yeşim już nie ma. Kogo teraz będzie obmacywał? Kto teraz będzie grzecznie chodził obmyć twarz i zachowywać się tak, jakby nic się nie wydarzyło? Kto był takim tchórzem jak Yeşim? Te z ostatniej klasy? A może te młodsze? Po chwili przeszła obok niego Nazenin. Nazenin i jej jasne włosy. „Czemu nie?” – pomyślał i od razu wrócił mu dobry nastrój.

– Dobrze, dobrze. Weź córkę i jedź. Tylko nie na dłużej niż tydzień.

– Niech dyrektora Allah błogosławi.

Nezih nie lubił tradycyjnego całowania w dłoń3. Chwycił pochyloną Saniye za ramiona.

„Całkiem ładna kobieta – pomyślał. – Szkoda, że śmierdzi wybielaczem”.

Derdâ za pierwszym razem nie zrozumiała.

– Cały tydzień?

Saniye, która właśnie wyciągała z szafy w sali sypialnianej rzeczy dziewczynki i pakowała je do dwóch toreb, podniosła głowę i spojrzała na Derdę.

– Zastępca dyrektora pozwolił tylko na tyle.

– Ale ja mam dużo zadane.

Saniye popatrzyła Derdzie w oczy.

– Nadrobisz zaległości po powrocie.

– Czyli wracam dokładnie za tydzień?

Saniye popatrzyła w źrenice Derdy.

– Oczywiście. Co miałybyśmy tam dłużej robić? Poza tym tylko tyle urlopu dostałam.

„To lepsze niż areszt – pomyślała Derdâ. – Lepsze niż zabranie przez żandarmerię”. Przypomniała sobie o podręcznikach. Było kilka zagadnień z matematyki, których nie rozumiała. Ściślej z ułamków. We wsi będzie miała dużo czasu na naukę.

– Zaczekaj, pójdę do sali lekcyjnej zabrać książki.

Tym razem Saniye ani nie spojrzała na Derdę, ani nic nie powiedziała. Popatrzyła jedynie na długi warkocz córki, który przy każdym kroku niby bicz lizał ją po plecach. „Spodoba im się” – pomyślała skrycie. Po czym już otwarcie się uśmiechnęła.

W sali lekcyjnej nikogo nie było. Derdâ uniosła wieko ławki, po czym zaczęła wyciągać książki i zeszyty. Bardzo starannie pakowała je do tornistra. Nienawidziła pozaginanych rogów. Gdy przyszła kolej na podręcznik do matematyki, do klasy weszła Nazenin.

– Dokąd to?

– Mama po mnie przyjechała. Jedziemy na wieś – wyjaśniła Derdâ.

Aby zapobiec eksplozji kuli strachu, jaka powstawała na jej czole, gdy tylko zostawała sam na sam z Nazenin, starając się także nie pozwolić na rozproszenie się jej odłamków po całym ciele, przyspieszyła ruchy i godząc się z tym, że kartki na pewno będą pogięte, upchnęła książkę do tornistra.

– Kiedy wracasz?

– Dokładnie za tydzień.

Było coś dziwnego w zachowaniu Nazenin. W jej głosie nie było śladu dotychczasowej agresji. Zawsze przecież, gdy mówiła, wymierzała ciosy. Nie musiała używać do tego dłoni. Teraz jednak tylko obserwowała. W milczeniu. Derdâ usiłowała zapiąć suwak przepełnionego tornistra, a ona obserwowała. Nazenin miała piętnaście lat. Gdzie indziej liczyłoby się jak dwadzieścia pięć.

– Wrócisz, prawda? – zapytała.

Derdâ, zmieszana zainteresowaniem Nazenin, nie wiedziała, co powiedzieć. Nie nauczyła się jeszcze mówić bez poczucia strachu.

– Oczywiście że wrócę. Mama też mi tak powiedziała. Wracam za tydzień.

Derdâ zawiesiła tornister na ramieniu i zrobiła krok naprzód. Nazenin stanęła jej na drodze w odległości pozwalającej wymierzyć policzek. Różnica wzrostu między nimi wynosiła tyle, ile gruba książka, i Derdâ dokładnie o tę różnicę uniosła głowę. Przez kilka uderzeń serca Derdâ widziała Nazenin, Nazenin zaś – wszystkie dziewczynki, które wyjechały, tak jak teraz Derdâ. Żadna z nich nie wróciła. Żadna z nich nie wiedziała, że nie wróci. Sama również miała stąd odejść, gdy nadejdzie jej pora. Odejść, podążając za swoim stryjem, i nigdy nie wrócić do szkoły. Nazenin się odsunęła. Derdâ ruszyła. „Może odwrócę się i pomacham?” – pomyślała. Za bardzo się jednak bała, żeby to zrobić.

– Ty, mała z Yatırca!

Derdâ zamarła. Odwróciła się na pięcie. Najpierw zobaczyła dłoń. Uniesioną dłoń. Odwróconą do Derdy wewnętrzną stroną. Nazywano to machaniem. Derdâ się uśmiechnęła. Po raz pierwszy tego dnia, a być może w tym tygodniu.

Derdę rozbolały już nogi, musiała bowiem stawiać krótkie kroki, aby się nie poślizgnąć na roztopionym śniegu. Jej uszy zaś, słuchające głosu matki, bardzo się zaczerwieniły.

– Nabrałaś tyle książek, że teraz trudno ci iść.

– Jedziemy do Kurudere?

– Jedziemy do twojej ciotki. Pamiętasz ciocię Mübarek? Odwiedzimy ją.

Musiały dojść do głównej drogi i wsiąść do minibusu, zanim porazi je siarczysty mróz. Saniye należała do osób rozgrzewających się mówieniem.

– Co takiego wydarzyło się w szkole? Coś mówili, ale nie zrozumiałam.

