Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Marlena. Błękitny anioł w garniturze

Marlena. Błękitny anioł w garniturze

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-276-2614-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Marlena. Błękitny anioł w garniturze

Egocentryczka. Perfekcjonistka w każdym calu. Uparta i bezkompromisowa. Nienasycona. Zawsze fascynowała i nadal inspiruje. Maria Magdalena Dietrich pochodzi z niezamożnej mieszczańskiej rodziny. Chce grać na skrzypcach. Kiedy jej karierę przerywa wojna, postanawia zostać śpiewaczką. Rzuca się w barwny świat berlińskich kabaretów. Słynąca ze zmysłowej urody, głębokiego głosu, uwodzicielskich sukienek i szytych na miarę garniturów, Marlena przyciąga coraz liczniejszą publiczność i wikła się w kolejne burzliwe romanse. Taki jest początek porywającej historii… „Marlena. Błękitny anioł w garniturze” - bogata w fakty i poruszająca powieść poświęcona jednej z największych legend złotej ery Hollywoodu. To książka o kobiecie o silnym charakterze, wielkich ambicjach i marzeniach, która odrzucała konwenanse, uwodziła świat i szła przez życie na swoich warunkach. 

Polecane książki

Grzegorz Kasjaniuk wskazuje na drugie dno w muzyce, rozrywce i show-biznesie. Podaje fakty i przykłady demonicznego działania poprzez muzykę. Pokazuje, gdzie kryją się duchowe pułapki. Daje świadectwo swojego życia oraz przytacza świadectwa muzyków i fanów zniewolonych przez muzyczny hedonizm, satan...
Utrzymana w tradycji czarnego humoru, pełna zagadek oniryczna opowieść o fikcyjnej osiemnastowiecznej wizjonerce, dwieście lat później „odkrytej” przez francuskich surrealistów. Historię świętej Leonory, czytającej w snach przyszłość ludzkości, oraz dzieje zafascynowanych nią surrealistów ilustr...
Książka Gregory’ego Floyda zaczyna się dziwnie – od śmierci głównego bohatera. W spokojny, kwietniowy dzień John-Paul, sześcioletni syn Gregory’ego i Maureen Floydów, wyszedł z bratem na rower. Niewielkie osiedle, przyjaźni sąsiedzi, leniwe popołudnie - nic nie zapowi...
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i hiszpańskiej. Tłumaczył Józef Szujski. Jest to jeden z najwybitniejszych dramatów Calderóna. Można sobie nałamać głowy, chcąc oznaczyć dobrze stosunek pięknego dramatu Kalderona, którego tu przekład podajemy, do Polski. „Dramat wzięty z dziejów polskic...
Poważną zaletą książki jest jej przystępny język, gdyż nawet stosunkowo skomplikowane zagadnienia przedstawione są w sposób jasny i przejrzysty. Autorka umiejętnie połączyła kwestie ekonomiczne z analizą prawną, dbając przez cały czas o wysoki poziom merytoryczny rozważań. Za istotne nale­ży też uzn...
W poradniku do gry Tropico 5 znajdziesz wiele przydatnych informacji, które pomogą ci zostać najwspanialszym dyktatorem wyspy. Tropico 5 to kolejna możliwość wcielenia się w samozwańczego dyktatora niewielkiego wyspiarskiego państewka z wielkim ambicjami. Obywatele bananowej republiki mogą pod twoim...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa C.W. Gortner

C.W. GortnerMarlenaBłękitny anioł w garniturze

Tłumaczenie:
Maria Zawadzka

Mojemu ojcu

W głębi serca jestem dżentelmenem.

MARLENA DIETRICH

SCENA PIERWSZAUCZENNICA1914-1918

„ZE SWOIMI NARODZINAMI NIE MIAŁAM NIC WSPÓLNEGO”

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Po raz pierwszy zakochałam się w wieku dwunastu lat.

Wydarzyło się to w Auguste-Viktoria-Schule, w podmiejskiej dzielnicy Schöneberg, na południowym zachodzie Berlina. W budynku znajdującym się za bramą z kutego żelaza, którego ekstrawagancka fasada skrywała labirynt lodowatych sal lekcyjnych, uczyłam się gramatyki, arytmetyki, historii oraz podstawowych zasad prowadzenia domu. Następnie czekały mnie trwające godzinę zajęcia z rytmiki, a na koniec długiego dnia zawsze przychodził czas na lekcję francuskiego.

Nie lubiłam szkoły – ale nie chodziło tu o niedostatki mojego intelektu. W dzieciństwie naszą edukację nadzorował cały orszak guwernantek, choć skupiały się głównie na mojej wątłej siostrze Elisabeth, którą na co dzień nazywaliśmy Liesel. Angielski, francuski, taniec i muzyka – tak wyglądała nasza codzienność. Matka wymagała we wszystkim absolutnej perfekcji. Nie lubiłam szkoły, mimo że byłam przygotowana do rygorów instytucjonalnego nauczania lepiej niż większość rówieśników. Nie pasowałam do pozostałych uczennic, do ich sekretów i wysmarowanych dżemem palców. Znały się od dziecka i wymyśliły mi przezwisko Maus. Twierdziły, że jestem nieśmiała, ale nie zdawały sobie sprawy, że „nieśmiała” to ostatnie określenie, jakim opisałaby mnie matka.

Mutti nie pozwoliłaby zresztą na jakiekolwiek skargi czy narzekania. Nasz papa zmarł na atak serca, kiedy miałam sześć lat. W chwili jego śmierci na naszą rodzinę spadła konieczność znalezienia sposobu na samodzielne utrzymywanie się w tej nowej sytuacji. Skutkiem tego zabrakło czasu na długą żałobę. Josephine Dietrich musiała pozostać niewzruszona, nie mogła okazać słabości. Pochodziła przecież z powszechnie szanowanej rodziny Felsingów, znanych producentów zegarów. Po odejściu męża Mutti nie przyjęła pomocy krewnych, choć musiała mieć świadomość, że niewielka odprawa pośmiertna papy – prowincjonalnego porucznika policji – nie wystarczy na długo. Guwernantki zniknęły tuż po jego pogrzebie: zostały uznane za zbędny luksus, zbytek, na który nie mogłyśmy sobie pozwolić. Liesel cierpiała z powodu słabego zdrowia i choć nikt nie potrafił dokładnie określić, co jej właściwie dolega, Mutti postanowiła, że moja siostra będzie kontynuowała naukę w domu. Sama zatrudniła się jako gosposia, a mnie wcisnęła w szary, wykrochmalony mundurek, zaplotła moje jasnorude włosy w warkocze i ozdobiła je taftowymi kokardami. Dopełnieniem całego stroju okazały się niewygodne lakierki. Po tych wszystkich przygotowaniach zaprowadziła mnie do Schule, gdzie dystyngowane stare panny miały zająć się formowaniem mojego charakteru.

– Zachowuj się, jak należy – nakazała Mutti. – I rób, co ci każą. Czy wyrażam się jasno? Nie chcę się dowiedzieć, że zadzierasz nosa. Byłaś bardziej uprzywilejowana od większości tych dziewcząt, ale nie pozwolę, żeby moje córki popadły w pychę.

Niepotrzebnie się martwiła. W domu często karcono mnie za skłonność do rywalizacji i za to, że wiecznie usiłowałam prześcignąć we wszystkim Liesel, ale gdy tylko wkroczyłam na szkolne podwórko i zobaczyłam podejrzliwe spojrzenia rzucane ukradkiem przez uczennice stojące w niewielkich grupkach – zrozumiałam, że lepiej się nie wychylać i nie ujawniać z tym, co wiem. Nikt nie mógł się domyślić, że opanowałam coś więcej niż podstawy jakiegokolwiek przedmiotu, włącznie z francuskim, językiem, którego musiała się uczyć każda dziewczyna z dobrego domu, ale którego nie powinna znać zbyt dobrze żadna niemiecka dziewczyna z dobrego domu. Dzięki swojemu ostremu „r” i uwodzicielskiemu „s” kojarzył się on z tym, co zakazane. Postanowiłam za wszelką cenę nie zwracać na siebie uwagi i zajęłam najdalsze miejsce w ostatniej ławce na tyłach klasy. Zamierzałam wtopić się w otoczenie.

Do czasu, aż pojawiła się nowa nauczycielka francuskiego.

Miała kasztanowe włosy niedbale upięte w kok. Jej policzki wydawały się zaróżowione – chyba spóźniła się na lekcję i była zmuszona biec szkolnym korytarzem. Chwilę wcześniej zadzwonił dzwonek, a dziewczęta szeptały coś między sobą i podawały sobie karteczki wyrwane z zeszytów.

Niespodziewanie wkroczyła do sali. Długo czekałyśmy, aż ktoś zastąpi Madame Servine, która ze względu na poważny wypadek została zmuszona do wcześniejszego przejścia na emeryturę. Nowa nauczycielka, której czoło pokrywały krople potu – był wyjątkowo upalny lipiec – rzuciła książki na biurko, a huk, który się rozległ, sprawił, że wszystkie dziewczęta gwałtownie się wyprostowały.

Madame Servine nie znosiła opieszałości. Wiele dziewcząt miało okazję poczuć na kolanach lub rękach ostrą krawędź jej linijki: chętnie karała za przewiny, nieposłuszeństwo lub bezczelność. Młoda, rozczochrana i taszcząca górę książek kobieta, które weszła teraz do klasy, mogła się okazać dużym zaskoczeniem.

Siedziałam jak zwykle w ostatniej ławce. Wychyliłam się z zaciekawieniem i spojrzałam w jej stronę. Właśnie wycierała twarz chusteczką.

– Mon Dieu – westchęła. – Il fait si chaud. Nie sądziłam, że w Niemczech panują takie upały.

Poczułam, że przez mój żołądek przebiega dreszcz emocji.

Żadna z nas nie odezwała się nawet słowem. Młoda kobieta machnęła ręką i schowała wilgotną chusteczkę do szmizjerki.

– Bonjour, mesdemoiselles. Nazywam się Mademoiselle Bréguand. Mam was uczyć francuskiego do końca tego semestru.

To wprowadzenie było niepotrzebne. Doskonale wiedziałyśmy, kim jest. Czekałyśmy na nią od wielu tygodni. Podczas gdy szkoła szukała zastępstwa za Madame Servine, musiałyśmy spędzać tę godzinę na ciągnących się w nieskończoność lekcjach nadzorowanych przez kostyczną Frau Becker. Czysty, śpiewny akcent nowej nauczycielki sprawił, że w pomieszczeniu zapanowała cisza. W jej głosie rozbrzmiewała charakterystyczna melodia Paryża, a ja poczułam, jak siedzące wokół mnie dziewczęta gwałtownie się wzdrygnęły. Madame Servine nazywały l’Ancien Régime ze względu na jej lornion, klekot sztucznej szczęki towarzyszący wymawianiu accents graves beznamiętnym, pełnym poczucia wyższości tonem – oraz czarną, sięgającą pod szyję suknię z przełomu wieków. Kobieta, która stała przed nami, miała na sobie bluzkę z kołnierzykiem ozdobioną koronką, a jej zgrabną figurę podkreślała modna spódnica do kostek, odsłaniająca eleganckie trzewiki. Była dużo młodsza od Madame Servine, wydawała się też zdecydowanie bardziej energiczna i pełna życia.

