Strona główna » Sensacja, thriller, horror » Morderstwo jako dzieło sztuki

Morderstwo jako dzieło sztuki

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7985-092-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Morderstwo jako dzieło sztuki

Kuba Rozpruwacz nie był pierwszym seryjnym mordercą, który przeraził Londyn... I to nie w jego umyśle powstały wyrafinowane obrazy zbrodni.

 

Do zakomponowania kunsztownego morderstwa potrzeba czegoś więcej niż dwóch durni, z których jeden zabija, a drugi jest zabijany, noża, sakiewki i ciemnego zaułka. Do idealnego morderstwa niezbędne są projekt, rozmieszczenie elementów, światło i cień, poezja i uczucia. (...) Perfekcyjny morderca wynosi swą sztukę do poziomu kolosalnego piękna.
Thomas De Quincey, O morderstwie jako jednej ze sztuk pięknych


Literatura bywa bronią groźniejszą niż najostrzejszy nóż. Przekona się o tym Thomas De Quincey, gdy jego esej pobudzi wyobraźnię szaleńca i podyktuje mu sposób na przekształcenie rzezi w dzieło sztuki.

Polecane książki

  Beth Maple jest ostrożną, konwencjonalną nauczycielką. Bardzo troszczy się o uczniów, ma wymuskany mały dom z ogródkiem i zadbanego starego garbusa. Pewnego dnia na progu jej klasy pojawia się Ben Anderson, zastępczy ojciec jednego z jej wychowanków. Zaskoczona Beth odkrywa, że jest nim zafascynow...
Kobiety ufają mu bezgranicznie, a on właśnie dzięki swoim terapeutycznym zdolnościom ratuje je z życiowych opresji i poczucia braku własnej wartości. Jego kojący głos i pomocne dłonie nie tylko pomagają im podźwignąć się z kryzysu, ale też rozpalają wyobraźnię. Za te emocje są w stanie zapłacić każd...
ELIASZ – charyzmatyczny prorok, cudotwórca, a zarazem kruchy psychicznie człowiek, walczący z pokusą wielkości, dramatycznie przeżywający swoje powołanie. Jego służba Bogu stała się wzorcowa dla wszystkich, którzy mają powołanie kapłańskie. Wbrew temu, co powszechnie sądzi się o ludzkich słabościach...
Sonia jest piękną młodą kobietą i obiektem pożądania kilku wysokich rangą oficerów. Dziewczyna bawi się mężczyznami, flirtując po kolei z każdym z nich. Po upojnej nocy spędzonej z Armandem wyjeżdża za granicę. Tam spotyka Leo, który podstępem wywozi ją do willi Zorbiego – obrzyd...
"Zbiór opowiadań ze świata „Algorytmu wojny”. Niezwykłe historie, Echa wydarzeń z czasów po Dniu. Doskonały sposób, by dowiedzieć się więcej o uniwersum Michała Cholewy lub rozpocząć przygodę, która rozwija się w Gambicie, Punkcie cięcia, Forcie oraz Inwicie....
  Jelita są nie tylko odpowiedzialne za właściwe trawienie i przyswajanie żywności, ale także wpływają znacząco na nasze samopoczucie oraz zdrowie – zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Autor opracował program przywracania optymalnego stanu jelita grubego. Dzięki niemu dowiesz się, czym jest piękna k...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa David Morell

O książce

Thomas De Quincey, autor skandalicznych Wyznań angielskiego opiumisty, wydaje w 1854 roku esej zatytułowany Morderstwo jako jedna ze sztuk pięknych. Opisuje w nim ze szczegółami siedem bestialskich zbrodni, które czterdzieści lat wcześniej wstrząsnęły mieszkańcami Londynu.

Po publikacji tekstu De Quincey zostaje wezwany do Londynu. W czasie jego pobytu w stolicy dochodzi do serii morderstw podobnych do tych, które przedstawił w swoim dziele. Ich sprawca, mistrz kamuflażu, robi wszystko, aby podejrzenie padło na De Quinceya – nie jest to trudne, bo pisarz, znany jako Opiumista, to uzależniony od narkotyków ekscentryk. W jego niewinność wierzą jedynie córka Emily, piękna i niezależna kobieta, młody i ambitny konstabl Becker oraz detektyw Ryan – pochodzący z Irlandii sceptyk.

De Quincey wie, że zabójca planuje jeszcze jedną zbrodnię, przerastającą poprzednie skalą okrucieństwa. Musi go powstrzymać i jednocześnie oczyścić się z podejrzeń. Zaczyna więc walkę z czasem i tajemniczym przeciwnikiem.

DAVID MORRELL

Światowej sławy autor powieści sensacyjnych, urodzony w 1943 w Kanadzie, a od 1966 mieszkający w USA. Ukończył Penn State University, posiada doktorat z literatury amerykańskiej. W latach 1970–1986 pracował jako wykładowca na Iowa University. Fascynuje się twórczością Ernesta Hemingwaya i Richarda Mathesona. Jest prezesem The International Thriller Writers Organization, autorem ponad 20 powieści, 3 książek niebeletrystycznych, a także licznych opowiadań z gatunku grozy i sensacji. Napisał m.in. Pierwszą krew (sfilmowaną z Sylvesterem Stallone), trylogię Bractwo (Bractwo Róży, Bractwo Kamienia, Bractwo Nocy i Mgły) orazPiątą profesję, Fałszywą tożsamość, Infiltratorów, Łowcę, Nagie ostrze i Morderstwo jako dzieło sztuki. Na podstawie Bractwa Róży powstał miniserial telewizji NBC.

www.davidmorrell.net

Tego autora

AKT DESPERACJIKOMPLEKS WINYFAŁSZYWA TOŻSAMOŚĆSZPIEG NA BOŻE NARODZENIEFENOMENPODWÓJNY WIZERUNEKPRZYMIERZE OGNIA

Frank Balenger

INFILTRATORZYŁOWCA

Aaron Cavanaugh

OBROŃCANAGIE OSTRZE

Bractwo

BRACTWO RÓŻYBRACTWO KAMIENIABRACTWO NOCY I MGŁY

Thriller historyczny

MORDERSTWO JAKO DZIEŁO SZTUKI

Tytuł oryginału:MURDER AS A FINE ART

Copyright © Morrell Enterprises, Inc. 2013This edition published by arrangement with Little, Brown and Company,New York, New York, USA. All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2014

Polish translation copyright © Krzysztof Obłucki 2014

Redakcja: Beata Kołodziejska

Zdjęcie na okładce: © Sandra Cunningham/Arcangel Images

Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.

ISBN 978-83-7985-092-1

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS ANDRZEJ KURYŁOWICZ S.C.Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.com

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: 88em

Robertowi Morrisonowi i Grevelowi Lindopowi za oprowadzenie mnie po świecie Thomasa De Quinceya

Wstęp

Na pierwszy rzut oka wydaje się dziwne, że Anglia połowy epoki wiktoriańskiej, znana z przesadnego panowania nad emocjami, oszalała na tle nowego rodzaju prozy nazwanej powieścią sensacyjną. Kiedy Wilkie Collins opublikował w roku 1860 Kobietę w bieli, zapoczątkował „manię sensacji”, jak określali to wiktoriańscy krytycy, służącą „zaspokajaniu niezdrowego apetytu”, „rozprzestrzenianiu… wirusa we wszystkich kierunkach”. Ta szokująca nowa literatura miała swoje korzenie w powieści gotyckiej z poprzedniego wieku, z tą różnicą, że pisarze osadzali akcję w bardzo realnych, współczesnych domach i scenerii wiktoriańskiej Anglii, a nie w starych, ponurych zamczyskach. Mrok nie miał już nic wspólnego z siłami nadprzyrodzonymi. Gęstniał za to w zakamarkach dusz pozornie godnych szacunku osób publicznych, których życie prywatne skrywało przerażające tajemnice. Obłęd, kazirodztwo, gwałt, szantaż, dzieciobójstwo, trucizna, narkotyki, sadomasochizm i nekrofilia — to właśnie zdaniem autorów powieści sensacyjnych kryło się za wiktoriańskim parawanem dystansu i obyczajności.

Po dokładniejszym przyjrzeniu się temu zjawisku wiktoriańska obsesja na punkcie sensacji nabiera znaczenia jako reakcja na przymus kontrolowania emocji w tamtej epoce. Trudno przecenić stopień, w jakim wiktoriańscy Anglicy ze średniej i wyższej klasy oddzielali życie prywatne od publicznego, skrywając prawdziwe uczucia przed obcymi ludźmi. Powszechna praktyka nieustannego zasłaniania okien jest doskonałym przykładem wiktoriańskiej postawy, zgodnie z którą czyjś dom i życie osobiste były świętymi sferami, z których patrzyło się na zewnątrz, ale nigdy nie zaglądało do środka. Tajemnice nie tylko kwitły w każdym domostwie, ale uznawano je za coś oczywistego i szanowano, nie wtykając nosa w nie swoje sprawy.

Thomas De Quincey, kontrowersyjny pisarz epoki wiktoriańskiej, którego teorie dotyczące podświadomości wyprzedzały koncepcje Freuda o siedemdziesiąt lat, o wypieraniu i tajemnicy mówił następująco: „Nie ma czegoś takiego jak zapomnienie. Inskrypcje pozostają w umyśle na zawsze i wyłaniają się, gdy zapada noc”. De Quincey stał się sławny, gdy zrobił coś, co wtedy było nie do pomyślenia — obnażył swoje prywatne życie w popularnych do dziś, bestsellerowych Wyznaniach angielskiego opiumisty, które William S. Burroughs opisał później jako „pierwszą i jak dotychczas najlepszą książkę o uzależnieniu od narkotyku”.

Drastyczne pisarstwo De Quinceya, zwłaszcza O morderstwie jako jednej ze sztuk pięknych, sytuuje go na pozycji twórcy powieści sensacyjnej. Ten budzący niepokój esej jest poświęcony bestialskim morderstwom na Ratcliffe Highway, które sparaliżowały strachem Londyn i całą Anglię w 1811 roku. De Quincey próbował porównać w nim skutki tych zabójstw z przerażeniem, jakie ogarnęło londyńską dzielnicę East End, kiedy pod koniec wieku, w 1888 roku, na ulicach szalał krwawy Kuba Rozpruwacz. W rzeczywistości panika wywołana wydarzeniami na Ratcliffe Highway była znacznie większa i miała szerszy zasięg, bo te wielokrotne zabójstwa były pierwsze w swoim rodzaju, a wiedza o nich dotarła do wszystkich zakątków Anglii dzięki rosnącej potędze gazet (pięćdziesiąt dwa tytuły w samym tylko Londynie w 1811 roku) i niedawno udoskonalonemu systemowi dyliżansów pocztowych, przemierzających kraj z zawrotną prędkością dziesięciu mil na godzinę.