Derdâ patrzyła przed siebie. Gdyby mogła, wcisnęłaby twarz między piersi. Ze wstydu, z zimna.

– Była taka jedna dziewczynka z naszej wsi. Spadła z łóżka. Umarła. Przyjechała żandarmeria. A pani Yeşim…

Ci, którzy rozgrzewają się mówieniem, nie słuchają. Saniye już dawno podniosła rękę i zaczęła nią trzepotać jak jakiś głupi ptak, żeby zatrzymać nadjeżdżający minibus.

Gdy drzwi z zaparowanymi szybami otworzyły się, w twarze matki i córki uderzyło ciepło ludzkich ciał. Pokonując jeden stopień, wsiadły do minibusu. Kierowca nie zażądał zapłaty za dziewczynkę, Derdâ nie musiała więc siedzieć na kolanach matki. To był daleki krewny Saniye. Jeden z niezliczonych krewnych, z których nie było najmniejszego pożytku.

Śnieg na ich kołnierzach topniał i spływał im po karkach. Ciepło oddechów wydobywających się z piętnaściorga ust należących do czternastu pasażerów i kierowcy sprawiło, że ogarnęła je senność. Ich powieki opadły, a oblodzone rzęsy odtajały i zmiękły. Ramiona Derdy, która siedziała w ostatnim rzędzie foteli, wciśnięta między matkę i jakiegoś mężczyznę, stały się poduszkami dla jej głowy. Dziewczynka zasnęła. Im głębiej zapadała w sen, tym robiła się mniejsza. A im była mniejsza, tym gorsze śniły się jej koszmary. Wtulona w martwe ciało dziewczynki z Yatırca płakała aż do przebudzenia. Gdy się obudziła, nie pamiętała nic.

– Saniye!

Wysiadły w Kurudere.

Kurudere, wbrew nazwie4, bardziej niż wieś przypominała pofałdowany teren. Dym unoszący się z garbów wyposażonych w okna zostawiał plamy na śnieżnobiałym niebie. W Kurudere nie było ulic ani adresów. Były jedynie garby, które ściśle do siebie przylegając, chroniły się przed mrozem. W garbach żyli ludzie. Żyli, choć z tym życiem się nie obnosili. Czterdzieści trzy domostwa. Jedno obok drugiego. Ród Kender, odnoga klanu Aleyzam. Ta złamana. Gówno warta. Siedlisko zdechłych mrówek, którego nawet hodża Şıh Gazi nie kwapił się odwiedzić. Kurudere – wyschnięty potok. Wysechł tak bardzo, że przestał istnieć. Być może nigdy tamtędy nie przepływał. Być może kiedy zobaczył wieś, postanowił zmienić swój bieg.

Mieszkańcy Kurudere nie mówili. Gdy byli źli, pomrukiwali, gdy odmawiali modlitwę, mamrotali coś pod nosem. Poza tym – cisza. I wrony. I głośnik meczetu: „Mieszkańcy Kurudere, czcigodny hodża Şıh Gazi złoży wizytę we wsi Girinti. Minibus odjeżdża jutro rano o dziewiątej”. Potem trochę zakłóceń. Kilka odchrząknięć imama. Później znowu cisza. Jakby ich nie było. Jakby wstrzymali oddech. Czterdzieści trzy domostwa. Czterdzieści trzy domostwa milczące jak grób.

– Siostro, to my!

Mübarek patrzyła na Saniye, Derdâ spoglądała na Mübarek. Mübarek była tak gruba, że swoim ciałem przesłaniała drzwi, przed którymi stała. Co nie było trudne, ponieważ w Kurudere drzwi były tak małe, że trzeba było się pochylić, żeby przez nie przejść. Zza Mübarek wysunęła się głowa. Na wysokości piersi kobiety. Potem ukazała się dziewczynka, mniej więcej w wieku Derdy.

– Co cię sprowadza, Saniye? – zapytała Mübarek. Albo raczej mruknęła.

– Nie zaprosisz nas do środka? Wejdźmy i odsapnijmy.

Mübarek otworzyła się w miejsce drzwi i wszystkie cztery zniknęły jak pochowane żywcem w jednym z garbów w Kurudere.

– Ale urosła! – powiedziała Saniye. Głaskała po głowie Fehime, najmłodszą z córek Mübarek.

– Skończyła jedenaście lat – oznajmiła Mübarek.

– To tak jak nasza Derdâ.

Mübarek nie lubiła owijać w bawełnę.

– Wszystko w porządku, Saniye?

Saniye miała w zanadrzu świeżo upieczoną odpowiedź.

– Zwolnili mnie z hotelu nauczycielskiego. Mała jest chora. Nie mam nikogo innego. Do kogo miałam pójść? Tylko wy mi zostaliście.

Mübarek również miała gotową ripostę, choć nieco już sczerstwiałą. Tę samą od wielu lat.

– Trzeba było się zastanowić, zanim oddałaś się chłopu z Yatırca! Co z tym kundlem, masz jakieś wieści?

– Nie, siostro, nic nie wiem. Niechby zdechł, inszallah5.

– Inszallah.

Zamilkły. Popatrzyły na siebie. Fehime patrzyła bardziej. Popatrzyła na Saniye. Popatrzyła na Derdę. Wpatrywały się w siebie jak nieufne zwierzęta. Wiele minut. Do momentu podania herbaty.

– Ebcet przyjdzie, to zobaczymy. Może zna kogoś w hotelu nauczycielskim.

Saniye, ogrzewając się trzymaną w dłoniach szklanką, patrzyła na Fehime.

– Fehime, weź Derdę i oprowadź ją po wsi.

Fehime spojrzała, zobaczywszy zaś potakującą z przyzwoleniem głowę matki, ruszyła w stronę drzwi. Derdâ za nią. Gdy drzwi się zamknęły, otworzyły się usta Saniye.

