Strona główna » Fantastyka i sci-fi » Mapa Czasu

Mapa Czasu

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7508-979-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Mapa Czasu

"Londyn, 1896 rok. Niezliczone wynalazki sprawiły, że człowiek uwierzył w nieograniczone możliwości nauki. Przekonanie, iż dzięki niej ludzie są w stanie dokonać rzeczy niemożliwych, znajduje wyraz w działalności przedsiębiorstwa Podróże w Czasie Murraya, które stawia sobie za cel spełnienie jednego z największych marzeń ludzkości – o przemieszczaniu się w czasie – pragnienie rozbudzone rok wcześniej powieścią H.G. Wellsa Wehikuł czasu. Nagle człowiek XIX wieku otrzymuje możliwość przeniesienia się do roku 2000, co staje się udziałem Claire Haggerty, która przeżywa romans z mężczyzną przyszłości. Nie wszyscy jednak życzą sobie ujrzeć jutro. Andrew Harrington zamierza podróżować w przeszłość, do roku 1888, aby uratować swoją ukochaną ze szponów Kuby Rozpruwacza. Ponadto sam H.G. Wells staje w obliczu niebezpieczeństw związanych z przemieszczaniem się w czasie, gdy do jego epoki przybywa tajemniczy podróżnik z zamiarem zabicia autora i przejęcia praw do słynnej powieści. Angielski pisarz zostaje zmuszony do desperackiej ucieczki przez stulecia… Czy można zmienić przeszłość…? Félix J. Palma w swojej powieści Mapa Czasu, wyróżnionej nagrodą Ateneo de Sevilla, snuje historyczną fantazję o wartkim wątku – historię pełną romantycznej miłości i porywających przygód. Jego opowieść, będąca hołdem dla początków literatury science fiction, zabiera zarazem czytelnika w jego własną podróż w czasie do fascynującego Londynu epoki wiktoriańskiej."

Polecane książki

Książka, którą oddajemy do rąk czytelnika, jest zestawieniem autorskich poglądów dotyczących teorii bytu. Autor obszernie wyjaśnia ideę fragtorów, koncepcję trójmentu, a także koncepcję sensu istnienia i zmagań ludzkich z przeciwnościami losu, sięgając po przykłady z wielu dziedzin życia i dział...
„Kręte ścieżki” to współczesna powieść osadzona w latach „późnego PRL-u” i lat 90. nowej Polski. Opisuje losy Anny, która szuka własnej drogi życiowej i napotyka zło wynikające z systemu. Nie mając żadnego oparcia ani w szkole, ani w rodzinie zaczyna się gubić. Wywodzi się ze środowiska wiejskie...
Nauczycielka matematyki Pia Vito porzuca życie w Stanach i jedzie do Mediolanu, gdzie odnalazła dziadka. Szczęśliwy Giovanni Vito zamierza uczynić z wnuczki swoją dziedziczkę i wydać ją za mąż. Jego plany chce pokrzyżować Raphael Mastantino, najbliższy współpracownik i chrześniak Giovanniego,...
Herbert wiedzie spokojne życie w jednej z podwarszawskich miejscowości, gdzie nikt nie zna jego mrocznej przeszłości. Nawet przed ukochaną kobietą skrzętnie skrywa kim jest naprawdę. Bycie skromnym krawcem z Podkowy Leśnej jest spełnieniem jego marzeń.Przeszłość jednak nie pozwala o sobie zapomnieć....
Czy w kosmosie jest szybki internet? Kiedy człowiek postawi stopę na Marsie? Jak pachnie przestrzeń kosmiczna? Czy w stanie nieważkości da się korzystać z iPada? Czy każdy z nas może zostać astronautą? Czy zdarzyło ci się patrzeć w nocne niebo i zastanawiać się, jakie tajemnice może skrywać ogrom pr...
„Chiaromonte jest jedną z tych postaci bohaterskich dwudziestego wieku, które muszą być zapomniane, żeby tym większa była ich chwała kiedyś, kiedy winy i zasługi będą sprawiedliwie rozdzielone” – pisał Czesław Miłosz. Nicola Chiaromonte, jeden z najbardziej oryginalnych eseistów i myślicieli wło...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Félix J. Palma

Dla Soni, ponieważ istnieją również powieści,

które się nigdy nie kończą.

„Rozróżnienie między przeszłością, teraźniejszością

i przyszłością jest tylko iluzją, jednakże mamy

do czynienia z iluzją wyjątkowo trwałą”.

Albert Einstein

„Najdoskonalszym i najbardziej przerażającym

dziełem ludzkości jest podział czasu”.

Elias Canetti

„Co mnie czeka w drodze, której nie wybieram?”

Jack Kerouac

CZĘŚĆ PIERWSZA

Naprzód, drogi Czytelniku, zanurz się w ekscytującej historii
naszego melodramatu, na którego stronicach znajdziesz
przygody, jakich sam nie zdołałbyś wyśnić!

Jeżeli jak każdy człowiek przy zdrowych zmysłach sądzisz, że czas
jest strumieniem, który porywa wszystko, co przyszło na ten świat,
ku ciemniejszemu brzegowi, tutaj odkryjesz, że może on na nowo
potoczyć się swoim torem, że można zawrócić, by stąpać po
własnych śladach – a to dzięki maszynie przeznaczonej do
podróżowania w czasie.

Emocje i zdumienie gwarantowane.

I

Andrew Harrington wolałby raczej umierać nie jeden, lecz kilka
razy, byle nie być zmuszonym do wybierania broni spośród tej,
jaką jego ojciec miał w swojej cennej kolekcji
przechowywanej w przeszklonych szafkach w salonie. Podejmowanie decyzji nigdy nie było mocną stroną młodego Harringtona. Jeśli się dobrze
zastanowić, jego życie jawiło się jako pasmo nietrafionych wyborów, z których ostatni kładł się długim, złowrogim cieniem na przyszłości. Jednak to
życie, pełne niezbyt budujących, popełnionych przez niego samego
głupstw, miało się właśnie skończyć. Tym razem obrał właściwą drogę,
ponieważ postanowił więcej nie wybierać. W przyszłości nie będzie już
błędów, ponieważ nie będzie przyszłości. Zamierzał opuścić ten świat
bez wahania, przykładając sobie do skroni broń. Nie wydawało się, aby
miał jakieś inne wyjście – unicestwienie przyszłości było jedynym
dostępnym mu sposobem, jeśli chciał skończyć z przeszłością.

Uważnie przyglądał się witrynie z narzędziami śmierci, które
jego ojciec kupował i pieczołowicie przechowywał od czasu, gdy
wrócił z frontu. Starszy pan Harrington otaczał tę broń niemal czcią, lecz
Andrew podejrzewał, że ojciec zbiera ją nie tyle z powodu nostalgii, ile
z fascynacji, która skłania go do rozpatrywania różnych
wypracowanych przez ludzkość możliwości pozbawiania się życia w zaciszu
domowym.

Z obojętnością – jakże kontrastującą z uwielbieniem ojca –
Andrew przebiegał wzrokiem owe na pozór nieszkodliwe, niemal domowe
sprzęty, które pozwoliły człowiekowi miotać ręką pioruny i prowadzić
wojny bez nieprzyjemnej bliskości, jaką pociąga za sobą walka wręcz.
Próbował oszacować, jaki rodzaj śmierci – niczym przyczajony łotr –
kryje się w każdej z tych broni. Którą z nich ojciec poleciłby do
strzelenia sobie w łeb? Wyobraził sobie, że pistolety skałkowe, te nabijane

przez lufę zabytki, przed każdym strzałem wymagające podsypania
prochem, użycia przybitki i ołowianej kuli, umożliwiłyby mu godną
śmierć, ale kosztowałaby go ona wiele zachodu i uporu. Tymczasem on
wolał śmierć gwałtowną, jaką oferują nowoczesne rewolwery, ułożone
na aksamitnej wyściółce w gustownych drewnianych kasetach.
Rozważał colta, model Single Action, z racji łatwości w użyciu i skuteczności,
odrzucił jednak ten wybór, kiedy sobie przypomniał, że widział taki
rewolwer w ręku Buffalo Billa w jego cyrku przedstawiającym udawane,
żałosne pogonie rodem z Dzikiego Zachodu, z udziałem paru
importowanych zza oceanu Indian i kilkunastu apatycznych bizonów,
najwyraźniej otumanionych za pomocą opium. Nie chciał wychodzić naprzeciw
śmierci niczym jakiejś przygodzie. Nie zdecydował się także na piękny
rewolwer Smith & Wesson – broń, od której zginął Jesse James,
ponieważ we własnym mniemaniu nie powinien się równać z tym bandytą,
ani też na rewolwer Webley, stworzony specjalnie w celu hamowania
zapędów krzepkich tubylców podczas wojen kolonialnych, a dla
młodego Harringtona stanowczo zbyt ciężki. Następnie dokładnie obejrzał
pełen wdzięku rewolwer wiązkowy z obrotowymi lufami – tak bardzo
lubiany przez ojca – miał jednak poważne wątpliwości, czy ta
niedorzeczna, afektowana broń potrafi wyrzucić z siebie kulę z zadowalającą
skutecznością. W końcu zdecydował się na eleganckiego colta z 1870
roku, z macicą perłową na rękojeści – pistolet, który pozbawi go życia
delikatnie niczym pieszczota kobiety.

Wyjął go z przeszklonej szafki z bezczelnym uśmieszkiem na
ustach, przypominając sobie, ileż to razy ojciec zabraniał mu dotykać
swych zbiorów. Teraz jednak znamienity William Harrington
przebywał we Włoszech i przypuszczalnie swym taksującym spojrzeniem
gromił fontannę di Trevi. To doprawdy sprzyjający zbieg okoliczności, że
jego rodzice wybrali się w podróż po Europie w tym samym czasie, gdy
on, Andrew, postanowił popełnić samobójstwo. Wątpił, by
którekolwiek z nich dwojga zdołało odczytać zawarte w jego geście przesłanie
– że woli umrzeć samotnie, podobnie jak żył – wystarczy mu jednak
grymas niesmaku, jaki zapewne pojawi się na twarzy ojca, gdy ten
odkryje, że syn zabił się za jego plecami, nie pytając o pozwolenie.

