Strona główna » Obyczajowe i romanse » Mężczyzna ze Stumilowego Lasu

Mężczyzna ze Stumilowego Lasu

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7976-264-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Mężczyzna ze Stumilowego Lasu

Zamykasz oczy i świat znika... A może jesteś tylko bohaterem czyjejś bajki?
Życie Christophera Robina Milne’a, syna człowieka, który dał światu Kubusia Puchatka nie jest bajką. Był maltretowany przez sławnego ojca, walczył na frontach II wojny światowej. Obecnie prowadzi księgarnię, w której z założenia nie sprzedaje książek ojca. Wszystko się zmienia, gdy przypadkowo znajduje plakat z Kubusiem Puchatkiem, będący zaproszeniem na wiec protestacyjny w Paryżu w roku 1968. Znany całemu światu jako uroczy chłopiec z bujnymi włosami i wymyślonymi przyjaciółmi, dorosły Christopher stoczy walkę o zdefiniowanie siebie i swojego życia w cieniu ojcowskiego mitu.
Douglas Lain łączy poezję z polityką, baśniowość z przemocą, prawdę z fikcją. Paryż 1968 z Wall Street 2012 oraz Kubusiem Puchatkiem.


Krzyś ze Stumilowego Lasu nie opłakuje swego ojca. Za wszelką cenę chce się pożegnać z nim i jego wymyślonym światem, w którym nic nie było takie, jak w rzeczywistości. Wyrusza do Paryża, gdzie w ogniu rewolty 1968 roku odnajduje nowych przyjaciół i wraz z nimi szuka Bieguna Północnego. Tym razem naprawdę i świadomie. Inspirująca, smutna oraz wieloznaczna opowieść.

Jarosław Czechowicz
Krytycznym okiem

Polecane książki

Poradnik do gry Sword Coast Legends zawiera szczegółowy opis jej przejścia oraz komplet wskazówek, które pozwolą ukończyć ją w stu procentach. Został on przygotowany przede wszystkim z myślą o graczach dopiero rozpoczynających przygodę z grami RPG oraz mających niewielkie pojęcie o przedstawionym tu...
Czy można zakochać się w swoim oprawcy? Obserwował ją od dawna. Intrygowała go. Zaprosił ją na randkę. Z tego spotkania już nie wróciła… Claire Nichols budzi się w luksusowej sypialni. Przypomina sobie, że została porwana. Zdenerwowana i przestraszona zaczyna walkę o przetrwanie&hellip...
Chyba każdemu przewoźnikowi zdarzyło się kiedyś, że kontrahent zalegał z płatnością jednej faktury lub kilku faktur VAT. Najczęściej w takiej sytuacji przedsiębiorstwo transportowe we własnym zakresie dochodzi zapłaty tej należności na drodze sądowej lub zleca to zewnętrznej kancelarii prawnej. Niek...
Z e-booka dowesz się między innymi: 1. Jakie warunki techniczne muszą spełnić pojazdy o masie do 3,5 ton? 2. Jak wygląda kontrola mniejszych aut? 3. Jakie kary grożą za przeładowanie samochodu? 4. Na co zwrócić szczególną uwagę?...
Nie ma większej wartości w życiu człowieka niż chęć życia dobrze. Dobre życie daje szczęście w życiu prywatnym i zawodowym. O dobrym życiu kobiety w pracy jest ten poradnik.Alchemia kariery kobiety została napisana przez kobietę dla kobiet i dla mężczyzn, dla których kobiety są ważne. Poradni...
W kolejnym tomie z serii „Bałkany XX/XXI” zaprezentowano studia i szkice z zakresu spraw politycznych, społecznych, gospodarczych oraz wojskowych, a także dyplomatycznych i wywiadowczych, dotyczące państw Bałkanów Zachodnich. Autorzy dzielą się refleksjami m. in. o tym, jakie wyzwania stoją jeszcze ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Duglas Lain

 

 

 

 

 

 

 

 

Przekład

Piotr Geriant

 

 

 

 

Tytu oryginału: BILLY MOON

Text Copyright © 2013 by Douglas Lain

Published by arrangement with Tom Doherty Associates, LLC.

All right reserved.

 

 

Copyright © by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2015

Copyright © for the Polish translation by

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2015

 

Redakcja: Magdalena Wójcik

Korekta: Lidia Wrońska-Idziak

Projekt okładki: Urszula Gireń

 

 

Wydanie elektroniczne 2015

 

ISBN 978-83-7976-264-4

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

redakcja@czwartastrona.pl

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tobie, Duchu Roku 1968, książkę tę poświęcam.

Powróciłeś na krótko w roku 2011.

W moim oknie zawsze pali się świeczka na Twoją cześć.

 

 

Podziękowania

Powinienem w tym miejscu wyrazić wdzięczność dwóm, nieżyjącym już osobom, choć to, czy zechciałyby moje podziękowania przyjąć za życia, pozostaje kwestią otwartą.

Pierwszą z nich jest nie kto inny, tylko Chris – Christopher Robin – we własnej osobie. Prawdziwemu Krzysiowi Milne’owi udało się wyrosnąć z roli bohatera książek swego ojca i zamienić w postać, którą sam stworzył. W dwóch tomach wspomnieniowych: Zaczarowane miejsca i Ścieżka wśród drzew, opowiedział o tym, jak trudną przeprowadził walkę, by określić kształt samego siebie i swego życia poza światem Puchatka. Wszyscy, których interesuje to, jak naprawdę wyglądała relacja między Christopherem Robinem a A.A. Milne’em, powinni sięgnąć po te książki. Ja zaś w każdym przypadku zachęcam i was, drodzy czytelnicy, do przeczytania obu opowieści Krzysia, bo każda z nich jest po trosze i o was, i o mnie.

