Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Mozaika rodzinna

Mozaika rodzinna

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7386-345-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Mozaika rodzinna

Od Autorki: Na ogół sądzi się, że indywidualne losy, a także dzieje rodzin są wyznaczone przez naturalne wydarzenia: narodziny, wychowanie, pracę, przyjaźń, miłość, zakładanie gniazda rodzinnego, choroby, śmierć. Normalnie tak się w życiu dzieje – ale nie w Polsce, o czym miała się przekonać niemiecka rodzina Reiffów osiadła tu w latach trzydziestych XIX wieku. Nasza niemiecka rodzina osiadła w Warszawie, chcąc pędzić spokojne, bogobojne mieszczańskie życie. Jednak Historia (ta przez duże „H”) dopadła ją na samym początku i tak już było przez wszystkie pokolenia.

Polecane książki

„Sprawa Dantona” to pięcioaktowy dramat stanowiący kronikę wybranych wydarzeń rewolucji francuskiej – od momentu aresztowania i egzekucji hebertystów aż po proces i śmierć Dantona. Wiązało się to z zainteresowaniami Stanisławy Przybyszewskiej, którą historia rewolucji francuskiej zafascynowała j...
W wierszach można odnaleźć uroki i smaki życia, niedocenianego przez ludzi zahibernowanych codziennym pośpiechem, bezcenną wartość rodziny, przyjaciół, natury, jednym słowem piękno dzieła Stwórcy. Poeta promuje radość życia, trzeźwość, do której wywalczył sobie prawo, palaczom stara się obrazować de...
Pewne ujawnione dokumenty zagrażają przyszłości więcej niż jednej rodziny. Powracając do dickensowskiej tradycji publikowania powieści w odcinkach, jak niegdyś w tygodnikach, prezentujemy jedenaście odcinków tej porywającej powieści, której każda część kończy się w dramatycznym momencie, co sprawi...
Nawet Marta nie wie, dlaczego przestała fotografować drzewa i kwiaty, a skupiła się na wilgotnych i zapuszczonych bramach, wypełniających ulice miast. Jej życie jest uporządkowane i spokojne: pomaga mężowi w prowadzeniu firmy, wychowuje syna, który postanowił spróbować swoich sił na emigracji. Dawna...
Julia zawsze pożądała Camerona, uwielbiała się z nim kochać i marzyła o tym, by zostać jego żoną. Ale gdy wreszcie powiedziała sakramentalne „tak”, zrozumiała, że pragnie od męża czegoś więcej niż dobrego seksu......
Poradnik do gry The Bureau: XCOM Declassified to kompletna solucja, zawierająca opis wszystkich misji głównych i pobocznych oraz uwzględniająca lokalizację poszczególnych znajdziek. W tekście opisano też wszystkie możliwe wybory fabularne, a do tego dodano szereg przydatnych porad dotyczących walki ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maria Diatłowicka

MOZAIKA RODZINNATylko się strzeż bardzo i pilnuj siebie,
abyś nie zapomniał o tych rzeczach, 
które widziały twe oczy, by z twego serca 
nie uszły po wszystkie dni twego życia, 
ale ucz ich swych synów i wnukówKSIĘGA POWTÓRZONEGO PRAWA

Maria Diatłowicka

MOZAIKA RODZINNA

Losy polskich potomków Johanna Reiffa, mieszczanina,

 Niemca osiadłego w Polsce

Wydawnictwo Nowy Świat, Warszawa 2010

© Copyright by Maria Diatłowicka, 2010

© Copyright by Wydawnictwo Nowy Świat, 2010

Redakcja: Anna Chrzanowska

Korekta: Ewa Chmielewska

Projekt okładki: Agnieszka Herman

Fotografie w tekście pochodzą z archiwum Autorki

ISBN 978-83-7386-345-3

Wydanie I Warszawa 2010

Wydawnictwo Nowy Świat 

ul. Kopernika 30, 00-336 Warszawa

tel. (22) 826 25 43 faks (22) 826 25 47

internet:www.nowy-swiat.pl

e-mail:wydawnictwo@nowy-swiat.pl

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.

PODZIĘKOWANIE

Dziękuję serdecznie wszystkim bliskim – rodzinie, przyjaciołom, których życzliwość oraz solidarność dodawały mi odwagi i wiary w sens napisania tej książki. Powstanie jej zawdzięczam współpracy wielu osób. Informacje uzyskałam nie tylko od bliższej i dalszej rodziny, ale także od osób zaprzyjaźnionych z nią od kilku pokoleń.

Prawdopodobnie niejedna osoba dopiero dzięki tej książce zaznajomi się z nieznanymi dotychczas faktami dotyczącymi swoich bliskich. Nie wszystkie tajemnice rodzinne odsłaniam, ale pragnęłam napisać możliwie prawdziwą historię naszej rodziny, oddać atmosferę minionych lat, przypomnieć dawne obyczaje, a przede wszystkim barwne postacie naszych krewnych.

Pragnę podziękować pani Alinie Eleonorze Janowskiej, działającej w Komisji Ochrony Pamiątek przy Parafii Ewangelicko-Augsburskiej Świętej Trójcy, której opinie i wskazówki przyczyniły się do lepszego zrozumienia przeze mnie przeszłości naszej rodziny.

Szczególną wdzięczność wyrażam Monice Dzierżawskiej, Wandzie Rodowicz i mojemu synowi Tomaszowi, których stałe zainteresowanie i pomoc towarzyszyły pisaniu tej książki.

Mam nadzieję, że wybaczą mi ci liczni krewni i przyjaciele, których nazwisk nie wymieniam, chociaż jestem im wdzięczna za okazywaną wiarę w sukces tego przedsięwzięcia i pomoc w zbieraniu informacji i wspomnień.

A na koniec dziękuję duchom naszych przodków, których życzliwą obecność odczuwałam podczas całej pracy nad książką i którzy, jak wierzę, patronowali jej napisaniu.

MARIA DIATŁOWICKA

WSTĘP

Do napisania historii naszej rodziny skłoniła mnie świadomość przemijania. Pragnęłam ocalić od zapomnienia liczne babki, prababki, ciotki, wujków, kuzynów, a także zachować pamięć o świecie, w którym zmieniały się epoki historyczne, style życia, ale zawsze dominowało poczucie wspólnoty. Ta książka jest wyrazem wdzięczności wobec nich, podziękowaniem za to, że ich obecność lub pamięć o nich czyniła świat otaczający mnie i moich najbliższych bezpiecznym, sensownym, a zarazem kolorowym.

Są to dzieje niemieckiej, protestanckiej rodziny mieszczańskiej, która w XIX wieku osiedliła się w Warszawie, a losy jej członków często były wynikiem zderzenia ich silnych osobowości i bujnych temperamentów z historią, która stawiała kolejnym pokoleniom trudne wyzwania.