Otworzył szafkę z amunicją i umieścił w bębenku rewolweru sześć
naboi. Przypuszczalnie wystarczy mu jeden, ale nigdy nic nie
wiadomo. Bądź co bądź to było jego pierwsze samobójstwo. Następnie owinął
broń w kawałek materiału i włożył do kieszeni surduta, niczym owoc,
który zamierzał zjeść podczas spaceru. Szafkę celowo zostawił
otwartą, w ten sposób rzucając ojcu kolejne wyzwanie. „Gdybym wcześniej
wykazał się taką śmiałością – rozmyślał – gdybym we właściwym
momencie odważył się postawić ojcu, ona wciąż by żyła”. Lecz teraz było
już na to zbyt późno. Za to opóźnienie płacił od ośmiu lat. Osiem
długich lat, w ciągu których ból tylko się wzmagał, rozrastając się w nim
jak przeklęty bluszcz. Wilgotnymi mackami owijał się wokół narządów
wewnętrznych, powodując zgniliznę duszy. Mimo wysiłków jego
kuzyna Charlesa, mimo rozrywki, jakiej dostarczały mu inne ciała, ból
po śmierci Marie nie dawał się stłumić. Tej nocy jednak wszystko się
skończy. „Dwadzieścia sześć lat to piękny wiek, by umrzeć” – pomyślał
i z satysfakcją pomacał zgrubienie w kieszeni. Już miał broń. Teraz
potrzebował tylko miejsca, w którym przeprowadzi ceremonię. Jest takie
jedno, jedyne.

Czując w kieszeni ciężar pistoletu, pokrzepiający niczym talizman,
zszedł reprezentacyjnymi schodami posiadłości Harringtonów,
usytuowanej w luksusowym klinie ulic zwanym Kensington Gore, bardzo
blisko zachodniej bramy Hyde Parku. Nie przyszło mu nawet do głowy, by
rzucić pożegnalne spojrzenie murom, które od niemal trzydziestu lat
były jego domem, nie zdołał się jednak oprzeć niezdrowemu
impulsowi i przystanął przed królującym w westybulu portretem. Ze złoconych
ram ojciec spoglądał na niego z dezaprobatą. Dumny, pełen majestatu,
ledwie się mieścił w swym starym mundurze piechoty, w którym jako
młodzieniec walczył w wojnie krymskiej[1]
do momentu, kiedy
rosyjski bagnet rozciął mu udo i skazał na kaleki, utykający chód. William
Harrington rzucał światu spojrzenie pełne drwiny i krytycyzmu,
jakby uważał ów świat za czyjeś niefortunne dzieło, dla którego szkoda
marnować czasu. Kto kazał skryć za welonem nieszczęsnej mgły bitwę
toczącą się pod oblężonym Sewastopolem, tak że nikt nie widział nawet
czubka własnego bagnetu? Kto przesądził o tym, że o losach Anglii ma
decydować kobieta? Czy naprawdę wschód jest najodpowiedniejszym
miejscem na poranne ukazywanie się słońca? Andrew nie miał okazji
poznać ojca bez tej zaciekłej wrogości w oczach, nie wiedział więc, czy
była ona wrodzona, czy też jego rodzic nabawił się jej, walcząc po
stronie Turków na Krymie. Pewne było jednak, że nie zniknęła z jego
twarzy jak wietrzna ospa, mimo że po powrocie z frontu bez perspektyw na
przyszłość los okazał się dla niego szczególnie łaskawy. Jakie znaczenie
miało, że się poruszał o lasce, skoro zaszedł aż tak daleko? Ten
uwieczniony na płótnie człowiek o bujnym wąsie i schludnym wyglądzie
zaliczał się do najbogatszych londyńczyków swych czasów, a osiągnął to
bez konieczności paktowania z diabłem. Kiedy z bagnetem zatkniętym
na broń tułał się po bezdrożach odległej wojny, nie śmiałby nawet
marzyć o tym, co posiadał dziś. Jednakże to, jak do tego doszedł,
pozostawało jednym z najściślej strzeżonych sekretów rodziny, a tym samym
dla syna stanowiło niezgłębioną tajemnicę.

I oto nadszedł ten nużący moment, w którym Andrew miał się
zdecydować na kapelusz i okrycie, musiał wybrać jedno z wierzchnich
ubrań wypełniających szafę w holu, jako że nawet w chwili śmierci
trzeba się godnie prezentować. Zanosi się więc na scenę, która – znając
młodzieńca – może się irytująco ciągnąć przez kilka minut, zatem aby
się nie wdawać w niepotrzebne szczegóły, skorzystam z okazji
i powitam was w rozpoczynającej się historii, którą po dłuższym namyśle
postanowiłem zacząć właśnie w tym, a nie innym momencie; jakbym ja
też musiał wybierać spośród licznych początków cisnących się w szafie
pełnej różnych możliwości. Prawdopodobnie kiedy zakończę opowieść,
a wy wytrwacie do ostatnich słów, niektórzy z was stwierdzą, że się
pomyliłem, w pierwszej kolejności sięgając po wątek, który wymaga
wyciągnięcia nitki ze środka kłębka, podczas gdy znacznie trafniej byłoby
zachować porządek chronologiczny i zacząć od panny Haggerty. Być
może. Istnieją jednak historie, które nie mogą się zaczynać od
początku, i niewykluczone, że ta jest właśnie jedną z nich.

Zapomnijmy więc na chwilę o pannie Haggerty, wymażmy nawet
z pamięci, że o niej wspomniałem, i powróćmy do młodego Andrew,
który – odziany już odpowiednio w płaszcz i kapelusz, a także w grube
rękawiczki chroniące przed srogim zimowym chłodem – właśnie
wyszedł z rezydencji. Będąc już na zewnątrz, zatrzymał się u szczytu
okazałych schodów, opadających do ogrodu niczym wezbrana marmurowa
fala. Stąd spoglądał na świat, w którym się wychował, nagle
uświadamiając sobie, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, nigdy go już nie
zobaczy. Na posiadłości Harringtonów noc z wolna, niepostrzeżenie kładła
swój ciemny welon. Na niebie wisiał księżyc w pełni – wyblakły, blady,
zalewał mleczną poświatą otaczające dom ozdobne rośliny, z których
większość karnie rosła na rabatach oraz w formie żywopłotów. Ponad
nimi górowało kilka ogromnych wodotrysków w postaci spiętrzonych
w sterty kamieni, zwieńczonych napuszonymi figurami syren, faunów
i innych postaci z całą pewnością niespokrewnionych z rodziną. Stały
ich tutaj dziesiątki, ponieważ jego ojciec, pozbawiony wyrafinowanego
gustu, nie znał innego sposobu demonstrowania własnej zamożności
jak tylko gromadzenie luksusowych, bezużytecznych rzeczy. Chociaż
w przypadku źródełek wody w ogrodzie to nadmierne nagromadzenie
dawało się wytłumaczyć. Po zapadnięciu nocy fontanny wspólnie
sączyły płynną kołysankę i usypiały, zachęcając do zamknięcia oczu
i zapomnienia o wszystkim prócz kojącego bulgotu wody. Dalej, za rozległą
przestrzenią idealnie przystrzyżonego trawnika, z wdziękiem
zrywającego się do lotu łabędzia pyszniła się olbrzymia szklarnia, w której jego
matka spędzała większość czasu, napawając się iście baśniowymi
kwiatami wyhodowanymi z nasion sprowadzonych z odległych kolonii.

Andrew przez kilka minut przyglądał się księżycowi,
zastanawiając się, czy pewnego dnia człowiek rzeczywiście tam dotrze, jak pisali
Juliusz Verne i Cyrano de Bergerac. Jakby to było, gdyby wylądował
na tej perłowej powierzchni – doleciał statkiem powietrznym, został
wystrzelony z wielkiego działa albo przyczepił sobie kilkanaście
flakonów z rosą, która parując, uniosłaby go ku niebu, tak jak zdarzyło się
bohaterowi dzieła gaskońskiego pisarza[2]? Poeta Ariosto przekształcił
satelitę Ziemi w magazyn ampułek do przechowywania straconego
rozsądku, jednak do młodego Harringtona bardziej przemawiała
propozycja Plutarcha, gdyż w jego wizji księżyc to miejsce, do którego udają
się szlachetne dusze po opuszczeniu świata żywych. Podobnie jak on,
Andrew wolał myśleć, że właśnie gdzieś tam, w górze mieszkają zmarli.
Lubił sobie wyobrażać, że żyją w zgodzie w pałacach z kości słoniowej
zbudowanych przez zastępy anielskich robotników albo w jaskiniach
wykutych w tej białej skale i mają nadzieję, że żywi otrzymają od
śmierci przepustkę i przybędą do nich, aby kontynuować z nimi życie,
zaczynając dokładnie w tym punkcie, gdzie je przerwali na Ziemi. Czasami
myślał, że w jednej z tych jaskiń mieszka teraz Marie – pogrążona
w zapomnieniu, nie pamięta, co jej się przydarzyło, i cieszy się, że śmierć
ofiarowała jej lepszą egzystencję niż życie. Marie, piękna wśród
otaczającej ją bieli, czeka cierpliwie, aż on podejmie wreszcie przeklętą
decyzję, palnie sobie w łeb i przybędzie, by zająć wolne miejsce w łóżku
u jej boku.

Oderwał się od kontemplowania księżyca i skierował wzrok w dół,
gdzie u stóp schodów czekał już na niego Harold, stangret,
z przygotowanym jednym z powozów, tak jak mu Andrew polecił. Widząc, że
młodzieniec schodzi ku niemu, służący pośpiesznie otworzył drzwi
powozu. Energia, z jaką stary Harold wykonywał pełne galanterii gesty,
zawsze bawiła młodego Harringtona, który uważał ją za wręcz
nieodpowiednią u człowieka mającego zapewne około sześćdziesięciu lat, ale
było oczywiste, że woźnica trzyma formę.

– Do Miller’s Court[3] – rozkazał młodzieniec.

Polecenie wyraźnie zaskoczyło Harolda.

– Ale, panie, to przecież tam…

– Jakiś problem, Haroldzie? – przerwał mu Andrew.

Stangret przez kilka sekund gapił się niemądrze z otwartymi
ustami, zanim odparł:

– Nie, panie, żadnego problemu.

Andrew skinął głową, kończąc w ten sposób rozmowę. Wszedł do
powozu i usadowił się na czerwonym pluszowym siedzeniu. Napotkał
wzrokiem własne odbicie w szybie drzwi i westchnął melancholijnie.
Czy to wymizerowane oblicze na pewno należy do niego? Wyglądało
jak twarz kogoś, z kogo niepostrzeżenie uchodzi życie, jakby wełna
wydostawała się z rozprutej poduszki, co na swój sposób było prawdą.
Zachował piękne proporcje i ładne rysy twarzy, którymi obdarzył go los,
lecz teraz to wszystko wydawało się raczej pustą skorupą, niewyraźnie
wyrzeźbioną w kupce popiołu. Najwidoczniej cierpienie, które
zawładnęło jego duszą, poczyniło też spustoszenia na zewnątrz, ponieważ
w tym postarzałym młodzieńcu o zapadniętych policzkach,
przygnębionym spojrzeniu i zaniedbanym zaroście ledwie umiał rozpoznać siebie.
Ból wkroczył w jego życie w kwiecie wieku i przeobraził go w cień
człowieka. Na szczęście kołysanie powozu, który woźnica wprawił w ruch,
gdy wreszcie otrząsnął się ze zdziwienia, sprawiło, że Andrew oderwał
wzrok od smutnego wizerunku niejako wymalowanego akwarelą na
płótnie nocy. Właśnie rozpoczynał się ostatni akt jego nieszczęsnego
życia i młodzieniec powinien zachować skupienie, aby nie uronić
żadnego szczegółu. Nad głową słyszał strzelanie z bata. Gładząc chłodne
wybrzuszenie kieszeni, poddał się łagodnemu kołysaniu powozu.