– Tak naprawdę chcę wydać małą za mąż. Nie znasz kogoś? Dlatego ją tutaj przywiozłam.

Mübarek parsknęła śmiechem. Jak hipopotam. Po chwili opamiętała się i przemówiła.

– Ach tak? Najpierw dałaś ją do szkoły, teraz chcesz dać za mąż? Kto zechce uczennicę? To jeszcze dziecko, a już jest nieczysta.

Saniye również kiedyś o tym myślała, ale co innego mogła zrobić? Ubóstwo zmusiło ją do tego, żeby posłać córkę do szkoły z internatem. Gdyby była w stanie się nią zająć, czy oddałaby córkę w państwowe łapy?

– Teraz już nic nie poradzę. Stało się. Było, minęło. Zabrałam ją ze szkoły. Już tam nie wróci. Powiedz lepiej, co słychać w okolicy. Mieszka tu ktoś majętny?

Mübarek oparła się plecami o ścianę pokrytą kilimem. Spojrzała w sufit i się zamyśliła. Pomyślała: „A jeśli Ebcet nabierze ochoty na Derdę?”. Pomyślała: „A jeśli Saniye nie będzie miała pieniędzy na powrót?”. Pomyślała: „A jeśli Derdę wydadzą za kogoś porządnego i Saniye wyjedzie, jak tylko otrzyma wiano?”. A potem opowiedziała o wszystkim, co wypatrzyła w suficie.

Fehime zauważyła wystający spod płaszcza Derdy fragment fartuszka. Znała ten kolor. To kolor szkoły.

– Umiesz czytać?

Derdâ zebrała z ziemi trochę śniegu, zrobiła śnieżkę i rzuciła między dwa garby.

– Oczywiście, że umiem. Chodzę do piątej klasy. Ty nie chodzisz do szkoły?

Fehime patykiem usiłowała wydobyć śnieg z podeszwy kaloszy.

– Nie.

Zamilkły. Nie miały już sobie nic więcej do powiedzenia.

– Myślisz, że się uda?

Saniye była podekscytowana. Oczom jej wyobraźni ukazały się dom i kilka zwierząt.

– Tak. Na pewno. Za kilka tygodni przyjdzie wiosna. Wtedy wszyscy przyjadą. Przyjadą ucałować dłoń Şıha Gaziego.

Saniye podekscytowała się jeszcze bardziej.

– Naprawdę przyjeżdżają z tak daleka?

– A pewnie. Czekaj cierpliwie. Porozmawiam z Ebcetem. On coś wymyśli.

Serce Saniye brykało radośnie w klatce piersiowej.

– Przysięgnij!

– Przysięgam na Allaha! Co roku przyjeżdżają, biorą dziewczyny ze wsi i odjeżdżają. Dają za nie sporo pieniędzy. Ty mi lepiej powiedz, gdzie zamieszkasz, jak dostaniesz pieniądze?

– Wybacz, ale tu na pewno nie zostanę, siostro!

Mübarek po raz pierwszy od przyjazdu siostry poczuła się szczęśliwa. Była taka szczęśliwa, że wstała i napełniła pustą szklankę Saniye.

– Pojadę do Tomurcuk… Zwierzęta. Dom. Ładnie tam jest. Do miasteczka…

Mübarek jej nie słuchała. Reszta już jej nie obchodziła.

Ebcet, lustrując wzrokiem nowych mieszkańców dwuizbowego domu, zaciągnął się właśnie zapalonym papierosem. Mübarek i Saniye kłębiły się w ciemnym rogu pokoju jak karaczany i szeptały o czymś żarliwie. Derdâ uczyła Fehime napisać jej imię.

„Tylko ich jeszcze brakowało – pomyślał Ebcet. – Dwie dodatkowe gęby”. To, co zarabiał, ledwie im wystarczało. Czym miał nakarmić żonę faceta z Yatırca i jej córkę? Jeśli jednak je wyrzuci, skompromituje się we wsi. Co mówił Şıh Gazi? „Bądźcie ojcem dla sieroty”. Ale jak? Kiosk nie prosperował dobrze. Sprzedaż znacznie spadła od czasu, gdy żandarmeria zaczęła polować na papierosy z przemytu. Nikomu w okolicy interesy nie szły dobrze. Gdy o tym myślał, sposępniał. Gdy sposępniał, wstał. Gdy Ebcet wstał, wszyscy zamilkli. Wszyscy poza Mübarek.

– Chciałeś czegoś?

– Chodź ze mną.

Mübarek poszła za mężem. Wyszli z domu na mróz. Ebcet odpalił kolejnego papierosa od tego, którego trzymał między palcami.

– Kiedy one wyjadą?

– Właśnie miałam ci powiedzieć – odrzekła Mübarek. – Saniye chce wydać Derdę za mąż. Może jutro szepnąłbyś słówko synowi Şıha Gaziego? Na pewno ktoś się znajdzie.

Ebcet zatrzymał dym w gardle i popatrzył na Mübarek, wytężając wzrok w ciemności. Allah dostrzegł wreszcie swojego sługę. Wszystkie zmartwienia, jakie zalegały w jego umyśle, uleciały wraz z wypuszczonym ustami dymem.

– Dobrze. Porozmawiam. Ile ona ma lat?

– Jedenaście – powiedziała Mübarek.

– Cudownie! – odparł Ebcet.

Wjazd do wsi Girinti przypominał giełdę samochodową. Wszyscy, którzy z czterech stron prowincji zjechali tutaj, żeby zobaczyć Şıha Gaziego, gromadzili się teraz na głównym placu. Byli tak zaabsorbowani całowaniem dłoni starszyzny i częstowaniem się papierosami, że nie mieli okazji ze sobą rozmawiać. Nagle sześcioletni chłopiec krzyknął:

– Już jadą!