Rodzina zapuszczała korzenie w obcym otoczeniu, w kraju, gdzie etos szlachecki budował poczucie narodowe i kulturę, a katolicyzm zrósł się z pojęciem narodu, gdzie z dumą mawiano: Polak katolik. Polska szlachta była stosunkowo liczna, stanowiła około 10% narodu. Ze szlachty wywodziła się na ogół warstwa inteligencka, która odgrywała rolę przewodnika społeczeństwa. Ceniła ona honor szlachecki, wierność ideom, gotowość do poświęceń, ale i specyficzny, pełen uroku styl życia, w którym pielęgnowano stare obyczaje, celebrowano rozmaite przyjemności i rozrywki. Podobnie jak szlachta lekceważyła jednak cnoty mieszczańskie. Nie było w tym środowisku uznania dla przedsiębiorczości i zapobiegliwości, kultu pracy i odpowiedzialności. Literatura polska dobrze obrazuje pochodzący ze szlacheckich tradycji rodzaj pogardy dla mieszczańskich, kapitalistycznych wartości i postaw. Zubożała szlachta, zmuszona przenosić się do miasta, w żadnym wypadku nie zajmowała się handlem, nie podejmowała też roli przedsiębiorców i kapitalistów, pozostawiając te funkcje innym grupom narodowościowym, głównie Niemcom i Żydom. Godnymi szlachcica zajęciami (poza gospodarowaniem w wiejskich majątkach) były nauka, sztuka, ewentualnie dziennikarstwo. Współcześnie, w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku, szczególnie modne stało się w Polsce wykazywanie szlacheckiego rodowodu. Jedni mają je rzeczywiście, wielu innych udaje, że ma. Piewcy etosu chłopskiego nie mają zbyt wielu wyznawców, natomiast zupełnie nie słychać, aby ktoś był dumny ze swego mieszczańskiego pochodzenia i sławił wartości, jakie ta warstwa wytworzyła.

Kultura szlachecka urzekała upodobaniem do wszystkiego, co piękne i bezinteresowne, gościnnością, fantazją, szerokim gestem, spontanicznością. Inne natomiast były tradycje mieszczaństwa, które tworzyło w Niemczech społeczeństwo wolnych i niezależnych ludzi. Pielęgnowało ono cnoty, które sprzyjały sukcesom w pracy: solidności, pracowitości, punktualności i życzliwemu pragmatyzmowi w stosunkach międzyludzkich. Cechy te podkreślał protestantyzm. Mieszczaństwo ceniło zasady indywidualnej wolności i równości – będąc przeciwne przywilejom stanowym, tworzyło fundament demokracji.

Mieszczaństwo niemieckie, od wieków tak licznie zamieszkujące polskie miasta, często budziło w Polsce krytykę i niechęć. Niemców do Polski sprowadzali już Piastowie w XII wieku. Zachęcano do przybycia biegłych w swych profesjach niemieckich rzemieślników, kupców, górników czy chłopów. Werbowano też wybranych duchownych i rycerzy. Również biskupi i książęta zaczęli ich sprowadzać, stosując całą gamę różnorodnych zachęt i przywilejów. Cudzoziemscy specjaliści mieli stymulować rozwój kraju masowym osadnictwem i zagospodarowywaniem ziemi, zakładaniem miast i wspieraniem handlu. Polskie miasta lokalizowano na niemieckim prawie magdeburskim. Wielu Niemców miało wielkie zasługi dla współtworzenia podwalin państwowej i kościelnej administracji, a także polskich uczelni. Ziemiaństwo sprowadzało niemieckich osadników i rzemieślników do swoich majątków jeszcze w XIX wieku. Jednak dla polskiej kultury, głęboko zakorzenionej w tradycji szlacheckiej, wzorem była Francja, a przede wszystkim to, co wywodziło się z ziemiaństwa. Niemiecki mieszczanin prawdopodobnie nie różnił sięin minusod innych europejskich mieszczan, natomiast istotne jest to, że w Polsce kultura mieszczańska w ogóle była obca, przede wszystkim z powodu bardzo małej liczebności mieszczan. Nie bez wpływu na ten stan rzeczy było również to, że rozkwit mieszczaństwa i przesunięcie punktu ciężkości rozwoju gospodarczego ze wsi do miasta przypadł w Polsce na okres walk o niepodległość. Zabory cofnęły nas w stosunku do Europy Zachodniej, a i w XX wieku okres suwerenności był krótki.

Obecnie różnorodność nie jest w cenie, a tradycje wielonarodowej, wielowyznaniowej, skrzącej się bogactwem wszelkich barw Rzeczypospolitej są zapominane. Czasem przypomina się o nich martwym sloganem podczas lekcji historii, krótko rzuconą uwagą o odwiecznej polskiej tolerancji, ale mało się ceni to, że Polska była niegdyś krajem, w którym chętnie osiedlali się cudzoziemcy, szybko zaczynali kochać swoją nową ojczyznę i ponosili dla niej wielkie ofiary. Często może nawet gorliwiej niż ci, którym polskość była od Boga dana – nie wybierali jej, nie musieli się nad nią zastanawiać i do niej dorastać.

Na ogół sądzi się, że indywidualne losy, a także dzieje rodzin są wyznaczone przez naturalne wydarzenia: narodziny, wychowanie, pracę, przyjaźń, miłość, zakładanie gniazda rodzinnego, choroby, śmierć. Normalnie tak się w życiu dzieje – ale nie w Polsce, o czym miała się przekonać niemiecka rodzina Reiffów osiadła tu w latach trzydziestych XIX wieku. Zarówno oni, jak i ich liczni krewni pochodzenia niemieckiego przenieśli się do Polski w zupełnie zwyczajny sposób. W tamtych czasach życie społeczne i gospodarcze było bardziej otwarte niż w drugiej połowie XX wieku. Ludzie i towary swobodnie przemieszczały się po całej Europie. Paszporty są nowym wynalazkiem, na granicach okazywano dawniej tylko dowody osobiste (zwane wówczas paszportami), do których wbijano stemple. Pogląd, że za naszych czasów następuje jakieś ogromne otwarcie to mit. Po prostu zmierzamy dopiero w kierunku tego, co w XIX wieku w Europie było normalnością. Nasza niemiecka rodzina osiadła w Warszawie, chcąc pędzić spokojne, bogobojne mieszczańskie życie. Jednak Historia (ta przez duże „H”) dopadła ją na samym początku i tak już było przez wszystkie pokolenia.

CZĘŚĆ I WARSZAWA – MIASTO RODZINNERozdział I STARE DOBRE CZASY

NIEMIECKIE KORZENIE

Zanim opowiem o dziejach naszej rodziny w Polsce, które poznałam głównie dzięki wspomnieniom mojej matki Natalii Kalickiej i jej siostry Jadwigi Kłosińskiej (z domu Macatis) oraz dzięki relacjom licznych krewnych i przyjaciół, wspomnę krótko o losach rodziny w Niemczech. Wywodzimy się z Królestwa Wirtembergii, położonego u podnóża Alp, znanego z jeziora Bodeńskiego i pięknych krajobrazów Szwarcwaldu. Nie zachowały się żadne rodzinne opowieści na temat tamtego okresu. Przeszłość znamy z nielicznych zachowanych dokumentów.