Powóz wytoczył się z terenu posiadłości i podążył ulicą Knightsbridge,
biegnącą wzdłuż pełnego zarośli Hyde Parku. „Za niecałe pół godziny
będziemy w East Endzie” – policzył sobie Andrew, wyglądając przez
okienko na miasto. Przejażdżka w takim samym stopniu fascynowała
go, co peszyła, ponieważ za jednym zamachem ukazywała mu wszystkie
oblicza jego ukochanego Londynu, największego miasta na świecie,
dobrze widoczną głowę wiecznie głodnego Krakena[4], którego macki
pokrywały niemal jedną piątą powierzchni lądów planety, dusząc
w swoich objęciach Kanadę, Indie, Australię i znaczną część Afryki. W miarę
jak powóz mknął coraz dalej na zachód, zdrowy, nieomal leśny
krajobraz dzielnicy Kensington ustępował zatłoczonej scenerii miejskiej,
ciągnącej się aż po Piccadilly Circus – rondo, którego serce przebito
posążkiem boga Anterosa, mściciela odrzuconej miłości. Następnie, po
tym, jak pokonał Fleet Street, w polu widzenia zaczęły się ukazywać
oblegające katedrę Świętego Pawła domki klasy średniej. Wreszcie, już za
gmachem Bank of England i za Cornhill Street, dokoła rozlała się nędza
– bieda, jaką mieszkańcy sąsiedniego West Endu znali tylko
z satyrycznego czasopisma „Punch”. Zdawała się zarażać powietrze, przemieniać
je w skażoną, nieprzyjemną, niezdatną do oddychania substancję
przesiąkniętą ciągnącymi znad Tamizy cuchnącymi wyziewami.

Andrew nie zaglądał w te strony od ośmiu lat, cały ten czas żył
jednak w przekonaniu, że kiedyś tu wróci i wtedy zrobi to po raz ostatni.
Nic zatem dziwnego, że gdy się zbliżał do Aldgate – bramy wiodącej
do Whitechapel – zaczął go ogarniać lekki niepokój. Zapuszczając się
w tę dzielnicę, ostrożnie zerkał w okienko i czuł to samo zawstydzenie,
jakiego doświadczał w przeszłości. Nigdy nie potrafił wyzbyć się
niewygodnego zakłopotania związanego z tym, że ciekawie zagląda do
cudzego świata, a także chłodnego zainteresowania kogoś, kto bada owady.
Trzeba jednak przyznać, że z czasem wstręt nieuniknioną koleją rzeczy
przekształcił się u niego w litość dla dusz zamieszkujących to miejskie
wysypisko, gromadzące wyrzutków i odpadki ludzkie. I jak młodzieniec
sam stwierdził, nadal odczuwał tę litość, jako że najbiedniejsza
dzielnica Londynu najwyraźniej nie zmieniła się zbytnio w ciągu
minionych ośmiu lat. „Nędza zawsze będzie odrzucać bogatych” – rozmyślał

Andrew, przemierzając w powozie ponure, hałaśliwe ulice pełne
straganów i wozów, wśród których mrowiły się żałosne postacie wiodące
niewesoły żywot w złowieszczym cieniu Christ Church. Początkowo
Andrew z zaskoczeniem odkrył, że za przepychem londyńskiego splendoru
może się kryć ambasada piekieł, gdzie z błogosławieństwem królowej
rodzaj ludzki degeneruje się, dopuszczając potworności, ale z upływem
lat jego naiwność się rozwiała. Obecnie bez zdziwienia spostrzegał, że
podczas gdy Londyn zmieniał się dzięki postępom nauki,
mieszkańcy zamożniejszych dzielnic bawili się, nagrywając szczekanie swych
psów na woskowany tekturowy cylinder fonografu i rozmawiali przez
telefon oświetleni elektrycznymi lampami Robertsona, a ich małżonki
wydawały dzieci na świat, znieczulone oparami chloroformu, dzielnica
Whitechapel pozostawała zamknięta na owe nowinki, nieprzenikniona
dzięki pancerzowi zgnilizny, zatopiona we własnej nędzy. I jedno
spojrzenie rzucone dookoła utwierdzało go w przekonaniu, że zapuszczanie
się w ten świat nadal przypomina wkładanie ręki do gniazda szerszeni.
Tu bieda ukazywała się z najbardziej nikczemnej strony. Tu wciąż
rozbrzmiewała ta sama bolesna, posępna melodia. Przyglądał się burdom
wszczynanym w tawernach, słyszał wrzaski dobiegające
z najciemniejszych zaułków, dostrzegał leżących na ziemi pijaków, którym bandy
dzieci zdzierały z nóg buty, przesuwał wzrokiem po zawadiackich
twarzach mężczyzn sterczących na rogach ulic w oczekiwaniu na okazję do
jakiegoś przestępstwa czy choćby cwaniactwa.

Kilka prostytutek, zwabionych luksusowym wyglądem powozu,
wykrzykiwało w jego stronę lubieżne propozycje, zadzierało spódnice
i eksponowało dekolty. Andrew czuł, jak zamiera w nim serce na ten
smutny widok. Kobiety w większości były koślawe i brudne, a ich
zaniedbane ciała odzwierciedlały profesję klientów, których obsługiwały
na co dzień. Nawet najmłodsze i najładniejsze nie umiały się uwolnić
od piętna zgryzot, jakie odcisnęła na nich dzielnica. Znów zadręczał się
myślą, że mógł wyzwolić jedną z tych potępionych istot, ofiarowując jej
los lepszy od tego przydzielonego przez Stwórcę – ale tego nie zrobił.
Jego żal wzmógł się jeszcze, gdy powóz minął Ten Bells i ze
skrzypieniem kół potoczył się przez Crispin Street, po czym skręcił w Dorset
Street, przejeżdżając obok pubu Britannia, gdzie Andrew po raz
pierwszy rozmawiał z Marie. Ta uliczka to był koniec podróży. Harold
zatrzymał powóz przed kamiennym łukiem służącym jako wejście do
mieszkań w Miller’s Court i zszedł z kozła, żeby otworzyć drzwiczki. Andrew,
wysiadając, doznał zawrotu głowy. Rozejrzał się wokół siebie i poczuł,
że drżą mu nogi. Wszystko wyglądało tak, jak zapamiętał, włącznie
z lepiącymi się od brudu szybami sklepu mieszczącego się koło wejścia na
podwórko, należącego do McCarthy’ego, właściciela mieszkań. Nie
dostrzegł ani jednego szczegółu, który świadczyłby o tym, że czas płynie
również w Whitechapel, że nie omija tej dzielnicy, jak to czynili
odwiedzający miasto biskupi i dostojnicy świeccy.

– Możesz wracać, Haroldzie – Andrew zwrócił się do stangreta,
który stał obok niego w milczeniu.

– Kiedy mam po pana wrócić, sir? – zapytał staruszek.

Młodzieniec spojrzał na niego, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
Wrócić po niego? Miał ochotę wybuchnąć posępnym śmiechem. Jedyny
powóz, jaki po niego przyjedzie, przybędzie z kostnicy przy Golden Lane,
ten sam, który osiem lat temu zabrał stąd to, co zostało z jego
ukochanej Marie.

– Zapomnij, że mnie tutaj przywiozłeś – rzekł.

Powaga i smutek, które odmalowały się na twarzy woźnicy,
poruszyły młodego Harringtona. Czy Harold podejrzewa, po co Andrew tu
przyjechał? Młodzieniec nie potrafił tego stwierdzić, ponieważ nigdy się
nie potrudził o ocenę inteligencji stangreta ani też żadnego innego ze
swoich służących, przypisując im co najwyżej elementarny spryt ludzi
od najmłodszych lat zmuszonych płynąć pod prąd i godzących się na to
z ogromną pogodą ducha. Teraz jednak w zachowaniu starego
Harolda zdawała się uwidaczniać troska, którą mogła spowodować jedynie
jakaś zdumiewająca dedukcja co do zamiarów panicza. Jednak
weryfikacja zdolności analitycznych stangreta nie była jedynym odkryciem,
jakie Andrew poczynił podczas tych krótkich sekund, kiedy spotkały się
ich spojrzenia. Młodzieniec uświadomił sobie ponadto coś, czego nigdy
by nie podejrzewał: ciepłe uczucie, jakie służący może żywić względem
swojego pana. Nie był w stanie postrzegać służby inaczej niż jako
cienie, które pojawiają się w pokojach i znikają zgodnie z tajemniczymi
zamysłami – dla niego zrozumiałymi tylko wtedy, gdy chciał odstawić
kieliszek na tacę albo gdy ktoś miał rozpalić w kominku – a oto
okazywało się, że owe duchy potrafią się martwić o los swoich panów
i faktycznie to robią. Dla Andrew wszyscy ci ludzie bez twarzy – pokojówki,
które jego matka odprawiała za najmniejsze uchybienie obowiązkom,
kucharki raz za razem zachodzące w ciążę z chłopakami stajennymi, jak
gdyby były posłuszne jakiemuś pradawnemu rytuałowi, lokaje przenoszący
się ze wspaniałymi rekomendacjami do identycznych rezydencji
jak jego własna – tworzyli nieustannie zmieniający się krajobraz,
którego on nigdy nawet nie próbował ogarnąć umysłem.

– Dobrze, proszę pana – szepnął Harold.

I Andrew zrozumiał, że tymi słowami stangret żegna się z nim na
zawsze, że to jedyny sposób, w jaki ten staruszek może mu przekazać
ostatnie pozdrowienie, ponieważ gdyby go chciał uściskać,
ryzykowałby, że ten gest nie zostanie dobrze przyjęty. Z drżącym sercem Andrew
przyglądał się temu korpulentnemu, zdeterminowanemu, trzykrotnie
od siebie starszemu człowiekowi, który będzie musiał zostawić swego
pana jak rozbitka na bezludnej wyspie, wspiąć się na kozioł powozu,
zaciąć konie i zniknąć we mgle, jaka zaczynała się już snuć po
londyńskich ulicach niczym brudna piana tłumiąca ginący w oddali odgłos
końskich kopyt. Ciekawe, że to stangret będzie jedyną osobą, która
żegna go przed samobójstwem – nie rodzice ani nie kuzyn Charles – ale
widocznie życie ma swoje kaprysy.