Co więcej, wszystkie ofiary Kuby Rozpruwacza były prostytutkami, podczas gdy ofiarami na Ratcliffe Highway okazali się szanowani ludzie interesów i ich rodziny. Tylko prostytutki bały się Kuby Rozpruwacza, gdy tymczasem dosłownie wszyscy mieli powody, żeby obawiać się mordercy z Ratcliffe Highway. To, co stało się z jego ofiarami, opowiedziałem w pierwszym rozdziale tej powieści, który może okazać się szokujący dla niektórych osób, ale jest oparty na historycznych dokumentach.

Minęło dużo czasu, od kiedy ostatni raz czytaliśmy Thomasa De Quinceya, ale jego krwawe horrory nadal tchną świeżością i do dziś mają przerażającą siłę oddziaływania. Przez długi czas po ich lekturze każda noc przyprawiała nas o jak najbardziej realny dreszcz, paraliżujący strach i koszmary, które stały się naszym przekleństwem już po pierwszym zetknięciu z jego pisarstwem.

„British Quarterly Review”, 1863 rok

1Wirtuoz śmierci

Do zakomponowania kunsztownego morderstwa potrzeba czegoś więcej niż dwóch durni, z których jeden zabija, a drugi jest zabijany, noża, sakiewki i ciemnego zaułka. Do idealnego morderstwa niezbędne są projekt, rozmieszczenie elementów, światło i cień, poezja i uczucia. Jak Ajschylos i Milton poezję, jak Michał Anioł malarstwo, tak perfekcyjny morderca wynosi swą sztukę do poziomu kolosalnego piękna.

Thomas De Quincey, O morderstwie jako jednej ze sztuk pięknych

Londyn, 1854 rok

Powiadają, że Tycjan, Rubens i van Dyck uprawiali sztukę zawsze odświętnie ubrani. Zanim przystępowali do unieśmiertelniania swoich wizji na płótnie, brali kąpiel, symbolicznie oczyszczając umysły ze wszystkiego, co mogłoby ich rozpraszać. Stroili się w najlepsze ubrania, najlepsze peruki, a w jednym przypadku malarz dodał nawet szpadę z brylantem na rękojeści.

Wirtuoz śmierci przygotował się podobnie. Ubrany w strój wieczorowy, siedział przez dwie godziny i wpatrywał się w ścianę, skupiając się na uczuciach. Kiedy zmrok zapadł za zasłoniętymi oknami, zapalił lampę naftową i włożył do czarnej, skórzanej torby odpowiedniki pędzli, farb i płócien. Pamiętając o Rubensie, dodał żółtą perukę, kontrastującą z jego jasnobrązowymi włosami. Pasująca do niej sztuczna broda również znalazła się w torbie. Dziesięć lat wcześniej broda przyciągałaby uwagę, ale panująca ostatnio moda niemal nakazywała noszenie tej ozdoby twarzy, w przeciwieństwie do jego niezwykle gładko ogolonych policzków. Do pozostałych rzeczy w torbie dołożył ciężki młotek okrętowego cieśli. Młotek był stary i miał na obuchu inicjały J.P. Zamiast szabli z brylantem na rękojeści, przytraczanej przez pewnego malarza na czas tworzenia obrazu, wirtuoz wsunął do kieszeni złożoną brzytwę z rączką z kości słoniowej.

Opuścił kryjówkę i przeszedł kilka przecznic, aż dotarł do ruchliwego skrzyżowania, gdzie przystanął na postoju dorożek. Po dwóch minutach nadjechał w końcu kabriolet, z woźnicą wyraźnie widocznym za eleganckim powozem. Wirtuoz śmierci nie przejmował się tym, że stoi na widoku, a wokół panuje zimno grudniowej nocy. Prawdę mówiąc, w tamtej chwili chciał być widziany, choć gdyby ktokolwiek go obserwował, to miałby z tym problem, jako że mgła nadpłynęła znad Tamizy i tworzyła aureole wokół latarni gazowych.

Wirtuoz zapłacił woźnicy osiem pensów za kurs do teatru Adelphi na Strandzie. Wśród tłoku powozów i stukotu podkutych kopyt skierował się ku elegancko ubranemu tłumowi, który czekał na wejście do środka. Podświetlony latarniami gazowymi napis na markizach teatru informował, że wystawiany jest sensacyjny melodramat pod tytułem Korsykańscy bracia. Wirtuoz śmierci znał tę sztukę i mógł odpowiedzieć na każde dotyczące jej pytanie, zwłaszcza o niezwykłe urządzenia wykorzystane w dwóch pierwszych aktach, które pojawiały się kolejno, choć w zamierzeniu wyobraźnia miała podpowiadać, że akcja dzieje się jednocześnie. W pierwszym akcie brat zobaczył ducha swojego bliźniaka. W następnym pokazano, w jaki sposób bliźniak został zabity w tym samym czasie, gdy jego brat napotkał zjawę. Zemsta w ostatnim akcie była tak pełna przemocy, z taką ilością sztucznej krwi, że wielu widzów ponoć doznawało szoku, ale ich oburzenie nakręcało jedynie sprzedaż biletów. Wirtuoz śmierci dołączył do podekscytowanego tłumu wchodzącego do teatru. Jego zegarek z dewizką pokazywał, że minęło dwadzieścia po siódmej. Zgodnie z programem kurtyna miała się podnieść za dziesięć minut. W zamieszaniu panującym w lobby minął przekupnia handlującego nutami Melodii ducha, granej podczas przedstawienia. Wyszedł bocznymi drzwiami, przeszedł ulicą zasnutą mgłą, ukrył się za pogrążonymi w mroku skrzyniami i czekał, żeby sprawdzić, czy nikt go nie śledzi.

Odzyskawszy poczucie bezpieczeństwa po dziesięciu minutach, opuścił daleki koniec uliczki, przeszedł dwie przecznice i wynajął następną dorożkę, już bez czekania, jako że wiele powozów odjeżdżało pustych spod teatru. Tym razem kazał się zawieźć do mniej modnej części miasta. Zamknął oczy i wsłuchiwał się w turkot kół dorożki zjeżdżającej z gładkich, granitowych kostek, którymi wybrukowano główne aleje, na kocie łby starszych ulic londyńskiej dzielnicy East End. Kiedy znalazł się w okolicy, gdzie wieczorowy strój widywano nader rzadko, woźnica bez wątpienia pomyślał, że wirtuoz ma zamiar zaczepić prostytutkę.

W kabinie toalety publicznej wyjął ze skórzanej torby zwykłe ubranie, włożył je, strój zaś noszony w teatrze schował do torby. Idąc coraz bardziej zapuszczonymi ulicami, natrafiał na ganki, nisze i zaułki, gdzie pobrudził swoje przebranie, wysmarował też błotem skórzaną torbę. Między brudne uliczki wszedł gładko ogolony, z jasnobrązowymi włosami, a wyszedł z żółtawą brodą i w peruce. Jego składany cylinder znajdował się od dawna w torbie, zastąpiony teraz zniszczoną czapką. Młotek cieśli okrętowego miał w kieszeni wyświechtanej marynarskiej kurtki.

W ten sposób wirtuoz wypełnił dwie godziny. Zupełnie go to nie znużyło. Przywiązywanie uwagi do szczegółów było przyjemnością, podobnie jak stwarzana przez to sposobność wyobrażenia sobie wspaniałej kompozycji, do której dążył. Skryty we mgle doszedł do miejsca, skąd widać było cel jego wędrówki — pośledni sklep pończoszniczy odwiedzany najczęściej przez marynarzy floty handlowej, którzy często kręcili się w okolicy londyńskiego portu.

Zatrzymał się na rogu i spojrzał na zegarek kieszonkowy, bardzo uważając, by nikt tego nie widział. Zegarek był czymś niezwykłym w tej biednej dzielnicy i każdy, kto by go zauważył, zacząłby podejrzewać, że wirtuoz wcale nie jest marynarzem, za którego się przebrał. Wskazówki na cyferblacie pokazywały, że dochodzi dziesiąta. Wszystko szło zgodnie z planem. Podczas poprzedniej wizyty ustalił, że policjant patrolujący tę ulicę przechodzi około godziny dziesiątej piętnaście. Punktualność była częścią tej pracy i każdy policjant przemierzał swój dwumilowy rewir co godzinę. Pora, o której konstabl dochodził do tego miejsca, rzadko się zmieniała.

Jedyną osobą w zasięgu wzroku okazała się prostytutka, której nawet nocny chłód nie zmusił, żeby wróciła do ciasnej rudery, nazywanej przez nią domem. Kiedy się zbliżyła, wirtuoz posłał jej groźne spojrzenie, na tyle wymowne, że zatrzymała się w miejscu, a potem poszła w odwrotnym kierunku, niknąc we mgle.

Ponownie skupił uwagę na sklepie. Spostrzegł, że szyba w oknie była pokryta warstwą kurzu, tłumiącego światło lampy palącej się wewnątrz. Ludzki cień wyłonił się z domu i zamknął okiennice, jak zwykle o godzinie dziesiątej.

W chwili, gdy cień wszedł z powrotem do środka, wirtuoz przeszedł na drugą stronę pustej ulicy i sięgnął do drzwi. Jeśli okazałyby się zamknięte na zasuwę, miał zamiar zapukać, oczekując, że kupiec nie poskąpi pięciu minut na przeprowadzenie ostatniej sprzedaży tego dnia.

Ale drzwi nikt nie zamknął. Zaskrzypiały, gdy wirtuoz je pchnął. Wszedł do sklepu, gdzie było niewiele cieplej niż na ulicy.

Mężczyzna obrócił się, przerywając opuszczanie lampy zawieszonej pod sufitem. Liczył sobie może trzydzieści lat — chudy, blady, o zmęczonych oczach. Był ubrany w czarną koszulę ze stójką. Jeden z guzików przy koszuli zupełnie nie pasował do reszty. Mankiety spodni miał wystrzępione.

Czy wspaniałe dzieło sztuki wymaga wspaniałego tematu? Czy zamordowanie królowej wywiera większe wrażenie niż zabójstwo szarego człowieka? Nie. Celem sztuki mordu jest strach i litość. Nikt nie żałuje zamordowanej królowej albo premiera, lub zamożnego człowieka. Pojawia się wtedy natychmiastowe niedowierzanie, że nawet tak wysoko postawieni ludzie ulegają śmiertelnym ciosom. Ale stan szoku utrzymuje się krótko, podczas gdy smutek wynikający z litości trwa długo.

Dlatego, wręcz przeciwnie, ofiarą powinien być młody, ciężko pracujący, ubogi, ale pełen nadziei i ambicji mężczyzna, ze wzrokiem utkwionym w dalekosiężnych celach, mimo zniechęcających warunków, które są przyczyną jego zmęczenia. Obiekt zbrodni powinien mieć kochającą żonę i oddane mu dziatki, w pełni zależne od wyniku jego wysiłków. Współczucie. Łzy. Artyzm ich wymagał.