Za protoplastę rodziny uznajemy Johanna Georga Reiffa, który osiedlił się w Polsce w latach trzydziestych XIX wieku. Jego ojcem był Jacob Reiff, matką Maria Agnes z domu Bader. Gdy Johann Georg miał zaledwie siedem lat, jego rodzice w 1817 roku wyemigrowali na Kaukaz, pozostawiając go pod opieką starszego brata, dwudziestojednoletniego Jacoba. Sytuację tę opisuje napisany gotykiem dokument, którego treść cytuję w całości:

My Królestwo Wirtembergii stwierdzamy (Wyższy Urząd Herrenberg, Sądu Wiejskiego Gartringen zarządzamy wójtowi i burmistrzowi oraz sędziemu niniejszym udokumentowanie), że przedstawił nam się Jacob Reiff i oświadczył, że z pomocą boską zdecydowany jest wraz z rodziną wywędrować na Kaukaz i dla potwierdzenia tego postanowienia przedstawia swoją metrykę urodzenia i prosi w związku z tym o zaświadczenie dotychczasowego zachowania się. Skoro znajdujemy to życzenie za uzasadnione i zgodne z prawdą, potwierdzamy niniejszym prawdziwość. Tak więc zaświadczamy naszym Urzędem i obowiązkiem sądowym, że wymieniony Jacob Reiff (syn Johanna Reiff z Unternausen i jego ślubnej małżonki Marii Barbary) oraz żona Jacoba Reiff, Maria Agnes z domu Bader spłodzeni w prawowitym małżeństwie przedstawili nam świadectwa chrztu:

– Jacoba Reiff urodzonego 02 lutego 1759 roku

– Jego małżonki Marii Agnes urodzonej 17 maja 1760 roku i ich dzieci spłodzonych przez oboje małżonków, a urodzonych w następujących dniach:

1. Jacob Reiff, 31 października 1796 roku,

2. Maria Barbara, 26 czerwca 1799 roku,

3. Anna Maria, 15 czerwca 1802 roku,

4. Rosine Magdalena, 23 czerwca 1807 roku,

5. Johann Georg, 6 marca 1810 roku.

Wszystkie te osoby zostały po urodzeniu ochrzczone i reprezentowane przez rodziców chrzestnych, a więc odnośnie ich płci i pochodzenia nie ma najmniejszych zastrzeżeń, ale raczej, o ile wiemy, w każdym czasie zachowali godność i uczciwość i po dalszym wychowaniu prowadzili pobożny, uczciwy, szczery i niezaskarżalny sposób życia. Dlatego nie możemy zarzucić nic złego albo wstydliwego, lecz pełną godność i dobro. Obok tych cech nie są obciążeni żadnym poddaństwem, lecz są całkowicie wolni i swobodni i dlatego mogą wywędrować, respektując prawa obrony, prawa miejskie i prawo obywatelskie, kiedy jak i gdzie tylko chcą.

Potomkowie Johanna Reiffa (Najmłodszego syna Jacoba i Marii), który osiedlił się w Warszawie w zaborze rosyjskim, nie wiedzieli, jakie były przyczyny emigracji na Kaukaz jego niemłodych już rodziców. Nie znali także dalszych ich losów, ani przeszłości rodziny w Niemczech. Nie interesowali się szczególnie historią tego kraju. Nie wiedzieli, że w XIX wieku w Wirtembergii (przez Napoleona podniesionej do rangi królestwa) panował nędza i bezrobocie. Niemiecka siła robocza była wysoko ceniona, Niemcy masowo emigrowali nad Wołgę i na Zakaukazie, gdzie car nadawał im ziemię, a mężczyzn zwalniał od długoletniej służby wojskowej. Decyzja Jacoba i jego żony, trudna i niezrozumiała dla następnych, już spolszczonych pokoleń Reiffów, była fragmentem losu wielu Niemców.

Johanna wychowywał najstarszy brat Jacob, uczył go też zawodu w swoim zakładzie siodlarskim. W wieku 23 lat Johann Georg rozpoczął wędrówkę po wielu miastach środkowej i zachodniej Europy, doskonaląc w ten sposób – zgodnie z ówczesnymi zwyczajami – swój kunszt rzemieślniczy. Zachował się dokument, „Księga Wędrowca”, który można nazwać książeczką czeladniczą. Dzięki niej poznajemy trasę podróży, którą rozpoczyna 2 listopada 1833 roku, udając się z Hermanstadt do Kronstadt. W 1834 roku był w Kalusenburgu, później w Aradom, skąd udał się do Triestu. Następnie przebywał na Węgrzech, później przez Innsbruck udał się do Włoch, a następnie przez Schomitz do Bawarii. Po pobycie w Monachium w 1835 wyjechał do Augsburga. Przemieszczał się co kilka tygodni z Gunsburgu do Blaubeuren, znowu do Hermanstadt, a stamtąd do Darmstadt, Frankfurtu, Gotha, Erfurtu, Desson, Magdeburga, Bremy i w końcu przez Berlin w lipcu 1835 roku przybył do Warszawy.

Zważywszy, że nie była to podróż turystyczna, ale wędrówka, której celem było doskonalenie fachu i poszukiwanie miejsca, gdzie chciałby osiąść na stałe, trzeba przyznać, że Johann Georg przeszedł w młodości twardą szkołę życia. Jednak dzięki niej osiągnął mistrzostwo w zawodzie, a także – prawdopodobnie – zgromadził jakiś kapitał, który pozwolił mu od razu zamieszkać, a także otworzyć sklep w jednym z najelegantszych miejsc w Warszawie. Johann Reiff został także stałym dostawcą siodeł i uprzęży dla dworu carskiego.

W naszych przekazach rodzinnych nie zachowały się żadne ślady pamięci o losach rodziny w Wirtembergii. Na podstawie zdobytych dokumentów wiemy jedynie, że kilka wcześniejszych pokoleń Reiffów było kowalami, którzy przekazywali sobie zawód z ojca na syna.

WARSZAWA – MIASTEM RODZINNYM

Johann Georg staje się Janem

W Kongresówce zamieszkiwało 3 500 000 ludności, w tym 75 % Polaków, i 7,5 % Niemców. W XIX wieku do osiedlania się tu zachęcały Niemców zarówno władze dwu pozostałych państw zaborczych – Austrii i Prus, jak i właściciele ziemscy chcący zagospodarować swoje majątki oraz prywatni inwestorzy zakładający nowe osady przemysłowe, które rozrastały się często w miasteczka. Przybyszom dawano bezpłatnie parcele i materiały budowlane, stosowano wobec nich rozmaite zachęty.

Jak pisze Marek Zybura w książceNiemcy w Polsce,procesy asymilacyjne wśród społeczności niemieckiej przebiegały bardzo szybko (zwłaszcza w Warszawie). Świadczyło to o atrakcyjności kultury polskiej. Niemców mogła także do pewnego stopnia pociągać kultura rosyjska oraz korzyści materialne i polityczne, które były związane z wyborem opcji rosyjskiej. Polski etos walki o wyzwolenie narodowe niejednokrotnie jednak okazywał się dla nich magnesem silniejszym. Niemcy żeniący się z Polkami na ogół polonizowali się. Na synów pochodzących z takich mieszanych małżeństw, którzy uczyli się, studiowali, pracowali razem z polską młodzieżą, wpływała romantyka polskich idei niepodległościowych i działań konspiracyjnych. Znane warszawskie rody niemieckie polonizowały się, trwale wpisywały się w kulturę materialną i duchową miasta, a nawet całego narodu. Znamiennym przykładem może być to, że jedną z najpopularniejszych do dzisiaj polskich pieśni religijno-patriotycznychPod Twoją obronę Ojcze na niebienapisał wówczas warszawski kompozytor Wilhelm Troschel. W okresie poprzedzającym wybuch powstania styczniowego w 1863 roku prawie cała społeczność protestancka stolicy, wraz ze swymi przywódcami, brała udział w manifestacjach patriotycznych.