Ta sama myśl przyszła do głowy Haroldowi Barkerowi, kiedy poganiał
konie, śpiesząc przez Dorset Street, by jak najszybciej opuścić tę
przeklętą okolicę, w której życie jest warte nie więcej niż trzy pensy. On
sam mógłby być jeszcze jednym z rzeszy nieszczęśników trwających
w tej przeżartej gangreną dzielnicy Londynu, gdyby nie wysiłek, na jaki
zdobył się jego ojciec, by go wydźwignąć z nędzy i umieścić na koźle,
gdy tylko Harold jako dzieciak potrafił się tam wspiąć. Tak, to właśnie
ten stary pijak i ponurak pchnął go na karuzelę różnych posad,
która zatrzymała się w powozowni znamienitego Williama Harringtona,
i w służbie tegoż pana Harold spędził połowę swego życia. Trzeba
jednak przyznać, że były to spokojne lata, i faktycznie przyznawał to,
sporządzając bilans swego życia o bladym świcie, gdy jego państwo jeszcze
spali, a on był wolny od obowiązków. Spokojne lata, w ciągu których
ożenił się i doczekał dwóch zdrowych, silnych synów, a jeden z nich
pracował jako ogrodnik u tego samego pana Harringtona. Dane mu
było zapewnić sobie inny byt niż ten, który, jak sądził, byłby go czekał
– byt tych nieszczęsnych dusz, jakie los pozwolił mu teraz obserwować
ze współczuciem z pewnej odległości. Harold musiał jeździć do
Whitechapel częściej, niżby sobie tego życzył, kiedy zawoził tam panicza owej
okropnej jesieni przed ośmioma laty, gdy nawet niebo czasami zdawało
się krwawić. O tym, co się wydarzyło w tamtej plątaninie zapomnianych
przez Boga uliczek, przeczytał w gazetach, ale przede wszystkim
zobaczył odbicie tych zdarzeń w oczach swego pana. Teraz wiedział, że
młody Harrington nigdy nie zdołał się z tego otrząsnąć, że tamte
szalone wyprawy do tawern i burdeli, na które ciągał ich obu kuzyn Charles
– choć oczywiście Harold musiał zostawać w powozie i marznąć do
szpiku kości – nie zdały się na nic, nie przepłoszyły strachu czającego
się w jego oczach. A tej nocy Andrew zdawał się gotów do złożenia
broni, do poddania się wrogowi, który okazał się niezwyciężony. Czy to nie
broń niósł w wybrzuszonej kieszeni? Co jednak Harold mógłby zrobić?
Czy służący powinien zmieniać los swego pana? Potrząsnął głową.
Pomyślał, że może przesadza, może młodzieniec pragnie tylko spędzić noc
w tamtym pełnym duchów pokoju, a uzbroił się, aby się czuć pewniej.

Porzucił swoje pełne niepokoju rozważania, gdy zauważył
wynurzający się nagle z mgły znajomy powóz zmierzający w przeciwnym niż
on kierunku. Był to pojazd Winslowów i jeśli go oczy nie myliły, postać,
którą dostrzegł na koźle, musiała być Edwardem Rushem, jednym ze
stangretów tej rodziny. Tamten też najwyraźniej go rozpoznał, sądząc
po tym, jak powóz zwolnił. Harold pozdrowił kolegę milczącym
skinieniem głowy, po czym zwrócił wzrok na pasażera. Przez chwilę on
i młody Charles Winslow patrzyli na siebie z powagą. Żaden się nie odezwał,
nie było takiej potrzeby.

– Szybciej, Edwardzie – rozkazał Charles Winslow swojemu
woźnicy i rękojeścią laski dwa razy zastukał nagląco niczym dzięcioł w dach
powozu.

Harold z ulgą patrzył, jak pojazd znów znika we mgle, zdążając
w kierunku mieszkań przy Miller’s Court. Jego interwencja nie była
już potrzebna. Miał tylko nadzieję, że młody Winslow dotrze tam na
czas. Wolałby się zatrzymać i popatrzeć, jak to się skończy, ale musiał
wykonać polecenie, choćby się wydawało wydane przez zmarłego,
toteż znowu pogonił konie, aby opuścić tę przeklętą dzielnicę, w której
życie – i tutaj się powtarzam, lecz Harold pomyślał to sobie
ponownie – jest warte nie więcej niż trzy pensy. Trzeba przyznać, że fraza ta
bardzo trafnie podsumowuje szczególne cechy dzielnicy, a od woźnicy
chyba nie możemy wymagać bardziej skomplikowanej oceny. Jednakże
stangret Barker – mimo że miał życie godne wyceny, jak zresztą żywoty
wszystkich ludzi, jeśli się im uważniej przyjrzeć – nie odgrywa w tej
historii istotnej roli. Inni być może postanowią opowiedzieć o jego losach
i przypuszczalnie znajdą aż nadto materiału, by przedstawić emocje,
jakich wymaga narracja – myślę, że w momencie gdy poznał Rebeccę,
swoją małżonkę, albo w pełnej grozy scenie z fretką i grabiami –
jednakże w tej chwili nie jest to naszym celem.

Zostawmy zatem Harolda, o którym nie śmiem nawet napomknąć,
czy pojawi się na jakimś zakręcie naszej opowieści, ponieważ
przewinie się przez nią wiele twarzy, a nie da się wytrwać przy wszystkich,
i powróćmy do Andrew, który w tym momencie przez łukowate
wejście wkracza w obręb mieszkań cisnących się przy Miller’s Court
i podąża błotnistą kamienną ścieżką z zamiarem zlokalizowania izdebki
numer 13, a jednocześnie sięga do kieszeni surduta w poszukiwaniu
klucza. Po kilku sekundach krążenia w ciemności nasz bohater znalazł
pokój i zatrzymał się przed drzwiami w pozie, którą ktoś podpatrujący
go z pobliskich okien uznałby za objaw niedorzecznego uszanowania.
Dla młodego Harringtona izba ta jednak była czymś znacznie więcej niż
nędzną norą, w której chowałby się ktoś, kto nie ma gdzie paść martwy.
Andrew nie wrócił do niej od tamtej fatalnej nocy, choć dzięki swoim
pieniądzom utrzymał ją w nietkniętym stanie – takim, jaki zachował
w pamięci. Co miesiąc w ciągu minionych ośmiu lat wysyłał jednego ze
swoich służących, aby zapłacił czynsz za tę izdebkę, tak żeby nie
wynajął jej nikt inny, ponieważ gdyby młodzieniec pewnego dnia zapragnął
tu wrócić, nie chciał zastać niczyich innych śladów, jak tylko te
zostawione przez Marie. Liczony w pensach czynsz był dla niego drobnostką,
a pan McCarthy nie krył zachwytu, że taki majętny kawaler,
i najwyraźniej rozpustny, ma kaprys, by utrzymywać tę dziurę
w nieskończoność, ponieważ po tym, co wydarzyło się w tych czterech ścianach, było
bardzo wątpliwe, by ktoś się odważył tam sypiać. Andrew zrozumiał
teraz, iż w głębi serca zawsze wiedział, że tu wróci, że wiodąca do końca
ceremonia nie mogłaby się dokonać nigdzie indziej.

Otworzył drzwi i powiódł melancholijnym spojrzeniem po
pokoju. Była to maleńka izdebka, nieco tylko bardziej wyszukana niż
sterta śmieci: wśród odrapanych murów garstka żałosnych mebli, między
innymi wysłużone łóżko, pociemniałe lusterko, skromna drewniana
skrzynia, sparszywiały kominek i kilka krzeseł, które wyglądały, jakby
się miały rozpaść, gdy usiądzie na nich bodaj mucha. Znowu go
zaskoczyło, że można żyć w takim miejscu. Lecz czy przypadkiem nie
był tu szczęśliwszy niż w luksusowej posiadłości Harringtonów? Jeśli
raj każdego człowieka znajduje się gdzie indziej, jak gdzieś przeczytał,
jego eden mieścił się bez wątpienia tutaj, w zakątku, do którego zaprowadziła
go mapa składająca się nie z rzek i dolin, tylko z pocałunków
i pieszczot.

I rzeczywiście pojawiła się pieszczota, ale odczuwalna jak lód
przyłożony do nasady karku – dzięki niej spostrzegł, że nikt się nie
potrudził, by naprawić zepsute okno mieszczące się na lewo od drzwi. Po co.
McCarthy najwidoczniej należał do tego rodzaju ludzi, którzy starają
się pracować jak najmniej i nie ciężej, niż to konieczne, a gdyby
został upomniany, że nie wstawił szyby, zawsze mógł szukać wymówki,
że najemca życzył sobie pozostawić wszystko w takim stanie, jak było,
i prośba ta, jego zdaniem, obejmuje również okno. Andrew westchnął.
Nie miał pod ręką niczego, czym mógłby zasłonić dziurę, więc
postanowił zabić się w płaszczu i kapeluszu. Usiadł na jednym z krzeseł, wyjął
zawartość kieszeni i zaczął powoli odwijać broń z gałganka, jakby
odprawiał jakieś nabożeństwo. Colt lśnił w księżycowej poświacie, która
z trudem przebijała się przez lepkie od brudu okienko.

Pogładził broń, jak gdyby to był kot zwinięty na jego kolanach,
a jednocześnie jeszcze raz zatracił się w uśmiechu Marie. Wciąż go
zaskakiwało, że wspomnienia tamtych pierwszych dni zachowują powab
świeżych róż. Przypominał sobie wszystko nadzwyczaj żywo, jakby od
tamtych wydarzeń nie dzieliła go przepaść ośmiu lat, a czasami owe
wspomnienia wydawały mu się piękniejsze od prawdziwych faktów.
Jaka dziwna alchemia sprawiała, że kopie postrzegał jako bardziej
niezwykłe niż oryginały? Odpowiedź była oczywista: upływ czasu, który
przemienia bulgot teraźniejszości w skończony, niezmienny obraz
zwany przeszłością, płótno zawsze malowane na ślepo kilkoma
chaotycznymi pociągnięciami pędzla, a dopiero wtedy nabierające sensu, kiedy
malowidło zostanie odsunięte na tyle, by je podziwiać w całości.

[1]
Wojna krymska (1853–1856) toczyła się między Cesarstwem Rosyjskim a Imperium Osmańskim (Turcją); Wielka Brytania jako sojusznik Turcji walczyła w niej przeciw Rosji. Oblężenie Sewastopola trwało 11 miesięcy; piechota brytyjska była
zaangażowana w walkę pozycyjną w okopach wokół twierdzy. Wielką Brytanią władała
wówczas królowa Wiktoria (przyp. tłum.).

[2]
Chodzi o Tamten świat, powieść fantastyczną autorstwa Cyrana de Bergerac (przyp.tłum.)

[3]
Miller’s Court – w XIX-wiecznym Londynie zakątek przy ówcześnie „najnędzniejszej”
ulicy miasta, Dorset Street; adres od 1888 roku znany jako miejsce brutalnego
morderstwa dokonanego przez Kubę Rozpruwacza (przyp. tłum.)

[4] Kraken – mityczny potwór morski o wyglądzie olbrzymiej kałamarnicy (przyp. tłum.)