Powoli się wyprostowałam.

– Allez – oznajmiła. – Ouvrez vos livres, s’il vous plaît.

Dziewczęta siedziały nieruchomo. Sięgnęłam po podręcznik, a Mademoiselle westchnęła i przetłumaczyła swoje słowa na niemiecki:

– Poprosiłam, żebyście otworzyły podręczniki.

Starałam się ukryć uśmiech.

– Będziemy dziś odmieniać czasowniki. Dobrze? – zapytała, rozglądając się po sali.

Panowała martwa cisza. Pozostałe dziewczęta nie zaglądały do podręczników od wypadku Madame. Nauka francuskiego kompletnie ich nie obchodziła. Z kilku rozmów, które podsłuchałam, wynikało, że marzyły jedynie o tym, by wyjść za mąż i uciec z domu rodzinnego, gdy tylko nadarzy się taka sposobność. Kinder, Küche, Kirche: dzieci, kuchnia, kościół. Takie ambicje rozbudzano w każdej niemieckiej dziewczynie, tak jak dawniej wpajano je naszym matkom i babkom. Do czego w takim razie miała nam się przydać znajomość francuskiego, o ile, nieszczęśliwym zrządzeniem losu, nie wyszłybyśmy za obcokrajowca?

Rozległ się szelest kartek. Mademoiselle Bréguand rozejrzała się po sali, nie zauważając – albo udając, że nie zauważa – nerwowych ruchów swoich uczennic. Nieodrobienie pracy domowej stanowiło w naszej szkole poważne, surowo karane wykroczenie. Przyłapawszy którąś z uczennic na tej przewinie, Madame Servine kazała jej zwykle siedzieć w klasie do zmroku, tak długo, aż skończy zadanie albo padnie z wyczerpania.

Nagle jednak, ku mojemu zdziwieniu, Mademoiselle figlarnie się uśmiechnęła. W tym naznaczonym niezliczonymi zakazami i ograniczeniami miejscu, w którym nauczyciele wisieli nad nami jak kruki, było to zachowanie tak niespodziewane i zaskakujące, że po moim ciele natychmiast rozlała się fala ciepła. Czułam się tak, jakby skręcony z nerwów żołądek wypełniła miękka warstwa bitej śmietany.

– Zacznijmy od czasownika „być”. Être: je suis, je serai, j’étais. Tu es, tu seras, tu étais. Il est, il sera, il était. Nous sommes, nous serons, nous étions… – Krążyła między rzędami, lekko przechylając głowę, i słuchała kolejnych uczennic kaleczących francuskie słowa.

To był żałosny spektakl: dowód lenistwa i skrajnego braku poszanowania dla języka. Ona jednak, zamiast karcić i poprawiać, powtarzała cierpliwie prawidłową odmianę. Nagle stanęła obok mnie. Uniosła rękę, a dziewczęta zamilkły. Utkwiła we mnie swoje bursztynowo-zielone oczy i poprosiła:

– Répétez, s’il vous plaît?

Nie chciałam zwracać na siebie uwagi. Zamierzałam wykonać to ćwiczenie równie źle, co pozostałe uczennice, ale tym razem język odmówił mi posłuszeństwa. Powiedziałam niepewnie:

– Vous êtes. Vous serez. Vous étiez.

Stłumiony chichot siedzącej niedaleko dziewczyny odebrałam jako siarczysty policzek.

Na twarzy Mademoiselle pojawił się ciepły uśmiech. Z konsternacją, a zarazem radością odnotowałam, że skierowała go do mnie.

– A reszta?

– Vous soyez. Vous seriez. Vous fûtes. Vous fussiez.

– A teraz użyj tego czasownika w zdaniu.

Przygryzłam dolną wargę, zastanawiając się przez chwilę, po czym wyrzuciłam z siebie:

– Je voudrais être connue comme personne qui vous plaise. – Natychmiast zaczęłam żałować swoich słów. Co mnie opętało? Dlaczego powiedziałam coś tak… tak szczerego i bezpośredniego? Coś tak niepodobnego do mnie?

Choć nie odważyłam się podnieść wzroku, czułam, że pozostałe dziewczęta bacznie mi się przyglądają. Nie rozumiały, co powiedziałam, ale wystarczył sposób, w jaki to zrobiłam.

Zdemaskowałam się.

– Oui – odezwała się łagodnie Mademoiselle. – Parfait.

Ruszyła przed siebie. Krążąc między rzędami, wyśpiewywała swój refren i dawała do zrozumienia, żebyśmy powtarzały za nią. Siedziałam nieruchomo do czasu, aż czyjś palec dźgnął mnie w żebra. Odwróciłam się i zobaczyłam szczupłą dziewczynę o ciemnych włosach i pociągłej twarzy. Mrugnęła do mnie.

–  Parfait – wyszeptała. – Doskonale.

Nie takiej reakcji się spodziewałam. Myślałam, że dziewczęta odczekają do ostatniego dzwonka, a potem, kiedy wyjdę ze szkoły i ruszę do domu, zaczną mnie zaczepiać. Byłam przekonana, że spiorą mnie na kwaśne jabłko, mszcząc się za to, że je oszukałam i podlizywałam się nowej nauczycielce. Na twarzy siedzącej obok mnie dziewczyny zobaczyłam jednak coś innego niż wściekłość czy niechęć. Zobaczyłam… podziw.

Kiedy już Mademoiselle zadała nam pracę domową, a uczennice zaczęły się pakować i wychodzić z klasy, postanowiłam dyskretnie przemknąć się do wyjścia. Już myślałam, że uda mi się dotrzeć do drzwi, ale nagle nauczycielka się odezwała:

– Mademoiselle. Chwileczkę.

Zatrzymałam się i niepewnie zerknęłam przez ramię. Pozostałe dziewczęta przeciskały się obok mnie, a jedna z nich rzuciła szyderczo:

– No proszę, Myszka Maria doczekała się swojej pierwszej złotej gwiazdy.

Po chwili klasa całkowicie opustoszała, a ja stałam przy biurku nauczycielki, czując na sobie jej spojrzenie. W promieniach popołudniowego słońca, wlewających się do sali przez zakurzone okno, jej upięte w kok włosy nabrały miedzianych refleksów. Miała delikatną skórę i lekko zaróżowione policzki. Ugięły się pode mną nogi. Nie potrafiłam sobie wytłumaczyć, dlaczego zdecydowałam się wypowiedzieć właśnie to zdanie, ale jednocześnie czułam, że nowa nauczycielka mnie rozumie.

– Maria? – zapytała. – Tak masz na imię?

– Tak. Maria Magdalena. – Z trudem wydusiłam z siebie te słowa. – Maria Magdalena Dietrich. Ale wolę… wszyscy w rodzinie mówią do mnie Marlena. Albo krócej: Lena.

– Śliczne imię. Bardzo dobrze znasz francuski. Nauczyłaś się go w szkole? – Zanim zdążyłam odpowiedzieć, roześmiała się. – Ależ oczywiście, że nie. Pozostałe uczennice… C’est terrible, combien peu ils savent. Powinnaś zmienić klasę: jesteś na zdecydowanie wyższym poziomie.

– Mademoiselle, proszę… – Przycisnęłam torbę do piersi. – Jeżeli dyrektorka się o tym dowie…

– To co zrobi? – Przechyliła głowę. – Co takiego zrobi? Przecież znajomość języka obcego to nie grzech. Tracisz w tej klasie czas. Nie wolałabyś przez tę godzinę rzeczywiście się czegoś nauczyć?

– Nie. – Czułam, że zaraz się rozpłaczę. – Ja… lubię uczyć się francuskiego.

– Rozumiem. No cóż… W takim razie spróbujemy znaleźć jakieś rozwiązanie. Nie martw się, nikomu nie zdradzę twojej tajemnicy, ale nie mogę ręczyć za inne uczennice. Są nieprzygotowane, ale na pewno nie głuche.

– Merci, Mademoiselle. Będę naprawdę ciężko pracowała, zobaczy pani. Zależy mi tylko na tym, żeby sprawić pani przyjemność.

Niezdarnie dygnęłam, tak jak kazała mi to robić mama, ilekroć po kościele składałyśmy wizyty innym szanowanym wdowom, które częstowały nas gorącą czekoladą i strudlem. Ruszyłam do drzwi, chcąc jak najszybciej zapomnieć o rozbawionym spojrzeniu nauczycielki i własnej impulsywności.

Kiedy wychodziłam, usłyszałam jej słowa:

– Marleno, sprawiasz mi przyjemność. Sprawiasz mi wielką przyjemność.

ROZDZIAŁ DRUGI

Ruszyłam do domu, radośnie podskakując i kołysząc torbą. Przeszłam przez tory tramwajowe i zaczęłam wymijać ulicznych handlarzy, którzy zachwalali swoje towary, głośno wykrzykując ich ceny. Na nic nie zważałam, a w mojej głowie rozbrzmiewał głos Mademoiselle. Był jak echo pośród cichego szumu zielonych lip rosnących wzdłuż alei.

„Sprawiasz mi przyjemność. Sprawiasz mi wielką przyjemność”.

Wbiegając po popękanych marmurowych schodach, które prowadziły do naszego mieszkania przy Tauentzienstrasse 13, nuciłam pod nosem. Rzuciłam torbę na stolik w przedpokoju i wkroczyłam do nieskazitelnego salonu, gdzie moja siostra Liesel siedziała przygarbiona nad książkami. Podniosła wzrok. Wydawała się wyczerpana i wyglądała tak, jakby tkwiła tam od wielu tygodni.

– A gdzie Der Gouverneur? – zapytałam, sięgając po talerzyk z porzuconym kawałkiem strudla.

Liesel spojrzała na mnie z dezaprobatą.

– Nie nazywaj tak Mutti, to bardzo niegrzeczne. Poza tym dobrze wiesz, że w czwartki pracuje do późna w rezydencji Loschów. Wróci o siódmej. Leno, jedz proszę nad talerzykiem. Strasznie kruszysz, a służąca przed chwilą wyszła.

Pochyliłam się nad dywanem i zebrałam kilka okruchów.

– I po sprawie. – Oblizałam palec.

– Lepiej użyj szczotki.

Przyjęłam tę wskazówkę, choć wiedziałam, że nic wielkiego by się nie stało, gdybym ją pominęła – kiedy my już dawno będziemy spały, Mutti raz jeszcze zamiecie dywan, a potem wyszoruje wszystkie podłogi. Mimo że całymi dniami sprzątała w cudzych domach, nigdy nie uchylała się od tego obowiązku. W ciągu czterech miesięcy zwolniła cztery służące, ponieważ jej zdaniem były zbyt niechlujne. Do tych zmian dochodziło z taką częstotliwością, że nawet nie zadawałyśmy sobie z Liesel trudu, by uczyć się imion nowo zatrudnianych.

Nucąc pod nosem, podeszłam do fortepianu i skrzypiec, które znajdowały się w salonie. Oba te instrumenty należało pilnie nastroić. Skrzypce dostałam na ósme urodziny od Omy, mojej babci, po tym, jak nauczyciel muzyki przekonał Mutti, że mam talent. Nauczyciel skończył co prawda tak samo jak guwernantki, ale ja nie zrezygnowałam z ćwiczeń. Kochałam muzykę. Była to jedna z niewielu rzeczy, które łączyły mnie z Mutti – grała wspaniale i w dzieciństwie przez wiele lat doskonaliła te umiejętności. Często muzykowałyśmy razem po kolacji.