— Pewnie właśnie zamykaliście? Szczęściem, jeszcze was złapałem — powiedział wirtuoz, zamykając drzwi.

— Stara szykuje obiad, ale zawsze znajdzie się chwila dla klienta. Czym mogę służyć?

Po chudym właścicielu sklepu nie było widać, że fałszywa broda obudziła jego podejrzenia ani też że rozpoznał mężczyznę, który w innym przebraniu odwiedził sklep tydzień wcześniej.

— Potrzebuję czterech par skarpet. — Wirtuoz zerknął za kontuar i pokazał palcem. — Grubych. Jak te, które trzymacie tam na półce.

— Cztery pary? — Ton głosu sklepikarza wskazywał, że tego dnia to był znaczący zakup. — Są po szylingu za parę.

— Za drogo. Miałem nadzieję, że przy tylu parach dostanę lepszą cenę. Może powinienem iść gdzie indziej.

Zza zamkniętych drzwi rozległ się płacz dziecka z pokoju na tyłach.

— Chyba ktoś jest głodny — zauważył wirtuoz.

— To Laura. A kiedy ona nie jest głodna? — Sklepikarz westchnął. — Dołożę wam jedną parę ekstra. Pięć par za cztery szylingi.

— Załatwione.

Kiedy sklepikarz ruszył w stronę lady, wirtuoz sięgnął za siebie i zamknął drzwi na zasuwę. Zakasłał głośno, żeby zamaskować wydany przez nią odgłos, w czym pomogło mu także dudnienie kroków sklepikarza. Ruszył za nim, wyciągając młotek z kieszeni kurtki.

Właściciel sklepu wszedł za kontuar i sięgnął po skarpety leżące na górnej półce, gdzie wirtuoz zauważył je tydzień wcześniej.

— Te?

— Tak, z surowej bawełny.

Wirtuoz zamachnął się młotkiem ciesielskim. Ramiona miał muskularne. Pokaźny obuch młotka przeciął powietrze i uderzył w czaszkę sklepikarza. Rozległ się głuchy trzask, podobny do tego, jaki słychać przy pękaniu tafli lodu.

Kiedy sklepikarz jęknął i osunął się na ziemię, wirtuoz zaatakował ponownie, teraz jednak kierował narzędzie w dół ku bezwładnemu ciału i uderzał w czubek głowy. Tym razem odgłos przypominał mlaskanie.

Wirtuoz wyjął z torby fartuch i włożył go na ubranie. Wszedł za ladę i z kieszeni wyciągnął brzytwę. Otworzył ją, odchylił do tyłu pokiereszowaną głowę właściciela sklepu i poderżnął mu gardło. Doskonale naostrzona stal cięła bez trudu. Krew trysnęła na towar leżący na półkach.

Wydawało się, że lampa pod sufitem świeci jaśniej.

Artyzm.

Zza drzwi ponownie rozległ się płacz dziecka.

Wirtuoz puścił ciało, które opadło na podłogę prawie bezdźwięcznie. Złożył brzytwę, schował ją z powrotem do kieszeni, a potem wziął młotek i torbę. Podszedł do drugich drzwi, za którymi usłyszał kobiecy głos.

— Jonathan, kolacja gotowa!

Kiedy wirtuoz pchnął drzwi, natknął się na niską, mizerną kobietę, która zamierzała właśnie je otworzyć. Podobnie jak właściciel sklepu, miała zmęczone oczy, które zrobiły się wielkie z zaskoczenia na widok wirtuoza i fartucha, który miał na sobie.

— Kim jesteście, do diabła?

Korytarz był wąski i niski. Wirtuoz widział go przez krótką chwilę, gdy tydzień wcześniej udawał klienta. Żeby zrobić pełny zamach w tak ciasnym pomieszczeniu, musiał trzymać młotek przy nodze i uderzyć kobietę od dołu, pod brodę. Siła odrzuciła jej głowę do tyłu. Jęknęła, a on pchnięciem przewrócił ją na podłogę. Przyklęknął i miał teraz dość miejsca, żeby unieść ramię i raz, drugi, trzeci, czwarty zadać cios w twarz.

Po prawej stronie znajdowało się wejście do kuchni, w której pachniało gotowaną baraniną. Rozległ się łoskot rozbijanego talerza. Wirtuoz wyprostował się, wbiegł do środka i zastał tam służącą — widział ją w poprzednim tygodniu, kiedy wychodziła ze sklepu załatwić sprawunki. Otworzyła usta, żeby krzyknąć. W przestronniejszej kuchni był w stanie wymierzyć cios z boku, uciszający jej krzyk i roztrzaskujący szczękę.

— Mamo? — zapłakało dziecko.

Obróciwszy się na pięcie ku drzwiom, wirtuoz zobaczył w korytarzu dziewczynkę w wieku około siedmiu lat. Włosy miała związane w kucyki. Trzymała szmacianą lalkę i wpatrywała się w ciało matki leżące na podłodze.

— Ty na pewno jesteś Laura — powiedział wirtuoz.

Zgruchotał jej czaszkę.

Znajdująca się za nim służąca zaczęła jęczeć. Poderżnął jej gardło.

Poderżnął gardło matce.

Poderżnął gardło dziecku.

Metaliczny zapach krwi mieszał się z zapachem gotowanej baraniny, w czasie gdy wirtuoz przyglądał się powstałemu obrazowi. Serce biło mu tak szybko, że brakło mu tchu.

Zamknął oczy.

I otworzył je błyskawicznie, kiedy ponownie usłyszał płacz dziecka.

Dochodził z dalszej części korytarza. Sprawdzając, w czym rzecz, doszedł do drugich otwartych drzwi. Prowadziły do zagraconej, cuchnącej stęchlizną sypialni, gdzie w blasku świeczki widać było kołyskę z postawioną wiklinową budką. Płacz dochodził spod budki.

Wirtuoz wrócił do kuchni, ponownie wziął młotek i poszedł do sypialni. Rozbił kołyskę na drzazgi, walił młotkiem w niemowlę leżące na szczątkach kołyski, a potem poderżnął mu gardło.

Zawinął dziecko w kocyk i położył pod resztkami budki.

Płomień świecy stał się zdumiewająco jasny. Z absolutną wyrazistością wirtuoz spostrzegł, że ręce ma pokryte krwią. Fartuch był od niej czerwony, podobnie buty. W sypialni na lichej sekreterze znalazł pęknięte lustro i zobaczył, że na brodzie, peruce i czapce nie ma śladu krwi.

Poszedł do kuchni, nalał z dzbanka wodę do miski i umył ręce. Zdjął buty i również je umył. Zdjął fartuch, złożył go i położył na krześle.

Zostawiwszy młotek na kuchennym stole, wyszedł na korytarz, podziwiał trupa służącej, który leżał na podłodze w kuchni, i zamknął drzwi. Zamknął też drzwi do sypialni. Przeszedł na front sklepu i napawał się artyzmem obrazu matki i siedmioletniej dziewczynki w zbryzganym krwią korytarzu.

Drzwi do tego pomieszczenia również zamknął. Ciało sklepikarza można było zobaczyć jedynie wtedy, gdy zajrzało się za ladę. Następną osobę, która wejdzie do sklepu, czekała seria niespodzianek.

Strach i litość.

Artyzm.

Ktoś niespodziewanie zapukał, sprawiając, że wirtuoz się obrócił.

Pukanie rozległo się znowu. Ktoś nacisnął klamkę, ale wirtuoz zadbał zawczasu, żeby zamknąć drzwi na zasuwę.

Frontowe drzwi nie miały okienka. Ponieważ okiennica na wystawie była zamknięta, ktokolwiek pukał do sklepu, nie mógł zajrzeć do środka, choć światło lampy na pewno było widoczne w szparach wokół framugi.

— Jonathan, to ja, Richard! — krzyknął mężczyzna. — Przyniosłem koc dla Laury! — Ponownie pukanie. — Jonathan!

— Hej, co się tutaj dzieje? — zapytał autorytatywnie inny głos.

— Jak dobrze was widzieć, konstablu.

— Proszę powiedzieć, co tu robicie?

— To sklep mojego brata. Prosił, żebym przyniósł dodatkowy koc dla jego córeczki. Jest przeziębiona.

— Ale dlaczego tak walicie?

— Bo nie otwiera. Spodziewa się mnie, a nie otwiera.

— Zapukajcie głośniej.

Drzwi się zatrzęsły.

— Ile osób tu mieszka? — zapytał policjant.

— Mój brat, jego żona, ich dwie córeczki i służąca.

— Na pewno któreś z nich usłyszałoby pukanie. Czy jest tu kuchenne wejście?

— Przy tamtej uliczce. Za murem.

— Poczekajcie tutaj, a ja się rozejrzę.

Wirtuoz chwycił torbę, otworzył drzwi do korytarza, wyszedł przez nie i pamiętał o ich zamknięciu. Ryzyko sprawiało, że serce waliło mu jak młot. Pośpiesznie minął ciała matki i dziecka, niemal tracąc równowagę na śliskiej podłodze, i otworzył tylne drzwi. Wyszedłszy na niewielkie podwórze, ponownie stracił cenny czas na ich zamknięcie.

Mgła pachniała popiołem z komina. W mroku spostrzegł zarys, uznał że to ubikacja. Przykucnął za nią niemal w chwili, gdy postękujący mężczyzna podciągnął się na mur, przelazł na drugą stronę i oświetlił podwórze latarnią.

— Halo? — głos miał szorstki. Zbliżył się do kuchennych drzwi i zapukał. — Jestem policjantem! Konstabl Becker! Wszystko w porządku?

Konstabl otworzył drzwi i wszedł do środka. Słysząc, że policjant zachłysnął się powietrzem, wirtuoz obrócił się do ciemnego muru za ubikacją.

— Dobry Boże — wymamrotał konstabl, najwyraźniej na widok ciał matki i dziewczynki leżących w korytarzu. Podłoga zaskrzypiała, gdy policjant do nich podchodził.

Wirtuoz wykorzystał moment odwrócenia jego uwagi, postawił torbę na murze, podciągnął się, złapał torbę i przeskoczył na drugą stronę. Wylądował na błotnistym nasypie, ześlizgnął się na dół i niewiele brakowało, żeby upadł na rozmokłą ziemię. Przestraszył się, bo odgłos, który temu towarzyszył, był tak donośny, że konstabl na pewno go usłyszał. Nogawki spodni miał przemoczone. Obrócił się w prawo i wymacując drogę wzdłuż muru, odszedł w mrok wypełniony mgłą. Szczury pierzchały mu spod nóg.

Z tyłu doszedł go jednoznaczny sygnał alarmu. Każdy policjant patrolujący ulice nosił ze sobą drewnianą kołatkę, składającą się z rączki i zamontowanego na niej kawałka drewna, który klekotał przy obracaniu. Konstabl posłużył się nią teraz i wypełnił powietrze tak głośnym dźwiękiem, że na pewno usłyszeli go wszyscy policjanci patrolujący teren w pobliżu.