II

Kiedy po raz pierwszy skrzyżowały się ich spojrzenia, ona była
nieobecna. By się zakochać w Marie, Andrew nie musiał jej
mieć przed sobą, co okazało się tyleż romantyczne, ile
paradoksalne. Zdarzyło się to w rezydencji jego wuja przy Queen’s Gate,
naprzeciw Muzeum Historii Naturalnej, w miejscu, które młodzieniec
uważał prawie za swój drugi dom. On i jego kuzyn byli w tym samym
wieku, dzięki czemu wychowywali się niemal razem, do tego stopnia,
że ich niańki czasem zapominały, któremu z dwóch małych paniczów
która służy. I jak się łatwo domyślić, dostatek oraz pozycja
społeczna uchroniły ich od trudności i nieszczęść, pokazując im wyłącznie
przyjemną stronę życia, w związku z czym mylnie uważali je za
niekończące się pasmo uciech, w których wszystko wydaje się
dozwolone. Wymienianie się dziecinnymi zabawkami niepostrzeżenie przeszło
w wymienianie się podbojami typowymi dla wieku dorastania. Potem
młodzieńcy – zaintrygowani tym, jak daleko może sięgać bezkarność,
którą się ewidentnie cieszyli – zaczęli wspólnie planować strategie
przesuwania granic tego, co dopuszczalne. Ich pełne fantazji pomysły
i psoty, w większym lub mniejszym stopniu świadczące
o zdeprawowaniu, okazywały się tak znakomicie skoordynowane, że po kilku latach
trudno było nie postrzegać obu paniczów jako jednego bytu, po części
dlatego, że współdziałali ze sobą jak bliźniacy, a ponadto z powodu
takiego samego wyniosłego sposobu patrzenia na życie oraz
podobieństwa fizycznego: obaj byli smukli i ruchliwi jak goniec na
szachownicy i odznaczali się tym rodzajem delikatnej urody, jaki charakteryzuje
kościelne archanioły i chroni przed przyganami, szczególnie ze strony
kobiet, co zostało udowodnione podczas pobytu młodego Harringtona
w Cambridge, gdzie ustanowił rekord podbojów, którego do tej pory
nikomu nie udało się pobić. Niepokojące podobieństwo objawiało się
również tym, że korzystali z usług tych samych krawców
i kapeluszników. Zdawało się, że ich wzajemny mimetyzm będzie trwać wiecznie,
aż do momentu, gdy – bez ostrzeżenia, jak gdyby Bóg chciał naprawić
własny brak kreatywności – ów absurdalny dwugłowy twór rozpadł się
nagle na dwie wyraźnie różne połówki: Andrew stał się młodzieńcem
milczącym i ostrożnym, podczas gdy Charles wciąż doskonalił się w roli
lekkoducha. Nie przerwało to jednak przyjaźni, której sprzyjały więzy
krwi. Nieoczekiwany rozpad nie tyle ich od siebie oddalił, ile sprawił,
że zaczęli się wzajemnie uzupełniać: beztroska nonszalancja Charlesa
znajdowała przeciwwagę w eleganckiej melancholii jego kuzyna,
którego ów kapryśny sposób korzystania z uciech życia zdawał się nie
satysfakcjonować. Charles z sarkazmem obserwował, jak Andrew trudzi się,
aby nadać swoim dniom inny sens, jak snuje się z kąta w kąt
w skrytości ducha rozczarowany, czekając na oświecenie, które nie
nadchodzi. Andrew zaś z rozbawieniem przyglądał się, jak jego kuzyn wyrusza
w świat w wyzywającym kostiumie młodzieńczej powierzchowności,
podczas gdy niektóre z jego gestów i opinii zdradzają duszę równie
rozczarowaną jak jego własna, mimo że na pierwszy rzut oka w planach
młodego Winslowa nie mieściło się, aby przestał korzystać z tego, co
posiada. Nie, Charles żył intensywnie, jakby mu brakowało zmysłów
do pełnego używania świata, tymczasem Andrew mógł całymi dniami
przesiadywać w kącie i kontemplować usychającą mu w dłoniach różę.

Tego sierpnia, kiedy zdarzyło się to wszystko, obaj właśnie
skończyli osiemnaście lat i choć żaden nie zdradzał przejawów
ustatkowania się, przeczuwali, że owo próżniacze życie nie może się ciągnąć zbyt
długo, że wcześniej czy później ich ojcowie znużą się tym
bezproduktywnym nieróbstwem i znajdą dla synów jakieś mało istotne
stanowiska w którymś z rodzinnych przedsiębiorstw, choć na razie zabawnie
było sprawdzać, jak bardzo jeszcze można przeciągać strunę. Charles
zaczął już w niektóre poranki odwiedzać biura, by się zajmować
pomniejszymi zamówieniami, Andrew jednak wolał czekać, aż jego nuda
przepełni czarę na tyle, by zatrudnienie w rodzinnym biznesie okazało
się dla niego raczej ulgą niż wyrokiem. Bądź co bądź jego brat Anthony
już usatysfakcjonował swego ojca pod tym względem, tak że
znamienity William Harrington mógł sobie pozwolić na to, by jego drugi syn
jeszcze przez kilka lat odgrywał rolę zbłąkanej owieczki pod
warunkiem, że nie straci go z pola widzenia. Ale Andrew właśnie to zrobił.
Zbytnio oddalił się od ojca. I teraz zamierzał oddalić się jeszcze bardziej,
zupełnie zniknąć, niwecząc zarazem jakiekolwiek możliwości
odratowania.

Nie przeciągajmy jednak dramatyzmu i kontynuujmy opowieść.
Andrew przybył tamtego popołudnia do posiadłości Winslowów, aby
wraz ze swoim kuzynem Charlesem zaplanować niedzielną wycieczkę
z czarującymi siostrami Keller. Jak mieli w zwyczaju, wybierali się nad
Serpentine, na niewielką, usianą kwiatami łączkę w Hyde Parku, gdzie
na ogół zastawiali swoje sentymentalne pułapki. Charles jednak
jeszcze spał i jego lokaj skierował gościa do biblioteki. Andrew nie miał
nic przeciw temu, by tam zaczekać, aż kuzyn odzyska postawę
pionową, ponieważ dobrze się czuł w otoczeniu tych wszystkich książek, od
których to jasne pomieszczenie nabrało szczególnego, gęstego zapachu.
Jego ojciec chełpił się, że posiada w swym domu pokaźny księgozbiór,
lecz w bibliotece kuzyna znajdowały się nie tylko mętne traktaty
polityczne i rozprawy z innych, równie nudnych dziedzin. Tu można się
było natknąć na dzieła klasyczne i powieści przygodowe, od Verne’a do
Salgariego, a także – i to najbardziej interesowało młodego
Harringtona – przykłady zdumiewającej, cokolwiek dziwacznej literatury, którą
wielu oskarżyłoby o bzdurną błahość. Były to powieści, których
autorzy bez żadnego ostrzeżenia puszczali wodze fantazji, przez co ocierali
się o niedorzeczność lub otwarcie w nią popadali. Jak każdy wrażliwy
czytelnik, Charles z upodobaniem czytał Odyseję czyIliadę Homera,
ale by się naprawdę dobrze bawić, zagłębiał się w lekturze
absurdalnej Batrachomachii, dzieła, w którym ślepy poeta sparodiował własną
epicką narrację, opisując walkę myszy z żabami. Andrew pamiętał
kilka napisanych w takim duchu książek, które pożyczał mu kuzyn, jak Historia prawdziwa Lukiana z Samosat, zbiór baśniowych podróży
na pokładzie latającego statku, włącznie z tą, w której główny
bohater przybywa aż na samo Słońce, a nawet przeciska się przez brzuch
olbrzymiego wieloryba, czy Człowiek na Księżycu Francisa Godwina,
pierwsza opowieść traktująca o podróży międzyplanetarnej – tu
tytułową rolę odgrywa Hiszpan, Domingo González, lecący na Księżyc
machiną napędzaną przez stado dzikich gęsi. Owe popisy ludzkiej fantazji
w pojęciu młodego Harringtona nie były niczym więcej niż strzelaniem
ślepymi nabojami, które nie zostawiają w powietrzu żadnego śladu,
rozumiał jednak – albo uważał, że rozumie – dlaczego tak bardzo
podobają się jego kuzynowi. W jakiś sposób ta literatura, odrzucana przez
większość ludzi, była pionem wyznaczającym w duszy Charlesa równowagę.
Stanowiła przeciwwagę, która zapobiegała nadmiernemu
przechyłowi w stronę patosu lub melancholii – coś, co przydarzyło się jemu,
Andrew, ponieważ nie umiał zarazić się tym niepoważnym sposobem
postrzegania świata i wszystko odbierał boleśnie dogłębnie, postrzegał
jako przesiąknięte tą absurdalną powagą, którą ulotność życia
nieuniknioną koleją losu nadaje najbardziej błahym działaniom.

Tego popołudnia jednak Andrew nie miał czasu, by wziąć do ręki
którąś z książek. Nie zdążył nawet przejść przez pokój, kierując się do
biblioteczki, ponieważ w połowie drogi jego uwagę przykuła zachwycająca
dziewczyna, której nigdy dotąd nie widział. Utknął w miejscu, patrząc
na nią w oszołomieniu, a czas zdawał się gęstnieć, chwilowo nie płynąć,
aż w końcu Andrew odważył się powoli podejść do portretu i przyjrzeć
mu się z bliska. Młoda kobieta miała na głowie kapelusik z czarnego
aksamitu, a na szyi – kwiecistą chusteczkę. Być może nie była piękna,
jeśli się odwołamy do uniwersalnych kanonów urody, musiał to
przyznać sam Andrew, ponieważ nos wydawał się za duży do jej twarzy, oczy
osadzone nieco zbyt blisko siebie, a rudawe włosy cokolwiek zniszczone.
Równie pewne było jednak, że owa nieznajoma odznacza się urokiem
tyleż nieokreślonym, co bezsprzecznym. Nie wiedział, co go dokładnie
w niej tak urzekło. Może to kontrast między jej kruchą sylwetką
a emanującą ze spojrzenia siłą, spojrzenia, jakiego do tej pory nie napotkał
podczas żadnego ze swoich podbojów: twardego i stanowczego,
a zarazem mającego w sobie odrobinę delikatnej prostoduszności, jak gdyby
ta kobieta zmuszona była na co dzień stawać twarzą w twarz
z najbardziej zepsutą stroną świata, a mimo to nocami, w ciemności własnego
łóżka wciąż wierzyła, że to tylko przychodzące nie w porę złudzenie,
iluzja, która wkrótce zniknie, ustępując miejsca przyjemniejszej
rzeczywistości. Było to spojrzenie kogoś, kto pragnie czemuś zaprzeczyć, przyjąć,
że to nigdy się nie wydarzy, ponieważ pozostała tylko nadzieja.

– Urocze stworzenie, nieprawdaż? – odezwał się Charles za
plecami kuzyna.