Na wieku fortepianu znalazłam etiudę Bacha, którą dla mnie zostawiła.

Sięgnęłam po skrzypce, a Liesel powiedziała:

– Rzadko widuję cię w tak dobrym humorze. W szkole wydarzyło się dziś coś szczególnego?

– Nie, nic się nie wydarzyło. – Naciągałam wysłużone struny kołkami, mając nadzieję, że nie pękną. Wiedziałam, że Mutti kupi mi nowe na urodziny, ale do grudnia te musiały mi wystarczyć. Musnęłam smyczkiem mostek i dało się słyszeć fałszywy dźwięk.

– Nic? – zapytała Liesel. – Nigdy nie wracasz do domu uśmiechnięta. I nigdy nie zaczynasz ćwiczyć tak wcześnie. Coś jednak musiało się wydarzyć.

Zaczęłam grać sonatę, krzywiąc się i zmagając ze zdartymi strunami.

– Mam nową nauczycielkę francuskiego. Nazywa się Mademoiselle Bréguand.

Liesel przyglądała mi się w milczeniu. Zerknęłam na nią znad nut tylko raz czy dwa. Choć miałam do dyspozycji struny godne pożałowania, zdołałam zachować melodię i rytm utworu. Mutti byłaby ze mnie dumna.

– Jesteś taka zadowolona, bo masz nową nauczycielkę? – odezwała się moja siostra. – Nie wierzę. Wiem, że nie znosisz szkoły. W kółko powtarzasz, że nauczycielki są koszmarne, a dziewczęta nudne i głupie. Natychmiast powiedz mi prawdę. Poznałaś jakiegoś chłopca?

Smyczek ześlizgnął się ze struny, a ja spojrzałam na Liesel z niedowierzaniem, po czym prychnęłam:

– Gdzie niby miałabym poznać chłopca? Przecież chodzę do szkoły dla dziewcząt.

– Ale codziennie wracasz ze szkoły do domu. Widujesz chłopców na ulicach, prawda? – Spoważniała i wydawała się rozgniewana.

– Na ulicach spotykam tylko tych chłopców, którzy kopią bezpańskie psy i zachowują się jak chuligani. Staram się ich unikać.

Miałam ochotę dodać, że skoro tak interesuje się chłopcami, to powinna częściej wychodzić, ale ugryzłam się w język. Przecież to nie wina Liesel, że ma słabe płuca, zajęte oskrzela albo cokolwiek innego, co jej akurat dolegało. Mutti nieustannie zamartwiała się jej zdrowiem, co moim zdaniem dodatkowo pogarszało sprawę. Nie ulegało jednak wątpliwości, że moja siostra była „wątła” – i z ogromnym zaangażowaniem wywiązywała się z tej roli.

– Pytam, bo się o ciebie martwię – zaznaczyła. – Nie chcę się wtrącać, ale kończysz w tym roku trzynaście lat, jesteś już prawie kobietą, a chłopcy… no cóż, mają skłonność do…

Zamilkła, wyraźnie skrępowana. Skupiłam się na grze i zaczęłam zastanawiać się nad tym, co powiedziała – i, co ważniejsze, czego nie powiedziała.

Doświadczenia Liesel z płcią przeciwną pozostawały równie ograniczone, co moje. Nie miałyśmy styczności z żadnymi mężczyznami: od śmierci ojca regularnie widywałyśmy tylko wujka Williego z Berlina. Postanowiłam jednak nie zwracać jej na to uwagi, bo nie byłyśmy ze sobą zżyte. Nie czułyśmy wobec siebie wrogości, dzieliłyśmy pokój i rzadko się kłóciłyśmy, ale miałyśmy tak różne temperamenty, że nawet Mutti to zauważała. Dzielące nas różnice dotyczyły również wyglądu. Liesel była chuda i blada, odziedziczyła po ojcu ziemistą cerę. Ja natomiast przejęłam pełniejszą budowę Mutti, jej niebieskie oczy, zadarty nos i jasną, niemal przezroczystą skórę, która robiła się czerwona jak burak, kiedy za długo siedziałam na słońcu. Natura tego podziału wydawała się jednak zdecydowanie głębsza. Z wiekiem zaczęło do mnie docierać, że moja powściągliwość stanowiła konsekwencję tego, co z uporem wtłaczała mi do głowy Mutti: jej zdaniem właśnie tak powinny zachowywać się porządne dziewczęta. Nie musiała o tym przypominać Liesel, której przychodziło to całkowicie naturalnie. Zwracanie na siebie uwagi przerażało moją siostrę. Właśnie dlatego prawie nie wychodziła z domu – jedyny wyjątek stanowiły niedzielne wizyty, zakupy na targu i comiesięczne wyjazdy do Berlina.

– Uważasz, że chłopcy mogliby mi dokuczać? – zapytałam, podnosząc wzrok.

Siedząca w fotelu Liesel znieruchomiała, natychmiast potwierdzając tym moje przypuszczenia.

– A robią to? – zapytała.

– Nie. A przynajmniej niczego takiego nie zauważyłam. – Zamilkłam na chwilę. – Czyli powinnam zwracać na to uwagę?

– W żadnym wypadku! – zawołała z przerażeniem. – Gdyby ci dokuczali albo mówili coś niewłaściwego, ignoruj ich, a potem od razu powiedz o wszystkim Mutti.

– Tak zrobię. – Delikatnie musnęłam struny smyczkiem. – Obiecuję.

Nie kłamałam. Żaden chłopiec nie okazywał mi nigdy zainteresowania. Dzisiaj jednak pewna osoba wreszcie mnie zauważyła. A ja wiedziałam, że nie powinnam się nikomu przyznawać do uczuć, jakie we mnie rozbudziła.

„Nikomu nie zdradzę twojej tajemnicy”.

Nigdy dotąd nie miałam tajemnicy. Zamierzałam jej pilnie strzec.

Mutti wróciła dokładnie pięć po siódmej. Zdążyłyśmy już zebrać ze stołu wszystkie zeszyty i podręczniki Liesel oraz rozstawiłyśmy naszą wyszczerbioną zastawę – miśnieńska porcelana była zarezerwowana na specjalne okazje. Podgrzewałam właśnie weisse Bohnensuppe, gęstą zupę z białej fasoli, którą zrobiłam dzień wcześniej. Mutti nie wpuszczała służącej do kuchni i to właśnie ja odpowiadałam za kolacje. Lubiłam gotować i nie ulegało wątpliwości, że wychodziło mi to zdecydowanie lepiej niż Liesel, która zawsze przypalała sos albo podawała niedopieczone mięso. Podobnie jak w przypadku muzyki, w szczegółowym układaniu przepisów, łączeniu składników i tworzeniu z nich dań odnajdywałam pewien rodzaj ukojenia. Mutti sama nauczyła mnie gotować, ale podobnie jak we wszystkich innych sferach, tak naprawdę ufała tylko sobie. I właśnie dlatego także i tego wieczoru, zanim jeszcze zdążyła zdjąć kapelusz i rękawiczki, wkroczyła do kuchni, po czym zajrzała do garnka.

– Dodaj więcej soli – oznajmiła. – I zmniejsz ogień. Inaczej wszystko się rozgotuje. – Odwróciła się i ruszyła do sypialni. Po kilku minutach wyszła z niej w domowej sukience i fartuchu. Włosy jak zwykle upięła: nigdy ich nie rozpuszczała, nawet gdy szła do łazienki. Najwyraźniej uważała, że taka fryzura nie przystoi wdowie.

– Jak było w szkole? – zapytała, dając mi znak, żebym zaniosła zupę na stół.

– Dobrze – odpowiedziałam.

Pokiwała głową. Zastanawiałam się, czy w ogóle by się zorientowała, gdybym nagle oznajmiła, że szkoła spłonęła. Wydawało mi się, że nie. Codziennie zadawała mi to pytanie, bo uważała, że tak nakazują zasady dobrego wychowania. Moja reakcja nie miała żadnego znaczenia.

Jadłyśmy w milczeniu: mama uznawała swobodne, niezobowiązujące rozmowy przy stole za całkowicie zbędne. Kiedy wytarłam talerz chlebem (miałam wilczy apetyt), Mutti zganiła mnie:

– Leno, co ci mówiłam?

Umiałabym bez trudu wyrecytować jej litanię: „Dobrze wychowane dziewczęta nie jedzą jak chłopki. Jeżeli chcesz dokładkę, poproś o nią”.

Nigdy nie prosiłam. Gdybym to zrobiła, oznajmiłaby zapewne, że dobrze wychowane dziewczęta nie domagają się dokładek. Niepohamowany apetyt im przecież nie przystoi.

Zmyłyśmy naczynia, wytarłyśmy je i schowałyśmy do szafki. Przed śmiercią papy o tej porze ruszałyśmy zwykle z Liesel do pokoju, a rodzice kierowali się do salonu, gdzie Mutti grała na fortepianie, podczas gdy on palił fajkę i sączył wieczorny Weinbrand. Ale tata odszedł, a ponieważ byłyśmy już starsze, moja siostra ułożyła się na sofie, a ja zaczęłam pod czujnym okiem Mutti grać sonatę Bacha.

Jak zwykle nie zdołałam zapanować nad nerwami. Mutti nie grała na skrzypcach, ale miała doskonałe ucho, a ja chciałam za wszelką cenę udowodnić, że stosując się do jej poleceń, pilnie ćwiczyłam każdego popołudnia. Nie dyscyplinowała mnie w ścisłym znaczeniu tego słowa. Tylko raz w życiu mnie spoliczkowała. Miałam wtedy dziesięć lat i nie chciałam, żeby podczas lekcji tańca moim partnerem został chłopiec, któremu cuchnęło z ust cebulą. Nigdy nie zapomnę, jak Mutti podeszła do mnie, a następnie – na oczach wszystkich dzieci i ich rodziców – wymierzyła mi ten upokarzający policzek, po czym oznajmiła surowo: „W towarzystwie nie okazujemy uczuć. To nie przystoi”. Od tamtego czasu robiłam wszystko, żeby nigdy więcej nie wyprowadzić jej z równowagi. Ale chociaż taka sytuacja już się nie powtórzyła, ostry język Mutti potrafił ranić równie mocno. Nie tolerowała lenistwa jeszcze bardziej niż nieporządku i braku ogłady. „Tu etwas”: tak brzmiało jej motto. „Zrób coś”. Wiedziałyśmy, że próżniactwo to najpoważniejszy z grzechów i że należy go za wszelką cenę unikać.

Wykonałam sonatę bezbłędnie. Mutti oparła się na ławeczce stojącej przed fortepianem i powiedziała:

– Doskonale, Leno.

W jej głosie wychwyciłam czułość, którą bardzo rzadko okazywała. Działo się to w chwilach, kiedy zdołałam przewyższyć jej oczekiwania.

Odetchnęłam z ulgą. Prawie nigdy mnie nie chwaliła i czułam się tak, jakbym dokonała czegoś niezwykłego.