Tą drugą, nieżyjącą już osobą, zasługującą na moją wdzięczność, jest francuski radykalny myśliciel Guy Debord. Jego maestria w stosowaniu techniki détournement[1], praktyki artystycznej polegającej na wykorzystywaniu utworów literackich czy dzieł sztuki w taki sposób, by nowy utwór przeinaczał, przekręcał ich sensy, pozwoliła mi stworzyć przekorną postać Krzysia ze Stumilowego Lasu.

Są i inne osoby, wobec których mam ogromny dług wdzięczności. Warto z pewnością przypomnieć tu Lisę Goldstein, która w powieści The Dream Years stworzyła zdekomponowany obraz surrealizmu z początku dwudziestego wieku, przenikający się z obrazem strajków robotniczych w maju 1968 roku.

I nie tylko o niej warto wspomnieć. Henri Lefebvre, Françoise Sagan, Ralph Rumney, Robert Silverberg, Jean Luc-Godard, France Gall, Brian Jones i Daniel Cohn-Bendit – dla nich wszystkich powinno znaleźć się miejsce w moich podziękowaniach. W powieści znaleźć można także ślady idei Karola Marksa, Louisa Althussera, Raoula Vaneigema i Slavoja Žižka.

Towarzyszyli mi także M.K. Hobson, Eileen Gunn, Cameron Pierce, Alyx Dellamonica, Kris O’Higgins, Jim Frenkel i Joan Vinge (która wiele lat temu nauczyła mnie pisać), a to z pewnością nie wszyscy, którzy zasłużyli na wspomnienie w tym miejscu.

Na koniec chciałbym podziękować mojej żonie, Miriam, która cierpliwie dodawała mi odwagi podczas całego przedsięwzięcia.

[1] W powieści występującej pod nazwą dekompozycji. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

 

 

Część pierwsza

W której Krzysiowi nie udaje się uciec od pluszaków,

Gerrard zwiedza muzeum policji,

a u Daniela zostaje zdiagnozowany autyzm.

1959-1965

 

 

1.

Christopher miał już trzydzieści osiem lat, ale wciąż nie był w stanie uwolnić się od swoich pluszaków. Co gorsza, bezpański zwierzak z sąsiedztwa, krótkowłosy kot brytyjski, właśnie ostrzył sobie pazury o drzwi wejściowe jego księgarni. Chris podniósł wzrok i zobaczył, że kot nie zdobi smugami szkła, ale zostawia ubłocone ślady na tabliczce, która wisiała tak, żeby przechodnie mogli przeczytać napis ZAMKNIĘTE. Zgrzytliwy dźwięk pazurów przypominał mu skrzypienie zepsutego ręcznego zegarka.

Był 2 października 1959 roku, Chris wstał wcześnie. Zawsze wstawał wcześnie, by nacieszyć się samotnymi chwilami spędzanymi rankiem w księgarni. Lubił czekać, aż odezwie się czajnik, gotujący wodę na herbatę, patrzeć na mgłę nad rzeką Dart i słuchać ciszy, która zdawała się emanować z metalowych regałów pełnych książek. Tuż przy kasie leżała otwarta powieść Nevila Shute’a Ostatni brzeg. Przekartkował ją. Było to coś o wojnie nuklearnej i radioaktywnej chmurze, szczegóły go nie interesowały. Zostało mu tylko dwadzieścia minut, nim wstanie Abby, nie zamierzał ich marnować na kolejną literacką apokalipsę.

Chris wstawał coraz wcześniej i wcześniej, coraz więcej czasu spędzał nad arkuszami księgowymi, śledząc zapisy rachunków i troszcząc się o tego bezdomnego kocura z sąsiedztwa. Hodge – takie nadał mu imię – w rzeczywistości był burasem i ani trochę nie przypominał rasowego kota brytyjskiego krótkowłosego. Zadowalało go życie w pobliżu księgarni i smakowało to, czym Chris karmił go za promenadą: tłuste okrawki pieczeni i kawałki ryby. Spotykali się w końcu już niemal od pół roku. Ostatnio Hodge stał się bardziej wymagający. Pozwalał sobie nawet, od czasu do czasu, na wejście do wnętrza księgarni.

Kiedy odezwał się czajnik, Chris wlał wrzątek do porcelanowego dzbanka w niebieskie kwiatki, poczekał aż poranna herbata się zaparzy, a potem wlał ją do filiżanki, dodając śmietankę i cukier. Dopiero wtedy zareagował na dźwięk rozlegający się przy wejściu, ale Hodge akurat zmienił zdanie. Gdy Christopher otworzył drzwi, kot odszedł i przepadł wśród zielska. Widocznie wcale nie chciał wejść do środka, może po prostu potrzebował jego towarzystwa w szarości poranka. Trudno powiedzieć.

Chris wrócił do sklepu, powoli przemierzając główną nawę i zatrzymując się tu i ówdzie, by sprawdzić, które książki stoją ciągle na swoim miejscu i które stoją tam najdłużej. Kiedy doszedł do lady, zanotował ich tytuły. Sprawdził zapiski z poprzedniego dnia i stwierdził, że lista starych książek się nie zmieniła. Ryży J.P. Donleavy’ego i Outsider Colina Wilsona były od wielu lat bestsellerami, ale Devon prawdopodobnie przestał się bać, że ich zabraknie, więc kurz zbierał się na trzech egzemplarzach każdej z nich.