Stefan Kieniewicz pisze:W połowie XIX wieku słabło znaczenie kolonii niemieckiej, malała imigracja Niemców, zaś dawniej przybyłe z Niemiec rodziny wrastały w miejscowe środowiska. Rodziny te grały nadal znaczną rolę wśród warszawskiego mieszczaństwa. Zamożniejsi kupcy chrześcijańscy nosili niemieckie nazwiska, dużo było Niemców wśród zegarmistrzów, stelmachów, garbarzy, młynarzy i piekarzy, nie brakło ich wśród siodlarzy, szklarzy i jubilerów. Dostarczali też Niemcy sporego kontyngentu kształcącej się inteligencji. Lecz cały ten element nasiąkałjuż polszczyzną, afirmował polski patriotyzm i był traktowany na równi z rodowitymi Polakami przez miejscowe społeczeństwo. Natomiast warszawscy Żydzi (podobnie jak we wszystkich miastach imperium rosyjskiego) niemal do końca rozbiorów podlegali dyskryminacji zawodowej, mieszkaniowej i fiskalnej i nie byli dopuszczani do wielu funkcji publicznych, mieszkania przy „lepszych” ulicach i byli obciążeni specjalnymi podatkami. Pod koniec XIX wieku następował awans społeczny nie tylko średniego, ale i w znacznej mierze drobnego mieszczaństwa. Właściciele prosperującego warsztatu czy też większego magazynu, produkujący wraz z najemnikami we własnym przedsiębiorstwie stylem życia i mentalnością upodobniali się do burżuazji.

Losy mojej rodziny były małym fragmentem tych procesów historycznych. Zachował się dokument wydany 5 marca 1839 roku przez Urząd Municypalny Miasta Warszawy – Wydział Administracyjny, w którym stwierdza się, że Jana Reiffa (zamienił on dwa niemieckie imiona na jedno polskie)jako cudzoziemca nowo w Królestwie Polskim osiadającegodopuszcza się do swobód, które zostają dokładnie wyliczone (na marginesie wspomnę, że niektóre z tych swobód osiągnęliśmy we współczesnych czasach dopiero po wstąpieniu do Unii Europejskiej). Pismo kończy się słowami:Na koniec, ażeby tym mocniej zachęcić Pana Reiff do stania się użytecznym nowo wybranej przez siebie Ojczyźnie, Prawo Mieszczaństwa tutejszego bezpłatnie udzielić mu postanowili,a dalej informuje, że po złożeniu przysięgi w dniu 3 kwietnia zostanie mu doręczony List Mieszczaństwa. Otrzymał w 1862 roku warszawskąKsiążeczkę Legitymacyjnąsłużącądla Reiff Jana za dowód, że do księgi ludności stałej zapisany został.

Jan osiadł w Warszawie, w której ludność mówiła po polsku, a władza posługiwała się językiem rosyjskim. Nie znał żadnego z tych języków, uczył się ich do końca życia. Nigdy nie władał dobrze językiem polskim, pomimo że ożenił się z Polką. Nie wiemy, w jakich okolicznościach poznał Julię Wójcikowską ani w jakim języku się porozumiewali. Ich miłość musiała być bardzo silna, potrafili ominąć wszelkie przeszkody. Julia pochodziła z ultrakatolickiej rodziny o ziemiańskich tradycjach, która nie wyraziła zgody na jej małżeństwo z Niemcem, luteraninem i mieszczaninem, a więc człowiekiem obcym – w ich pojęciu – pod każdym względem. W tamtej epoce przeciwstawienie się woli rodziny wymagało od młodej dziewczyny ogromnej odwagi i determinacji. Dla Julii, która wykazała, że ma niezłomny charakter, widocznie miłość była najważniejsza. Jan i Julia bardzo się kochali, można jednak przypuszczać, że wspólne życie musiało dostarczać im niemało problemów. Nie wiemy, jak wyglądały ich praktyki religijne – czy każde z nich bywało w „swoim” kościele, czy może razem uczęszczali do kościoła katolickiego. Najbardziej prawdopodobne jest, jak sądzę, że Julia chodziła z mężem na nabożeństwa do ewangelicko-augsburskiej parafii Świętej Trójcy. Może na to wskazywać fakt, że ich ośmioro dzieci zostało tam ochrzczonych i wychowanych na ewangelików. A więc, według ówczesnych pojęć konserwatywnych katolików, do jakich należała rodzina Julii, jej mąż i dzieci byli heretykami, których czekało wieczne potępienie. Po śmierci Julii jej rodzina porwała trumnę, aby nie dopuścić do pochowania jej w rodzinnym grobowcu Reiffów na cmentarzu ewangelickim. Świadczy to wymownie o tym, jak wielkie były ich uprzedzenia i na jakie trudności i przykrości Julia była narażona z powodu swego małżeństwa. W rodzinie zachowała się pamięć o tym, że „Julia utraciła swój dom rodzinny”. Dla nas współczesnych pozostaje tajemnicą, co kryje się za tym zdaniem.

Na marginesie, aby uniknąć zamętu pojęciowego, pozwolę sobie wyjaśnić, że nasza luterańska rodzina należała do Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, jednego z ewangelickich Kościołów, które są odłamem protestantyzmu. Krewnych można określać jako luteran, ewangelików, protestantów.

Jan z rodziną zamieszkał w kamienicy Zamoyskich, zwanej pałacem, ponieważ stanowił on architektoniczną całość z przyległym pałacem przy Krakowskim Przedmieściu nr 1 (po wojnie adres został zmieniony, obecnie jest to Nowy Świat 69, budynek należy do Uniwersytetu Warszawskiego). Obok, na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej miał sklep z wyrobami rymarskimi (obecnie znajduje się tam kawiarnia Nowy Świat). Niedaleko, na tyłach domu była wytwórnia (współcześnie mieści się tam skrzydło Ministerstwa Finansów).

W pobliżu domu i sklepu, przed Pałacem Staszica, który znajduje się naprzeciwko kamienicy Zamoyskich, wzniesiono w 1830 roku pomnik Mikołaja Kopernika. Moja mama, przechodząc ze mną tamtędy, kilkakrotnie opowiadała mi, że tu właśnie zaczyna się historia naszej rodziny.