– Ćwiczyłaś – mówiła dalej Mutti. – Od razu widać. Nie przestawaj. Niedługo czeka cię przesłuchanie w weimarskim konserwatorium. Komisja zdecyduje, czy zostanie ci przyznane stypendium.

– Tak, Mutti – odpowiedziałam. Prestiżowe konserwatorium w Weimarze: to było jej marzenie. Nie moje. Wierzyła, że talent może utorować mi drogę do kariery solistki, i nigdy nie zapytała mnie, czy tego pragnę. Przecież dziewczęta z dobrych domów, które odebrały odpowiednie wychowanie, zawsze wypełniały wolę własnych matek.

– A ty, kochanie? – Przeniosła wzrok na Liesel, która nagrodziła mój występ oklaskami. – Zagrasz nam coś na fortepianie?

Poczułam ukłucie zazdrości. Najwyraźniej mama liczyła się z opinią mojej siostry, bo kiedy ta oznajmiła:

– Wybacz, ale boli mnie głowa – Mutti westchnęła i zatrzasnęła wieko fortepianu, mówiąc:

– W takim razie idźcie do łóżek. Robi się późno, a jutro trzeba wcześnie wstać.

Jeszcze wcześniej niż zwykle? Aż westchnęłam w myślach. To oznaczało, że miała dla nas jakieś dodatkowe zadania, z którymi musiałyśmy się uporać przed wyjściem do szkoły. Chowając skrzypce do futerału, zaczęłam się zastanawiać, po co w ogóle zatrudniałyśmy służącą. Miałyśmy w domu niezliczone obowiązki, a Mutti co wieczór oddawała się swojemu rytuałowi. Wiedziałam, że czeka, aż się położymy, żeby spokojnie zająć się podłogą w korytarzu. W tej sytuacji służąca wydawała się jeszcze jednym zbędnym wydatkiem.

Nagle Mutti oznajmiła:

– Zanim pójdziecie spać, chciałabym wam przekazać ważną nowinę.

Zamarłam. Nowinę?

Czekałyśmy w milczeniu, a ona spuściła wzrok i spojrzała na swoje spierzchnięte dłonie. Stanowiły ostateczny dowód na to, że pozycja Wilhelminy Josephine Felsing, powszechnie znanej jako Wdowa Dietrich, załamała się. Mutti nadal nosiła złotą obrączkę uciskającą opuchnięty palec. Dotknęła jej. W tym geście było coś, co sprawiło, że poczułam się nieswojo.

– Wychodzę za mąż.

Liesel zamarła, a ja zapytałam z niedowierzaniem:

– Za mąż? Za kogo?

Zmarszczyła brwi. Spodziewałam się, że pouczy mnie, iż dzieci nie powinny zadawać takich pytań dorosłym, ale zamiast tego odparła:

– Za Herr von Loscha. Jak wiecie, jest wdowcem i nie ma dzieci. Długo się nad tym zastanawiałam i ostatecznie postanowiłam przyjąć oświadczyny.

– Herr von Losch? – Nie potrafiłam ukryć zdziwienia. – To ten człowiek, w którego domu sprzątasz?

– Nie sprzątam go. – Choć nie podniosła głosu, jej ton stał się ostrzejszy. – Owszem, zajmuję się jego domem. Jestem jego Haushälterin. Nadzoruję pracę służących, to one odpowiadają za sprzątanie. Skończyłaś już z tymi pytaniami, Leno?

Przychodziły mi do głowy setki pytań, ale skinęłam tylko głową.

– Tak, Mutti. – Ruszyłam w kierunku siostry, myśląc, że zapracowałam właśnie na drugi w życiu policzek.

– Ślub odbędzie się w przyszłym roku. – Mutti wstała i wygładziła fartuch. – Poprosiłam, by Herr von Losch dał mi czas na przygotowania. Przystał na to. W pierwszej kolejności chcę oczywiście poinformować o tym waszą babcię oraz wujka Williego. Muszą dać nam swoje błogosławieństwo i poprowadzić mnie do ołtarza. Właśnie dlatego wstajemy jutro wcześniej. Zaprosiłam ich, przyjadą z wizytą. Mamy wiele do zrobienia, trzeba doprowadzić mieszkanie do porządku.

Nie wiedziałam, co jeszcze można tu zmienić – pozostawało już chyba tylko przestawianie mebli. Co sobotę po wizycie na targu szorowałyśmy każdy kąt i sprzątałyśmy wszystkie zakamarki pominięte przez służącą. Niezależnie od tego, jak się starałyśmy, dla każdego było jasne, że w przeciwieństwie do tego, czego na co dzień doświadczali Oma i wujek Willi, nasze wynajęte mieszkanie – choć niebrzydkie – nie mogło zostać uznane za luksusowe. Nie śmiałam jednak protestować. Byłam kompletnie zaskoczona nowiną, którą przekazała nam Mutti.

A więc wyjdzie ponownie za mąż. Będziemy miały z Liesel ojczyma, mężczyznę, którego nawet nie znałyśmy – i któremu będziemy musiały okazywać posłuszeństwo oraz szacunek.

– Jeszcze nie podjęliśmy żadnych konkretnych decyzji, ale przypuszczam, że po ślubie przeniesiemy się do jego domu w Dessau. Wybieram się tam w przyszłym tygodniu, żeby sprawdzić, czy to dla nas odpowiednie miejsce. Na razie nikomu o tym wszystkim nie wspominajcie. Nie chcę, żeby sąsiedzi zaczęli plotkować na nasz temat albo powiadomili właściciela, że zamierzamy się wyprowadzić. Zrozumiano?

– Tak, Mutti – potwierdziłyśmy z Liesel jednym głosem.

– Dobrze. – Próbowała się uśmiechnąć, ale zdarzało jej się to tak rzadko, że na jej twarzy pojawił się grymas. – A teraz umyjcie twarze i zmówcie pacierz. – Ruszyłyśmy do drzwi, a ona zawołała za mną: – Leno, nie zapomnij umyć uszu!

Po kolei brałyśmy kąpiel w ciasnej łazience, a potem przebrałyśmy się i wcisnęłyśmy do wąskich łóżek. Liesel przez cały ten czas nie odezwała się ani słowem. Leżałyśmy bardzo blisko siebie, dzielił nas tylko nocny stolik. Mogłam bez trudu wyciągnąć rękę i jej dotknąć, ale nie zrobiłam tego. Patrzyłam w sufit. Kiedy usłyszałam, jak Mutti szoruje podłogę w korytarzu, wyszeptałam:

– Dlaczego ona się na to decyduje? W tym wieku?

Moja siostra westchnęła.

– Ma dopiero trzydzieści osiem lat. Nie jest taka stara. Herr von Losch jest pułkownikiem grenadierów, podobnie jak papa. To na pewno uczciwy człowiek.

– Trzydzieści osiem lat to dużo – odparłam. – I skąd pewność, że jest uczciwy? Mutti nadzoruje jego służące. Co może o nim wiedzieć, poza tym, ile krochmalu dawać do jego koszul? – Po chwili dodałam nieco ostrzej: – Poza tym Dessau jest daleko stąd i będę musiała opuścić szkołę.

– Leno. – Liesel odwróciła się w moją stronę. Jej oczy wyglądały w ciemności jak dwa niewielkie otwory. – Nie nadużywaj jej cierpliwości. Ona robi to, co dla nas najlepsze.

Nie byłam tego taka pewna. Ślub z nieznajomym i przewrócenie naszego dotychczasowego życia do góry nogami – takie rozwiązanie wydawało się najlepsze wyłącznie dla Mutti i Herr von Loscha.

– Samotność jest dla kobiety czymś strasznym – mówiła dalej Liesel. – Nawet nie wiesz, jak trudno żyje się wdowie z dwiema córkami. To prawdziwa próba wytrwałości. – Odwróciła się do mnie plecami i podciągnęła kołdrę pod brodę. Po kilku minutach chrapała już w najlepsze. Oczywiście. Liesel nie zamierzała protestować. Przyjmowała posłusznie wszystko, co mówiła i robiła Mutti. Zresztą, jaka to dla niej różnica, w którym salonie będzie spędzała całe dnie?

Ja jednak miałam inne sprawy na głowie. Miałam swoją tajemnicę.

Zacisnęłam pięści na kołdrze i jeszcze długo nie mogłam zasnąć.

ROZDZIAŁ TRZECI

Z trudem przetrwałam weekend. Oczywiście Mutti zauważyła, że jestem w złym humorze, wychwyciła też szept Liesel: „Przestań patrzeć spode łba!”. Z jakiegoś powodu postanowiła mnie jednak nie karcić. Posprzątałyśmy całe mieszkanie, umyłyśmy wszystkie podłogi i okna – a na koniec okazało się, że wujek Willi nie zdoła nas odwiedzić. Ku mojej radości Mutti oznajmiła, że w takim razie to my pojedziemy do Berlina.

Uwielbiałam Unter den Linden, wspaniałą aleję pełną eleganckich sklepów. Wujek Willi zabrał nas do confiserie na ciastka z wanilią i marcepanem, a potem na gorącą czekoladę do Café Bauer przy Friedrichstrasse. Uwielbiałam słodycze, a Mutti – mimo wszystkich swoich zasad – pozwalała mi sobie dogadzać, ponieważ uważała, że odrobina krągłości świadczy o dobrym pochodzeniu. Kiedy już zjadłam swoją porcję, a wujek Willi zajął się rachunkiem, ukradkiem owinęłam kilka marcepanów w chusteczkę i schowałam je do kieszeni. Moja siostra patrzyła na to z przerażeniem.

Mutti nie wspominała już więcej o swoim ślubie, a przynajmniej nie robiła tego w naszej obecności, choć zakładałam, że musiała w którymś momencie poinformować o wszystkim wujka Williego. Nie uważała, że powinna omawiać z nami swoje decyzje, a my oczywiście nie mogłyśmy ich kwestionować ani w żaden sposób protestować. Ja jednak gotowałam się ze złości. Z każdym dniem narastał we mnie bunt. Na myśl o wielkiej zmianie, która miała wkrótce nadejść, czułam taką bezradność, że przestałam w szkole dbać o pozory i otwarcie zabiegałam o uwagę Mademoiselle. Jako pierwsza oddawałam bezbłędnie odrobione prace domowe, jako pierwsza podnosiłam rękę i odpowiadałam na pytania – i kompletnie nie zważałam na wściekłe spojrzenia, które rzucały mi pozostałe dziewczęta, kiedy nauczycielka chwaliła moją pracowitość.

Któregoś dnia Mademoiselle posłała mi ciepły uśmiech i zwróciła się do dziewcząt słowami:

– Maria jest doskonałym przykładem na to, że przy odrobinie wysiłku i staranności każdy może nauczyć się francuskiego.

Ponieważ wszystkie uczennice podejrzewały, że swoją pozycję zawdzięczałam przywilejom, których one nie miały, zaczęły mi okazywać jeszcze większą niechęć. Mnie to jednak nie obchodziło. Zależało mi tylko na tym, by zaskarbić sobie sympatię Mademoiselle. Kawałki marcepanu, które przywiozłam z Berlina, stały się drobnymi prezentami, które owijałam w koronkę i ozdabiałam makiem. Ilekroć wychodziłam z klasy, spuszczałam wzrok i kładłam je na biurku nauczycielki, która wołała: „Ach, jak to miło z twojej strony!”. W odpowiedzi mamrotałam tylko: „De rien, Mademoiselle”. To, że marcepan był trochę zgnieciony i nieco rozpuszczony po długich godzinach, podczas których transportowałam go w kieszeni, to wszystko nie miało żadnego znaczenia. Liczył się sam gest.