Wirtuoz dotarł do zasnutej mgłą uliczki i kierował się ku ledwie widocznej przy jej dalekim końcu latarni.

— Pomocy! Morderstwo! — krzyczał policjant.

— Morderstwo? Gdzie? — rozległ się inny głos.

— W sklepie mojego brata! — odpowiedział kolejny głos. — Tutaj! Pomocy, na miłość boską!

Okna się uchylały. Drzwi otwierały się z hukiem. Kroki dudniły w ciemności.

Zbliżając się do światła na końcu uliczki, wirtuoz widział na tyle dobrze, że mógł ukryć brzytwę za stertą śmieci. We mgle minął go biegnący tłum, zwabiony hałasem kołatki policjanta.

Kiedy ciżba ludzka oddaliła się, wirtuoz wyszedł z uliczki i ruszył w przeciwną stronę. Trzymał się blisko ledwie widocznych kamienic, gotów zniknąć w byle wnęce, gdyby usłyszał, że ktoś biegnie w jego kierunku. Wrzawa robiona przez tłum cichła za nim powoli.

Znalazł publiczną toaletę, zdjął żółtą perukę i wrzucił do dziury, po czym to samo zrobił z brodą. Pięć minut później w zaułku na skraju lepszej dzielnicy zdjął ubranie marynarza i włożył strój do teatru, ukryty do tej pory w torbie. Rzucił marynarskie ciuchy łącznie z czapką w róg zaułka, skąd na pewno ktoś zabierze je rankiem zadowolony. Ubrudzoną błotem torbę wyrzucił między śmieci trochę dalej. Ona również z pewnością znajdzie nowego właściciela.

W lepszej dzielnicy ruszył we mgle tropem stukotu kopyt, aż dotarł do głównej ulicy. Wolna dorożka stała w pobliżu restauracji. Fiakier spojrzał w dół na wirtuoza, oszacował jego wieczorowy strój i uznał, że to dobry pasażer na kurs o tak późnej porze.

Kiedy dorożka wiozła go do teatru na West Endzie, wirtuoz wytarł chusteczką błoto z butów. Postarał się, aby widziano go przy wejściu do music-hallu, udając jednego z wielu teatromanów, marzących o rozrywce lżejszego gatunku od ociekającego krwią spektaklu Korsykańscy bracia. W końcu wynajął ostatnią dorożkę i pojechał do domu, zastanawiając się, czy Tycjan, Rubens i van Dyck czuli kiedykolwiek satysfakcję ze swojej sztuki, równą tej, jaka była teraz jego udziałem.

2Człowiek, który ukrywał rude włosy

Londyńska policja została utworzona w 1829 roku jako pierwsza zorganizowana siła porządkowa w Anglii. Wcześniej bezpieczeństwo miasta zależało od podstarzałych nocnych stróżów, którym dano kołatki i przydymione latarnie i przykazano, by pokrzykiwali co pół godziny przy patrolowaniu wyznaczonego rewiru. Niemniej często owi starzy mężczyźni przesypiali noc w stróżówkach. Kiedy populacja Londynu wzrosła do półtora miliona, miasto upoważniło sir Roberta Peela do utworzenia policji stołecznej, której trzy tysiące pięciuset pierwszych funkcjonariuszy zaczęto nazywać „bobby” albo „peeler”, robiąc aluzję do zdrobnienia jego imienia i nazwiska.

W roku 1854 Londyn miał już prawie trzy miliony mieszkańców, co czyniło go największym miastem na świecie. Tymczasem siły policyjne zaledwie się podwoiły, wzrastając do siedmiu tysięcy, a liczba funkcjonariuszy była stanowczo za mała do pilnowania siedmiuset mil kwadratowych miasta. Żeby wesprzeć regularne służby, powołano policję śledczą — ośmiu ubranych po cywilnemu detektywów przemierzających stolicę. Ich anonimowość denerwowała wielu mieszkańców, których wiktoriańska obsesja na punkcie prywatności sprawiała, że nabrali chorobliwego podejrzenia, że są szpiegowani.

Detektywów wybrano spośród oficerów służących w siłach policyjnych. Znali ulice, gdzie mieli pracować, jak reszta, ale jedno ich wyróżniało — przywiązywali niezwykłą wagę do szczegółów, umieli w jednej chwili wypatrzyć w zatłoczonym lobby hotelu albo na pełnym ludzi dworcu kolejowym człowieka, którego zachowanie nie pasowało do danego miejsca: był potencjalną czujką grupy rabunkowej i stał nieruchomo, podczas gdy wszyscy inni dokądś zdążali, potencjalnym złodziejem kieszonkowym, który przyglądał się tłumowi, zanim skupił uwagę na jednej osobie, potencjalnym alfonsem o wyrachowanym wyrazie twarzy, podczas gdy wszyscy inni byli weseli.

Policja stołeczna i biuro detektywów miały główną siedzibę w dzielnicy Whitehall, gdzie stało bardzo wiele budynków rządowych. Ponieważ wejście znajdowało się od strony Great Scotland Yard Street, dziennikarze zaczęli określać wydział policji skróconą nazwą tej ulicy. Nieżonaci detektywi i funkcjonariusze mogli mieszkać w bursie usytuowanej w pobliżu kwatery głównej policji i to właśnie tam, dwadzieścia pięć minut po północy w niedzielę 10 grudnia 1854 roku, czterdziestoletni detektyw inspektor Sean Ryan został obudzony przez konstabla, który poinformował go o wielokrotnym zabójstwie popełnionym w Wapping na East Endzie. Choć przemoc na East Endzie była powszechna, morderstwa rzadko się tam zdarzały. Poprzedniego roku powieszono w Londynie tylko pięciu zabójców, ale w ich przypadku chodziło o pojedyncze ofiary. Nawet w największym mieście świata wielokrotne zabójstwo było czymś szokującym.

Ryan zjadł na obiad gotowaną wołowinę z kluskami, co spowodowało, że nie spał dobrze, dlatego potrzebował jedynie pięciu minut, aby się ubrać. Sprawdził też, czy ma rękawiczki w powypychanej marynarce. Razem z dziesięcioma konstablami, z którymi mieszkał pod jednym dachem, wyszedł na dwór. Było tak zimno, że z jego ust przy oddechu wydobywała się para. Wsiadł do karetki policyjnej, którą zawczasu kazał podstawić. Na zasnutych mgłą, zimnych ulicach niemal nie było ruchu, dzięki czemu grupa policjantów dotarła na miejsce zbrodni w czterdzieści minut.

Zebrał się tam tłum niczym na publicznej egzekucji, więc woźnica musiał zatrzymać konie w sporej odległości od punktu przeznaczenia. Ryan i konstable wysiedli na brudną ulicę wybrukowaną kocimi łbami i ruszyli w kierunku zgiełku, aż doszli do ściany z gapiów, przez którą nie mogli się przebić.

— Mówię wam, że to sprawka Springa-Heeleda Jacka! — krzyknął ktoś, przypominając o postaci zionącego ogniem mężczyzny, mającego szpony u rąk i sprężyny doczepione do butów, który siedemnaście lat wcześniej zaatakował rzekomo kilka mieszkanek Londynu i stał się miejscową legendą.

— Nie, to jakiś Irlandczyk! Dokądkolwiek pójdę, natykam się na cholernego Irlandczyka żebrzącego o pieniądze! Ich głód to oszustwo! Nie ma tam żadnego głodu!

— Cholerna racja! Irlandczycy zwyczajnie kłamią, żeby tu przyjeżdżać i kraść nam pracę! Odeślijmy ich do domu!

— Nie, do licha. Oni wszyscy to złodzieje. Powieśmy ich!

Ryan, którego rodzice wyemigrowali z Irlandii, gdy był jeszcze dzieckiem, od dawna bardzo się starał, żeby zgubić irlandzki akcent. Jego ubranie również nic o nim nie mówiło, było przeciętne. Przyzwyczajony do pracy pod przykrywką, nosił czapkę z daszkiem, typową dla dziennikarzy, nisko nasuniętą na czoło, żeby ukryć rude włosy.

— Zróbcie przejście, konstablu — zwrócił się do jednego z towarzyszących mu ludzi.

— Tak jest, inspektorze.

Latarnia nazywana wolim okiem, którą nosił każdy policjant, miała w środku odbłyśnik i soczewkę powiększającą w otworze w obudowie. Liczne strumienie światła przydawały ważności głosom policjantów, którzy zaczęli się przeciskać przez tłum, pokrzykując:

— Proszę się odsunąć! Policja! Zrobić przejście!

Ryan szedł za nimi, mając nadzieję, że widok tak wielu policjantów odwróci od niego uwagę gapiów i pozwoli mu zachować anonimowość. Podeszli do niewielkiego sklepu, jakich wiele działało w tej okolicy, których głównymi klientami byli przychodzący z niedalekiego portu marynarze floty handlowej. Z powodu bliskości Tamizy smród ekskrementów zatykał dech w piersiach. Brak systemu kanalizacji powodował, że wszystkie zanieczyszczenia spływały do rzeki lub były do niej wyrzucane.

Jeden z konstabli stał na warcie przed sklepem. Okiennice pozamykano, żeby skryć wnętrze przed wzrokiem ciekawskich.

Podobnie jak wszyscy mundurowi funkcjonariusze, konstabl był wysoki i potężnej budowy, by już samym wyglądem zniechęcać przestępców do zmuszania go, aby wyciągnął pałkę. Na hełmie i szerokim pasie nosił odznakę policyjną i złote litery VR, będące skrótem od Victoria Regina — Królowa Wiktoria.

Ryan rozpoznał konstabla po bliźnie na szerokim podbródku, która została mu po ranie, jaką odniósł, obezwładniając czujkę w czasie napadu rabunkowego. Obaj pracowali przy tamtej sprawie przed miesiącem.

— To wy, Becker?

— Tak, inspektorze. Miło znowu pana widzieć, choć wolałbym spotkać się z panem w innych okolicznościach.

— Co tu znaleźliście?

— Pięć ciał.

— Pięć? Konstabl, który mnie obudził, wspomniał o czterech.

— Bo początkowo tak myślałem. Troje dorosłych i mała dziewczynka. Sąsiedzi mówią, że miała siedem lat.

Siedem lat? Ryan z trudem zachował zimną krew.

— Ale potem obejrzałem wszystko dokładniej — powiedział Becker. — W sypialni było bardzo dużo kawałków czegoś, co zostało rozwalone. W pierwszej chwili nie zorientowałem się, że to kawałki kołyski. Niemowlę leżało pod fragmentem wiklinowej budki.

— Niemowlę — wymamrotał Ryan. Ukrywając emocje, obrócił się do konstabla, który z nim przyszedł. — Popytajcie sąsiadów o to, czy coś nie wydało im się dziwne. O obcych. O każdego, kto wyglądał podejrzanie.