Do wsi wjechały cztery samochody, tak długie, jakby ich było osiem. Zatrzymały się jeden za drugim. Tłum otoczył je z każdej strony. Najpierw wyłonili się ci, którzy mieli całować stopy. To oni otworzyli drzwi. W którym z samochodów był Şıh Gazi? Komu przypadnie ten zaszczyt? Za którymi krył się drzwiami? Przez zaciemnione szyby nic nie było widać!

Gdy cmokierzy usłyszeli nagle Ebceta krzyczącego: „Allah!”, zapomnieli o tym, który ma wysiąść przez otwarte drzwi, i ogarnięci ślepą zazdrością, spojrzeli w stronę, skąd dochodził głos. Osiemdziesięciojednoletni Şıh Gazi nie spieszył się, aby wysiąść z samochodu. Najpierw wystawił stopy. Zanim zdążyły dotknąć ziemi, Ebcet chwycił je i ucałował. Nie widział dokładnie, co całuje. Fragment tkaniny długiej szaty, kawałek skórzanego buta. Poczuł dłoń na głowie. Dłoń Şıha Gaziego. Pokornie więc schylił głowę i stał się laską dla starca. Ten przeniósł swój ciężar na Ebceta i ociężale wysiadł z samochodu. Na tym rola Ebceta się nie skończyła. Wyprostował się i uchwycił dłonie Şıha Gaziego. Ucałował je i uniósł do czoła. Obie. Łzy płynęły mu z oczu. Allah ponownie dostrzegł swojego sługę! Wiedział, że skupia na sobie wszystkie spojrzenia. Każdy chciał być teraz na jego miejscu. Cały klan Aleyzam, całe bractwo Hikmet6, wszyscy. Dwie słabe dłonie Şıha Gaziego objęły policzki Ebceta i uniosły jego głowę. Dopiero wtedy ich spojrzenia się spotkały. Na kilka sekund. Następnie te same dłonie przechyliły głowę Ebceta i Şıh Gazi przytknął swoje usta do czoła mężczyzny. Czoło Ebceta zakwitło różami.

Gido Aga7, sześćdziesięcioletni przywódca klanu, którego dochody z wwożonego nocą przez granicę z Iranem oleju napędowego były tak wysokie, że mógłby w nich pływać, zmuszony był uśmiechać się do Şıha Gaziego, choć za grosz nie ufał staremu niedołędze. Klan Aleyzam. Stado, chwiejne jak chorągiewka na wietrze, raz na pięć lat zmieniające front, wspierało to strażników wsi, to terrorystów. Na czele klanu stał pasterz – Gido Aga. Miał przestronny dom. Dziesięć razy większy od domów innych mieszkańców. Jak w każdym domu, w tym również było honorowe miejsce. Teraz jednak na honorowym miejscu, w białej szacie i białym turbanie na głowie, siedział Şıh Gazi i drzemał. Był już stary. Nie mówił i nie słuchał. Przypominał sztandar. W czasie objazdów wsi wbijano go gdzieś, on zaś w tym miejscu mościł sobie legowisko. Gdy Şıh Gazi powiewał kołysany własnym wiatrem, jego syn – Hıdır Arif – zajmował się sprawami bractwa.

Jedyną osobą w pokoju, która stała, był Tayyar. Dżudoka, który zamiast z kości i mięsa, był zbudowany z mięśni i nerwów. Stał za Şıhem Gazim, a jego oczy niczym obiektywy rejestrowały wszystko, co zobaczyły. Około dwóch metrów wzrostu i sto kilogramów wagi. Ramiona zbyt szerokie dla długiej galabii8, czoło zbyt wąskie w stosunku do reszty twarzy, nos, kiedyś złamany i nienastawiony, oraz palce, z których każdy był gruby jak lufa. Trzymał dłonie zatknięte za pasem i obserwował otoczenie tak, jakby wzrokiem chciał porozdzielać od siebie unoszące się w powietrzu cząsteczki kurzu. Był przybranym synem Şıha Gaziego. Trafił do niego, gdy miał siedem lat. Był Palestyńczykiem. Jego matkę, ojca i cztery starsze siostry zamordowały izraelskie bomby. Był wśród trzech milionów innych Palestyńczyków, którzy w 1967 roku uciekali przed wojną sześciodniową. Chwycił pomocne dłonie mężczyzn z bractwa Hikmet, pokonał granice i dostał się pod skrzydła Şıha Gaziego. Siedmioletnimi czarnymi oczami spojrzał na niego w taki sposób, że Şıh Gazi powiedział: „Płacz! Płacz teraz, mój chłopcze, jak długo chcesz! Ponieważ już nigdy więcej nie uronisz ani jednej łzy!”.

Od tego dnia Tayyar, wtopiony w cień Şıha Gaziego, dorastał w cieple jego oddechu. Z wiekiem stał się oczami, językiem i pięścią swojego przybranego ojca. Nie było w kraju miasta, w którym nie postawił stopy, nie było członka bractwa, któremu nie wyszeptałby do ucha słów Şıha Gaziego. Przekazywał zarówno jego rozkazy, jak i jego prośby. Z upływem lat stał się posłańcem łączącym coraz bardziej milczącego Şıha Gaziego z życiem i nigdy już nie zapłakał.