Andrew drgnął. Tak był pochłonięty portretem, że nie słyszał, jak
tamten wszedł. Skinął mu głową, podczas gdy kuzyn ruszył w stronę
barku. Nie znalazłby trafniejszego określenia na to, co go
podekscytowało w tym portrecie, jak pragnienie, by chronić tę kobietę,
przemieszane z zachwytem, który mógł jedynie porównać – nie bez pewnego
zawstydzenia z powodu niewłaściwości tego podobieństwa – do
uczucia, jakie wywoływały u niego koty.

– Podarowałem to ojcu na urodziny – wyjaśnił Charles, podając
gościowi brandy. – Wisi tutaj dopiero od kilku dni.

– Kto to jest? – zapytał Andrew. – Nigdy jej nie widziałem na
żadnym z przyjęć u lady Holland ani u lorda Broughtona.

– Na tych przyjęciach? – Charles roześmiał się. – Zaczynam
wierzyć, że ten malarz ma możliwości. Ciebie też zwiódł.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał młody Harrington,
biorąc kieliszek, który mu wręczył kuzyn.

– Sądzisz, że podarowałem ten obraz ojcu ze względu na jego
artystyczne zalety? Czy uważasz, kuzynie, że ten portret jest godzien moich
oczu? – Charles wziął go pod ramię i zmusił do zrobienia kilku kroków
w stronę malowidła. – Przyjrzyj mu się lepiej. Zwróć uwagę na
pociągnięcia pędzlem: nie kryje się za nimi szczególny talent. Autor nie jest
nikim więcej jak tylko zabawnym uczniem Edgara Degasa. Tam, gdzie
paryżanin traktuje temat łagodnie, ten jest natarczywie ponury.

Andrew nie znał się wystarczająco na malarstwie, żeby
dyskutować z kuzynem na ten temat, a jedyne, co go naprawdę interesowało, to
tożsamość modelki, zatem przytaknął posłusznie, dając do
zrozumienia, że zgadza się z jego osądami: byłoby lepiej, gdyby ten malarz zajął
się naprawą rowerów. Charles uśmiechnął się rozbawiony sposobem,
w jaki jego kuzyn odmówił wdawania się w dyskusję nad obrazem,
która jemu pozwoliłaby się popisać znajomością malarstwa, i wreszcie
oznajmił:

– Wręczyłem mu go z innego powodu, drogi kuzynie.

Opróżnił swój kieliszek jednym haustem i jeszcze przez kilka
sekund przyglądał się portretowi, z zadowoleniem potrząsając głową.

– I jaki to powód, kuzynie? – zagadnął w końcu niecierpliwie
Andrew.

– Sekretna uciecha, jaką mi sprawia świadomość, że mój ojciec,
nienawidzący pospólstwa, jakby to były istoty niższe od nas, powiesił
sobie w bibliotece portret zwykłej prostytutki.

Jego słowa oszołomiły młodego Harringtona.

– Prostytutki? – zdołał wykrztusić.

– Tak, kuzynie – odpowiedział Charles z uśmiechem
satysfakcji rozciągającym się na całą twarz. – Ale nie ladacznicy pracującej
w jednym z tych wybranych domów publicznych mieszczących się przy
Russell Square ani też żadnej z tych, które pojawiają się w parku przy
Vincent Street, lecz brudnej, parszywej dziwki z Whitechapel, której
zdeprawowany seks pozwala uciec od nędzy i nieszczęść tego świata,
i to za trzy żałosne pensy.

Andrew pociągnął łyk brandy z zamiarem przetrawienia słów
kuzyna. Ta rewelacja zaskoczyła go, nie dało się zaprzeczyć, jak bez
wątpienia zaskoczyłaby każdego, kto widział ten portret, ale zarazem
wywołała wrażenie jakiegoś niedorzecznego oszustwa. Ponownie wbił
wzrok w wizerunek, próbując zrozumieć powód swego zniesmaczenia.
Ta słodka istota jest pospolitą dziwką. Teraz ujrzał w niej stop ognia
i rozgoryczenia, które pałały w jej oczach i tak dobrze zostały oddane
przez artystę. Młodzieniec jednak nie mógł zaprzeczyć, że jego
rozczarowanie wynikało ze znacznie bardziej egoistycznego powodu: ta
kobieta nie należała do jego świata, a to oznaczało, że nigdy nie będzie
mógł jej poznać.

– Kupiłem ten obraz dzięki Bruce’owi Driscollowi – wyjaśnił Charles,
znów nalewając brandy do dwóch kieliszków. – Pamiętasz Bruce’a?

Andrew skinął głową bez szczególnego entuzjazmu. Bruce był
przyjacielem jego kuzyna, który z nudów i nadmiaru pieniędzy został
kolekcjonerem sztuki. Zarozumiały i bezczynny młodzieniec nie
przepuścił żadnej okazji, aby przytłoczyć słuchaczy swoimi wywodami na
temat malarstwa.

– Wiesz, jak bardzo Bruce lubi przeszukiwać zakamarki –
powiedział Charles, podając kuzynowi nowy kieliszek trunku. – Ostatnio,
kiedy się widzieliśmy, powiedział mi o malarzu, którego pracę odkrył
podczas jednej ze swych przechadzek po targowiskach. Niejakim
Walterze Sickercie, członku Nowego Angielskiego Stowarzyszenia
Artystów. Miał pracownię przy Cleveland Street i chętnie przedstawiał
prostytutki z East Endu, jakby były damami. Kiedy go odwiedziłem, nie
mogłem się oprzeć i kupiłem jego najnowsze dzieło.

– Mówił ci coś o niej? – zapytał Andrew, starając się ukryć
zainteresowanie.

– O dziwce? Powiedział mi tylko, jak się nazywa. Zdaje się, że
Marie Jeannette.

– Marie Jeannette – mruknął Andrew. Imię i nazwisko sprawiały
wrażenie równie pełnych wdzięku jak kapelusik. – Dziwka
z Whitechapel… – szepnął, wciąż zdumiony.

– Dziwka z Whitechapel, tak. I mój ojciec ma ją wystawioną
w swojej bibliotece! – wykrzyknął Charles, teatralnie rozkładając ramiona
w geście rozbawienia i triumfu. – Czy to nie jest po prostu genialne?

Potem Charles objął kuzyna za ramię i poprowadził do salonu,
zmieniając temat. Andrew dokładał starań, by zatuszować jakoś swoje
poruszenie, ale gdy wspólnie planowali zasadzkę na czarujące siostry
Keller, on nie potrafił przestać myśleć o dziewczynie z portretu.

Tej nocy w swojej sypialni Andrew nie był w stanie zasnąć. Gdzie jest
teraz kobieta z obrazu? Co robi? Przy czwartym czy piątym pytaniu
zwracał się już do niej w myślach po imieniu, jak gdyby rzeczywiście
ją znał i jakby się cieszyli nieistniejącą zażyłością. Uświadomił sobie
jednak, że jest naprawdę chory, kiedy zaczął odczuwać absurdalną
zazdrość o tych żebraków, którzy za kilka pensów mogli mieć to, co dla
niego – mimo jego majątku – było nieosiągalne. Lecz czy na pewno?
W gruncie rzeczy, biorąc pod uwagę jego sytuację, mógł tę kobietę
uczynić swoją, przynajmniej w fizyczny sposób, znacznie łatwiej niż
jakąkolwiek inną, i to do końca życia. Problem stanowiło tylko
znalezienie jej. Andrew nigdy dotąd nie był w Whitechapel, choć słyszał o tym
miejscu wystarczająco dużo, by wiedzieć, że nie jest to dzielnica godna
polecenia, tym bardziej dla osoby z jego klasy społecznej. Rzecz jasna
nie byłoby rozważnie zapuszczać się tam w pojedynkę, ale na Charlesa
nie mógł liczyć. Młody Winslow nie zrozumiałby, że jego kuzyn woli
brudny seks z tą dziwką od słodkich konfitur, które czarujące siostry
Keller ukrywały pod swymi halkami, albo od plastrów miodu
oferowanych przez uperfumowane ladacznice z Chelsea, do których niczym
do wodopoju przybywała połowa nadzwyczaj przyzwoitych kawalerów
z West Endu. Być może wy byście go zrozumieli i nawet postanowili
towarzyszyć mu dla rozrywki, gdyby przedstawił wam to jako zachciankę,
on sam wiedział jednak, że to, co czuje, jest zbyt silne, by dało się
zakwalifikować jako kaprys. A może nie? Póki nie weźmie jej w ramiona,
nie będzie wiedział, czego od niej chce. Znów zadał sobie pytanie, czy
naprawdę tak trudno byłoby ją odnaleźć. Trzy bezsenne noce
wystarczyły, by wreszcie opracował strategię.

Tak więc podczas gdy Kryształowy Pałac – przeniesiony do
Sydenham po tym, jak w swoim przepastnym brzuchu ze szkła i kutego
żelaza mieścił to, co najlepsze w brytyjskim przemyśle – oferował recitale
organowe, balet dziecięcy, występy armii brzuchomówców, a nawet
możliwość zjedzenia podwieczorku we wspaniałym ogrodzie
w towarzystwie stada dinozaurów, iguanodonów i innych przedpotopowych
bestii zrekonstruowanych na podstawie znalezisk z wykopalisk prowadzonych
na terenie Weald w Sussex, a Muzeum Figur Woskowych
Madame Tussaud na zawsze zakłócało nocny spokój osobom
odwiedzającym słynną Komnatę Okropności, gdzie obok gilotyny, na której ścięto
Marię Antoninę, cisnęły się całe szeregi szaleńców, katów i trucicieli
splamionych angielską krwią, Andrew Harrington, nieświadomy
radosnego nastroju, jaki ogarnął miasto, przebrał się w zwyczajne,
skromne ubranie pożyczone od jednego ze służących i przyglądał się sam
sobie w lustrze. Nie mógł się powstrzymać od uśmiechu rozbawienia,
widząc się ubranego w znoszoną kurtę i na wpół zniszczone spodnie,
ze złotymi włosami przesłoniętymi naciągniętym na oczy kaszkietem.
Wyglądał jak zwykły zjadacz chleba, szewc czy fryzjer, nikt nie wziąłby
go za kogoś lepiej sytuowanego. W takim przebraniu polecił
zadziwionemu Haroldowi, aby go zawiózł do Whitechapel. Przed wyruszeniem
zażądał dyskrecji. Nikt nie powinien się dowiedzieć o tej wycieczce do
najgorszej dzielnicy Londynu, ani jego ojciec, ani matka, ani jego brat
Anthony, ani nawet kuzyn Charles. Nikt.