W kolejnym tygodniu, kiedy Mutti pojechała do Dessau, żeby upewnić się, że możemy zamieszkać w domu Herr von Loscha, Mademoiselle zaprosiła mnie po szkole na spacer. Choć obiecałam, że od razu wrócę do domu, żeby pomóc Liesel z kolacją – tak jak się spodziewałyśmy, mama zwolniła kolejną służącą – postanowiłam przyjąć zaproszenie. Wiedziałam, że Mutti wróci później niż zwykle.

Zdecydowałam się zaczekać na Mademoiselle przed szkołą. Wyszła z budynku z torbą pełną książek, a na głowie miała kanotier.

– Idziemy? – zapytała.

Ruszyłam w ślad za nią i wkrótce znalazłyśmy się na bulwarze. Mijałyśmy eleganckie damy w strojach ozdobionych koronką, trzymające parasolki i prowadzące na smyczy psy. Obok kobiet szli dżentelmeni w melonikach, zerkający co pewien czas na kieszonkowe zegarki. Parom towarzyszyły zmęczone guwernantki, zajmujące się ich kapryśnymi dziećmi. Każda z tych osób mogła znać Mutti. Choć Schöneberg znajdował się blisko Berlina, pozostawał miastem garnizonowym, w którym stacjonowały cesarskie wojska. Wszyscy się tu znali. Ilekroć ktoś przechodził obok nas, starałam się spuszczać głowę i patrzeć w ziemię. Miałam nadzieję, że nikt nie rozpozna mnie w mundurku. Ku mojej uldze wkrótce okazało się, że nikt nie zwraca na nas szczególnej uwagi. Mężczyźni uchylali przed nami kapelusza, a damy mamrotały guten Tag.

– Napijmy się kawy – zaproponowała Mademoiselle.

Zatrzymała się przed kawiarnią i usiadła przy jednym z marmurowych stolików. Zajęłam miejsce obok niej i zdałam sobie sprawę, że w promieniach słońca wygląda jeszcze ładniej niż w klasie. W brązowych oczach nauczycielki dostrzegłam zielone plamki, a różowe usta miały ten sam odcień co wstążka kapelusza. Do policzków przykleiło jej się kilka kosmyków, które wysunęły się z koka. Musiałam mocno zacisnąć pięści, żeby nie wyciągnąć ręki i nie odgarnąć jej włosów.

Po chwili podszedł do nas kelner. Mademoiselle złożyła zamówienie, a mężczyzna zmarszczył brwi.

– Kawa dla Fräulein?

– Och, przepraszam. – Roześmiała się. – Marleno, może wolisz gorącą czekoladę albo lemoniadę?

– Nie, dziękuję. – Wyprostowałam się. – Poproszę kawę.

Nigdy dotąd nie piłam kawy. Mutti uważała, że porządne dziewczęta z dobrych rodzin powinny pić herbatę – kawa, choć popularna, była jej zdaniem obcym wynalazkiem, który sprawiał, że oddech stawał się kwaśny.

Kiedy kelner odszedł od stolika, Mademoiselle westchnęła i zdjęła kapelusz, po czym zanurzyła palce we włosach, uwalniając przy tym kolejne kosmyki. Nagle, bez ostrzeżenia, oznajmiła:

– Musisz mi powiedzieć, czym się tak martwisz.

Byłam kompletnie zaskoczona.

– Martwię? Niczym się nie martwię, Mademoiselle.

Niczym oprócz tego, że siedziałam z nią w kawiarni przy bulwarze i w każdej chwili mógł nas zobaczyć jakiś znajomy Mutti.

– Och, nie. – Pogroziła mi palcem. – Mam wystarczająco dużo doświadczenia, by widzieć, że uczennica coś ukrywa.

– Doświadczenia?

– Tak. – Kiwnęła głową, kiedy kelner postawił przed nami dwie filiżanki z ciemnym płynem. Mademoiselle nalała sobie śmietanki, a następnie podała mi dzbanuszek. – Dzięki temu jest mniej gorzka. – Zrobiłam, jak radziła, a ona mówiła dalej: – Zanim tu trafiłam, pracowałam jako guwernantka. Miałam trzy podopieczne i naprawdę umiem rozpoznać, kiedy dziewczyna czymś się zamartwia.

Przez jedną przerażającą chwilę myślałam, że przejrzała mnie na wylot, że zdradziły mnie prezenty i sposób, w jaki zabiegałam o jej uwagę. Ale nagle zdałam sobie sprawę, że nie wydawała się zła ani zdenerwowana. Utkwiła we mnie wzrok i zapewniła:

– Obiecuję, że wszystko, co powiesz, zostanie między nami.

– To będzie… nasza tajemnica? – Sączyłam kawę. Jej smak przypominał słodki, płynny aksamit.

– Jeżeli tego chcesz. Un secret entre nous.

Mówiłam po francusku całkiem dobrze, ale nie na tyle dobrze, by opisać gwałtowną falę emocji, która we mnie wezbrała. Mimo cudownej, ekscytującej bezpośredniości Mademoiselle nie chciałam jej się nadmiernie narzucać. Nikt nigdy nie pytał mnie, jak się czułam, nie interesował się moimi najskrytszymi myślami. Miałam wrażenie, że Mutti stoi nade mną i szepcze mi do ucha swój refren: „Nie należy okazywać uczuć w towarzystwie”.

Odwróciłam wzrok.

– To naprawdę nic takiego – wymamrotałam.

Nauczycielka dotknęła mojej dłoni. Ciepło jej palców rozlało się po całym moim ciele, aż po koniuszki stóp.

– Proszę. Chciałabym ci jakoś pomóc.

Czy naprawdę tak łatwo mnie przejrzeć? A może po prostu nikt nie widział we mnie do tej pory osoby, która ma uczucia i nad którą warto się pochylić?

– Chodzi o… moją matkę. Zamierza ponownie wyjść za mąż.

– To wszystko? Wydawało mi się, że trapi cię coś innego.

– Jak to? – Z przerażeniem myślałam o tym, co jeszcze mogła odgadnąć. Wiedziałam, co zaraz powie: uczucie, którym ją darzyłam, choć jej pochlebiało, było między uczennicą a nauczycielką absolutnie niestosowne.

Zamiast tego Mademoiselle oznajmiła:

– Wydawało mi się, że może chodzić o jakiegoś chłopca, który ci się podoba. Albo o kobiece problemy?

Zrozumiałam, co miała na myśli, i potrząsnęłam głową. Pierwszą miesiączkę dostałam trzy miesiące temu.

– Czyli chodzi tylko o ślub twojej matki? Ale dlaczego się tym martwisz? Nie lubisz jej przyszłego męża?

– Nie znam go. Mój ojciec zmarł, kiedy miałam sześć lat. Do tej pory byłyśmy tylko my: Mutti, moja siostra i ja… – Po chwili opowiadałam jej już w najlepsze o Herr von Loschu, przeprowadzce do Dessau, mojej grze na skrzypcach i o tym, że Mutti chce mnie posłać do konserwatorium. Opanowałam się dopiero wtedy, gdy byłam o krok od wyznania, że Mademoiselle także stanowiła powód moich niepokojów. Nie potrafiłam jednak nazwać uczuć, które we mnie rozbudziła, i nie chciałam jej do siebie zrazić.

Wypiła łyk kawy i powiedziała:

– Rozumiem, że zmiany budzą często przerażenie. Mon Dieu, doskonale to rozumiem. Ale sądzę, że nie masz powodów do obaw. Twoja matka wydaje się rozsądną, porządną kobietą, która po prostu znalazła sobie męża. Pragniesz, żeby była szczęśliwa i żeby ktoś się nią opiekował, prawda? Poza tym Dessau nie jest wcale tak daleko. Na pewno są tam szkoły, w których uczą się inne dziewczęta. – Zamilkła na chwilę. – Z nikim się tu nie zaprzyjaźniłaś. Ta ciemnowłosa dziewczyna, która siedzi obok ciebie, Hilde… Wiecznie próbuje zwrócić na siebie twoją uwagę, ale zachowujesz się tak, jakby była niewidzialna.

Naprawdę? Nic nie zauważyłam. Ale z drugiej strony w ostatnim czasie nie zauważałam w szkole niczego – poza Mademoiselle.

– Dziewczyna tak ładna i tak inteligentna jak ty mogłaby mieć setki przyjaciółek, gdyby tylko chciała. Ale nawet nie próbujesz. Prawda?

Ta rozmowa zmierzała w dziwnym kierunku. Nie chciałam rozmawiać o braku przyjaciółek. Chciałam…

Wskazała moją filiżankę.

– Powinnaś wypić kawę, zanim całkowicie wystygnie.

Jednym ruchem opróżniłam filiżankę, a Mademoiselle przyglądała mi się z taką uwagą, jakby czytała mi w myślach.

– Byłaś kiedyś w cinématographe? – zapytała niespodziewanie.

– Gdzie? – Nie miałam pojęcia, o czym mówi.

– Chodzi mi o ruchome obrazy. Kinematograf.

Znałam ten termin, ale nigdy nie odwiedziłam takiego miejsca. Mutti by tego nie pochwalała.

– Nie byłaś. Doskonale! Znam jeden niedaleko stąd. Może nie tak wspaniały jak te w Berlinie, ale za to jest od nich znacznie tańszy. Znajduje się w sali kabaretu. W czasie weekendów wieczorami wyświetlają tam filmy. Miałabyś ochotę towarzyszyć mi podczas takiego seansu? Uwielbiam kino. Uważam, że to najlepsza rozrywka współczesności, która sprawi, że nawet teatr przejdzie do historii. Pokazują dziś Der Untergang der Titanic. Wiesz, o czym to jest?

Pokiwałam głową.

– Titanic zderzył się z górą lodową i zatonął. – Dwa lata wcześniej, kiedy do tego doszło, wszyscy sprzedawcy gazet wykrzykiwali ten tytuł przez wiele dni.

– Zgadza się. Zginęło mnóstwo ludzi. Słyszałam, że to niesamowity film. Produkcji Continental-Kunstfilm. – Przywołała kelnera i poprosiła o rachunek. – Jeżeli się pospieszymy, zdążymy na pierwszy seans.

Wiedziałam, że powinnam odmówić, podziękować za kawę i wrócić do domu, zanim będzie za późno. W przeciwnym razie Liesel zacznie się o mnie martwić, a potem powie Mutti, że zjawiłam się dużo później, niż miałam…

Mademoiselle położyła monety na tacy z rachunkiem i wstała, po czym wyciągnęła do mnie rękę.

– Szybko, Marleno. Bo przegapimy Stadtbahn!

Jak mogłam odmówić? Wzięłam Mademoiselle Bréguand za rękę i pozwoliłam jej się prowadzić.

Płakałam rzewnymi łzami.