Choć wykonanie niezbędnych zadań wydawało się oczywiste, procedura, którą Ryan uruchomił, istniała dopiero od kilku dekad. Nauka znana teraz jako kryminologia narodziła się we Francji, gdzie zawodowy przestępca Eugène François Vidocq zaczął pracować dla policji w 1811 roku i utworzył zespół detektywów w cywilnych ubraniach. Jego ludzie, udając pijaków i żebraków, przenikali do środowiska kryminalistów, odwiedzając ich ulubione tawerny. Vidocq zrezygnował ostatecznie z pracy w policji i utworzył pierwszą na świecie agencję detektywistyczną. W roku 1843, rok po powołaniu londyńskiej policji śledczej, jej członkowie — między nimi Ryan — pojechali do Paryża, aby Vidocq nauczył ich swoich metod. Od tamtego czasu prowadzenie zorganizowanego śledztwa na miejscu zbrodni stało się standardową procedurą.

— Uświadom okolicznym mieszkańcom, że nawet najdrobniejszy szczegół, który wydał im się dziwny, może być bardzo ważny. Jeden z was musi pilnować drzwi, kiedy wejdziemy do środka z konstablem Beckerem. Nie chcę, żeby ktokolwiek jeszcze tam wchodził. Gotowy? — zapytał Beckera.

— To mocny widok — ostrzegł Becker, otwierając drzwi.

— Jestem tego pewny.

♦ ♦ ♦

Ryan wszedł jako pierwszy.

Za sobą usłyszał pokrzykiwania kogoś z tłumu:

— Wpuśćcie nas! Dajcie popatrzeć!

— Tak! — krzyknął ktoś inny. — Na dworze jest zimno!

Ryan zamknął drzwi, gdy tylko Becker znalazł się w środku. Metaliczny zapach krwi wisiał w powietrzu.

Inspektor oglądał sklep, a jednocześnie zbierał myśli. Okopcona lampa pod sufitem. Lichy kontuar. Półki z bielizną i skarpetkami marnej jakości. Zamknięte drzwi po lewej stronie lady.

— Czy te drzwi były zamknięte, kiedy weszliście? — zapytał Beckera.

— Wszedłem od tyłu, ale tak, te drzwi były zamknięte. Po rozejrzeniu się zostawiłem wszystko w takim stanie, w jakim to zastałem, tak samo, jak pan sobie życzył trzy miesiące temu.

— To dobrze. Weszliście kuchennymi drzwiami? Nie były zamknięte?

— Otworzyłem je bez trudu.

— Zatem morderca uciekł tylnymi drzwiami, zanim weszliście.

— Tak właśnie podejrzewałem.

Ryan nie zdradzał się z własnymi myślami. Może Beckerowi dopisało szczęście, że mordercy nie było już w domu, kiedy konstabl wszedł do środka. Mógłby dać się zaskoczyć i stać się następną ofiarą.

Inspektor spostrzegł plamę krwi na kontuarze, zatrzymał się, a potem wszedł za ladę, gdzie znalazł pierwsze ciało. Na szyi było rozcięcie, kojarzyło się z drugą parą ust. Czaszka na skutek uderzeń została odkształcona. Ofiara straciła bardzo dużo krwi, która obryzgała towar na półkach.

Ryan widział niewiele ciał bardziej uszkodzonych, ale w takich przypadkach chodziło o niezliczone ugryzienia szczurów albo długi czas przebywania w wodzie. Szkolenie pomogło mu zapanować nad emocjami.

Pięć par skarpet leżało we krwi.

— Sklepikarz musiał po nie sięgać. Gdzie jest kasetka na pieniądze?

— Pod kontuarem.

Detektyw wziął kasetkę, otworzył ją i przyjrzał się uważnie złotym, srebrnym i miedzianym monetom.

— Jeden funt, osiem szylingów i dwa ensy.

— Interesy nie szły zbyt dobrze. — W głosie Beckera dawało się słyszeć współczucie.

— Niemniej dla niektórych ludzi to fortuna. Dlaczego morderca nie zabrał pieniędzy?

Ryan skierował się ku drzwiom po lewej stronie kontuaru, otworzył je i zobaczył zwłoki kobiety i dziewczynki leżące na podłodze. Twarze miały pokiereszowane, gardła podcięte.

Przez chwilę nie był w stanie wydobyć głosu.

Ale ponownie szkolenie wzięło górę.

— Ktoś wszedł w krew i poślizgnął się w kierunku drzwi. Czy to wy, Becker?

— Absolutnie nie, inspektorze.

— Ślad po poślizgnięciu rozmazał odcisk podeszwy, ale nie wygląda na to, żeby zelówki były nabijane ćwiekami.

— Co wskazywałoby, że morderca nie jest robotnikiem?

— Bardzo słuszna uwaga, Becker.

Ryan otworzył drzwi po prawej stronie i poczuł zapach gotowanej baraniny zmieszany z zapachem krwi. Płytko oddychając powietrzem przyprawiającym o nudności, patrzył na trupa służącej leżącego na kuchennej podłodze. Oprócz wyrazu cierpienia na jej zmaltretowanej twarzy spostrzegł piegi, co nasunęło mu myśl, że podobnie jak on mogła pochodzić z Irlandii.

Odraza sprawiła, że się odwrócił. Zobaczył młotek ciesielski obok talerza na stole. Puls mu przyśpieszył, gdy na obuchu dostrzegł zakrzepłą krew.

Nigdy wcześniej nie widział tylu zwłok w jednym miejscu. Obniżył głos.

— Czy żona sklepikarza przeszkodziła mordercy, zanim dobrał się do kasetki z pieniędzmi spod kontuaru? Czy to dlatego tu wrócił i zabił wszystkich? Żeby nie było żadnych świadków? A wtedy ktoś zapukał do frontowych drzwi i morderca uciekł, nie mając czasu na zabranie pieniędzy?

Ryan zastanowił się nad tym, co właśnie powiedział.

— Nie, to nie tak. Skoro nie miał czasu na kradzież pieniędzy, po co traciłby cenne sekundy na zamykanie za sobą drzwi, zanim pobiegł korytarzem?

— Może nie wiedział o istnieniu kasetki z pieniędzmi — zasugerował Becker.

— To z jakiego powodu zabił właściciela sklepu?

Wchodząc ponownie do korytarza, Ryan zauważył, że drzwi znajdujące się dalej również są zamknięte. Była za nimi niewielka zagracona sypialnia, co wskazywało, że korzysta z niej wiele osób. Połamane części kołyski leżały w różnych miejscach. Becker ostrzegł go, że znajdzie tu ciało niemowlęcia. Mimo to nie był przygotowany na widok małego trupa owiniętego w kocyk i wsuniętego pod połamaną wiklinową budkę.

— Dobry Boże. — Ryan był detektywem od dwunastu lat. Przedtem przez osiem lat pracował jako konstabl. Chodząc ulicami największego miasta na świecie, widział rzeczy, które do tej pory uważał za najgorsze, jakie człowiek może wyrządzić drugiej ludzkiej istocie. Teraz uświadomił sobie, jak bardzo był naiwny. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek użyje tego określenia w stosunku do siebie.

— Niemowlę. Uderzenia młotkiem ciesielskim… — Ryan przerwał, żeby odzyskać kontrolę nad emocjami. — Dziewczynka, mówiliście?

— Tak — odpowiedział Becker cicho.

— Uderzenia spowodowały śmierć, ale i tak podciął jej gardło. — W jego głosie wyczuwało się złość. — Cholera, dlaczego? I tak nie potrafiłaby go zidentyfikować. Nie miał żadnego powodu, żeby ją zabijać. Nie zabrał pieniędzy. Pozamykał wszystkie drzwi. Zostawił młotek. Dlaczego? Nie rozumiem.

Po wyjściu z sypialni Ryan pokonał dalszą część korytarza i otworzył kuchenne drzwi.

Konstabl stanął mu na drodze.

— Nie wolno tu wchodzić — powiedział.

— W porządku, Harry — Becker uspokoił go, wychodząc z korytarza. — To detektyw inspektor Ryan.

— Przepraszam, inspektorze. Zawsze lepiej być czujnym.

— To bardzo dobrze. — Ryan wyszedł na podwórze. Miał nadzieję, że ochłonie na zimnym powietrzu, ale zapach mgły nałożył się na przyprawiający go o nudności odór, jaki pozostał mu w nozdrzach. — Co tam jest?

Konstabl skierował światło na ubikację. Opuścił latarnię i oświetlił ubitą ziemię.

— Przyjrzałem się temu, ale ziemia jest za twarda, żeby zostały odciski butów.

— Przeszliście przez dom, żeby się tu dostać?

— Nie. Konstabl Becker powiedział, że im mniej ludzi wejdzie do środka, tym lepiej. Poprosił, żebym przeszedł nad murem, podobnie jak on. O tutaj, po prawej stronie.

— Poświećcie i pokażcie mi.

Utrzymujące się w Londynie gęste mgły, charakterystyczne dla tego miasta, tworzyły się z dymu powstającego przy paleniu węgla, wydostającego się z pół miliona kominów, i mgły znad Tamizy. Na murach i ścianach utrzymywała się stale warstwa sadzy. Snop światła z latarni wydobył z mroku smugi w miejscu, gdzie obaj konstable otarli się o cegły, przechodząc przez mur.

— Pokażcie mi resztę muru.

Za ubikacją na tyłach niewielkiego podwórza na kawałku muru również widać było smugi po startej sadzy.

— To tutaj morderca przedostał się przez mur — uznał Ryan.

Tłum przed domem był coraz bardziej zniecierpliwiony.

— Wpuście nas, żebyśmy zobaczyli, co ten bydlak zrobił! — krzyknął ktoś.

— To musiał być jakiś obcy! Nikt, kto znał Jonathana, nigdy by go nie skrzywdził!

— Wygląda na to, że przydacie się do pomocy konstablom z przodu — zwrócił się Ryan do policjanta pilnującego tylnych drzwi. — Zajmijcie pozycję w zaułku. Nie pozwólcie nikomu zbliżyć się do tyłu domu. Jeśli będzie trzeba nabić kilka guzów, nie wahajcie się.

— Tak jest, inspektorze. Każdy, kto będzie chciał mnie minąć, nabawi się bólu głowy.

Konstabl wszedł w mgłę, kierując się ku przyległej ścianie. Światło jego latarni osłabło, a potem zniknęło zupełnie.

Ryan wsłuchiwał się w szuranie butów policjanta wspinającego się na mur. Potem przeniósł uwagę na Beckera.

— Chcę, żebyście ze mną poszli.

— Tak jest, inspektorze.

Ryan podciągnął się na szczyt muru i popatrzył w zasnutą mgłą ciemność znajdującą się po drugiej stronie.