Stefan Kieniewicz w książceWarszawa w powstaniu styczniowymwspomina, że w domu Zamoyskich mieszkało 660 osób, wśród nich dużo arystokracji, burżuazji, profesorowie, a także (na górnych piętrach) niżsi urzędnicy i studenci. Tak pisze o okresie poprzedzającym wybuch powstania:Gdy tylko zelżał nacisk policyjny po śmierci Mikołaja, zaczęły w uczelniach warszawskich zawiązywać się tak zwane kółka. Kilku – lub kilkunastoosobowe grupki młodzieży schodziły się periodycznie w prywatnych mieszkaniach (często na czwartaku w kamienicy Andrzeja Zamoyskiego) dla czytania nielegalnej literatury i dla śpiewów patriotycznych. Pierwotnym celem tych zebrań było samokształcenie w zakazanej przez program szkolny historii i literaturze polskiej. Od deklamacji poetów romantycznych przechodzono niebawem do studiowania broszur emigracyjnych i do gorących dyskusji na tematy polityczne i społeczne. Zrazu nie były te kółka organizacjami o sztywnym składzie członków i określonym programie. Schodziła się w nich młodzież z różnych środowisk, przeważnie jednak z warstw nieposiadających: synowie urzędników, dzierżawców. Oficjalistów, zubożałych właścicieli ziemskich w większości szlacheckiego, niekiedy także ludowego pochodzenia.

Synowie Jana Reiffa byli uczestnikami tych spotkań. Prawdopodobnie odbywały się one także w ich mieszkaniu, ponieważ po latach krewni wspominali, że przez dom stale przewijały się gromady ich kolegów. Dziwiło innych gości, że nie wolno było zaglądać do pokoju, w którym godzinami namiętnie dyskutowali, śpiewali pieśni patriotyczne, a służąca podawała w drzwiach kolejne tace ze stosami kanapek i herbatą. Gdy wybuchło powstanie, poprzedzone dwuletnim okresem niepokojów i demonstracji, naturalną konsekwencją było uczestnictwo tej młodzieży w narodowym zrywie. W powstaniu walczyło trzech najstarszych synów Jana i Julii – dwudziestoletni Karol, dziewiętnastoletni Aleksander i siedemnastoletni Jan.

To z domu Zamoyskich podczas powstania styczniowego padły strzały zamachowców, którzy próbowali zabić namiestnika carskiego Berga. W konsekwencji tego wydarzenia całe wyposażenie mieszkania i sklepu Jana i Julii Reiffów zostało zagrabione i spalone przez Rosjan przed pomnikiem Kopernika. Ponieważ jednak nie można było „pochwalić się”, że to właśnie dziadkowie lub ich synowie dokonali tego zamachu, surowość tych represji wydawała mi się zupełnie nieprawdopodobna.

Po wybuchu powstania styczniowego głównodowodzącym wojska Królestwa Kongresowego, podporządkowanego władzom carskim, został wielki książę Konstanty, jednak na stanowisko jego zastępcy, ade factokontrolera, car Aleksander II mianował generała Teodora Berga. We wrześniu Konstanty, który przez cara nie był przeznaczony do roli kata, wraz z rodziną opuścił Warszawę, a Berg jako namiestnik wprowadził się do opuszczonych przez Konstantego apartamentów zamkowych.

19 września 1863 roku po południu Berg wracał Nowym Światem na Zamek z codziennego objazdu miasta. Z czwartego piętra domu hrabiego Andrzeja Zamoyskiego koło kościoła Świętego Krzyża, u wylotu na Krakowskie Przedmieście – w którym jak wspominałam mieszkał Jan Reiff z rodziną – zrzucono na jego powóz dwie butelki z płynem zapalającym. Następnie padł strzał z garłacza nabitego siekańcami, na koniec rzucono z okna kilka bomb. Ciosy nie były celne: siekańce pokiereszowały oparcie powozu, mundur Berga oraz jego adiutanta. Obaj jednak wyszli z tego cało. Bomby i butelki padły na bruk, raniąc jedynie konie z zaprzęgu i kozackiej eskorty. Berg, wracając na Zamek, wydał rozkaz obsadzenia wojskiem domu, z którego padły strzały i aresztowania mieszkańców.

Małgorzata Baranowska w książceWarszawa, lata, wiekiopisuje to wydarzenie następująco:Zaraz po zamachu policja z wojskiem rzuciła się do wnętrza domu, żeby złapać winowajców. Ci jednak tyłami przez ogrody zbiegli. Zamknięto bramy i wszystkich mieszkańców domu, szczególnie mężczyzn, w liczbie stukilkudziesięciu, spędzono na podwórze(…)Dom był zamieszkany przez ludność zamożną; wszystkie kosztowności, jakie tylko się tam znajdowały, zginęły w kieszeniach rabusiów.(…)Rozbiegłepo całym mieście rozszalałe żołdactwo dopuszczało się gwałtów i nadużyć. Opustoszały ulice. Do późnego wieczoru trwał pożar, który musiano gasić, bo stawał się groźny dla miasta. Wszystkich mieszkańców domu aresztowano i pognano do Cytadeli.Wśród nich była rodzina Jana Reiffa.

Berg kazał skonfiskować tak dom, jak i leżący obok pałac hrabiego Andrzeja Zamoyskiego ze wszystkim, co w sobie zawierał, a syna hrabiego, Józefa, wysłano na Sybir. Natomiast uwięzionych w Cytadeli wypuszczono.

Jak pisał Józef Kajetan Janowski wPamiętnikach,Berg przestraszony po nieudanym zamachu wpadł we wściekłość i w pierwszej chwili wydał rozkaz zburzenia domu armatami.Zdołano mu wytłumaczyć niewłaściwość tego środka i że lepiej dom zachować, ale go zabrać… Tymczasem zrabowano dom. Wszystkie sprzęty wyrzucano oknami na ulicę, a stosy nagromadzone, kazano spalić.(…)Różne pamiątki po Szopenie, przechowywane przez jego siostrę, panią Jędrzejewiczową, wraz z jego fortepianem wyrzucono na ulicę i spalono.

zamach na namiestnika berga

Wydarzenie to opisuje dobrze znany ze szkołyjeden z najpiękniejszych wierszy NorwidaFortepian Szopena:

Patrz!…z zaułków w zaułki 

Kaukaskie się konie rwą –

jak przed burzą jaskółki, 

Wyśmigając przed pułki: 

Po sto – po sto – –

– Gmach – zajął się ogniem, przygasł znów,

Zapłonął znów – – i oto – pod ścianę –

Widzę czoła ożałobionych wdów, 

Kolbami pchane – –

I znów widzę, acz dymem oślepion,

Jak przez ganku kolumny

Sprzęt podobny do trumny

Wydźwigają… runął… runął – Twój fortepian!

przed kamienicĄhr. a. zamoyskiego pŁonie dobytek jej mieszkaŃców

Opowieści mamy, które uważałam dawniej za rodzinną legendę (dopóki nie znalazłam ich odzwierciedlenia w historycznych źródłach), zostały potwierdzone w zupełnie nieoczekiwanej formie. W 2001 roku we frontowej ścianie pałacu Zamoyskich wbudowano popiersie Cypriana Kamila Norwida i pamiątkową tablicę informującą o tym, że jest on autorem wierszaFortepian Szopenaupamiętniającego dramatyczne wydarzenia z 19 września 1863 roku, których ofiarą padli mieszkańcy tego domu.