Znów pokazał się Hodge, w oknie, z boku. Siedział na śmietniku pod biało-zieloną markizą i znów drapał pazurami, zostawiając następne błotne ślady.

Christopher jeszcze raz wyszedł przed sklep, przeszedł po promenadzie za róg sklepu, gdzie stał śmietnik. Wyciągnął rękę, chwycił kocura pod brzuch tak, że łapy dyndały mu w powietrzu, i zaniósł do księgarni.

– Zadecyduję za ciebie – powiedział Chris.

Wychowywanie kota mija się z celem. Możesz go karcić, możesz nawet próbować porządnego lania, w najlepszym razie osiągniesz tyle, że zostaniesz podrapany. Kot może i zwieje pomiędzy regały, rzucając ci obrażone spojrzenie albo udając całkowitą obojętność, ale i tak nigdy nie zachowa się lepiej. Bo koty po prostu robią, co chcą.

Za ladą stał stos kartonów z nową dostawą książek dla dzieci, ale Chris zawahał się chwilę przed ich otwarciem. Zanim rozpakował pierwszą paczkę, przypomniał sobie, jak wyglądał jego sklep, Księgarnia Portowa, przed nadejściem pierwszych książek. Przypomniał sobie puste półki, od których odbijało się światło słoneczne, przyjemnie rozjaśniając wnętrze sklepu. Nie było w nim nic poza blaskiem, cieniem i zapachem morskiej soli.

Otworzył pierwszy karton i poczuł, jak zalewa go dobrze znana fala złości.

– Abby, do jasnej cholery, przecież dobrze wiesz, że nie sprzedajemy tu Kubusia Puchatka – krzyknął, zwracając się do paczek z książkami. Jego żona była na górze, jeszcze w łóżku, a może już w łazience. Od kiedy powiedziała mu, że jest ciąży, spędzała w toalecie mnóstwo czasu, znacznie więcej, niż się tego mógł spodziewać. Gdziekolwiek była, z pewnością nie mogła go usłyszeć, a jednak miał ochotę wrzasnąć raz jeszcze, znacznie głośniej. Westchnął głęboko.

Wszedł na górę i znów zaczął krzyczeć:

– Czy my mamy wejść w spółkę ze Slesingerami i Disneyem? Czy mamy zacząć sprzedawać w księgarni lalki, misie i płyty, te wszystkie puchatkowe gadżety? I może w ogóle przestać sprzedawać inne książki? Mam się przebrać za czterolatka, żeby ściągnąć turystów? I będziesz wołać na mnie Krzyś?

Nikt już nie nazywał Chrisa „Krzysiem” ani „Billym Moonem”. To imię było jak relikt, w tej wersji nadał mu je ojciec, kiedy jako mały chłopiec Chris nie potrafił wymówić poprawnie swego nazwiska i oświadczył, że cała rodzina będzie nosić nazwisko Moon. Po wielu latach wszystkie dziecięce imiona Chrisa – Billy, Christopher Robin, Krzyś – przepadły. On sam podczas drugiej wojny światowej zaciągnął się na ochotnika do wojska i w ten sposób strząsnął z siebie całe dzieciństwo. A przynajmniej miał taką nadzieję.

– Znów wpuściłeś kota? – Abby stała na szczycie schodów w koszuli nocnej. Zaciskała palce na nosie, tłumiąc kichnięcie.

Czyżby urósł jej brzuch? Chris pomyślał, że widzi zmianę, delikatną wypukłość pod wybrzuszeniem jedwabnej koszuli.

– Znalazłem Kubusia Puchatka – oznajmił.

– Naprawdę uważasz, że klienci nie powinni natykać się na żadną z książek twojego ojca w naszej księgarni?

– Nie zamierzam sprzedawać tu tego miśka.

– Jesteś zupełnie jak twoja matka. – Abby odwróciła się i zniknęła za rogiem, a Chris wrócił do paczek i wyłożył trzy egzemplarze Chatki Puchatka na półkę. Całą resztę zostawił w pudle, okleił taśmą i wpisał na naklejce adres swego dostawcy. Odeśle mu to.

Otworzył następną paczkę, w której znalazł książki Dr. Seussa. Przeciągał palcem wzdłuż ich grzbietów, gdy układał egzemplarze na wózku. Znów popatrzył na Kota Prota, przyglądając się czerwonym i białym paskom na kapeluszu i parasolu, który zwierzak trzymał w łapie, na ryzykownie usytuowane akwarium i przypomniał sobie, a może dopiero uświadomił, jak wygląda prawda dotycząca burego kocura, któremu dawał jeść – ta prawda dziwnie go poruszyła, niczym niezwykłe déjà vu.

Bo Hodge nie był ani rasowym kotem brytyjskim, ani nawet zwykłym burasem, był po prostu pluszową maskotką. Abby kupiła tego czarnego, wypchanego słomą kotka z syntetycznego futra do dziecięcego pokoju, dla chłopca, którego oczekiwała. Hodge został wyprodukowany przez fabrykę Merrythought, Christopher zdjął go z półki, na której go zostawił.

Pod palcami poczuł pęknięcie. Tak, jakby samo chciało zwrócić na siebie jego uwagę. Czy Abby kichnęła, czy chciało jej się kichać z powodu tej zabawki? Chris popatrzył zza kasy na drzwi wejściowe, a widząc na nich ślady drapiących pazurów i ubłoconych łap Hodge’a, poszedł po ścierkę. Kiedy już umył frontową szybę i zatroszczył się o boczne okno księgarni, wypłukał szmatę w kuchennym zlewie, starannie ją wyżął i powiesił pod zlewem, żeby wyschła. Znów podszedł do drzwi i przekręcił tabliczkę tak, by napis, że sklep jest otwarty, stał się widoczny dla przechodniów.