— Podajcie mi waszą latarnię i sami tu wejdźcie. Uważajcie, żeby nie robić tego w tym samym miejscu, co morderca. Chcemy zejść obok miejsca, w którym on zeskoczył.

Po wylądowaniu po drugiej stronie muru stopy inspektora zagłębiły się niepokojąco w błocie. Głośno westchnął i byłby ześlizgnął się w dół po nasypie, gdyby nie chwycił się Beckera.

— Nie padało. Dlaczego więc tu jest błoto? — zapytał Ryan zbity z tropu.

— Tak, ziemia za sklepem jest sucha jak pieprz. — Głos Beckera zdradzał, że on też jest zdezorientowany, gdy schodził po nasypie, oświetlając sobie drogę latarnią. Snop światła przebijał mgłę na tyle, że z mroku wyłoniło się źródło silniejszego niż zwykle smrodu: rów pełny tłustawej, ciemnej, płynnej substancji.

— Niech nas Bóg ma w opiece, to tutaj trafia wszystko z okolicznych ubikacji.

Jakiś trup, prawdopodobnie psa, unosił się na powierzchni tej brei.

Ryan niemal się zakrztusił.

— Wierzycie, że cholera jest powodowana wdychanymi wyziewami?

— Matka zawsze mnie przed tym przestrzegała — wydukał Becker, najwyraźniej wstrzymując oddech.

— Słyszeliście o doktorze Johnie Snow?

— Nie — odpowiedział Becker, prawie nie otwierając ust.

— Pracowałem z nim w czasie epidemii cholery trzy miesiące temu. Snow jest pewny, że tą chorobą można się zarazić przez picie zanieczyszczonej wody, ale nie przez wdychanie wyziewów.

— Mam nadzieję, że ma rację.

— Możecie mi wierzyć, że ja również. Zróbmy to szybko. Opuśćcie latarnię tak, żeby było widać błoto. Powinny być odciski butów.

— Tam — powiedział Becker. — Głębokie.

— Śliczne. Opuśćcie jeszcze trochę. Te też nie mają ćwieków w zelówkach. Odciski są wystarczająco wyraźne. Mogę zrobić gipsowe odlewy.

— Słyszałem o tym. Nigdy jednak nie widziałem, jak to się robi.

— Miesza się wodę z gipsem aż…

Chrząknęło jakieś zwierzę.

Ryan zastygł w napięciu.

Kiedy zwierzę chrząknęło po raz kolejny, dźwięk był znacznie bliższy i głośniejszy.

Z lewej strony.

— Świnia — powiedział Becker.

— Tak — Ryan zgodził się z nim, podenerwowany.

— Chyba duża — uznał Becker.

W całym Londynie trzymano wszelki żywy inwentarz. Rolnicy przenoszący się do miasta albo robotnicy próbujący związać koniec z końcem odgradzali kawałek podwórza i trzymali tam zwierzęta. Krowy, świnie, kozy, owce, kury — wydawane przez nie dźwięki były takim samym elementem miasta jak turkot kół powozów i stukot końskich kopyt.

Duże świnie spełniały dwa zadania. Nie tylko dostarczały mięsa, zjadały również śmieci. Jak wszechobecne kruki, odgrywały ważną rolę w walce przeciwko pogrzebaniu miasta pod odpadkami.

Chrząkanie świni rozległo się znowu, tym razem mniej więcej na wysokości krocza Ryana.

— Kiedy są głodne, potrafią zaatakować człowieka. — Becker trzymał latarnię jedną ręką, drugą wyciągnął pałkę. — Sam raz to widziałem.

Światło wydobyło z mroku metalowy wspornik w murze. Becker zaczął uderzać w niego pałką. Stalowa końcówka pałki zadziałała niby serce dzwonu.

— Jeśli ta świnia podejdzie bliżej, zatrze odciski butów. Nie będzie pan w stanie zrobić odlewów. Ale, ale… podczas gdy my tu stoimy, morderca jest coraz dalej.

— O czym myślicie? — zapytał Ryan.

— Ktoś powinien ruszyć jego tropem — odpowiedział Becker. — Ktoś powinien chronić te ślady butów. Niech pan idzie. Wie pan, czego szukać. Ja zostanę i będę odganiał świnię.

— Jesteście pewni, że chcecie to robić? — Ryan popatrzył z powątpiewaniem w nieprzenikniony mrok.

— Wszystko, byle tylko złapać tego bydlaka, który to zrobił, inspektorze. Niech pan idzie i niech pan weźmie latarnię.

— I mam was zostawić w ciemnościach?

— Alternatywa jest taka, że to pan będzie w ciemnościach. Jak bez latarni może pan szukać śladów? Niech pan go złapie.

— A jeśli go nie złapię, może odciski butów, których pilnujecie, pomogą go zidentyfikować. W takim razie, dobrze. — Ryan, ociągając się, wziął latarnię. — Dziękuję.

— Mogę panu zadać pytanie, inspektorze?

— Oczywiście.

— Co powinienem zrobić, żeby zostać detektywem?

— Na razie macie dobry początek. — Ryan ocenił, że ślady butów prowadziły na prawo, w kierunku odwrotnym do miejsca, gdzie była świnia. — Przyniosę wam latarnię z powrotem tak szybko, jak się da.

Pokręcił metalową pokrywą i wpuścił więcej powietrza do środka, żeby knot lepiej się palił. Latarnia pojaśniała. Celując snopem światła pod nogi, zszedł z błotnistego nasypu. Ponownie usłyszał chrząkanie świni i uderzenia pałki o wspornik, które wypełniały mrok brzękiem.

Ryan trzymał się blisko muru i szedł po śladach zostawionych przez buty. Poruszał się ostrożnie, mając na uwadze, że zabójca mógł pozostać w okolicy. Gdy oplotły go pasma mgły, usłyszał szczury, ich pazurki skrobiące o kamienie. Po pięciu minutach dotarł do nierównego chodnika zaśmieconej uliczki znajdującej się po jego prawej stronie i spostrzegł, gdzie buty zostawiały ślady z błota. Przed nim wybiegł kot, miaucząc z jakiegoś powodu.

Ślady stawały się coraz słabsze, ale zanim się urwały, Ryan doszedł do latarni gazowej przy końcu ulicy. Zdezorientowany, zauważył, że ostatnie ślady prowadziły w kierunku muru po jego lewej stronie, a potem znowu pojawiły się na chodniku. Głosy tłumu rozlegały się po prawej stronie, dochodziły od strony sklepu.

Wszyscy byli tak pochłonięci zamieszaniem, że nikt nawet nie zauważyłby mordercy wychodzącego z tej uliczki, pomyślał.

Ale po co podchodził do muru?

Przyświecając sobie latarnią, Ryan kopnął stertę śmieci. Do góry poleciały brudne szmaty, kawałki potłuczonego szkła i nasiąknięte uryną resztki drewnianych skrzynek.

Coś jaśniejszego przyciągnęło jego uwagę. Kolejnym kopnięciem odrzucił jeszcze więcej śmieci i pochylił się, żeby obejrzeć znalezisko. Tchu mu zabrakło, kiedy rozpoznał złożoną brzytwę z rączką z kości słoniowej.

♦ ♦ ♦

Podczas gdy inspektor Ryan przyglądał się brzytwie, konstabl Becker stał w zupełnej ciemności i czuł, jak mgła przesuwa mu się po twarzy. Mur wygłuszał wrzawę czynioną przez tłum na ulicy przed sklepem, wydawało się więc, że słychać jedynie brzęk pałki uderzającej o wspornik i chrząkanie świni. Dźwięk wydawany przez zwierzę był głęboki i charczący, jak u gruźlika usiłującego odkrztusić krew.

— Trzymaj się ode mnie z daleka! — wrzasnął Becker, mając nadzieję, że odstraszy tym świnię.

Ale zwierzę nie odeszło.

W rzeczywistości chrząkania wydawały się bliższe. Becker miał wrażenie, że dostrzega jego niewyraźny zarys we mgle. Wychował się na wsi i wiedział, że świnia może osiągnąć wagę ponad dwustu dwudziestu funtów, ale tylko wtedy, gdy jest dobrze tuczona. Czy to możliwe, żeby tak się spasła, jedząc śmieci i padlinę, na które się natykała? Nawet jeśli ważyłaby mniej, niż się obawiał, wystarczyłoby to, by zwaliła go z nóg przy szarżowaniu w ciemności, zwłaszcza że z trudem utrzymywał równowagę na błotnistym nasypie. Jego ojciec przewrócił się kiedyś przy karmieniu świń. Wielkie, ohydne i wredne zwierzęta zaatakowały go. Ostrymi zębami wyrywały kawałki ciała na nogach i ramionach. Zaalarmowany wrzaskiem ojca, Becker zaczął rzucać w świnie kamieniami, odwracając ich uwagę, a w tym czasie ojciec, cały zakrwawiony, jakoś przeszedł przez ogrodzenie.

Becker mocno się zmobilizował, żeby odegnać tamto wspomnienie, i racjonalnie przekonywał sam siebie, że to tylko wyobraźnia płata mu figle, bo tak naprawdę nie zobaczył zarysu świni we mgle. Wysiłki, żeby nie wdychać smrodu z rowu pełnego ekskrementów, sprawiły, że kręciło mu się w głowie. Czy Ryan mówił prawdę, że cholerą można się zarazić przez picie zanieczyszczonej wody, a nie przez wdychanie wyziewów? Smród był okropny. Beckerowi zbierało się na wymioty.

Świnia była coraz bliżej.

Becker histerycznie pragnął wdrapać się na szczyt muru i zeskoczyć po drugiej stronie na bezpieczne podwórze. Ale nie przestawał myśleć o pięciu trupach w sklepie i własnej obietnicy pilnowania śladów zostawionych przez mordercę. Był zdeterminowany. Nie chciał być konstablem do końca życia. Miał dwadzieścia pięć lat. Próbował już swoich sił w najróżniejszych zawodach łamiących ludzkiego ducha. Pracował po sześćdziesiąt godzin tygodniowo w fabryce cegieł, zanim zdał sobie sprawę, że jego warunki fizyczne będą atutem w pracy policjanta. Od pięciu lat patrolował ulice Londynu, najczęściej w najgorszych dzielnicach, pracując dłużej niż w fabryce cegieł, pokonując każdej nocy dwadzieścia mil i mając tylko jedną wolną noc co dwa tygodnie.

Niemniej w równym stopniu, jak odpychało go to, na co się natykał, dumą napawał go fakt, że jako policjant mógł oprócz mięśni posługiwać się też rozumem. Miał okazje do powstrzymywania ludzi przed brutalnym traktowaniem innych. Ale ktoś taki jak inspektor Ryan robił to znacznie częściej, nie wspominając o pensji detektywa, wynoszącej osiemdziesiąt funtów rocznie, podczas gdy konstabl dostawał pięćdziesiąt pięć. Jeśli powstrzymanie świni niszczącej ślady było konieczne, żeby jego życie stało się lepsze, to na Boga, nie ustąpi ani o piędź.