Nieudany zamach dał Bergowi dogodny pretekst do podjęcia w stosunku do Polaków już wcześniej zaplanowanych represji. Narzucił stolicy system odpowiedzialności zbiorowej, kontrybucje, konfiskaty i egzekucje publiczne.

W listopadzie 1863 roku policja systemem grzywien wymogła na warszawiakach zdjęcie żałoby narodowej. Policyjnymi środkami walczono z noszeniem ciężkiej żałoby (czarnych welonów do ziemi, gęstych woalek zasłaniających całą twarz), biżuterii o motywach patriotycznych i w żałobnych kolorach, wśród których przeważały srebrne orzełki oraz krzyżyki z czarną emalią.

Ponad sto lat później, po wprowadzeniu przez PRL-owskie władze w 1981 roku przeciwko własnemu narodowi stanu wojennego, nawiązano do tych tradycji. Wiele kobiet chodziło w czerni, nosiło żałobną biżuterię, pomimo że groziło to kłopotami, a nawet wyrzuceniem z pracy. Miałam w tym swój maleńki udział. Dzięki współpracy z moją siostrą cioteczną Magdą Kłosińską, udało się przewieźć do Wrocławia w sumie chyba ponad 1500 czarnych emaliowanych krzyżyków ze srebrnym orzełkiem w koronie, które zamawiałam w znanej firmie grawerskiej przy ulicy Świętojańskiej obok katedry Świętego Jana.

Wróćmyjednak do historii. Jak pisze Barbara Petrozolin-Skowrońska w pięknej książce o powstaniu styczniowymPrzed tą nocąnamiestnik Berg po zamachu przywrócił życie towarzyskie, urządzał kameralne obiady i przyjęcia na kilkaset osób. W liście do cesarza zapowiadał bal na osiemset osób, na który zaproszeni zostali zarówno Polacy, jak i Rosjanie.Chcę dać poskakać – pisał – przy dźwięku moich skrzypiec, tym polskim damom, które były dość głupie, by się obnosić z żałobą.Na festynach urządzanych na Zamku przez Berga toastom towarzyszyły gromkie okrzyki „Ura!” i dźwięk orkiestry grającej upokorzonym Polkom i Polakom.

Po upadku powstania około sześć tysięcy osób sądy wojenne skazały na karę śmierci. 38 tysięcy pognano na Sybir. W walce zginęły dziesiątki tysięcy – dokładną liczbę trudno oszacować. Oddziały rosyjskie, a szczególnie pułki kozackie nie brały jeńców. Po powstaniu skonfiskowano wiele szlacheckich majątków, rekwirowano liczne dobra kościelne. Rozpoczęła się bezwzględna rusyfikacja kraju. W tym samym czasie Berg prowadził ożywione życie towarzyskie. Część polskich elit szybko zapomniała o represjach. Powiodły się próby kokietowania ziemiaństwa i kręgów opiniotwórczych. Łukasz Chimiak w książceGubernatorzy rosyjscy w Królestwie Polskim 1863-1915. Szkic do portretu zbiorowegopisze, że Berg prowadził grę polityczną, któramiała na celu wykazanie władzom w Petersburgu, iż w Warszawie nastąpiło uspokojenie nastrojów. Uzyskaniu takiego wrażenia służyły organizowane przez Berga wiernopoddańcze adresy do cara, które mieli bezwzględnie podpisywać przedstawiciele ziemiaństwa i warstw wyższych, a także organizowane na Zamku w Warszawie „obowiązkowe” bale i wieczory namiestnikowskie. Przedstawiciele elit Królestwa z różnych względów godzili się na wzięcie udziału w tego rodzaju imprezach. Wizyta na Zamku była dla nich częstokroć okazją do załatwienia własnych spraw: np. uwolnienia uwięzionych członków rodziny czy przedstawienia jakiejś prośby dotyczącej spraw majątkowych. Przybycie na bal u namiestnika mogło też wynikać z chęci zwykłego bywania w ekskluzywnym towarzystwie, będącym namiastką monarszego dworu.

Berg chętnie spotykał się także z przedstawicielami burżuazji, tworzącej się klasy przedsiębiorców. Te warstwy składały się w przeważającej mierze z obcokrajowców, wśród których licznie reprezentowani byli Niemcy. Tym ostatnim namiestnik Berg, carski feldmarszałek, który był Niemcem bałtyckim, udzielał demonstracyjnego poparcia, licząc na to, że będą stanowili przeciwwagę dla aktywnej politycznie grupy Polaków. Berg, który był wyznania ewangelicko-augsburskiego, dążył także do umocnienia wpływów protestantyzmu i jego niemieckiego charakteru. Przekazywał hojne donacje kościołom protestanckim. Nie osiągnął w ten sposób oczekiwanych efektów. Warszawska parafia Świętej Trójcy aktywnie włączała się we wspólne akcje kościołów katolickich, protestanckich i synagog, które popierały powstanie.

Moja niemiecka mieszczańska rodzina podzieliła los tych, którzy całkowicie solidaryzowali się z powstaniem. Postawa Jana Reiffa nie należała do wyjątkowych. Jak pisze Stefan Kieniewicz w książceTrzy powstania narodowemieszczaństwo niemieckie i niemieckiego pochodzenia w Królestwie na ogół z powstaniem sympatyzowało.

Bezpośrednio po zamachu na gubernatora Berga rodzina znalazła się w tragicznej sytuacji. Rosjanie wyrzucili ich z domu, jego wyposażenie spalili, a częściowo rozgrabili, natomiast sklep i wytwórnię będące podstawą utrzymania – odebrali.

W tej beznadziejnej wydawałoby się sytuacji udzielili Janowi pomocy koledzy – warszawscy kupcy i rzemieślnicy, którzy tradycyjnie pomagali sobie nawzajem, gdy spotykały ich represje ze strony zaborców. Rodzina przeprowadziła się na ulicę Elektoralną. Za pieniądze otrzymane w darze zakupiono fabryczkę waty przy ulicy Orlej róg Elektoralnej. Z czasem otwarto również małą wytwórnię kołder. Dochody z tych dwu źródeł pozwoliły zapewnić wyższe wykształcenie wszystkim synom, z wyjątkiem chorowitego Rudolfa, mojego pradziadka w prostej linii. Stanie się on jednym z bohaterów opowieści. Również jego małżonka, Amelia z Grunerów, przeszła do historii rodziny jako niezwykle barwna postać.

Wspomnę także o czterech spośród ośmiu synów Jana: o Aleksandrze, Janie, Karolu i Władysławie, a także o synu Jacoba, starszego brata Johanna (Jana Reiffa), czyli o Adolfie.