Kompletnie straciłam nad sobą panowanie. Ziarniste obrazy na nierównym ekranie nagle ożyły, a naszym oczom ukazał się zagubiony na oceanie tytan, opuszczeni ludzie czekający na ratunek na pokładzie, orkiestra grająca ostatni utwór i ściśnięte na łodziach ratunkowych kobiety, które z przerażeniem patrzyły na to straszliwe widowisko. Ogarnęły mnie smutek i zachwyt. W pewnym momencie z wrażenia ścisnęłam nawet kolano Mademoiselle: byłam tak poruszona, że na nic nie zwracałam uwagi. Znajdowałyśmy się co prawda w miejscu publicznym, ale na sali panowała ciemność. Cuchnęło piwem i papierosami, a pozostali widzowie byli bez reszty pochłonięci filmem: co pewien czas wydawali stłumione okrzyki i coś do siebie szeptali.

Po filmie jeszcze długo nie mogłam się otrząsnąć.

– Czyż to nie wspaniałe? – zapytała Mademoiselle z zachwytem. – Pewnego dnia chciałabym się tam znaleźć.

– Na Titanicu? – zapytałam ze zdziwieniem. Nie potrafiłam sobie wyobrazić tego koszmaru: jestem uwięziona w łodzi ratunkowej na oceanie i muszę patrzeć, jak moi bliscy toną, powoli zanurzając się w czarnej toni.

– Nie, głuptasie. Na ekranie. Chcę zostać aktorką. Właśnie dlatego przyjechałam tu z Paryża. Pracuję jako nauczycielka, bo muszę zebrać dość pieniędzy, żeby wynająć pokój w Berlinie. Życie w Berlinie jest niesamowicie drogie: to obecnie najszybsze miasto świata, a ja muszę jeszcze opłacić zajęcia aktorskie. – Znowu wzięła mnie za rękę. Stałyśmy na przystanku i czekałyśmy na tramwaj. – Teraz obie znamy swoje tajemnice. Właśnie powierzyłam ci swoją.

Bardzo pragnęłam ją zapytać, czy kogoś kocha albo za kimś tęskni, czy wyruszając w pogoń za marzeniami, zostawiła we Francji bliskiego sercu człowieka. Nie mogłam jednak wydusić z siebie ani słowa. Wkrótce dotarłyśmy na bulwar. Wzdłuż ulicy, w świetle nowych, elektrycznych latarni, ludzie gromadzili się w ogródkach piwnych i kawiarniach.

Ruszyłyśmy szybkim krokiem w stronę budynku szkoły.

Mademoiselle zatrzymała się przy bramie.

– Mieszkam tam – oznajmiła, wskazując boczną uliczkę biegnącą wzdłuż starych, rozpadających się budynków. – Ale mogę cię odprowadzić do domu i wytłumaczyć, dlaczego się spóźniłaś. – Na jej twarzy pojawił się figlarny uśmiech. – Powiemy, że nie zdążyłaś wykonać zadania na czas. Możliwe, że twoja mama będzie niezadowolona.

– Nie trzeba. Mama pracuje dziś do późna. Przypuszczam, że nie wróciła jeszcze do domu. – Choć czułam się tak, jakby minęła cała wieczność, film trwał tylko czterdzieści minut. Nie wątpiłam, że dostanę burę od Liesel, ale przypuszczałam, że Mutti zjawi się najwcześniej o dziewiątej.

– Ach, no tak. Zapomniałam. Pojechała do Dessau. No cóż, jesteś pewna, że wszystko będzie w porządku?

– Tak. – Zamierzałam dygnąć, ale ona wyciągnęła rękę w moją stronę i mocno mnie objęła. Pachniała potem, choć wyczuwałam też na jej ubraniach delikatną woń lawendy, aromat kawy i ostry zapach kabaretu. Rozpłynęłam się w jej ramionach. – Merci, Mademoiselle.

– Mais non, ma fille. – Ujęła mój podbródek i pocałowała mnie w oba policzki. – Kiedy jesteśmy same, mów mi Marguerite. Kobiety, które znają swoje tajemnice, muszą też być przyjaciółkami, oui?

Obróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Zanim zniknęła w cieniu pobliskich budynków, lekko się odwróciła i uniosła rękę.

– À bientôt, mon amie Marlena!

Nie chciałam się z nią rozstawać. Postanowiłam się nie kąpać, żeby nie zmyć z dłoni jej zapachu. W drodze do domu nieustannie przykładałam palce do nosa i mocno wciągałam powietrze, nie zważając na panujący chłód.

Ciepły lipiec nas opuścił.

To był ostatni raz, kiedy widziałam Marguerite Bréguand.

ROZDZIAŁ CZWARTY

– Odeszła – oznajmiła Hilde. Siedziałyśmy na podwórku, niedługo po tym, jak Frau Becker poinformowała nas, że lekcja francuskiego nie odbędzie się ani dzisiaj, ani w najbliższej przyszłości. – Nie wiem dlaczego.

Zaniepokojona nieobecnością Mademoiselle, zdecydowałam się zaczepić Hilde, szczupłą, ciemnowłosą dziewczynę, która powiedziała mi tamtego dnia, że parfait znaczy „doskonale”, i starała się zwrócić moją uwagę. Natychmiast skorzystała z okazji, by stać się moją powiernicą, ale ku mojemu niezadowoleniu nie wiedziała o niczym, co mogłoby wyjaśnić ten niespodziewany bieg zdarzeń.

Usiadłyśmy obok siebie. Pozostałe dziewczęta – zachwycone tym, że mają wolne popołudnie – skakały na skakance. Wyjęłam z kieszeni ostatni marcepan i dałam go Hilde.

– Proszę.

– Och. – Przyjęła go ode mnie z takim namaszczeniem, jakbym wręczyła jej perłę. – Dziękuję, Mario.

– Marleno – poprawiłam ją, wciąż rozglądając się za Mademoiselle. – Mam na imię Marlena.

– Naprawdę? Myślałam, że Maria… Marlena to bardzo dziwne imię, chociaż też ładnie brzmi. – Wzruszyła ramionami, przeżuwając marcepan.

– Naprawdę o niczym nie słyszałaś? – zapytałam ponownie. – Jak mogła tak po prostu wyjechać? Miała przecież zastępować Madame. Od dawna szukano nowej nauczycielki, a Mademoiselle spędziła u nas tylko kilka tygodni.

Hilde rozważała przez chwilę moje słowa.

– Może to ma związek z wojną.

– Z wojną? – Spojrzałam na nią ze zdziwieniem. – Przecież nie ma wojny.

– Jeszcze nie. – Widać było, że Hilde chce przekazać mi coś ważnego, coś, o czym jej nowa przyjaciółka nie wiedziała. – Ale mówi się, że kajzer zamierza wypowiedzieć wojnę… – Zmarszczyła brwi. – No cóż, nie wiem do końca komu, ale mój ojciec jest w piechocie i napisał w zeszłym tygodniu do mojej matki. Jego pułk postawiono w stan gotowości bojowej. Wojna może wybuchnąć w każdej chwili.

– Nic mi na ten temat nie wiadomo – oznajmiłam. Pewny siebie ton, z jakim to powiedziałam, nie do końca odzwierciedlał moje uczucia. Dlaczego miałabym cokolwiek słyszeć? Nawet gdyby wojna wybuchła na naszej ulicy, tuż pod naszym domem, to Mutti pozostałaby niewzruszona – o ile siły wroga nie zaczęłyby dobijać się do naszych drzwi.

Z przerażeniem pomyślałam, że ktoś mógł nas zobaczyć i donieść na Mademoiselle naszej Schulleiterin, dyrektorce szkoły. Zatrzymanie uczennicy po lekcji i nadrabianie z nią zaległości to jedno – ale zabranie jej na kawę i seans w kinematografie to już zupełnie inna sprawa. Powód do zwolnienia. Czyżbym stała się niechcący przyczyną tajemniczego zniknięcia Mademoiselle?

Jeżeli tak, nie mogłam siedzieć bezczynnie. Tu etwas! – zawołałam w myślach, po czym zerwałam się na równe nogi i chwyciłam torbę.

Hilde spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Na brodzie miała kawałki marcepana.

– Dokąd się wybierasz?

– Wychodzę ze szkoły. – Zamierzałam ruszyć przez podwórko, ale Hilde złapała pasek mojej torby.

– Marleno, nie możesz tego zrobić. Jeszcze nie było ostatniego dzwonka. Brama jest zamknięta.

– Dumme Kühe – zaklęłam. – Głupie krowy. To szkoła czy więzienie?

– Jedno i drugie – oznajmiła Hilde. Uśmiechnęłam się. Choć wydawała się niepozorna, okazała się całkiem dowcipna. – Ale nigdy nie zamykają tylnej bramy. Strażacy powiedzieli, że musi być otwarta na wypadek niebezpieczeństwa. A ponieważ wszyscy są tutaj… – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

Przemknęłyśmy przez opustoszały budynek i skierowałyśmy się do tylnej bramy, która wychodziła na błotnistą ścieżkę graniczącą z pastwiskami, będącymi do niedawna jedną z głównych atrakcji Schönebergu. Teraz jednak w miejscu upraw ziemniaków i sałaty wyrastały kolejne domy – tanie budynki, które miały pomieścić ludność napływającą tu z Berlina. Przypomniałam sobie to, co Mademoiselle opowiadała mi o swoich marzeniach. Czyżby nasza wizyta w kinematografie skłoniła ją do zmiany planów i wyjazdu do miasta, które nazwała „najszybszym na świecie”?

Ścieżka skręcała w boczną uliczkę, przy której mieszkała Mademoiselle. Kiedy jednak wyszłyśmy na nierówny bruk, po którym krążyły bezpańskie psy i snuły się grające w kulki rachityczne dzieci, uświadomiłam sobie, że nie widziałam, do którego budynku weszła nauczycielka. Nie miałam pojęcia, w której z tych ruder mieszkała.

– I co? – zapytała Hilde. Podziwiałam jej odwagę. Nie wahała się ani chwili i natychmiast opuściła razem ze mną teren szkoły, choć jej też groziła przecież kara.

Westchnęłam.

– Poszła tędy, ale… – Moje słowa zagłuszyło dochodzące z oddali dudnienie. Po chwili rozległ się dźwięk maszerujących stóp i okrzyki. Odwróciłam się ze zdziwieniem, a Hilde zawołała:

– Zaczęło się!

Pobiegła w stronę głównej alei, a ja nie miałam wyboru i musiałam ruszyć w ślad za nią. Zerknęłam przez ramię, licząc na to, że panujące na ulicy zamieszanie skłoni mieszkańców do opuszczenia budynków, ale zareagowały jedynie psy, które nadstawiły uszu. W oknach, do których nikt nie podszedł, jakby nigdy nic suszyło się pranie.

W końcu, zdyszana, dogoniłam Hilde, która zatrzymała się na rogu. Przechodnie gromadzili się na chodnikach i patrzyli na maszerujących ulicą ludzi, którzy machali sztandarami oraz flagami z cesarskim czarnym orłem. W demonstracji uczestniczyli głównie młodzi ludzie. Mieli podwinięte rękawy i wyglądali na robotników z pobliskich fabryk – Mutti skwitowałaby to jednym słowem: „motłoch”. Śpiewali następujące słowa: „Święty płomieniu, płoń! Płoń i nigdy nie gaśnij. Bronimy dzielnie Ojczyzny, walcząc o nasze cesarstwo!”.