Różnica między bractwem Hikmet a innymi bractwami w okolicy polegała na tym, że jego szejkowie byli znani jako „tułacze”. Nie mieli ani medresy, w której mogliby się zadomowić, ani klasztoru, gdzie mogliby się zagnieździć. Tułacz Şıh Gazi urodził się gościem i miał odejść z tego świata jako gość. Nie miał ani domu, ani stałego zameldowania. Dlatego raz na trzy miesiące zmieniał miejsce pobytu, pomieszkiwał w domach swoich adeptów i żył z darów. Tułaczka była filarem bractwa Hikmet. W ich mniemaniu żadna granica państwa nie była prawdziwa. Co więcej, coś takiego jak państwo dla nich nie istniało. Dlatego rozproszyli się na cztery strony świata. Ponieważ byli tułaczami. Oczywiście istniało, mimo wszystko, kilka aktów własności należących do Hıdıra Arifa. Tułaczka nie wykluczała przecież posiadania majątku. Hıdır Arif żył w Stambule. A czasem w Londynie. Czekał tam na śmierć ojca. Najczęściej w stambulskiej dzielnicy Çemendağ. Z dwustu dwudziestu sześciu domów, jakie znajdowały się w tej dzielnicy, dwieście dwadzieścia jeden należało do niego. Pozostałe pięć wybudowano na czarno. W niedługim czasie miał zamiar wymusić na urzędzie miasta ich rozbiórkę. Był także meczet w Çemendağ. Hıdır Arif robił wszystko, co było w jego mocy, żeby meczet nie kojarzył się z bractwem Hikmet. Był raczej biznesmenem. Biznesmenem, który miał sieć sklepów w Londynie, hodował trzodę pod Hamburgiem, zarządzał firmą deweloperską w Stambule. Zajętym biznesmenem. Irytowało go więc to, że w natłoku zajęć musiał wozić ojca po wsiach niczym cyrkowe zwierzę. Adepci nie mogli jednak spokojnie spać, jeśli nie widzieli swojego sztandaru. Gdy nie mogli zasnąć, dzwonili do Hıdıra Arifa i biadolili.

– Wpłaciliśmy już ostatnią ratę, a domy jeszcze niegotowe – mówili.

Tak naprawdę biadolili nieustannie. Bez przerwy. Wciąż otaczali go tacy ludzie, jak teraz Ebcet, klęczący tuż obok. Czego chciał od niego ten typ?

– Jest jedna dziewczyna. Moja siostrzenica. Ma dopiero jedenaście lat. Gdyby ktoś odpowiedni…

– Zdjęcie – powiedział Hıdır Arif.

Ebcet, zaabsorbowany opowiadaniem, co mu leży na sercu, zapomniał słuchać i nie zrozumiał.

– Słucham?

Hıdır Arif westchnął i powtórzył. Bycie biznesmenem wymaga dużo cierpliwości.

– Zrób jej zdjęcie i prześlij. Zobaczymy.

– Niech cię Allah błogosławi. Niech Allah obdarzy cię…

– Dobrze, dobrze – uciął Hıdır Arif, po czym popatrzył wokół. Najpierw na przypominające blizny po nożu zmarszczki pokrywające twarz Gido Agi, następnie na strużkę śliny spływającą z kącika ust jego ojca. Obserwował, jak dziesiątki klęczących przed nim mężczyzn bawi się w głuchy telefon. Miał czterdzieści cztery lata. Ukończył Princeton. Wydział Finansów. Szesnaście lat temu wrócił ze Stanów, choć przysięgał sobie, że nigdy tego nie zrobi. Po co? Żeby na dnie dziury zwanej Girinti przesiadywać ramię w ramię z dnem zwanym Gido Aga. Wsie i wieśniacy – to nie było dla niego. „Przeniosę biznes do Londynu i nigdy tu nie wrócę” – pomyślał. Gdy przypomniał sobie roztaczający się z okien jego londyńskiego biura widok na Tamizę, na jego nadal wpatrzonej w Gido Agę twarzy pojawił się uśmiech. W odpowiedzi na uśmiech Gido Aga, nie wypuszczając papierosa z dłoni, solidnie, jak przystało na przyjaciela, poklepał Hıdıra Arifa po kolanie.

Fehime, zagryzając dolną wargę, patrzyła na fotografowaną Derdę. Wyczerpana zazdrością, przycupnęła i oparła twarz na dłoniach. I tak jak miało już być do końca życia, teraz także musiała zadowolić się samym patrzeniem. Będzie patrzyła, dopóki od patrzenia nie oszaleje. Będzie cierpieć na napady szału, dopóki z szaleństwa nie umrze. Jak wszystkie dziewczęta w wiosce, Fehime składała się z pary oczu. Pary oczu, które otwierają się przy narodzinach, a zamykają się po śmierci. Ani usta, ani struny głosowe nigdy nie miały jej się do niczego przydać.

– Odsłoń głowę – powiedział Ebcet, gdy się upewnił, że nikogo nie ma w pobliżu.

Derdâ rozwiązała czarną chustę i spuściła jej dwa krańce wzdłuż szyi. Czarny warkocz spłynął po jej plecach niczym wąż rzadkiego gatunku. Gdy Ebcet w jedynym w okolicy sklepie ze sprzętem AGD kupował aparat, usłyszał: „Potrzebne jest dobre światło. Bez światła ani rusz”. Teraz więc Ebcet pod wyblakłym niebem usiłował rzucić twarz Derdy na światło. Równocześnie pomyślał: „Ktokolwiek weźmie dziewczynę, za wszystko zapłaci. Zapłaci za aparat i weźmie na siebie grzech zdjęcia chusty z głowy jedenastoletniej dziewczynki. A potem zapłaci jeszcze trochę”.

Derdâ, którą fotografowano pierwszy raz w życiu, nie była pewna, czy powinna się uśmiechnąć. Tak naprawdę chciała się uśmiechnąć. Nie wytrzymała i się uśmiechnęła. Ebcet również nie wytrzymał i wymierzył jej policzek.

– Cholera! Próbujesz nakłonić mnie do grzechu? Właź do domu!

Nie zapomniał również o Fehime, która mimowolnie się uśmiechnęła, będąc świadkiem jakże wyczekiwanej sceny.

– Ty też!