Aleksander i Jan

Aleksander, jeden z trzech synów Jana Reiffa, którzy brali udział w powstaniu styczniowym, był z zawodu inżynierem geometrą. W wieku dziewiętnastu lat przystąpił do powstania, w jego ostatniej fazie był adiutantem dowódcy (zwanego dyktatorem powstania) generała Mariana Langiewicza.

romuald traugutt i inni dowódcy powstania styczniowego

walki powstańców z wojskami rosyjskimi

ukochana aleksandra reiffa

z wizytĄuŁubieŃskich w grodzisku. stojĄod lewej: stanisŁaw reiff (syn jana), henryka cheŁmoŃska, mieczysŁaw bachleda, maria borzuchowska, edmundŁubieŃski, siedzĄod lewej: kazimiera makuchowska (z d. orŁowska), jan reiff (syn jana), jegoŻona aniela reiff, emilia orŁowska (z d. reiff), aleksander reiff, leokadiaŁubieŃska (z d. ojrzyŃska), na ziemi siedzĄ:janina kwapiszewska (z d. bachleda) i kazimierz ojrzyŃski

stoi wŁadysŁaw reiff, siedzĄod lewej: jan reiff, emilia orŁowska (z d. reiff) i aleksander reiff.

w mundurach: jan i aleksander – weterani powstania styczniowego

Nie wiemy, jakie zasługi, jakie cechy charakteru sprawiły, że Langiewicz mianował Aleksandra Reiffa swoim adiutantem. Wiemy tylko, że dwaj bracia Reiffowie towarzyszyli swemu dowódcy do końca. Kiedy po upadku powstania ukrywał się i kurował z ran w jakimś dworku szlacheckim, zakochał się w pannie, która odwzajemniła jego uczucie. Niestety była już zaręczona i, pomimo rozpaczy zakochanych, uległa presji rodziny i słowa danego narzeczonemu dotrzymała. Aleksander do końca życia pozostał wierny tej miłości, nigdy też nie ożenił się. W rodzinie snuto domysły, czy na przeszkodzie małżeństwu stanęło tylko to, że panna miała już narzeczonego, czy też także to, że Aleksander był Niemcem z pochodzenia, luteraninem i mieszczaninem, a panna Polką, katoliczką i szlachcianką. Mogło to, choć nie musiało, zadecydować o tym, że rodzina panny okazała się nieubłagana – podobnie jak rodzina Julii, matki Aleksandra. Julia potrafiła zbuntować się przeciwko woli rodziny, ta dziewczyna jednak nie zdobyła się na to. Jedno jest pewne – do jej rodziców nie przemówiło ani ich wielkie uczucie, ani zalety charakteru, inteligencja, uroda czy patriotyczne zasługi Aleksandra. Kochająca się para prawdopodobnie utrzymywała z sobą jakiś kontakt przez całe życie, ponieważ Aleksander zawsze wierzył w stałość jej uczucia. Zachowana fotografia nieznanej nam z imienia i nazwiska ukochanej Aleksandra przedstawia bardzo ładną młodą kobietę o dużych smutnych oczach.

Aleksander był uosobieniem wierności, nie tylko ukochanej kobiecie, ale także – jako ostatni adiutant generała Langiewicza – swojemu dowódcy i sprawie przegranego powstania. W czasie powstania Aleksandrowi towarzyszył jego młodszy brat, siedemnastoletni Jan.

Na podstawie wspomnień rodzinnych trudno odtworzyć powstańcze losy Aleksandra i Jana, nie napotkałam też wzmianek o nich w historycznych źródłach. Znany natomiast jest ich szlak bojowy, ponieważ w książceTrzy powstania narodowew części napisanej przez Kieniewicza, a poświęconej powstaniu styczniowemu, zamieszczona jest trasa kampanii generała Mariana Langiewicza, drugiego z dyktatorów powstania (od marca 1863 do chwili aresztowania). Prowadziła ona od Szydłowca w województwie sandomierskim do Opatowca (nad Wisłą i Dunajcem) w województwie krakowskim. Oddziały dowodzone przez Langiewicza stoczyły ważniejsze bitwy w Szydłowcu, Wąchocku, Suchedniowie, na Świętym Krzyżu, w Staszowie, Małogoszczy, Olkuszu, Skale, Chroberzy i ostatnią w Grochowiskach. Kieniewicz pisze, że losy dyktatury Langiewicza od początku stały pod znakiem zapytania ze względów wojskowych.Langiewicz od sześciu tygodni kluczył wśród przeciwników, bił się ze zmiennym szczęściem, tracił ludzi, werbował nowych ochotników. W obozie w Goszczy miał około 3000 ludzi, w większości świeżo pozbieranych i nie scalonych. Z nich 1000-1200 miało broń palną, przeważnie słabej jakości. Jeden tylko oddział „żuawów śmierci”, utworzony przez Francuza Francois Rochebrune^a stanowił siłę przebojową. Musiał natomiast Langiewicz, zepchnięty w zakątek Królestwa, spodziewać się nacisku nieprzyjacielskiego, przyparcia do granicy. Myślał przecisnąć się pomiędzy rosyjskimi kolumnami, przedostać się w Góry Świętokrzyskie. W ogóle jednak zdążył już sobie zdać sprawę, że z ochotnikami swymi w walnej bitwie pola nie dotrzyma, oraz że w partyzantce utrzymać się może oddział kilkuset ludzi, nie kilkutysięczny. Zakładał, już wyruszając w pole, iż swój korpusik podzieli, sam zaś przerzucać się będzie od oddziału do oddziału. Innymi słowy – dyktatura sprawowana na czele wojska nie miała szansy przetrwania, zwłaszcza że ściągała przeciwko sobie siły nieprzyjaciela. Co więcej, Langiewicz nie był pewien i własnych podkomendnych: Jeziorańskiego, Śmiechowskiego, Czapskiego, Czachowskiego, którzy zazdrościli mu awansu i swarzyli się między sobą. W szeregach zaś przeciw dyktatorowi agitowali mierosławszczycy, dając w decydujących chwilach gorszący przykład niesubordynacji. Wymarsz kolumny z Goszczy nastąpił 11 marca. Nazajutrz na postoju w Sosnówce Langiewicz w obliczu wojska złożył uroczystą przysięgę dyktatorską. Klucząc swoim zwyczajem dotarł nad Nidę do Chrobrza i spędził noc w rezydencji margrabiego. Nazajutrz 17 marca stoczył pierwszą potyczkę z płk. Czengierym, odrzucił go i otworzył sobie drogę. Następnego dnia koło Grochowisk otoczyły go cztery kolumny rosyjskie. Wywiązała się całodzienna chaotyczna bitwa, z obu stron prowadzona bez rozeznania i planu. Była to jedna z najkrwawszych bitew w 1863 r., padło w niej około 600 ludzi, w połowie Polaków i Rosjan. Powstańcy na niektórych odcinkach bronili się odważnie, a nawet i atakowali z powodzeniem. Odzierżyli plac boju o zmroku, gdy nieprzyjaciel odstąpił. Mogliby poczytywać się za zwycięzców, byli jednak wyczerpani, rozprężeni i amunicję mieli na wyczerpaniu. Nieprzyjaciel zaś nie był pobity i mógł zapewne uderzyć na nowo.