Jego postanowienie zostało poddane próbie, gdy we mgle rozległo się chrząkanie drugiej świni.

Zbliżała się z przeciwnego kierunku. Oflankowany przez dwa zwierzaki, Becker nie przestawał walić pałką we wspornik.

— Odejdźcie ode mnie, wy, kurwy jedne!

Nagle usłyszał, że pierwsza świnia ruszyła po błocie do szarży. Oceniając odległość na podstawie dźwięków, zamachnął się pałką z całych sił i poczuł, że mocno w coś uderzył. W ciemności świnia zakwiczała tak przeraźliwie, że Beckerowi przypomniały się dni targowe, kiedy ojciec podrzynał świniom gardła.

Stojąc okrakiem nad śladami, których przysiągł strzec, ponownie zamachnął się pałką — i jeszcze raz! — za każdym razem czując, że w coś trafił. Świnia ponownie zakwiczała i upadła na niego. Była duża, sięgała mu do ud, a jej ciężar spowodował, że niemal go przewróciła do rowu z nieczystościami.

Ochronić odciski butów!

Przykucnąwszy dla lepszej równowagi, Becker zamachnął się. Wymierzając cios, poczuł jak pałka zagłębiła się w ciele. Świnia kwiknęła. Becker wrócił do poprzedniej pozycji, uważając, żeby nie zniszczyć śladów między swoimi stopami.

Świnie znalazły się teraz po jednej stronie. Mógł skupić uwagę na obu jednocześnie. Ale jeśli zaatakowałyby go razem, nie miał szans na zatrzymanie ich, na pewno przewróciłyby go i rozszarpały.

— Chcecie walczyć, co? Proszę bardzo!

Becker zrobił krok naprzód, chcąc ochronić odciski butów, których pilnował. Jeszcze raz zamachnął się pałką z całych sił. Wynik okazał się szokująco niespodziewany. Rozległo się zawodzenie spowodowane bólem i złością. Ale zwierzęca złość wzięła górę. Pierwsza świnia ponownie go zaatakowała. A może to była ta druga. Becker nie był w stanie ich rozróżnić. Znowu się zamachnął, chybił i niemal wpadł w panikę ze strachu, gdy zęby chwyciły go za rękaw i szarpnęły. On ciągnął rękaw w przeciwną stronę.

Materiał się rozdarł. Becker upadł. Ślady! Nie upadaj na ślady! Skręcając ciało, odsunął się od miejsca, gdzie się znajdowały. Z jękiem wpadł na mur. Błoto pod nogami zrobiło swoje. Ześlizgnął się i leżał na boku. Metalowy hełm poturlał się z brzękiem. Świnie zaatakowały. Kopał je obiema nogami, uderzał w ryje i zęby, ze strachu przywidziało mu się, że jedzie na nowym wynalazku, jaki niedawno widział, na czymś, co nazywano bicyklem; jego stopy napierały jak oszalałe — nie zgadzało się jedynie to, że leżał na boku, a jego buty o grubych zelówkach nie naciskały na pedały, tylko uderzały w oczy, uszy i ryje. Wrzeszczał i kopał mocniej, przesuwając się wzdłuż muru, oparty o niego plecami. Nie! Zbyt blisko śladów!

♦ ♦ ♦

Kiedy inspektor Ryan przyglądał się znalezionej brzytwie, światło latarni zaczęło przygasać. Przekręcił pokrywkę, zwiększając dopływ powietrza do płomienia, ale nie odniosło to żadnego skutku. Wszystko wskazywało na to, że latarnia gasła. Potrząsnął nią, nie usłyszał chlupotu nafty i wiedział już, że wkrótce otoczy go ciemność.

Miał jednak wystarczająco dużo światła, by po otworzeniu brzytwy zobaczyć, że na zawiasie i ostrzu znajdowała się krew. Złożył ją i schował do kieszeni.

Światło zgasło. Gdyby nie latarnia gazowa na końcu ulicy, niczego by nie widział. Z prawej strony dochodził go gwar ludzi przed sklepem. Opuścił zaułek i szedł po śliskich kocich łbach, kierując się głosami i przemieszczając od jednej latarni do drugiej. Zamieszanie na ulicy obudziło sklepikarzy, którzy mieszkali w pokojach na tyłach sklepów, więc żeby coś zobaczyć, zapalali lampy.

Kiedy dotarł do tłumu gapiów, skręcił ku sklepom po prawej stronie i usiłował się przecisnąć.

— Hej, uważaj pan, kogo popychasz! — krzyknął jakiś mężczyzna.

— Jestem z policji. Muszę przejść.

— Nie wyglądacie mi na policjanta.

— Detektyw w cywilnym ubraniu.

— Jasne, a ja jestem lordem Palmerstonem. Mam rację, Pete? Jestem pieprzonym lordem Palmerstonem.

— O, tak. Lord Amor. To właśnie ty.

— A temu facetowi się wydaje, że jest królową Wiktorią, tak się pcha.

— Naprawdę muszę przejść. Proszę ustąpić z…

— Odwal się, kolego.

Czując gin w oddechu mężczyzny, Ryan ruszył w kierunku środka tłumu i ponownie spróbował się przecisnąć. Uniósł latarnię policyjną w nadziei, że przyda mu wiarygodności.

— Przepuśćcie mnie, muszę się dostać do sklepu.

— Gdzie ukradłeś tę latarnię?

— Jestem policjantem. Muszę się przedostać na drugą stronę.

— Tak, pewnie. A gdzie masz odznakę? Odchrzań się.

Ryan poczuł nagle czyjąś rękę we własnej kieszeni. Kieszonkowiec próbował go okraść. Walnął złodzieja latarnią w ramię.

Nieudolny złodziejaszek krzyknął:

— On ma brzytwę w kieszeni!

— Kto? Gdzie?

— On! Ma brzytwę!

Kiedy Ryan usiłował się wycofać, złapało go wiele rąk i pchnęło ku latarni, a potem unieruchomiło.

Czapka spadła mu z głowy.

— Rudzielec!

— Jest Irlandczykiem! Złapaliśmy mordercę!

— Posłuchajcie mnie! Jestem z policji!

— To co robisz z brzytwą w kieszeni? Czy ktoś widział go tu wcześniej?

— Na pewno nie. Zapamiętałabym rude włosy!

Czując się nagi bez czapki, Ryan próbował się wyrwać.

— Nigdzie nie pójdziesz!

Ktoś uderzył go pięścią w żołądek.

Ryan zgiął się wpół. Zachłystując się powietrzem, machnął latarnią do góry. Kiedy mężczyzna jęknął, Ryan pchnął go na kilku innych, z których jeden przewrócił się na ulicę. Zrobiło się przejście. Prawie nim biegnąc, Ryan nie przestawał wymachiwać latarnią.

— Nie pozwólcie uciec mordercy! — krzyknął jakiś mężczyzna.

Mając za sobą ścigający go tłum, Ryan dostrzegł zaułek, z którego niedawno wyszedł, i pobiegł w jego kierunku. Ale z dala od światła latarni ciemność stała się nieprzenikniona. Musiał zwolnić z obawy, że wpadnie na coś i zrani się na tyle poważnie, że nie będzie mógł uciekać dalej. W słabym świetle latarni na końcu zaułka zauważył deskę ze skrzynki, blisko miejsca, gdzie znalazł brzytwę. Chwycił deskę i stanął w mroku. Kiedy tłum dotarł do zaułka, mężczyzna znajdujący się z przodu, rzucił się na niego. Ryan przywalił mu deską w głowę.

Wyjąc z bólu, mężczyzna cofnął się w głąb uliczki.

— Na co czekacie? — krzyknął ktoś. — Łapać go!

— Sam go łap! — odkrzyknął pierwszy mężczyzna, zasłaniając ręką krwawiącą głowę.

— Co się tu dzieje? — zapytał stanowczy głos.

— Złapaliśmy mordercę, konstablu! Jest w tym zaułku! Ma brzytwę!

— Cofnąć się!

Ostre światło przebiło się przez mgłę.

Latarnia była coraz bliżej.

— Policja! — oznajmił głos. — Kim jesteście?

Ryan rozpoznał ten głos. Konstabl z lampą był jednym z funkcjonariuszy, z którymi dzielił pokój w bursie w pobliżu Scotland Yardu.

— Witam, konstablu Raleigh.

— Skąd znacie moje nazwisko?

— Czy odcisk na waszej lewej nodze mniej dokucza?

— Odcisk na…? Dobry Boże, te rude włosy. Pan to detektyw inspektor Ryan!

— Przywal mu! — wrzasnął mężczyzna stojący na ulicy.

— Dajcie mi pałkę — poprosił Ryan.

Konstabl spełnił tę prośbę.

— Wyjmijcie kołatkę — polecił mu Ryan.

Konstabl odpiął kołatkę od pasa i rozłożył ją, odginając rączkę. W świetle latarni metalowa obudowa kołatki wyglądała bardzo groźnie.

W powypychanej marynarce Ryan trzymał wszystko, co mogło być mu potrzebne. Wyjął z kieszeni cztery pasma wełny.

— A to po co? — zapytał konstabl.

— Ocali nam słuch.

Ryan zwinął dwa pasma i włożył po jednym do każdego ucha policjanta. Potem zatkał własne uszy. Zatyczki z wełny wygłuszały hałas, ale nie odcinały go zupełnie.

— Czegoś się nauczyłem — powiedział konstabl.

— Wycelujcie latarnię w tłum i kołaczcie jak najgłośniej. Musimy dostać się z powrotem do sklepu. Gotów?

— Służę uprzejmie.

— No to zaprowadźmy tu trochę porządku.

— Zabierzcie stąd Irlandczyka! — krzyknął ktoś z tłumu.

Policjant wycelował strumień światła w ludzi.

— Zrobić przejście! — Mocno trzymając rączkę kołatki, kręcił nią zawzięcie.

— Naprzód! — zawołał Ryan, ruszając przed siebie. W jednej ręce trzymał pałkę, w drugiej deskę. — Rozejść się!

Tłum cofnął się niepewnie.

— No dalej! — wrzasnął konstabl, kręcąc kołatką jak oszalały.

Najwyższy mężczyzna się zawahał. Ryan uderzył go w ramię, wywołując jego jęk i zmuszając do szybkiej rejterady.

Kolejny mężczyzna rzucił się na Ryana, który walnął go w kolano i przewrócił.

Nagle inne kołatki dołączyły do tego pandemonium. Konstable biegli w kierunku Ryana i tworzyli szpaler. Rozpychali tłum, oślepiali ludzi światłem, czasami uderzali ich końcówkami kołatek.

Tłum się rozproszył.

— Nie przestawajcie szukać! Zadawajcie pytania! — rozkazał konstablom Ryan. — Niech mi ktoś da latarnię!