Hodge czekał na niego przy kasie. Chris podniósł go i odwrócił, żeby przyjrzeć się metce.

 

MERRYTHOUGHT, BEZPIECZNE ZABAWKI,

MADE IN ENGLAND.

 

Idąc na górę, by zapytać Abby, co właściwie miała na myśli, zabrał ze sobą kota. Wetknął pluszaka pod ramię i ruszył w górę, pokonując jednym skokiem dwa stopnie, po czym przystanął, żeby się trochę ogarnąć. Zapyta ją, o co chodziło z tym kotem, zapyta, o jakiego kota jej chodziło i tyle. Bez nerwów.

Łóżko wciąż było niepościelone, a Abby, w jednym z ogromnych ciążowych biustonoszy, jeszcze nie nałożonym, narzuconym tylko na ramiona, ale nie zapiętym, siedziała przy toaletce i szczotkowała swoje ciemne, kasztanowe włosy. Kiedy podszedł do stolika i położył kota tuż obok pudełka z pudrem, odłożyła szczotkę i zaczęła zaczesywać włosy do tyłu, układając je w kok.

– Pytałaś z powodu Hodge’a?

– Hodge’a? – powtórzyła.

– Pytałaś mnie, czy karmiłem kociego przybłędę?

– A karmiłeś?

To mu nie pomagało, więc odwrócił Abby od lustra, twarzą do siebie, zmuszając ją, żeby słuchała, gdy zapytał ponownie.

– Czy pytałaś mnie o to, czy karmiłem kota?

– Tak. A karmiłeś go?

Chris zdjął z blatu toaletki zabawkę Merrythougth i wyciągnął w jej kierunku, uważnie śledząc wzrok, którym przyglądała się maskotce, poszukując w nim choćby okruchów zrozumienia.

– Tego kota? – zapytał.

Abby wzięła od niego zabawkę, obróciła ją w dłoniach i odłożyła na toaletkę. Znów zaczęła wiązać włosy. Czekał jeszcze chwilę, chcąc dać jej czas.

– Chyba nie do końca rozumiem – powiedziała. – Jakiego kota? To znaczy, tego kota?

I to było dokładnie to pytanie, na które Chris chciał odpowiedzieć, ale teraz, kiedy ona zadała je głośno, poczuł, że nie zna odpowiedzi. Jeżeli kot imieniem Hodge istniał naprawdę, to dlaczego pomylił go z tą zabawką? A jeśli ten pluszak to Hodge, to jakie zwierzę pożarło okrawki, które mu zostawił? Chris chciał jej to jakoś wytłumaczyć, odtworzył każdy swój krok od momentu przebudzenia, ale ona była zdziwiona tym wszystkim nie mniej od niego, uznał więc, że najlepiej będzie, jeśli zrobią śniadanie.

Zjedli jajka sadzone, smażone pieczarki z ziemniakami, popili herbatą. Chris posmarował dżemem tost pszenny, ale potem nic już nie mogło ich uratować, musieli wrócić do tematu. Było wciąż dosyć wcześnie, więc może zamkną na chwilę księgarnię i wyjdą na spacer? Może mogliby wyśledzić tego prawdziwego kota? Spróbują odnaleźć Hodge’a i wtedy wreszcie byłby z tym spokój.

 

Wychodząc, zabrali ze sobą pluszaka. Chris chciał pokazać go w sąsiedztwie, ale na drewnianej promenadzie, ciągnącej się wzdłuż nabrzeża, nie było jeszcze nikogo.

Pusty był też budynek Butterwalk, ale Chris dostrzegł wewnątrz zapalone światło, podszedł więc i zawołał „kici, kici” w krużganku. Przespacerował się wzdłuż szpaleru granitowych kolumn, z nadzieją zerkając za nie i dookoła nich, ale tam też żadnego kota nie było.

Zajrzeli przez okna do Cherub Pub and Inn. Chris miał bowiem wrażenie, że jego właściciel, starszy pan nazwiskiem William Mullett, którego rodzina od pokoleń prowadziła ten przybytek, także zajmował się Hodge’em przez ostatnich kilka miesięcy. Widział kiedyś, jak William częstuje kocura surowym halibutem z restauracyjnej kuchni i nawet zastanawiał się, po co bury przybłęda zagląda do Księgarni Portowej po takim przyjęciu u Cherubina. Była pora śniadania, lokal był otwarty, więc weszli z Abby do środka. William siedział w hotelowej recepcji.

– Dzień dobry, Chris – powiedział William. Był łysym, okrągłym mężczyzną, który brał udział w pierwszej wojnie światowej, ale poza tym niewiele widział świata poza Dartmouth. – Witaj, Abby. Co was tu sprowadza tak wcześnie? Jak tam książki?

– Dzień dobry, Williamie – odrzekł Christopher. Spojrzał na Abby i znów na Williama, zastanawiając się, co właściwie chce powiedzieć, o co zapytać.

– Przyszliśmy zapytać o kota – powiedziała Abby. – Christopher ma jakiś problem z kotem.

– Brytyjskim krótkowłosym – wtrącił Chris.

William skinął głową.

– No, tak, chciałem zajrzeć do waszej księgarni. Może przyszło coś, co mnie zaciekawi.