Dziewczynki w kilku krokach zniknęły w progu. Ebcet zaś, obracając w dłoniach aparat na wszystkie strony, mówił sam do siebie: „Jak się wyłącza to cholerstwo?”.

Czas, gdy fotografowanie było grzechem, minął dawno temu.

– Nie płacz już. Zobacz, jestem chora. Nie żal ci mnie? Zjedz trochę zupy. Zjedz, kochanie.

Saniye postawiła miskę przed Derdą i wyszła z pokoju. Gdy zobaczyła Mübarek zajętą upychaniem kartofli w popiele, powiedziała: – Źle z nią.

– Przywyknie.

– Umrze mi z głodu. Nic nie je.

– Zacznie. Ile to zostało? Przyjeżdżają za tydzień, potem i ty odetchniesz.

Już miała dodać: „I ja również odetchnę”, ale zamilkła.

Od sesji zdjęciowej minął miesiąc. Przyszła wiosna, przez rzedniejący śnieg przebijał się kolor ziemi. W dzień, który miał być dniem powrotu do szkoły, Derdâ obudziła się wcześnie rano i gotowa do drogi czekała, aż obudzi się jej matka. Przez godzinę, w trakcie której obserwowała, kiedy wreszcie rozsunie się para powiek, myślała o dziewczynce z Yatırca i pani Yeşim. W jej gardle zawiązał się wielki supeł, który rozplotła myśl o machającej jej na pożegnanie Nazenin. Wszystko skończyło się wraz z obudzeniem się Saniye.

– Dokąd to? – zapytała Saniye.

– Nie jedziemy do szkoły? – zapytała Derdâ.

A gdy usłyszała słowa: „Nie wrócisz już do szkoły” – umarła i zmartwychwstała.

Saniye wstała.

– Sprawdzę, co u małej – powiedziała.

Gdy weszła do drugiego pokoju, zobaczyła, że miska jest pusta. Ucieszyła się. Dziewczynka jednak nie umrze z głodu. Chwilę potem jej uwagę przyciągnęła plama na ścianie. Spływająca plama. To ściana zjadła zupę. Chciała spoliczkować Derdę, uderzyła ją jednak zewnętrzną stroną dłoni. Dziewczynka nie miała dokąd uciec. Żyła w rogu pokoju. W samym kącie. Na kostce prawej stopy miała obręcz. Metalową. Do obręczy była przymocowana szekla. Także metalowa. Od szekli do przytwierdzonej do ściany obręczy odchodził łańcuch. Również metalowy.

Ponieważ Derdâ próbowała uciec. Cztery razy. Za każdym razem została złapana. Nikt nie miał czasu ani ochoty jej pilnować. Skucie łańcuchem było najlepszym rozwiązaniem. Wiedziała już, że zostanie wydana za mąż. Fehime znowu była zazdrosna. Kiedy zaś się dowiedziała, dokąd Derdâ wyjedzie po ślubie, zagryzła dolną wargę mocniej niż zwykle. Nie dlatego, że wiedziała, gdzie to jest, ale dlatego, że to było gdziekolwiek indziej.

Saniye uświadomiła sobie, że został jej tylko tydzień, aby zapewnić, że Derdâ nie zaatakuje swojego przyszłego męża. Pożałowała, że uderzyła córkę. Uklękła tuż obok i przytuliła Derdę.

– Nie bój się, córeczko. Robię to z myślą o tobie. Staram się, żeby tobie było lepiej. Popatrz na nas. Czy ja jestem w stanie o ciebie zadbać? Poza tym ja również wyszłam za mąż, gdy byłam w twoim wieku.

Kłamała. Miała wtedy trzynaście lat.

– Mamo… – wyszeptała Derdâ. – Już nigdy cię nie zobaczę.

– Co ty wygadujesz? Przyjadę do ciebie. Ty pojedziesz najpierw, ja dojadę później.

Mówiła prawdę. Przynajmniej tak jej się wydawało. Ponieważ nosiła w sobie najszybciej przemijającą chorobę świata. Chorobę, którą człowiek, kiedy tylko wydobrzał, zarażał się ponownie. Nadzieję.

Zapłakały razem. Poskutkowało. Derdâ drugi raz nie rzuciła miską w ścianę i zjadła zupę. I nawet kromkę chleba. Mübarek miała rację. Dziewczynka przywykła. Jak wszyscy ludzie na świecie, którzy przeżyli, mimo świadomości, że umrą.

Następnego dnia zdjęto jej łańcuch, a ranę po metalowej obręczy posmarowano maścią. Drugiego dnia Mübarek wzięła wymiary dziewczynki i z bordowego materiału, który przywiózł Ebcet, uszyła sukienkę. Fehime zamilkła i już nigdy nie przemówiła. Trzeciego dnia rozpleciono warkocz Derdy, umyto i uczesano jej włosy. Czwartego dnia zeszyty i książki Derdy zostały przez nią spalone w piecu. Piątego dnia Ebcet został aresztowany przez żandarmerię za przemyt papierosów. Szóstego dnia Ebceta zwolniono z aresztu. Siódmego dnia pod wieczór zapukano do drzwi.

Do domu weszło dwóch mężczyzn ubranych w długie szaty. Broda starszego sięgała do jego piersi, młodszego była długa na dwa palce. Ebcet ucałował ich dłonie i pozdrowili się w imię Allaha. Młody nic nie mówił.

– On nie mówi – powiedział stary.

Usiedli po turecku przy niskim stole. Mübarek i Saniye im usługiwały. Aby zacząć rozmowę, zupy musiały wejść, a kobiety – wyjść.

Stary miał na imię Ubeydullah, młody – Bezir. Ubeydullah mówił. Ebcet i Bezir słuchali.

– Nie zostaniemy długo, Ebcet. Za przyzwoleniem Allaha zabierzemy dziewczynę i pojedziemy do Stambułu. Tam odbędzie się ślub. Załatwimy sprawy i pojedziemy dalej. Interes został bez opieki. Musimy jak najprędzej wracać.