Becker, pomyślał. Wbiegł do sklepu i przez korytarz dotarł na podwórze z tyłu domu.

— Becker!

Minął ubikację i wspiął się na mur.

— Becker! Słyszycie mnie?

Kiedy poświecił w dół, aż dech mu zaparło.

Konstabl leżał blisko rowu z nieczystościami. Mundur miał pokryty błotem i krwią. Obok niego leżały dwie ogromne świnie, także zakrwawione i najwyraźniej martwe.

— Becker! Powiedzcie coś! Żyjecie?

Konstabl zamrugał oczami.

— Świnie nie zadeptały śladów. Obiecałem, że będę ich pilnował. Teraz może pan zrobić gipsowe odlewy.

3Opiumista

Laudanum ma rubinowy kolor. To ciecz składająca się w dziewięćdziesięciu procentach z alkoholu i w dziesięciu z opium. Ma gorzki smak. Jego formułę opracował na początku XVI wieku szwajcarsko-niemiecki alchemik, który odkrył, że opium znacznie lepiej rozpuszcza się w alkoholu niż w wodzie. W jego wersji w skład laudanum wchodziły też pokruszone perły i płatki złota. W latach sześćdziesiątych XVII wieku angielski lekarz udoskonalił tę formułę, usuwając z niej domieszki, takie jak pokruszone perły i płatki złota, i zapisywał jako lekarstwo na ból głowy, ale też żołądka, jelit i zaburzenia nerwowe. W epoce wiktoriańskiej laudanum stało się tak powszechnym środkiem przeciwbólowym, że praktycznie w każdym domu stała buteleczka z tym lekiem. Biorąc pod uwagę, że pochodne opium to morfina i heroina, opinia o laudanum jako dobrym środku łagodzącym ból była uzasadniona. Ból zęba, podagra, biegunka, gruźlica i rak to tylko kilka z dolegliwości i chorób, które zdaniem producentów takich specyfików jak Batley’s Sedative Solution, McMunn’s Elixir i Mother Bailey’s Quieting Syrup laudanum było w stanie uleczyć. Kobiety zażywały laudanum, żeby złagodzić bóle menstruacyjne. Dawano je niemowlętom mającym kolkę.

Pojęcie fizjologicznego uzależnienia nie było znane w latach pięćdziesiątych XIX wieku. Podczas gdy kilku lekarzy zauważyło, że przedłużające się podawanie leku może prowadzić do uzależnienia, większość ludzi postrzegała nadmierną skłonność do laudanum jako zwykły nawyk, kłopot z silną wolą, któremu bez trudu zaradzą typowe wiktoriańskie cnoty, jak dyscyplina i prawy charakter. W konsekwencji dystrybucja laudanum nie była w żaden sposób prawnie regulowana. Sprzedawano je bez ograniczeń i za niską cenę niemal w każdej aptece. Ponieważ nie wymagano recepty, można je było kupić również w sklepach spożywczych, u rzeźników, krawców, ulicznych przekupniów, w tawernach, a nawet u osób pobierających czynsze. Rekomendowaną dawką — gwarantującą działanie — było dwadzieścia pięć kropli, jedna trzecia łyżeczki do herbaty, z zastrzeżeniem, że nie powinno się brać leku przez dłuższy czas. Mimo to wielu Anglików zwiększało i dawkę, i czas przyjmowania laudanum, uzależniając się, choć oczywiście narzucana społecznie w epoce wiktoriańskiej powściągliwość zniechęcała do zwierzania się z czegoś, co uważano za brak hartu ducha.

Dokładne ustalenie, ilu ludzi z tamtej epoki było uzależnionych od narkotyku, jest niemożliwe, ale ponieważ miliony zażywały go na co dzień, ich liczba musiała być znaczna. Bladość wielu kobiet z klasy średniej i wyższej, ich częsty brak apetytu, skłonność do omdleń i spędzania długiego czasu w samotności w zaciemnionych pokojach przeładowanych meblami, z bardzo dekoracyjnymi tkaninami obiciowymi, ciągle zaciągnięte grube zasłony — to dowody na uzależnienie narodu, o czym jednak wiktoriańskie społeczeństwo, zgodnie z obowiązującymi normami, starało się nie rozmawiać.

Niemniej Thomas De Quincey nie robił tajemnicy ze swojego nałogu. W latach dwudziestych XIX wieku stał się najgłośniejszym autorem w Anglii, bo znalazł w sobie dość odwagi, by z dokładnością dokumentalisty przedstawić własne uzależnienie w skandalizującym bestsellerze zatytułowanym Wyznania angielskiego opiumisty. De Quincey opisał incydent z 1804 roku, kiedy poszedł do apteki, żeby kupić niewielką ilość laudanum, bo chciał uśmierzyć utrzymujący się „ból twarzy i głowy” — co było jego pierwszym doświadczeniem z narkotykiem. W tamtym czasie miał dziewiętnaście lat i studiował na Oxford University, a jego bóle twarzy wynikały prawdopodobnie z napięcia nerwowego, jakiego doznawał młody człowiek bez pieniędzy, który znalazł się wśród zamożnych studentów, licznych w środowisku uniwersyteckim. Przez dziewięć lat zwiększał stopniowo dawkę i częstotliwość zażywania laudanum, a w 1813 roku okazało się, że mógł zapanować nad nałogiem jedynie z ogromnym wysiłkiem i nie brać przez krótki czas. W chwili najsilniejszego uzależnienia potrzebował codziennie już nie jednej trzeciej łyżeczki do herbaty, ale zdumiewająco dużej, prawie półlitrowej karafki. Niecałe trzy mililitry mogły zabić każdego, kto nie był przyzwyczajony do opium.

Mimo zażywania laudanum, a może właśnie dzięki temu, De Quincey napisał jedne z najlepszych esejów XIX wieku, z których uwagę zwracają zwłaszcza Angielski dyliżans pocztowy i O kołataniu do bramy w Makbecie, będący filarem literackiej krytyki Szekspira. Jego wspomnienia o postaciach ze świata literatury, w tym Wordswortha i Coleridge’a, z którymi się przyjaźnił, są nieocenione. Nie umiał jednak pisać wystarczająco szybko, żeby zapewnić piórem utrzymanie żonie i ośmiorgu dzieciom. Bez przerwy zapożyczony, często musiał uciekać z wynajmowanych mieszkań, ścigany przez licznych wierzycieli.

Jeden z rozgniewanych kamieniczników przetrzymywał go przez rok jako więźnia i zmuszał do pisania, żeby miał z czego spłacać znaczne długi. Pokój był „zaśnieżony” papierem, jak ujął to De Quincey. „Nawet jednego cala kwadratowego na stole, żeby było gdzie postawić filiżankę, żadnego przejścia od drzwi do kominka”. Ostatecznie udało mu się uciec — poprosił wydawcę, żeby między materiałami piśmiennymi ukrył dla niego środek na przeczyszczenie. Efektem ubocznym opium są bowiem zaparcia i zdarzało się, że De Quincey nie mógł się wypróżnić aż przez pięć dni. Ale nie tym razem. Przedawkował środek na przeczyszczenie i spędził kilka dni w jedynej dostępnej w kamienicy ubikacji. Lokatorzy tak bardzo się na to uskarżali, że w końcu właściciel, choć niechętnie, pozwolił De Quinceyowi się wyprowadzić.

W 1854 roku De Quincey miał sześćdziesiąt dziewięć lat. Jego żona nie żyła. Podobnie jak trzech synów. Pozostałe dzieci wyjechały do Irlandii, Indii i Brazylii, z wyjątkiem najmłodszej Emily. Dwudziestojednoletnia Emily, z nikim jeszcze niezwiązana, zdecydowała się na jedyną w swoim rodzaju przygodę, jaką była opieka nad genialnym, ekscentrycznym i nieprzewidywalnym ojcem.

Z dziennika Emily De Quincey

Niedziela, 10 grudnia 1854

Odkryłam tego ranka, że ojciec znowu chodzi w tę i z powrotem po podwórzu na tyłach domu. Ponownie obudził się wcześniej ode mnie, prawdopodobnie przed świtem. Jestem pewna, że zeszłej nocy słyszałam jego kroki na skrzypiącej podłodze, kiedy mijał drzwi mojego pokoju, a potem zszedł po schodach, żeby włóczyć się po ciemnych ulicach. Twierdzi, że to jedyny sposób, aby uniknąć pokusy zażycia laudanum — bo skupia wtedy uwagę na wysiłku związanym z marszem i pokonuje każdego dnia piętnaście mil.

Niska postura ojca jeszcze mocniej uwidacznia, jak bardzo jest chudy. Boję się, że ta obsesja chodzenia bardziej mu zaszkodzi, niż pomoże. Martwi mnie też sposób, w jaki mówi. Zanim opuściliśmy dom w Edynburgu i wyruszyliśmy w podróż tutaj, do Londynu, żeby promować jego nowy zbiór pism, budził się nie wcześniej niż w południe i był wtedy półprzytomny. Bardzo długo w ogóle nie chciał się zgodzić na ten wyjazd. A potem nagle uznał go za szalenie ważny i zaskoczył mnie spędzaniem wielu godzin na chodzeniu, żeby się do tego przygotować. Wkrótce zaczął wstawać o dziewiątej. W trakcie paru tygodni zaczął budzić się coraz wcześniej, o ósmej, o siódmej, o szóstej. W pociągu jadącym do Londynu chodził w miejscu, policzki miał czerwone z wysiłku.

— Żeby nie brać laudanum — powtarzał, choć wiedziałam, że nie zaprzestał brania zupełnie. Dwie karafki przeklętego płynu były wśród ubrań i książek, które zapakował.

Wyjątkowo się zaniepokoiłam, kiedy powiedział:

— W miarę jak moje godziny wstawania są coraz wcześniejsze i cofają się od piątej, do czwartej i do trzeciej, boję się, że wracam do wczoraj.

Wczoraj, tak, jestem przekonana, że on chce wrócić do wczoraj. Jego podróż do Londynu dotyczy najwyraźniej przeszłości, a nie zbioru pism — może też jedno z drugim jest niebezpiecznie powiązane.

Dochody z pracy ojca są za małe, żebyśmy mogli sobie pozwolić na wspaniały dom, w którym zamieszkaliśmy. Zapewniono nam też pomoc kobiety w średnim wieku, która jest służącą i kucharką. Ojciec utrzymuje, że nie wie, kto płaci rachunki, a ja mu wierzę. Może któryś z jego dawnych znajomych potajemnie zapewnił nam środki na tę podróż, choć nie umiem sobie nawet wyobrazić, kto to, bo tak wielu z tych znajomych, jak Wordsworth i Coleridge na przykład, umarło albo jak mawia ojciec: „dołączyło do większości”, gdyż więcej ludzi zmarło przez wieki, niż żyje obecnie.