– Ach, jasne. Ale dziś przyszliśmy spytać o takiego bezdomnego kota. Widziałem, jak dawałeś mu jeść. Bury dachowiec albo rasowy brytyjski. Nazwałem go Hodge.

William zastanowił się:

– Aha.

– Pytanie, czy go widziałeś? To znaczy, czy mam rację? Że dawałeś mu jeść?

– Temu kotu? – zapytał William, wskazując na pluszaka, którego trzymał Chris, więc ten uniósł zabawkę.

– Pokazałeś tego kota? Tego, którego tu mam?

– To jest Hodge, prawda?

– Uważasz, że to jest Hodge?

William wzruszył ramionami i zaczął przeglądać dokumenty leżące na ladzie. Przyjrzał się liście gości, dotknął dzwonka, a potem znów spojrzał na nich i skinął głową.

– To Hodge, no nie?

Chris delikatnie postawił zabawkę przed nosem Williama i odwrócił ją w jego kierunku tak, by stary widział jej mordkę. Sam przechylił się nad blatem recepcji i zapytał znów:

– Twierdzisz, że ta zabawka to Hodge? Że to ten sam kot, którego karmiłeś?

William podniósł czarnego kota, obrócił go kilka razy i postawił z powrotem. Wyjął z szuflady nóż do otwierania kopert i przeciął szew na kocim brzuchu. Wyciągnął źdźbło słomy.

– Nie. To nie może być on – oznajmił.

Chris powiedział, że i jemu tak się zdawało tego ranka, i zastanawia się przez cały czas, czy był tu może jakiś inny kot. A potem zapytał, dlaczego William przeciął pluszaka.

– Pomyślałem, że sprawdzę – odpowiedział William. – Ale ty masz rację, Chris. To nie jest ten kot, którego widzieliśmy. Kupiliście to dla dzieciaka?

 

Nieco później tego popołudnia Chris, w płaszczu przeciwdeszczowym i kaloszach, wyszedł z Księgarni Portowej na spacer. Dochodziła trzecia, a że od pory lunchu w sklepie nie pojawił się ani jeden klient, postanowił zamknąć wcześniej i zobaczyć, co przyniosą mu wąskie uliczki i ścieżki Dartmouth. Musiał wydostać się na powietrze, uwolnić od zaduchu panującego wewnątrz sklepu. Był w kiepskiej formie, ale spacer mu pomoże. Przejdzie się trochę, sprawdzi, czy to, co tkwi w jego głowie, jakoś przystaje do rzeczywistości.

Zawołał kilka razy „kici, kici”, a kiedy żaden kot się nie pojawił, wziął głęboki oddech, próbując rozkoszować się wilgotnym powietrzem, zatrzymując się na drewnianej promenadzie.

Popatrzył na wodę i zmarszczył brwi, widząc jakiś śmieć dryfujący na powierzchni rzeki Dart. Poczuł wewnętrzny przymus, by zejść na nabrzeże, położyć się pomiędzy niewielką czerwoną żaglówką a starą łodzią rybacką, która wyglądała na zupełnie przeżartą przez rdzę, i wyciągnąć papier.

Dopiero kiedy leżał na brzuchu na nabrzeżu, wychylony połową ciała nad powierzchnią wody, zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście coś tam w niej pływa. Sięgał coraz dalej i dalej, aż mokry papierek od cukierka znalazł się w zasięgu jego dłoni i mógł go uchwycić, przyciskając palec wskazujący do środkowego. To był jaskrawy czerwony i lśniący papierek od czekoladek Munchies.

Wróciwszy do sklepu, Chris zapalił światło i podszedł do kosza na śmieci stojącego za ladą. Sprawdził, czy kasa została porządnie zamknięta. Miał ochotę zamknąć sklep na resztę dnia i jeszcze wyjść, ale kiedy sprawdzał, czy wszystko jest jak należy, otworzyły się drzwi i wszedł klient. To był William.

– Witaj, Chris.

– William. Miło cię widzieć. Przypomniałeś sobie coś na temat kota?

– Jakiego kota, Chris? Tej zabawki? Nie, nie. Przyszedłem rzucić okiem na książki.

William wszedł do środka, podszedł do lady. Poruszając wargami, zaczął czytać The Ugly American Eugene’a Burdicka i oparł się o ażurowy regał.

– Hm, William!

– Co tam, chłopcze?

– Ten regał nie wytrzyma. Nie udźwignie niczego poza książkami.

Prowadzeniem księgarni rządzą pewne zasady, pewne zasady rządzą także byciem klientem księgarni, ale William zdawał się nie rozumieć żadnej z nich. Kilka tygodni wcześniej pojawił się około drugiej, znalazł coś, co go zaciekawiło, i rozsiadł się na całe trzy godziny, które spędził, czytając Charley Weaver’s Letters From Mamma.

Teraz też zamierzał przetrzymać Chrisa w sklepie przez całe popołudnie, żeby sobie poprzeglądać książki. Chris chciał zapytać starego o Hodge’a, ale nie bardzo wiedział jak. Być może obaj tak samo się pomylili, obaj doznali tego samego przywidzenia, tylko teraz nie potrafili o tym sensownie rozmawiać?

Czekając aż William skończy, zastanawiał się nad papierkiem od czekoladek Munchies, tkwiącym w koszu na śmieci. Ktoś wywala swoje brudy do rzeki. Ludzie nie dbają o to, co najbardziej uprzyjemnia ich życie w Devon. I musi to mieć jakiś związek z telewizją i muzyką pop. Zamyślił się nad opakowaniem, nie do końca pewny, czy wciąż jest w koszu. Próbował sobie przypomnieć, co napisano na etykietce. Coś o ciasteczkach w środku i nadzieniu toffi?