– To Chwała Ci, w wieńcu zwycięzcy! – krzyknęła mi do ucha Hilde. – Widzisz? Wybuchła wojna!

Nie mogłam w to uwierzyć. Rozejrzałam się wkoło. Na ulicy gromadził się coraz większy tłum. Damy z parasolkami i małymi pieskami na smyczach, dżentelmeni w melonikach i guwernantki, które trzymały za ręce dzieci z szeroko otwartymi ustami – wszyscy ci ludzie klaskali i unosili w górę pięści, salutując i krzycząc z radości, tak jakby do miasta przyjechał cyrk.

– Czy oni oszaleli? – zapytałam.

Nikt mnie jednak nie słuchał. Hałas stał się ogłuszający, rozbrzmiewał echem po całej alei i unosił się w górę, ku niebu. Ledwo usłyszałyśmy w oddali szkolny dzwonek.

– Zwalniają nas z lekcji przed czasem! – zawołała Hilde ze zdziwieniem. – Szybko!

Zaczęła przeciskać się przez tłum, popychając mnie i szturchając tak długo, aż w końcu dotarłyśmy do szeroko otwartej bramy szkoły. Dziewczęta zbiły się tam w ciasną gromadkę i z przerażeniem obserwowały manifestację.

Nagle zauważyła nas Frau Becker.

– Hilde, Mario – warknęła. – Chodźcie tu natychmiast.

Przecisnęłyśmy się obok dziewcząt i podeszłyśmy do nauczycielki, która chwyciła nas za uszy.

– Jak śmiecie wymykać się ze szkoły? – zapytała Frau Becker. – Co wyście sobie, na Boga, myślały?

Hilde rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie. Najwyraźniej nauczycielka myślała, że wybiegłyśmy przed szkołę, kiedy otworzono bramę. Szybko wykorzystałam tę okazję.

– Chciałyśmy sprawdzić, co się dzieje. Nie odeszłyśmy daleko.

– Odeszłyście zdecydowanie za daleko – skarciła nas Frau Becker. – Poinformuję o tym dyrektorkę. Macie tupet. Wymykacie się ze szkoły w chwili, w której świat stanął w płomieniach.

– W płomieniach? – Nagle ta odległa wojna, o której mówiła Hilde, zaczęła mi się wydawać przerażająco realna.

– Tak. Jego cesarska mość poprzysiągł, że pomści zabójstwo księcia Franciszka Ferdynanda. Niemcy muszą bronić honoru Austrii. Ale niezależnie od wojny, uczennicom nie można pozwolić na taką niesubordynację.

Zaprowadziła nas prosto do biura dyrektorki. Podczas gdy słuchałyśmy z Hilde jej napomnień, po których miałyśmy przez tydzień dostawać dodatkowe prace domowe i nie wychodzić na podwórko, tuż za bramą szkoły cały nasz naród pędził na oślep ku katastrofie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

– Naprawdę muszę to robić? – Kostniały mi palce. Spuściłam wzrok i spojrzałam na kosz pełen wełny ze sprutych starych swetrów. Miałam z niej robić mitenki, czapki i szaliki. Mój wiecznie pusty żołądek zalała fala rozpaczy.

– Wolisz, żeby dzielni mężczyźni walczący na froncie doznali odmrożeń tylko dlatego, że jesteś zmęczona? – zapytała Mutti. – Musimy im pomóc, musimy odwdzięczyć im się za te wszystkie poświęcenia. Przestań narzekać i skończ ten szalik. Powinnam przekazać te rzeczy zmierzającym na front pielęgniarkom z oddziałów pomocniczych.

Ledwo się powstrzymałam, żeby nie spojrzeć na Liesel i nie przewrócić oczami. Ona też siedziała z nami w olbrzymim salonie rezydencji von Loscha w Dessau, gdzie przeprowadziłyśmy się po wybuchu wojny.

Ku mojemu zadowoleniu nie miałyśmy zbyt wielu okazji do poznania pułkownika: niedługo po naszym przyjeździe musiał ruszać na front. Z tego, co zdążyłyśmy zaobserwować, wynikało, że był sztywnym, pozbawionym poczucia humoru mężczyzną, który zwracał się do Mutti per „Frau” i ledwo nas zauważał, traktując jak dwie dodatkowe walizki. W czasie tych pierwszych tygodni starałyśmy się nie wchodzić mu w drogę. Trzymałyśmy się wyznaczonych pór posiłków, a kiedy zasiadałyśmy przy stole, w milczeniu słuchałyśmy, jak peroruje o pruskim honorze i konieczności jego obrony. Z kolei Mutti spełniała każdą zachciankę von Loscha i zachowywała się tak, jakby nadal była jego służącą, a nie kobietą, z którą zamierzał się ożenić. Ku mojemu zaskoczeniu przed jego wyjazdem przyszli małżonkowie nie zadbali o to, żeby zdążyć ze ślubem. Zastanawiałam się, dlaczego Mutti nalegała na przeprowadzkę – bałam się jednak o to pytać. Jak Josephine Felsing mogła mieszkać z mężczyzną przed złożeniem przysięgi małżeńskiej i otrzymaniem błogosławieństwa kościelnego? Ale przecież tak naprawdę z nim nie mieszkała, prawda? Wyruszył na front, by walczyć za Cesarstwo, a dla zewnętrznych obserwatorów Mutti była nadal jego gospodynią, tyle że obecnie nadzorowała dom w Dessau. Przypuszczałam, że wszystkie te decyzje zostały wymuszone przez naszą sytuację finansową, choć mama prędzej by umarła, niż się do tego przyznała. Nie mogłybyśmy utrzymać mieszkania bez jej pracy, więc musiałyśmy żyć tam, gdzie kazał nam żyć Herr von Losch. Nie podobało mi się to. Posępna uległość Mutti budziła mój niepokój. Zaczęłam wreszcie rozumieć, co Liesel miała na myśli, mówiąc o sytuacji samotnej kobiety: choć mama z taką siłą podkreślała znaczenie naszego nazwiska, to wcale nie zajmowałyśmy uprzywilejowanej pozycji. W zasadzie zależałyśmy wyłącznie od zachcianek jej pracodawcy.

W rzeczywistości Mutti nie miała w Dessau zbyt wiele zadań. Oprócz zrzędliwego katolickiego kucharza pracowała tam tylko jedna przerażona codziennymi inspekcjami służąca oraz kulawy stangret, który – jak wynikało z tego, co zdążyłam zaobserwować – pozostawał kompletnie bezczynny, bo stajnie były puste. Wszystkie konie zostały zabrane do działań frontowych i jeśli chciało się dawać wiarę plotkom, ich mięso wykorzystywano teraz do gotowania zup.

W Dessau było nudno i ponuro. Tęskniłam za Schönebergiem – tęskniłam nawet za szkołą. Żyłyśmy jak w więzieniu, całymi dniami szyłyśmy, robiłyśmy na drutach i przygotowywałyśmy paczki dla żołnierzy, podczas gdy nasze własne racje żywnościowe stopniowo się kurczyły. Kupienie mięsa, mleka i mąki graniczyło z cudem, więc jadałyśmy chleb z trocin i niezliczone dania z brukwi. Dzięki temu, że zostałam zapisana do szkoły parafialnej w Dessau, udawało mi się przynajmniej wydostawać codziennie z domu; oprócz obowiązkowych lekcji wykonywałyśmy tam te same zadania: wspierałyśmy żołnierzy potem i krwawiącymi palcami, a do tego co tydzień śpiewałyśmy w ratuszu patriotyczne pieśni, podczas gdy burmistrz odczytywał niekończące się listy poległych.

– Kiedy przyjadą wujek Willi i Oma? – odważyłam się w końcu zapytać. Minęło kolejne pół godziny, a brzęk szydełek doprowadzał mnie do szału. – Mieli nas niedługo odwiedzić.

Ostatnimi czasy jedynym wytchnieniem od straszliwej monotonii naszych dni stały się spotkania z krewnymi. Młodszy brat Mutti, Max, zginął na froncie – choć ledwo go znałam, po tej tragedii modliłyśmy się przez wiele dni. Bardziej ekscytujący wydawał mi się jednak fakt, że jeden z wujków ze strony ojca uczestniczył w nalocie zeppelinów na Londyn, a informacja o tym śmiałym wyczynie trafiła nawet do gazet. Tymczasem wujek Willi nie został powołany do wojska: nadzorował interesy Felsingów, a kajzer zażądał, by przekształcił naszą fabrykę zegarków w zakład zbrojeniowy. Wujek Willi wynajął też górne piętro głównego berlińskiego sklepu człowiekowi, który wynalazł nowe, rewolucyjne urządzenie optyczne służące do projekcji dokumentujących wojnę filmów zamawianych przez cesarza. Nie mogłam się doczekać, aż dowiem się więcej o działaniach wujka, i niecierpliwie wyczekiwałam jego wizyt. Towarzyszyła mu zwykle Oma, która mieszkała z Willim w ich berlińskim domu. Niezależnie od zawieruchy wojennej, zawsze roztaczali wokół siebie pełen wyrafinowania urok: wokół wujka unosił się obłok dymu z rosyjskich papierosów – z tego luksusu nie chciał i nie potrafił zrezygnować – a babcia była w swoich sobolach i perłach równie elegancka co zwykle. Na ich widok zawsze uświadamiałam sobie z niemałym zdziwieniem, że gdyby tylko Mutti zdecydowała się poprosić o pomoc, mogłybyśmy zamieszkać z nimi w Berlinie, zamiast przeprowadzać się do domu nieznajomego mężczyzny.

– Ciężko się teraz podróżuje. Zdecydowałam, że zatrzymacie się u nich, kiedy wyruszę na front – oznajmiła Mutti, posyłając mi surowe spojrzenie.

– My… zamieszkamy u nich w Berlinie? – zapytałam, starając się ukryć podekscytowanie.

– Oczywiście. – W głosie Mutti usłyszałam napięcie. Nie miałam odwagi dopytywać o szczegóły, ale mama zdawała sobie sprawę, że rozumiem zdecydowanie więcej, niżby chciała. – Nie mogę zostawić was tu samych, prawda? No dobrze – dodała, lekko podnosząc głos, żeby uprzedzić moje pytania o termin wyjazdu i inne szczegóły – skończyłaś już swoją pracę? Nie, widzę, że masz jeszcze wiele do zrobienia. Leno, twoje lenistwo jest nie do przyjęcia i wystawia nam bardzo złe świadectwo. Toczy się wojna. No już, tu etwas.

Zacisnęłam zęby i wróciłam do robótki. Nie mogłam się doczekać, aż Mutti wyjedzie na front, gdziekolwiek się on teraz znajdował. Liczyłam na to, że wreszcie przestanie przypominać nam o wojnie, która trwała już cztery lata i pochłaniała absolutnie wszystko, każdą sferę życia. O wojnie wiedziałam bardzo niewiele, z wyjątkiem tego, że podczas gdy w ostrzałach artyleryjskich i w okopach ginęły tysiące ludzi, Mutti wierzyła, że przesyłanie pudeł z rękawiczkami w jakiś sposób doprowadzi do jej zakończenia. Rękawiczki! Tak jakby kajzer zamierzał w ramach rozmów pokojowych przekazać naszym wrogom całe ich ciężarówki.