III

Aby nie zwracać na siebie uwagi, Andrew kazał zatrzymać swój
luksusowy powóz na ulicy Leadenhall i poszedł pieszo do
Commercial Street. Potem, po pokonaniu sporego odcinka tej
cuchnącej ulicy, postanowił zebrać się na odwagę i zapuścić w plątaninę
zaułków składających się na Whitechapel. Wystarczyło dziesięć minut, by
minął co najmniej tuzin prostytutek, które wynurzały się z mgły
i proponowały mu wycieczkę na wzgórek Wenery za kilka pensów, lecz
żadna z nich nie była dziewczyną z obrazu. Po odwinięciu kilku warstw ich
ubioru Andrew wziąłby je za nadgryzione zębem czasu, brudne figury
dziobowe. Odmawiał im uprzejmie, nie zatrzymując się, a jednocześnie
było mu ogromnie żal tych skulonych z zimna straszydeł, niemających
lepszego sposobu zarobienia na życie. Rozpustne uśmiechy, którymi
próbowały wykrzywić szczerbate usta, wzbudzały bardziej odrazę niż
pożądanie. Czy Marie poza obrazem wygląda podobnie, pozbawiona
czaru pędzla, który przekształcił ją w istotę anielską?

Szybko uświadomił sobie, że trudno ją będzie znaleźć, szukając
na chybił trafił. Może dopisałoby mu szczęście, gdyby zapytał o nią
bezpośrednio. Kiedy się przekonał o skuteczności swojego przebrania,
postanowił wejść do The Ten Bells, zatłoczonej tawerny usytuowanej
na rogu ulic Fournier i Commercial, dokładnie naprzeciw
widmowego Christ Church. Jak Andrew wywnioskował, zaglądając przez okna,
oberża ta wyglądała na miejsce, do którego przybywają dziwki
w poszukiwaniu klientów. Dwie z nich podeszły do niego, gdy tylko dotarł
do baru. Siląc się na swobodę, młodzieniec zaprosił je na pintę
porteru, jak najgrzeczniej odmówił im, gdy złożyły mu propozycję,
i oznajmił, że poszukuje kobiety imieniem Marie Jeannette. Jedna z dziwek
natychmiast się oddaliła, udając obrazę (być może nie miała ochoty
marnować wieczoru z kimś, kto nie zamierzał zapłacić za żadną usługę
), ale druga, wyższa, zdecydowała, że zostanie i odwdzięczy mu się
za zaproszenie.

– Przypuszczam, że chodzi ci o Marie Kelly. Ta przeklęta
Irlandka ma wielkie wzięcie. Prawdopodobnie o tej porze obsłużyła już
kilku facetów, a będzie w Britannii, gdzie wszystkie odpoczywamy, gdy
mamy uzbierane pieniądze na łóżko i jeszcze na szybkie zapicie, żeby
zapomnieć o tym nędznym życiu – powiedziała bardziej z ironią niż
wstrętem.

– Gdzie jest ta tawerna? – zapytał Andrew.

– Tu obok. Na rogu Crispin i Dorset Street.

Harrington nie potrafił w podzięce za informację dać kobiecie
mniej niż cztery szylingi.

– Poszukaj sobie pokoju – doradził z serdecznym uśmiechem. –
Noc jest za zimna, żeby spacerować po ulicach.

– O, dziękuję panu. To bardzo miło z pana strony – odpowiedziała
szczerze wdzięczna.

Andrew pożegnał się, uprzejmie dotykając ręką daszka czapki.

– Proszę mnie poszukać, jeśli Marie Kelly nie da panu tego, czego
pan chce! – zawołała za nim z resztką kokieterii, którą zepsuła
szczerbatym uśmiechem. – Mam na imię Liz, Liz Stride, niech pan nie zapomni.

Znalezienie Britannii nie sprawiło młodzieńcowi trudności,
skromna dziura mieściła się w przyległym budynku. Mimo że wnętrze było
zaopatrzone w lampki oliwne, tonęło w dymie tytoniowym. W głębi
lokalu znajdował się duży bar, po lewej stronie dostrzegł dwa ustronne
stoliki, a obszerny środek, z podłogą wysypaną trocinami, zajmowały
drewniane stoły, przy których zasiadła hałaśliwa klientela. Między
stołami z wielkim trudem przeciskał się zastęp karczmarek w lepiących się
od brudu fartuchach – niczym akrobatki balansowały z napełnionymi
po brzegi mosiężnymi dzbanami piwa. W kącie rozpadające się
pianino oferowało czarną z brudu klawiaturę palcom, które miałyby ochotę
ożywić wieczorne spotkanie. Andrew dotarł do baru, całego
zastawionego dzbanami wina, lampami oliwnymi i talerzami sera pokrojonego
w tak ogromne bloki, że bardziej przypominały kawałki gruzu
odratowane z jakiegoś rumowiska. Zapalił papierosa od jednej z lampek,
poprosił o pintę piwa i opierając się o kontuar, przyglądał się dyskretnie
zgromadzonym gościom, a jednocześnie marszczył nos z powodu
napływającej z kuchni silnej woni podgrzewanych kiełbasek. Tak jak go
poinformowano, było tu znacznie spokojniej niż w The Ten Bells. Przy
większości stołów siedzieli żeglarze na przepustce i miejscowi ludzie
ubrani równie skromnie jak on, zauważył też jednak kilka grup
prostytutek zajętych upijaniem się. Sączył swoje piwo, próbując rozpoznać
Marie Kelly, ale żadna z nich nie pasowała do zapamiętanego obrazu.
Przy trzecim kuflu zaczął wpadać w przygnębienie i zastanawiać się, co
tutaj u diabła robi, ścigając jakieś złudzenie.

Postanowił już sobie pójść, gdy otworzyła drzwi lokalu. Rozpoznał
ją od razu. To była dziewczyna z portretu, nie miał najmniejszej
wątpliwości, jednak zdała mu się znacznie piękniejsza, dodatkowo
obdarzona wdziękiem wynikającym z ruchu. Wyglądała na wyczerpaną, ale
poruszała się z tą samą energią, którą Andrew przeczuwał, oglądając
jej wizerunek na płótnie. Większość bywalców pozostała nieczuła na
jej wdzięki. Młodzieniec zastanawiał się, jak to możliwe, że nikt nie
zareagował na ten mały cud, który właśnie dokonał się w tawernie. Owa
jednomyślna obojętność sprawiła, że poczuł się niczym
uprzywilejowany świadek wspaniałego zjawiska. Mimowolnie przypomniał sobie
chwilę z dzieciństwa, gdy obserwował, jak wiatr niewidzialnymi
palcami porywa z drzewa liść i każe mu tańczyć na powierzchni kałuży; liść
wiruje jak bąk do momentu, gdy jego występ przerywa koło
przejeżdżającego wozu. Mały Andrew odniósł wówczas wrażenie, że siły
natury sprzymierzyły się, aby wykonać tę prestidigitatorską sztuczkę dla
jednego widza. Od tego czasu żywił przeświadczenie, że świat urządza
eksplozje wulkaniczne ku czci ludzkości, jednak pewną szczególną
czułość okazuje, gdy kontaktuje się z garstką wybrańców, jednostek, które
podobnie jak on bacznie przypatrują się rzeczywistości, jak gdyby był
to arkusz tapety zakrywającej coś innego. Zdumiony patrzył, jak Marie
Kelly kieruje się w jego stronę, jakby go znała. To sprawiło, że serce mu
przyśpieszyło, uspokoił się jednak trochę, kiedy kobieta oparła się
łokciem o bar i poprosiła o pół pinty piwa, nawet na niego nie spojrzawszy.

– Jak ci mija noc, Marie? – zagadnęła ją karczmarka.

– Nie mogę narzekać, pani Ringer.

Andrew przełknął ślinę, o mało nie mdlejąc. Oto miał ją u swojego
boku. Nie mógł w to uwierzyć, lecz tak było. Właśnie usłyszał jej głos.
Zmęczony, nieco ochrypły, ale i tak piękny. A gdyby się skupił, odrzucił
z wdychanego powietrza woń palonego tytoniu i kiełbasek,
przypuszczalnie mógłby również wyczuć jej zapach. Zapach Marie Kelly.
Oczarowany przypatrywał się jej z czcią, przy każdym z jej gestów
stwierdzając, że go już zna. W taki sam sposób, jak muszla morska gromadzi
w swoim wnętrzu furię oceanu, to kruche ciało zdawało się zawierać
w sobie siły natury.

Kiedy karczmarka postawiła piwo na kontuarze, Andrew
zrozumiał, że nadarza się okazja, której nie może zmarnować. Pośpiesznie
sięgnął do kieszeni i wyprzedził dziewczynę z płaceniem.

– Pozwoli pani, że ją zaproszę? – rzekł.

Ten gest, równie dżentelmeński co nagły, sprawił, że Marie Kelly
zmierzyła go otwarcie taksującym wzrokiem. Sparaliżowało go, gdy stał
się celem jej oczu. Jak pozwalał przewidzieć obraz, spojrzenie
dziewczyny było piękne, ale zdawało się pogrzebane pod warstwą goryczy.
Bezwiednie porównał ją z łąką maków, którą ktoś postanowił
wykorzystać jako wysypisko. Poczuł się jednak zalany światłem, i to
nieodwracalnie. Chciał, aby to krótkie skrzyżowanie spojrzeń okazało się dla
niej równie ważne jak dla niego, ale niektórych rzeczy – i tu proszę
o wybaczenie, jeżeli są wśród was jakieś romantyczne dusze – nie da
się wyrazić spojrzeniem. W jaki sposób Andrew mógł ją uczynić
współuczestniczką tego niemal mistycznego uczucia, które go w tym
momencie ogarnęło, jak mógł jej wyjaśnić jedynie za pomocą oczu, że właśnie
odkrył, iż szukał jej przez całe życie, nie wiedząc o tym? A jeśli dodamy
do tego fakt, że żywot, jaki wiodła Marie Kelly do tej pory, nie
przygotował jej specjalnie na dostrzeganie subtelności świata, nie można się
dziwić, iż ta pierwsza próba – aby to jakoś nazwać – komunii duchowej
była skazana na porażkę. Andrew oczywiście robił, co mógł, ale
dziewczyna zrozumiała jego żarliwe spojrzenie w taki sam sposób, w jaki
interpretowała zachowanie pozostałych mężczyzn, którzy zbliżali się do
niej co noc.

– Dziękuję panu – odparła, odruchowo uśmiechając się
nieprzyzwoicie, czego prawdopodobnie trudno jej było uniknąć.

Andrew starał się ruchem głowy ująć nieco powagi gestowi,
któremu przypisywał podstawowe znaczenie. Z przerażeniem odkrył, że
mimo skrupulatnie obmyślonego planu nie zastanowił się, jak
powinien rozpocząć rozmowę, kiedy już będzie miał dziewczynę przed sobą.
Co jej należy powiedzieć? Gorzej: co można powiedzieć dziwce?
A dokładniej: dziwce z Whitechapel. W przypadku prostytutek z Chelsea
nigdy się zbytnio nie wysilał na pogawędki, wystarczyło kilka słów, by
ustalić pozycję czy oświetlenie pokoju, a z czarującymi siostrami
Keller i pozostałymi zaprzyjaźnionymi kobietami – damami, których nie
należało zaprzątać sprawami rządu ani teoriami Darwina – rozmawiał
o błahostkach: paryskiej modzie, botanice czy ostatecznie spirytyzmie,
modnej ostatnio rozrywce, której oddawała się większość osób. Żaden
z tych tematów jednak nie wydawał się odpowiedni dla kobiety
w niewielkim stopniu zainteresowanej wywołaniem jakiegoś ducha swata,
by jej wyjawił, który z licznych adoratorów ostatecznie zostanie jej
mężem. Młodzieniec ograniczył się zatem do patrzenia. I patrzył na
nią oczarowany. Na szczęście Marie Kelly znała skuteczniejszy sposób
przełamywania lodów.