Sięgnął pod ladę, wsunął rękę do śmietnika i z ulgą wyciągnął z niego papierek. Więc wciąż tam był.

„Mleczna czekoladka z kruchym ciastkiem i karmelowym nadzieniem” – przeczytał.

William zostawił powieści i przesunął się do kącika z książkami popularnonaukowymi. Przekartkował atlas grzybów i sięgnął po raport Kinseya Zachowanie seksualne mężczyzny.

– To jest raczej do czytania w domu. Chciałbyś to?

Przeraziła go myśl o starym Williamie tkwiącym w jego sklepie i czytającym o erekcji, fellatio i masochizmie.

– Facet młodo zmarł, no nie? – zapytał William.

– Zależy od punktu widzenia.

– Nie mogę wziąć tego do domu. Ale by był skandal. A poza tym nie chcę, żeby moja żona wyczytała z tego, jakie mam słabe strony.

– No jasne. Więc może coś innego? Mówiłeś, że chcesz jakiś album?

William popatrzył na Chrisa nieco zaskoczony.

– Nie możesz się doczekać, żeby znów wyjść i poszukać Hodge’a, Chris?

Chris odetchnął głęboko i odpowiedział, że nie. Nigdzie się nie wybiera. Później, żeby skończyć temat, podniósł papierek do światła i znów zaczął go studiować. Wreszcie wrzucił opakowanie do kosza, wsunął kosz pod kasę, żeby nie było go widać, a potem wysunął, żeby sprawdzić, czy papierek wciąż jest w środku i czy wciąż wygląda tak samo. Wysunął kosz i wsunął. Kilkanaście razy. Tam i z powrotem. Czuł się o wiele lepiej. Za każdym razem odczuwał jakąś satysfakcję, tam i z powrotem. Ta czynność przynosiła mu ulgę, dopóki nie uświadomił sobie, co właściwie robi.

A odgrywał pewną scenę z jednej z opowiastek ojca. W pierwszej książce o Puchatku była dokładnie taka sama scena, tylko zamiast papierka od czekoladek występował w niej pęknięty balon. W bajce osioł Kłapouchy poczuł się znacznie lepiej, gdy po pechowych urodzinach odkrywa, że może włożyć pęknięty balonik do pustej baryłeczki po miodzie. A teraz on, Chris, próbując dowieść, że jest zdrów na umyśle, robi dokładnie to samo.

– „Wkładał balonik i wyjmował go z powrotem, szczęśliwy jak jeszcze nigdy w życiu”– powiedział Chris.

– Że co? – spytał William.

Jakim cudem dopadło to Chrisa? Czyżby odgrywał scenki z bajek swego ojca po to, żeby upewnić się, że świat naprawdę istnieje?

– Może mógłbym znaleźć na to jakąś skrytkę – powiedział William.

– Na co?

Starszy pan położył na ladzie dzieło Kinseya. A Chris znów, po raz drugi tego dnia, miał wrażenie déjà vu.

Biało-czerwona okładka, ciąg liter, składających się na słowa umieszczone nad tytułem: „Oparto na badaniach naukowców z Uniwersytetu Stanu Indiana” – wszystko to pasowało do wzoru z papierka od Munchies. Chris wyjął z kosza na odpadki opakowanie i rozprostował je starannie na ladzie, tuż obok czerwonej okładki książki Kinseya.

– „Mleczna czekoladka z kruchym ciastkiem i karmelowym nadzieniem” – przeczytał znowu.

– Że co?

Chris, przyglądając się tej jukstapozycji, poczuł się nieswojo, jakby dostał się pod wodę i próbował wypłynąć na powierzchnię. I wprawdzie jeszcze nie utonął, ale już dawno zabrakło mu powietrza.

– Nic – odpowiedział Chris.

– Hmmm?

Chris wziął pieniądze od Williama i zapakował książkę w brązową, papierową torbę. Później wyjął z kosza na śmieci papierek od czekoladek i włożył do kasy. Chciał mieć pewność.

 

 

2.

Dokładnie wtedy, gdy Chris zmagał się z pluszowymi kotami, papierkami od czekoladek i seksualnymi zachowaniami płci męskiej z raportu Kinseya, w Paryżu pewien dziesięcioletni chłopiec, nazwiskiem Gerrard Hand, uznał, że to, co przytrafiło się mu podczas szkolnej wycieczki na komisariat w Montagne Sainte-Geneviève było snem. Odkrył tam, w tym śnie, że przeszłość ukryta jest w teraźniejszości. A stało się to w muzeum policji, na trzecim piętrze.

Ze szklanych ścian patrzył na niego namalowanymi oczami Charles de Gaulle i Gerrard był pewny, że prezydent coś wie. De Gaulle poznał tajemnicę, wiedział, co zrobił sobie tata, wiedział o tej rzeczy, o której nie chciała mówić ani mama, ani niania.

Mniej więcej tuzin dziewcząt i chłopców ze szkoły Ménilmontant tłoczył się przy windzie, w pomieszczeniu odgrodzonym kuloodporną szybą od tej części policyjnego posterunku, w której przebywali policjanci uzbrojeni w pałki i pistolety. Na białej szklanej ścianie namalowane zostały naturalnej wielkości postaci współczesnych herosów. Trzech z czwórki bohaterów – strażak, policjant i nauczyciel – było anonimowych i uniwersalnych, czwarta figura przedstawiała Charles’a de Gaulle’a.