„Czy to był już dobry moment, żeby zawołać i pokazać im Derdę? Ile za nią zapłacą?” Ebcet z jednej strony przytakiwał, z drugiej rachował w myślach. Powinien był chyba coś powiedzieć.

– Jak się ma czcigodny Şıh Gazi? Widział się pan z nim, prawda? Zdrowie mu dopisuje?

– Dopisuje, dopisuje… Ty masz dowód dziewczynki, prawda?

Ebcet odetchnął z ulgą. Zrozumiał, że Ubeydullahowi spieszyło się co najmniej tak bardzo, jak jemu.

– Tak. Wszystko jest gotowe, zgodnie z ustaleniami. Zawołać ją? Ma przyjść?

– Zaczekaj – powiedział starzec. Wyciągnął zza pazuchy kopertę i podał Ebcetowi. – Weź najpierw to.

Ebcet sięgnął po kopertę. Co powinien teraz zrobić? Miał wyjąć i przeliczyć pieniądze? Pierwszy raz sprzedawał dziewczynę. Jego córki siedem lat temu popełniły samobójstwo. Tego samego dnia. Tego samego ranka. Jedna obok drugiej. Tą samą strzelbą. Najpierw jedna, potem druga. Na Fehime nie przyszła jeszcze kolej. Ubeydullah, widząc wahanie Ebceta, roześmiał się.

– Otwórz, otwórz. Otwórz i zobacz.

Jak łatwo było robić interesy z kimś, kto się zna na rzeczy. Ebcet otworzył kopertę i przeliczył wszystkie banknoty, przekładając jeden po drugim z ręki do ręki. W miarę liczenia jego oddech przyspieszał. One wszystkie tam były. W jego dłoni. Pieniądze za aparat fotograficzny, zapłata za grzech, który popełnił, dola Saniye i jego dola. Nie wiedział, co powiedzieć. Wybełkotał tylko:

– Niech Allah uzna nasze czyny!

Bezir spostrzegł, że Ubeydullah się wyprostował, i podniósł się, zanim zrobił to jego ojciec.

– Czas na nas. Przed nami długa droga.

W chwili, gdy zamknęły się usta Ubeydullaha, Ebcet odwrócił się w stronę drugiego pokoju i krzyknął:

– Mübarek! Przyprowadź.

Drzwi pokoju się otworzyły i ukazała się Derdâ, popychana od tyłu przez Mübarek trzymającą dłonie na ramionach dziewczynki. Tak naprawdę ukazały się jej oczy, ponieważ tylko oczy Derdy było widać. Najpierw spojrzała na Ubeydullaha. Bardzo się przestraszyła. Potem zobaczyła Bezira. Przestraszyła się jeszcze bardziej. Odwróciła głowę i wyciągnęła rękę do stojącej obok matki. Saniye chwyciła rękę dziewczynki, ale szybko ją puściła. W tornistrze Derdy było kilka rzeczy. Bordowa sukienka, bielizna, para butów. Bezir wziął od Saniye tornister i ruszył za Ubeydullahem w stronę drzwi. Nie spojrzał na Derdę. Popchnięta przez Mübarek dziewczynka zaczęła iść. Po chwili odwróciła się i spojrzała na Saniye. Obie zaniosły się płaczem. Bezskutecznie.

Bezir otworzył tylne drzwi samochodu i czekał. Ebcet przekazywał Ubeydullahowi dowód osobisty dziewczynki. Derdâ zrobiła kilka kroków, kiedy jednak znalazła się w odległości ramienia od samochodu, upadła. Miała na sobie czarny czarczaf. To dlatego plama krwi pozostała niezauważona.

Derdâ po raz pierwszy w swoim jedenastoletnim życiu miesiączkowała i z powodu obfitego krwawienia najpierw spadło jej ciśnienie, następnie upadła ona sama. Ubeydullah i Bezir odjechali do domu krewnego w Girinti, żeby wrócić za dwa dni, a Saniye umyła Derdę i ułożyła do snu. Ebcet pomyślał, że wobec takich przeciwności losu Ubeydullah zirytuje się i zrezygnuje z umowy. Gdy już miał prosić go o wybaczenie, stary mężczyzna powiedział: „To dobrodziejstwo”. Ebcet uspokoił się i schował kopertę pełną pieniędzy do poduszki.

Druga wizyta minęła szybciej niż poprzednia. Przyjechali, zabrali Derdę i odjechali. Krew odpłynęła. Dziewczynka nie miała już czego wylać. Gdy po raz ostatni patrzyła na matkę, nie uroniła ani jednej łzy.

Do Stambułu dojechali w piętnaście godzin. Do Çemendağ – w szesnaście. Derdâ nie zjadła nic podczas żadnego z trzech postojów. W trakcie szesnastogodzinnej podróży nie wypowiedzieli więcej niż szesnaście słów. Derdâ nie spała i przez całą drogę wyglądała przez wszystkie szyby samochodu, bawiąc się rękawiczką. Dziesiątki razy zdejmowała ją i zakładała ukradkiem, tak żeby siedzący z przodu mężczyźni się nie zorientowali. Lewą dłoń zacisnęła w pięść, prawą ręką założyła na nią rękawiczkę i pomachała pustymi palcami. Gdy otwarto drzwi, wysiadła z samochodu.

Wszyscy troje weszli do budynku i wjechali na czwarte piętro. Wtedy Derdâ po raz pierwszy w życiu jechała windą. Zobaczyła również, że drzwi znajdujących się na piętrze dwóch naprzeciwległych mieszkań są otwarte. Z wnętrza mieszkań wychylały się głowy. Ci, którzy ucałowali dłoń Ubeydullaha, wzięli od Bezira walizki i odeszli. Do jednego mieszkania weszli mężczyźni, do drugiego weszły kobiety. Ci, którzy na kilka sekund zapomnieli o Derdzie, wrócili pod windę i wzięli dziewczynkę. Derdâ weszła do mieszkania kobiet.