– Wiem, czego pan chce, choć z nieśmiałości wzbrania się pan o to
prosić – powiedziała z jeszcze wyraźniejszym uśmiechem i dodała do
tego ulotną pieszczotę dłonią, od czego aż dostał gęsiej skórki. – Może
pan spełnić swe marzenia za trzy pensy. Przynajmniej tej nocy.

Andrew patrzył na nią poruszony – sama nie wie, ile ma racji. Była
jego marzeniem przez ostatnie noce, jego najgłębszym pragnieniem,
najbardziej palącym pożądaniem, a teraz, choć nie potrafił w to
uwierzyć, mogła wreszcie należeć do niego. Sama myśl, że będzie mógł jej
dotknąć, pieścić to smukłe ciało rysujące się pod znoszonym ubraniem,
wyrywać głębokie jęki z tych ust, a jednocześnie sam eksplodować
w płomieniach na oczach tej nieposkromionej istoty, tego
sponiewieranego, niemożliwego do wytresowania zwierzęcia, sprawiła, że od stóp
do głów przebiegł go dreszcz podniecenia. Jednak owo
podekscytowanie natychmiast zaczęło się przekształcać w dogłębny smutek, gdy
Andrew uświadomił sobie, jak niesprawiedliwie ten zagubiony anioł został
potraktowany przez życie, z jaką łatwością może tę kobietę
obmacywać ktokolwiek, zniesławić w jakimś brudnym zaułku, i nikt w całym
wszechświecie nie wypowie przy tym najmniejszej skargi. Czy właśnie
po to zostało powołane do życia tak szczególne istnienie? Nie pozostało
mu nic innego, jak przyjąć jej propozycję, i zrobił to ze ściśniętym
gardłem, zawstydzony i przygnębiony, że musi podążyć tą samą ścieżką co
wszyscy pozostali, jakby jego zamiary nie różniły się od tych, które ma
cała reszta jej klientów. Po uzgodnieniu sprawy Marie Kelly
uśmiechnęła się z entuzjazmem, który młodzieńcowi wydał się mechaniczny,
i ruchem głowy wskazała, żeby wyszli z pubu.

Andrew dziwnie się czuł, idąc w ten sposób za dziwką – drobiąc za jej
plecami maleńkie kroczki jak wróbel, jak gdyby Marie Kelly prowadziła
go raczej na szafot zamiast do zagłębienia między swoimi udami. Lecz
może to spotkanie mogłoby się rozwinąć inaczej? Odkąd natknął się na
ten obraz u swego kuzyna, nie robi nic, tylko zapuszcza się w obcy sobie
teren, gdzie nie potrafi się orientować, ponieważ żaden szczegół ścieżki
nie wydaje mu się znajomy, wszystko jest nowe i sądząc po
opustoszałych uliczkach, które przemierzali, może też być niebezpieczne. Może
prostytutka bezwiednie wciąga go w pułapkę, jakie czasami
urządzają sutenerzy. Zastanawiał się, czy Harold usłyszałby stąd jego krzyki,
a jeśli tak, czy pofatygowałby się i przybył mu na ratunek, czy raczej
skorzystał z okazji i zemścił się za lekceważące traktowanie, jakiego
zaznawał od swego pana przez te wszystkie lata. Przeszedłszy odcinek
Hanbury Street, błotnistej ulicy oświetlonej jedynie wiszącą na rogu
latarnią oliwną, Marie Kelly zachęciła młodzieńca, by ruszył z nią wąskim
przejściem tonącym w gęstej ciemności. Andrew podążył za nią
przekonany, że na pewno tu umrze albo przynajmniej zostanie starannie obity
przez znacznie większych od siebie osiłków, którzy najpierw okradną
go i zostawią w skarpetach, po czym spluną z pogardą na jego
skrwawioną skórę. Skoro wędrują przez taką dzielnicę, jego niedorzeczna
przygoda równie dobrze może się skończyć w ten sposób. Nie było
jednak nawet czasu, by strach dojrzał w jego piersi, ponieważ dotarli na
jakieś podwórko, cuchnące, brudne i zalane wodą, gdzie – ku
zaskoczeniu młodzieńca – nikogo prócz nich nie było. Andrew rozejrzał się
podejrzliwie. W rzeczy samej: choć wydawało się to dziwne, byli sami.
Świat, z którego uciekli, dawał o sobie znać stłumionym pomrukiem,
w którym można było rozróżnić bicie dzwonów z jakiegoś odległego
kościoła. U stóp młodzieńca odbijał się w kałuży księżyc, a woda
wyglądała niczym zmięty list, który jakaś rozzłoszczona kochanka rzuciła
na ziemię.

– Tu nam nie będą przeszkadzać, proszę pana – uspokoiła go
Marie Kelly. Oparła się o ścianę i przyciągnęła młodzieńca do siebie.
Zanim zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje, dziwka pomanipulowała
przy zapięciu jego spodni i wyjęła penisa. Zrobiła to zadziwiająco
naturalnie, bez podniecającego ceremoniału, do którego przyzwyczaiły go
prostytutki z Chelsea. Obojętność, z jaką wzięła go i zaraz ukryła pod
swoimi zadartymi spódnicami, wyraźnie świadczyła o tym, że to, co dla
niego miało wymiar magicznego momentu, dla niej nie było niczym
więcej niż czystą rutyną.

– Już jest w środku – zapewniła.

W środku? Andrew miał na tyle doświadczenia, by wiedzieć, że
dziwka go okłamuje, że tylko wsunęła sobie penisa między uda. Przypuszczał,
że chodzi o jakąś popularną wśród tych kobiet strategię,
sztuczkę, dzięki której, jeśli dopisze im szczęście i klient niczego nie
zauważy lub będzie wystarczająco pijany, udaje im się uniknąć
penetracji i zmniejszyć liczbę pośpiesznych wtargnięć, które zmuszone są
znosić codziennie, a także ustrzec się kłopotliwych ciąż, do których
zapewne prowadziły tak obfite ilości spermy. Świadom tego, Andrew
zaczął pchać z zapałem, gotów posłusznie uczestniczyć w przedstawieniu,
ponieważ w gruncie rzeczy wystarczało mu, aby pocierać swoją
wzwiedzioną męskość o jedwabistą skórę jej ud oraz czuć jej ciało przy
swoim, przynajmniej póki trwa udawanie. Czy miało jakieś znaczenie, że
wszystko to jest farsą, jeśli tak czy inaczej ta urojona penetracja
pozwoliła mu pokonać odległość narzuconą przez przyzwoitość i wedrzeć się
w intymną zażyłość znaną tylko kochankom? Czuć na swoim uchu jej
gorący oddech, wdychać ulotny zapach bijący od jej szyi, móc ją
obejmować i czuć, jak jej kształty dopasowują się do jego ciała – wszystko
to miało nieskończenie większą wartość niż trzy pensy. I przyniosło ten
sam efekt co inne, większe przedsięwzięcia, gdy tylko odkrył ze
zmieszaniem, jak szybko wylał nasienie na jej halki. Cokolwiek zawstydzony
swoją znikomą wytrwałością, dokończył wytrysk, wycofał w milczeniu
penisa i trwał przyciśnięty do niej niczym więzień wzniosłego transu,
aż poczuł, że kobieta odsuwa się od niego niecierpliwie. Odstąpił od
niej nieco zmieszany. Nieświadoma jego niepokojów dziwka poprawiła
spódnicę i wyciągnęła rękę po zapłatę. Andrew pośpiesznie wręczył jej
umówioną sumę, starając się odzyskać opanowanie. Pieniądze, które
miał w kieszeniach, wystarczyłyby, żeby kupił sobie z nią całą noc, ale
wolał napawać się tym, czego właśnie doświadczył, w zaciszu własnego
łóżka, i wymóc na niej obietnicę spotkania na drugi dzień.

– Mam na imię Andrew – przedstawił się głosem piskliwym
z emocji. Dziewczyna rozbawiona uniosła brew. – I chciałbym jutro znowu
się z tobą zobaczyć.

– Jasne. Wie pan, gdzie mnie szukać – odpowiedziała, prowadząc
go z powrotem do ciemnego przejścia.

Podążając ku głównym ulicom, Andrew zastanawiał się, czy po
tym, jak spuścił się między jej udami, ma prawo objąć ją ramieniem.
Doszedł do wniosku, że tak, i nawet szykował się, by to zrobić, gdy
wpadli na parę zmierzającą w przeciwnym kierunku, w ciemnym zaułku
brnącą niemal po omacku. Andrew mruknął przeprosiny pod adresem
jegomościa, z którym się zderzył i który, choć w mroku zaułka wydawał
się ledwie cieniem, okazał się całkiem krzepki. Szedł, obejmując
dziwkę, którą Marie Kelly pozdrowiła z rozbawieniem.

– Twoja kolej, Annie – powiedziała, mając na myśli podwórko,
które właśnie zostawili za sobą.

Rzeczona Annie podziękowała nieharmonijnym śmiechem
i pociągnęła swego towarzysza w głąb zaułka. Andrew patrzył, jak
potykając się, znikają w gęstej ciemności. Czy temu osiłkowi wystarczy, że ona
weźmie jego penis między uda? Snuł takie rozważania, zastanawiając
się nad łapczywością, z jaką Annie naciskała na ciało tamtego.

– Powiedziałam jej, że w tamtym miejscu będzie miała spokój –
wyjaśniła obojętnie Marie Kelly, gdy wyszli na Hanbury Street, po czym
ruszyła prosto do wejścia Britannii. Andrew, cokolwiek przygnębiony
chłodem, jaki wciąż okazywała po ich zbliżeniu, próbował złapać
orientację wśród posępnych uliczek i znaleźć swój powóz. Zajęło mu to
ponad pół godziny. Wsiadając, starał się nie patrzeć na Harolda.

– Do domu, proszę pana? – zapytał ironicznie stangret.

Następnego wieczoru stawił się w Britannii gotów pokazać się jako
człowiek pewny siebie, a nie niedoświadczony, zastraszony fircyk
z poprzedniego spotkania. Powinien zapomnieć o zdenerwowaniu
i udowodnić, że umie się dostosować do środowiska, aby móc roztoczyć
przed dziewczyną swe wdzięki, zaprezentować jej zestaw uśmiechów
i komplementów, którymi miał zwyczaj czarować damy z własnej klasy.

Marie