Gerrard przesunął się do pierwszego rzędu, żeby mieć pewność, że wsiądzie do pierwszej windy razem z jasnowłosymi dziewczynkami, ulubienicami pani nauczycielki. Jego nauczycielka, pani Mertfield, kazała reszcie chłopców poczekać na drugą windę, bo powinni w końcu nauczyć się stać spokojnie i cicho, ale Gerrard znalazł się w pierwszej grupie i wszedł do windy, nim ktokolwiek zdążył zaprotestować.

Zastanowiły go słowa „Precyzja, Przejrzystość, Bezpieczeństwo”, które składały się na motto określające cechy porucznika policji w armii Ludwika XIV. Przyglądał się dokładnie wymuskanemu manekinowi w błękitnym królewskim uniformie ze złotymi lampasami.

Dzieje policjantów i policji miały podobno swój początek właśnie w tym: w kanciastym, czy może dwurożnym, kapeluszu – podobnym do tego, który upodobał sobie Napoleon – starannie umieszczonym na głowie paradnie wystrojonego żołnierza. Potem jednak Gerrard wyczytał, że możliwe były jeszcze inne początki. Policja mogła powstać też w roku 1521, kiedy utworzono pierwsze pokojowe patrole, albo też w 1224, gdy w Saint Louis pojawiła się Rycerska Straż. Hasło Rycerzy Świętego Ludwika głosiło: „Gdy on czuwa, wszyscy mogą spać spokojnie”.

Kiedy tata wrócił do domu po pierwszym pobycie w szpitalu, Gerrard był na niego naprawdę zły. Ojciec, którego nie było przez osiem miesięcy, jawił się synowi jako ktoś w rodzaju mitycznego herosa, ale gdy wrócił do trzypokojowego mieszkania w Ménilmontant, zachwiał porządkiem codziennego życia toczącego się wśród ścian betonowego bloku. Bo teraz, na przykład, coś zupełnie innego znalazło się w centrum uwagi mamy. Pierre w piżamie rzadko wyłaniał się z czeluści sypialni, więc matka Gerrarda zanosiła mu tam lekarstwa i kawę. Musiał łykać tabletki.

– Pracuję nad powrotem do rzeczywistości – powiedział ojciec – ale świat nie wychodzi mi na spotkanie w pół drogi.

Ciemne, kędzierzawe włosy ojca były zawsze tłuste, a on sam, paląc papierosa jednego po drugim, nie zwracał uwagi na popiół sypiący się do kawy czy na tost z truskawkowym dżemem. Pracował kiedyś jako barman, był także malarzem, ale teraz stwierdził, że raczej do pracy nie wróci.

– Co oni ci zrobili w tym szpitalu? – spytała mama. – Kiedy znowu będziesz moim mężem i ojcem dla swojego syna?

Gerrard podziwiał szklane gabloty policyjnego muzeum, pełne kastetów i rozmaitego rodzaju noży: sprężynowych, osadzonych w kości słoniowej, ząbkowanych. Przyglądał się groźnym, trójkątnym ostrzom pierścieni wsuwanych na palce, zestawowi lin i haków, kiedy przewodnik tłumaczył im, że policja rozwijała się w tym samym tempie co reszta społeczeństwa. A właściwie, wyjaśniał przewodnik, to praca policji i wykorzystywane w niej metody naukowe popychały społeczeństwo do rozwoju cywilizacji.

Przewodnik zabrał uczniów sprzed gablot, prezentujących narzędzia tortur, i poprowadził dalej, za róg, gdzie wisiał rząd fotografii w ramkach. Zdjęcia były umieszczone tak wysoko, że dzieciaki musiały wyciągać szyje, by cokolwiek zobaczyć.

– Widzimy tu, w jaki sposób tresuje się psy, by tropiły przestępców i ścigały kryminalistów. Proszę zwrócić uwagę na kolejność fotografii. Najpierw pies odnajduje człowieka i zmusza go do opuszczenia kryjówki w lesie. Potem pies goni człowieka i zmusza do znalezienia schronienia, w tym przypadku drogą ucieczki kryminalisty staje się drewniany słup, stojący na policyjnym podwórzu. I wtedy, widać to na trzecim zdjęciu, pojawia się policjant. Policjant gwiżdże na psa, przywołując go do siebie i zadanie dobiega końca – wyjaśniał przewodnik.

Gerrard odwrócił się od serii zdjęć i popatrzył na przewodnika. Był to niewysoki, szczupły, młody mężczyzna, który prezentował się bardzo schludnie w grubej wełnianej marynarce, ze starannie wyczesanymi włosami. Opowiadał o historii policji, rozpoczynając od samego początku i używając słów „dawno, dawno temu”.

Policjanci występowali w tej opowieści obok królów i królowych. A wszystko zaczęło się od monarchii absolutnej i tortur. Ta dawna sprawiedliwość działała surowo. Złoczyńcy, na przykład, byli miażdżeni i dziurawieni przez ażurowe kolczaste kraty, wieszano ich za kostki na hakach, które przekuwały i masakrowały ich ciała, albo też najzwyczajniej ucinano im głowy na gilotynie.

Jednak dopiero wtedy, gdy natknął się na system Bertillona, katalogujący i porządkujący fotografie przestępców, Gerrard odkrył, że śni, że być może cały czas pogrążony jest we śnie, nie tylko wtedy, kiedy śpi we własnym łóżku, ale także na jawie, w szkole, w policyjnym muzeum. Uważnie przestudiował twarze kryminalistów, począwszy od dziewiętnastego wieku, skupiając się na tych cechach, które pozwalały odróżnić jednego człowieka od drugiego. Jeden mógł mieć wielki nos, inny wydatną brodę.