Zaburczało mi w brzuchu. Byłam wiecznie zmęczona i głodna, nie wiedziałam nawet, co powinnam czuć. Zdawałam sobie sprawę, że wojna zbiera obfite żniwo i że w tej sytuacji należy odczuwać żal. Tego od nas oczekiwano. Listy poległych z każdym dniem stawały się coraz dłuższe, a wielu młodych mężczyzn – takich jak ci, którzy maszerowali tamtego dnia aleją w Schönebergu – zginęło w straszliwych okolicznościach. Aby podkreślić powagę i dramatyzm sytuacji, w której znalazł się nasz kraj, Mutti wyhaftowała nawet słowa wiersza Freiligratha, które następnie oprawiła i powiesiła nad kominkiem w naszym salonie:

Och, kochaj, póki możesz jeszcze kochać!

Och, kochaj, póki na miłość możesz liczyć!

Nadejdzie godzina, nadejdzie godzina,

Gdy staniesz nad grobami i zapłaczesz.

Mamrotała te słowa pod nosem i odmawiała niczym litanię, powtarzając je w nieskończoność – tak samo jak kucharka, która nieustannie recytowała swoje modlitwy i która ilekroć zakradałam się do kuchni po coś do jedzenia, trzymała w ręku różaniec. Gdybym nie znała Mutti, mogłabym pomyśleć, że zawierucha, która wywróciła świat do góry nogami i rzuciła Niemcy na kolana – sprawiała jej przyjemność.

Wiedziałam, że podobnie jak Mutti, powinnam głęboko wierzyć, że nasz kraj odniesie zwycięstwo. Powinnam być dumna z ponoszonych przez nas ofiar i z wytrwałości, z jaką broniliśmy swojego honoru. Ale kiedy już zdołałam się skupić, potrafiłam myśleć tylko o Mademoiselle. Zastanawiałam się, dokąd wyjechała. Przypuszczałam, że nie mogąc dłużej marzyć o karierze aktorskiej, postanowiła wrócić do domu, do Francji.

O zmroku musiałyśmy przerywać pracę. Ponieważ coraz trudniej było o naftę, jadłyśmy skromną kolację przy lampach zasilanych cuchnącym łojem, po czym kładłyśmy się do łóżek – jedynego miejsca, w którym znajdowałyśmy schronienie podczas długich zimowych nocy.

Liesel spała jak kamień. Jej hart ducha i wytrzymałość mnie zadziwiały. Nie mogłam uwierzyć, że ta siedemnastoletnia dziewczyna, zbyt krucha i delikatna, by chodzić do szkoły, potrafiła spędzać przy pracy długie godziny, ani razu się nie krzywiąc i dzierżąc igłę tak wytrwale, jakby zależało od tego jej życie. Uszyła dwa razy więcej rękawiczek i czapek ode mnie – i nie poskarżyła się przy tym ani razu.

Ja natomiast byłam tak zmęczona, że nie mogłam spać. Zamknęłam oczy i próbowałam sobie przypomnieć tamten magiczny wieczór, kiedy siedziałam obok Mademoiselle, a na moich oczach rozgrywała się zupełnie inna tragedia. Rozpaczliwie usiłowałam przywołać wspomnienie zapachu dawnej nauczycielki, zobaczyć w myślach jej uśmiech i usłyszeć chichot, który towarzyszył jej, kiedy zwierzała mi się ze swoich marzeń.

„Kobiety, które znają swoje tajemnice, muszą też być przyjaciółkami, oui?”.

A jednak ten obraz zdążył już wyblaknąć w mojej pamięci i stał się odległym, nieruchomym zdjęciem utrwalonym w sepii. Równie martwym co bursztyn.

Straciłam ją.

Pozostała mi tylko niekończąca się orka, codzienny strach i wątła nadzieja, że pewnego dnia wojna wreszcie dobiegnie końca i zaczniemy życie od nowa.

Mutti wyjechała na front na początku 1918 roku, wkrótce po tym, jak przyszła do nas pilna wiadomość, że pułkownik von Losch został ranny. Zgodnie z obietnicą po drodze zawiozła mnie i Liesel do Berlina.

Wreszcie udało mi się wrócić do miasta, które tak kochałam – choć znałam je tylko z krótkich wizyt w towarzystwie Mutti. Ku mojemu zaskoczeniu Berlin nie tętnił życiem. Nie był już najszybszym miastem na świecie. Stał się szary i ponury. Ulice opustoszały i pojawiali się na nich tylko starzy ludzie oraz ubrane w czerń wdowy, które kurczowo ściskały postrzępione szale i przeszukiwały stosy śmieci.

Na szczęście to cierpienie zostało oszczędzone Omie. Wujek Willi nadal czerpał spore zyski ze swojego zakładu zbrojeniowego, utrzymywanego przez samego kajzera, a wytworna rezydencja Felsingów, pełna żyrandoli i aksamitnych zasłon, niewiele zmieniła się od czasów mojego dzieciństwa. Nawet teraz, pośród wojennej zawieruchy, pozostawała pomnikiem naszej rodzinnej przedsiębiorczości.

– Wyrosłaś na śliczną dziewczynę – powiedziała babcia, poprawiając okulary i uważnie mi się przyglądając. – Nie jesteś podobna do nikogo z naszej rodziny, mein Lieber.

– Jestem podobna do Mutti – zauważyłam. Poszłyśmy na górę, do jej buduaru. Oczywiście nadal używała słowa „buduar” oraz wielu innych francuskich wyrazów i sformułowań, choć kazano nam nienawidzić Francji i każdego innego kraju, który nie był naszym sojusznikiem. – Odziedziczyłam po niej włosy i oczy…

– Nie, oczy nie. – Oma szeroko się uśmiechnęła, a bransoletki zagrzechotały na jej kościstych nadgarstkach. – Twoje oczy wyglądają zupełnie inaczej niż nasze. Są szerzej rozstawione i mają cięższe powieki. Nie, muszę przyznać, choć niechętnie, że oczy odziedziczyłaś po ojcu. I czoło. Był przystojnym mężczyzną. Pewnie go nie pamiętasz, ale cechowała go jakaś krzepka, pełna witalności atrakcyjność. Choć pozostawał Dietrichem… – Wydęła wargi. – To nazwisko mówi samo za siebie. Przypominał klucz uniwersalny. Pasował do każdego zamka, a nie otwierał żadnych drzwi. Nie nadawał się dla Josephine. Staraliśmy się jej to wytłumaczyć, ale pomoc i rady to dwie rzeczy, których nigdy nie potrafiła przyjąć.

Niechętnie rozmawiałam o ojcu. Pozostawał dla mnie cieniem, odległą postacią, ikoną, którą Mutti umieściła na piedestale. Jego oprawione w złotą ramę zdjęcie wisiało na honorowym miejscu w naszym mieszkaniu, ale na fotografii widziałam tylko nieznajomego rumianego mężczyznę. Zamiast go wspominać, wolałam zwiedzić pokój Omy, pełen buteleczek perfum, błyskotek i sztucznych jajek Fabergé. W rogu stało długie, sięgające do podłogi lustro obwieszone szalami i kapeluszami. Ostatnimi czasy rzadko miałam okazję patrzeć na swoje odbicie. W Dessau Mutti odwróciła wszystkie lustra do ściany, żeby w ten sposób oddać cześć poległym.

Spojrzałam teraz na swoje odbicie: byłam chuda, wyższa, niż pamiętałam, sukienka wisiała na mnie jak worek, a do tego…

Zbliżyłam się do lustra.

Czy byłam piękna? Zobaczyłam twarz, którą znałam od zawsze, odmienioną za sprawą ostatnich wydarzeń: zapadłe policzki, blada skóra, spierzchnięte usta. Odkąd wybuchła wojna, chodziłam po domu ze spiętymi włosami – kolejna oznaka szacunku dla poległych, na którą nalegała Mutti – a wieczorami byłam zwykle zbyt zmęczona, by je rozpuszczać. Teraz jednak uniosłam dłoń i to zrobiłam, pozwalając, by włosy opadły mi na ramiona. Pilnie potrzebowały mycia i wydawały się nieco zniszczone, ale nabrały zdecydowanie wyraźniejszego miedzianego odcienia niż w dzieciństwie.

– Naprawdę uważasz, że jestem…? – Spojrzałam babci w oczy.

Kiedyś uchodziła za prawdziwą piękność. Wszyscy tak mówili. Dowodziły tego portrety wiszące nad schodami. Uznawano ją za jedną z najpiękniejszych kobiet w Berlinie. Na jej twarzy nadal można było zauważyć echo dawnej urody: miała delikatną skórę, lśniące oczy w kolorze śliwek i nienaganną fryzurę, teraz przyprószoną siwizną. Kiedy byłam dzieckiem, Oma wydawała mi się najcudowniejszą istotą na świecie. Podziwiałam jej elegancję: nosiła płaszcze i sukienki z Paryża, kapelusze z piórami z Wiednia oraz szyte na miarę włoskie rękawiczki z maleńkimi perłowymi guzikami. Otaczała ją mgiełka liliowego parfum.

– Tak – odpowiedziała. – Jesteś piękną dziewczyną. Unieś spódnicę. – Ta prośba nieco mnie zaskoczyła. Ale właściwie… dlaczego nie? Przecież byłyśmy same. Przyjrzała mi się z uwagą. – Masz moje nogi. – Zachichotała. – A w każdym razie te z czasów mojej młodości. Na nogach takich jak nasze można zbić fortunę, Liebchen.

– Przecież nigdy nie odsłaniałaś nóg!

– Nie w miejscach, w których zobaczyłby je ktokolwiek poza moimi adoratorami – odpowiedziała. – Chyba nadszedł czas, żebyś przekonała się, jak mogłabyś wyglądać, gdyby poczciwa Josephine nie skupiała się wyłącznie na konwenansach, żałobie i tej uciążliwej wojnie.

Liesel drzemała. Odkąd zamieszkałyśmy u babci, moja siostra gwałtownie opadła z sił. Nie ulegało wątpliwości, że dotychczas okazywała taki hart ducha wyłącznie ze względu na Mutti. Chyba nic złego się nie stanie, jeśli pozwolimy sobie na odrobinę przyjemności? – pomyślałam.

– Zajrzyj do mojej garderoby. – Babcia wskazała na przestrzeń przylegającą do jej sypialni: nad komodami pełnymi halek, gorsetów i pończoch z koronki brukselskiej wisiały stroje z satyny, aksamitu, wełny i złotogłowiu. – Śmiało – dodała, widząc, że się waham. – Wybierz coś sobie. W twoich żyłach płynie krew Felsingów. Jesteś niemal tego samego wzrostu i ważysz tyle samo co ja, kiedy miałam szesnaście lat.

– Nie ważę tyle samo – zaprotestowałam. – Bardzo schudłam.

– Schudłaś tyle, ile trzeba. – Pociągnęła nosem. – Robiłaś się, o ile dobrze pamiętam, dość pulchna. To przez te wszystkie ciastka z confiserie