Kobiety otaczające Derdę zdjęły z niej czarczaf i zaczęły bacznie się jej przyglądać. Derdâ nic nie czuła. Kiedy jedna z nich zapytała: „Jak masz na imię?” i w odpowiedzi usłyszała: „Co ci do tego?”, kobiety wybuchły śmiechem. Dziewczyna, która zadała pytanie, aby się zemścić, zaczekała, aż Derdâ pójdzie do łazienki. Poszła za nią i wymierzyła jej policzek. Gdy Derdâ chciała przekręcić klucz w drzwiach łazienki, zauważyła, że wszystkie zamki są puste. Drzwi w bractwie Hikmet były zamykane jedynie od zewnątrz. Miejsce, w którym trzymano klucze, było znane tylko osobie, która akurat pociągała za sznurki.

Ubeydullah i Bezir, zmęczeni nocną podróżą, spali aż do południowej modlitwy. Derdzie nie chciało się spać, kobiety jednak nalegały. Położyła się we wskazanym łóżku, przymknęła oczy i usłyszała, jak drzwi się zamykają, a klucz obraca się w zamku. Derdâ otworzyła oczy. Spojrzała na sufit. Zobaczyła równania ułamkowe zapisane na betonie. Próbowała je rozwiązać. Później zobaczyła matkę. Natychmiast zamknęła oczy. W tym łóżku Derdâ wyrzekła się swojej matki.

Ubeydullah z Regaipem przeszli przez jedyną ulicę w Çemendağ i weszli do budynku. Wjechali na czwarte piętro i przeszli przez drzwi dla mężczyzn. Klęczące w salonie osoby słuchały imama recytującego Koran. Ubeydullah powiedział do Regaipa: „Usiądź”. Regaip usiadł. Obok Bezira. Bezir nie odwrócił się jednak, żeby na niego spojrzeć. Rozległ się dźwięk dzwonka i otwarto drzwi.

Do salonu weszły Derdâ i kobieta tego samego wzrostu, co dziewczynka. Kobieta powiedziała do Derdy: „Usiądź”. Derdâ usiadła. Było słychać jedynie głos imama. Po chwili on także zamilkł. Otworzył księgę ślubów, znalazł pustą stronę i misternie napisał: „Derdâ”. Spojrzał na Regaipa.

– Regaip – powiedział Ubeydullah.

Imam zapisał i to imię. Następnie dopisał imiona świadków i zakończył listę, pisząc: „Bezir”. Używając zwrotu mahr muwadżdżal9, zapytał po muzułmańsku, na jaką kwotę się umówili. Ubeydullah powiedział, ile zapłacił za dziewczynkę. Imam spojrzał na Regaipa. Ten twierdząco pokiwał głową. Imam zaczął recytować sury, aż w pewnym momencie spojrzał na Regaipa i wyartykułował bardzo długie zdanie, zaczynające się od słów: „Z rozkazu Allaha, wychwalanego i wywyższanego, oraz z woli Proroka…”, mające w środku frazę: „czy Derdę, której jesteś pełnomocnikiem…”, i kończące się słowami: „oddajesz ubiegającemu się o jej rękę Bezirowi za żonę?”.

– Tak – odpowiedział Regaip.

Pytanie padło jeszcze dwukrotnie. Dwukrotnie również padła odpowiedź twierdząca. Imam zwrócił się do Bezira i wypowiedział kolejne tasiemcowe zdanie, kończące się pytaniem: „… bierzesz?”, Bezir zaś po raz pierwszy od kilku dni przemówił. Nie powiedział jednak zbyt dużo, jedynie trzykrotnie wymówił to samo słowo: „Tak”.

– Niniejszym udzielam wam ślubu – powiedział imam, zamknął oczy, nastroił głos i ponownie zaczął recytować sury.

Gdy działo się to wszystko, Derdâ spojrzała na swoje zakryte czarnym czarczafem kolana i zaczęła przyglądać się motywowi lwa zdobiącego dywan, który zaczynał się tam, gdzie kończyły się jej nogi. Lew wylegiwał się pośród trzech tworzących dżunglę drzew i spoglądał na Derdę. Dziewczynka i lew wpatrywali się w siebie do chwili, gdy jej ramienia dotknęła dłoń siedzącej z tyłu kobiety. Stało się to właśnie w tym momencie, gdy Derdâ pomyślała: „Mógłby powstać z dywanu i ich wszystkich pożreć”. Podniosła głowę i ujrzała dłoń wyciągniętą w stronę jej ust. Była to prawa dłoń Regaipa.

– Dalej, ucałuj ojcu dłoń – powiedział Ubeydullah.

Przytykając dłoń mężczyzny do czoła, Derdâ zastanawiała się, czy na pewno dobrze usłyszała. Czy Regaip był jej ojcem, którego nigdy nie znała? Ponieważ wcześniej nigdy go nie widziała, teraz nie była w stanie oderwać od niego oczu. Jej spojrzenia pozostały jednak bez odpowiedzi, gdyż Regaip wstał i poszedł za Bezirem. Już miała krzyknąć: „Tato, zabierz mnie ze sobą!”, ale pod jej usta podetknięto kolejną dłoń. Gdy ręka Ubeydullaha się oddaliła, Derdâ spostrzegła, że jej ojca dawno już tam nie ma. Potem ucałowała jeszcze kilka dłoni. Wszystkie je również uniosła do czoła. Żaden z właścicieli kolejnych dłoni nie zorientował się, że Derdâ ma trzydzieści dziewięć stopni gorączki, choć jej czoło było rozgrzane jak ruszt.

Po