Przypomniał sobie ostatni dzień, jaki spędził razem z Pierre’em, swoim ojcem. Odwiedzili przedmieścia Neuilly-sur-Seine i niewielki park na Île de la Grande Jatte. Tata, który wreszcie wrócił do pracy jako barman, wziął dzień wolny, wyrwał się, żeby zabrać Gerrarda i pokazać mu „światło na wyspie”. Ubrany w trzyczęściowy granatowy garnitur, w kapeluszu na głowie mógł przypominać trochę tych mężczyzn z policyjnych fotografii, choć nie miał sumiastych wąsów ani wydatnego podbródka. Miał jednak takie same puste oczy.

Kiedy wsiedli do metra, ojciec wskazał ręką na lampy oświetlające peron i ich światło, odbijające się w płytkach sufitu nad ich głowami, i zapytał Gerrarda, ile czasu zabierze pociągowi oddalenie się od tego światła.

Gerrard w gruncie rzeczy nie zrozumiał tego pytania.

– Ale jak daleko? – spytał.

Pierre wskazał palcem zakrzywiony sufit nad peronem metra i wyjaśnił. Przebycie drogi z punktu A do B zajęłoby całą wieczność, albowiem pomiędzy nimi znajduje się nieskończona liczba innych punktów.

– To paradoks Zenona z Elei. Takiego filozofa, tylko że on, w swoim przykładzie, nie mówił o wagoniku metra, tylko o strzale. Powiedział, że strzała, kiedy leci, to właściwie zastyga w bezruchu, bo w każdym punkcie czasu powinna poruszać się do punktu, w którym jest, a także do punktu, w którym jej jeszcze nie ma. Jednak kiedy mówimy o punkcie czasu, to poruszać się nie może, bo w danym momencie ruch nie istnieje – powiedział ojciec.

– Ale jak daleko?

Kiedy dojechali, Gerrard zmrużył oczy i podniósł ręce, by osłonić się przed światłem. Oczy przywykły do mroku panującego w tunelach metra.

Na wyspie było mnóstwo ludzi, a jednak Gerrard poczuł, że jest tu dość miejsca. Otwarta przestrzeń dzieliła drzewa, mężczyzn w długich beżowych prochowcach i kobiety w butach na wysokich obcasach i długich syntetycznych spódnicach. Tata powiedział Gerrardowi, że park może być pełen spacerowiczów i był, choć chłopiec widział ich teraz tylko jako jasne, kolorowe punkciki.

Ojciec znalazł drzewo, pod którym mogli usiąść, i otworzył butelkę merlota, przywiezioną w teczce. Popijał spokojnie wino, czytał „L’Humanité”, a w tym samym czasie Gerrard buszował po okolicy. Krył się za drzewami i udawał, że strzela do nazistów i Indian.

– Uważaj na kobietę z parasolką i na żołnierza z trąbką – powiedział tata. Powiedział też, że kiedy chłopiec wróci z Île de la Grande Jatte, jego świat będzie wyglądał zupełnie inaczej i nie będzie już powrotu do tego, co było. Dolał sobie wina.

– Dasz mi spróbować, tato? – zapytał Gerrard.

Nie zostało już nic poza mętnym osadem. Tata wysączył tę resztkę, a potem wyjął z teczki dwa kieliszki i nową butelkę wina. Zapalił papierosa i nalał synowi ćwierć kieliszka, choć zanim mu go podał, sam łyknął z niego tyle, żeby została zaledwie jedna ósma. Gerrard wziął łyk. Wino mu smakowało, wypił resztę jednym haustem. Kiedy wstał i obszedł dookoła drzewo klonu, poczuł, że brakuje mu równowagi. Rozłożył ramiona i zaczął się kręcić wśród gęstej zieleni trawy. Wirował szybciej, coraz szybciej.

– Już ci się kręci w głowie, synu?

Gerrard przestał się obracać i starał się stanąć zupełnie spokojnie, ale ziemia pod stopami poruszyła się i podniosła pod jego prawą nogą, pozbawiając go równowagi. Tak jakby jakaś sprężyna wyskoczyła spod ziemi.

 

Gerrard przypomniał sobie to wszystko, słuchając przewodnika, który wyjaśniał, w jaki sposób policja zapewniła dzieciom wolność. Ojciec odszedł. Nie, niezupełnie tak. Ojciec umarł, a on został sam. Gerrard był tylko małym chłopcem, który nie zachowywał się na tyle grzecznie, by podziwiali go dorośli, ani na tyle sprytnie i złośliwie, by zasłużyć na podziw rówieśników.

Przypominał sobie ojca, patrząc na eksponaty w muzeum policyjnym. Przewodnik ustawił dzieci w jednym rzędzie, tak żeby mogły zrobić sobie zdjęcia. Tłumaczył, że Alphonse Bertillon udoskonalił technikę policyjnych zdjęć portretowych, stworzył system mierzenia rysów twarzy oraz metodę fotografowania miejsc zbrodni.

– Bertillon zmienił zupełnie pracę policji w dwudziestym wieku – mówił przewodnik. Chwycił drewniany stołek i przeciągnął go wzdłuż harmonijki obiektywu specjalnego aparatu fotograficznego, a potem ustawił tuż przed nim. Właśnie tam miały siadać dzieci.