Tej samej nocy Langiewicz zwołał radę wojenną we wsi Wełcz i podkomendnym przedstawił, że należy podzielić się na mniejsze oddziały, z których każdy będzie miał szansę wydostać się z okrążenia. On sam zapowiedział swój wyjazd do Galicji, aby załatwić „interesy dyrektorialne i rządowe”, następnie zaś wrócić na pole walki przy innym oddziale, w innej części kraju. Zgodzono się z tą decyzją, jako, że jedyną alternatywą było, jak się zdawało: „bić się i dać się zabić”. Skutki decyzji okazały się fatalne. Dyktator opuścił obóz z niewielką eskortą o świcie 19 marca, tegoż popołudnia przeprawił się przez Wisłę na stronę galicyj’ską i prawie natychmiast został aresztowany przez Austriaków. W opuszczonym zaś korpusie na wieść o zniknięciu wodza wybuchła panika, wszystko rozprzęgło się i pociągnęło w nieładzie ku Wiśle, za galicyj’ski kordon, gdzie im wypadło broń złożyć. Jeden tylko oddział Czachowskiego przedostał się w Góry Świętokrzyskie.

Generałowi Langiewiczowi dość powszechnie stawiano zarzuty z powodu decyzji, jakie podjął w ostatniej fazie walki. Uważano, że błędem było podzielenie oddziału na mniejsze grupy, a co jeszcze gorsze – pozostawienie swoich żołnierzy, aby – opuszczając zabór rosyjski – ocalić własne życie. Byli nawet tacy, którzy jego postawę określali tchórzostwem i zdradą. Byli przekonani, że powinien dać się zabić Rosjanom, aby ocalić honor dowódcy.

Dla młodych powstańców – dziewiętnastoletniego Aleksandra i siedemnastoletniego Jana powstanie styczniowe było „Świętą Sprawą”. Przekazali rodzinie jego romantyczny i heroiczny obraz, choć nie stronili od opowiadania zabawnych anegdot o powstańczych przygodach. Nikt nie przypomina sobie jednak, aby padały z ich ust słowa krytyki pod adresem dowództwa powstania.

Aleksander po upadku powstania ukończył studia i jako inżynier geometra budował Kolej Transsyberyjską. Wraz ze swoim bratem Janem zamieszkali w Grodzisku Mazowieckim, gdzie dość często odwiedzała ich rodzina. Do końca życia przy uroczystych okazjach nosili powstańcze mundury i w nich zostali pochowani.

Jan (syn Jana), również inżynier, założył grodziską linię Reiffów. Wyróżniała się ona pobożnością. Z niej też wywodzi się jedyny katolicki ksiądz pośród naszych krewnych – młody Wiktor Ojrzyński.

Opowieść o Aleksandrze i Janie nie byłaby pełna, gdybym nie wspomniała, że obaj mieli pogodne usposobienie, a Aleksander – pełen werwy, świetny i dowcipny gawędziarz – znany był z robienia kawałów.

Karol

W rodzinnych zapiskach znalazłam informację, że poza Aleksandrem i Janem, których udział w powstaniu styczniowym jest wykazany wRoczniku OficerskimMinisterstwa Spraw Wojskowych z 1924 roku, także ich najstarszy brat był powstańcem. Edward Reiff (syn Jana) zwrócił się przed laty do podpułkownika Mieczysława Miki (mieszkańca Grodziska Mazowieckiego), który w latach 1919-1924 był członkiem Oficerskiej Komisji Weryfikacyjnej Oddziału V Sztabu Generalnego Ministerstwa Spraw Wojskowych z prośbą o informacje dotyczące tylko dwu grodziskich Reiffów – Jana i Aleksandra – stąd wynika ich brak na temat Karola. We współczesnych wspomnieniach rodzinnych nie zachowała się bliższa pamięć o jego powstańczych losach ani o tym, czy jako weteran, podobnie jak bracia, pielęgnował pamięć o powstaniu. Mieszkał z dala od warszawskiej rodziny, w majątku ziemskim, rodzina rzadko go tam odwiedzała.

Karol Reiff, inżynier geodeta, ożenił się z Marią Orłowską. Został ziemianinem dzięki temu, że żona wniosła w posagu majątek ziemski i – jak mawiało jego rodzeństwo, które mu tego bynajmniej nie zazdrościło – stał się prawdziwym „hreczkosiejem”. Z zamiłowaniem gospodarował na roli, odpowiadało mu spokojne sielskie życie w wiejskim dworze. W albumie rodzinnym zachowały się zdjęcia Heleny, córki Karola Reiffa (była aktorką, na scenie nosiła panieńskie nazwisko matki) i jej męża Jana Walewskiego w mundurze legionisty.

jan walewski, legionista helena walewska (z d. reiff)

W opowieściach mojej matki i cioci Jadzi (jej siostry) Walewskiego wspominano z dumą głównie z tego powodu, że był legionistą i pracował w adiutanturze Piłsudskiego, walczył we wszystkich powstaniach śląskich i uczestniczył w walkach o Wilno w 1918 roku. Natomiast informacje, że po odzyskaniu niepodległości był posłem, dziennikarzem, działaczem społecznym schodziły na dalszy plan. Postanowiłam zweryfikować swoją wiedzę o nim i ewentualnie poszerzyć ją za pomocą źródeł znajdujących się w bibliotece sejmowej. Udało mi się odnaleźć jedynie taką notatkę:Walewski Jan ur 1892, dziennikarz, sejm II kad okręg nr. 43 Wadowice BBWR, III kad okręg nr. 5 Białystok BBWR, IV kad okręg nr. 87 Wadowice.Zainteresowało mnie to, że reprezentował rodzinne miasto Karola Wojtyły, ale wyraziłam wobec bibliotekarki rozczarowanie, że udało mi się dotrzeć jedynie do tak lakonicznej informacji. Los jednak mi sprzyjał. Przypadkowo rozmowie przysłuchiwał się pracujący w archiwum sejmu Jarosław Dudziński. Stwierdził, że opracowywanySłownik biograficzny posłów i senatorów RP1919-1939(pod redakcją naukową Andrzeja Krzysztofa Kunerta) jeszcze nieprędko dotrze do litery „W” i ofiarował swą pomoc. Dzięki niemu mogłam zapoznać się z kilkoma innymi źródłami informacji, a także dowiedziałam się, że archiwiści sejmowi interesują się między innymi dokumentami, fotografiami, rodzinnymi relacjami na temat biografii przedwojennych parlamentarzystów.

spotkanie delegatów ligi morskiej i kolonialnej z prezydentem ignacym moŚcickim. pierwszy od lewej – prezydent ignacy moŚcicki, drugi od prawej – jan walewski, czwarty od prawej – gen. gustaw orlicz-dreszer

W książceCzy wiesz, kto to jest(pod redakcją Stanisława Łozy, Warszawa 1938) znajduje się hasło:Walewski Jan. Public. Polit. 24.10.1892 w Zakopanem. S. Franciszka i Heleny, oż. z Heleną Orłowską…,a na końcu wymieniono jego liczne odznaczenia polskie i zagraniczne (między innymi Krzyż Niepodległości, francuska Legia Honorowa oraz jugosłowiańskie, rumuńskie, łotewskie).

WAlbumie skorowidzu Senatu i Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej oraz Sejmu Śląskiegow biogramie Jana Walewskiego czytamy:Ur. 1892 r. na Podhalu. Po ukończeniu szkoły średniej rozpoczął studia politechniczne(we Lwowie – przyp. autorki)przerwane na skutek wybuchu wojny światowej. Pracował w organizacjach niepodległościowych, brał czynny udział wszeregachP.O.W. w rozbrajaniu okupantów austriackich i niemieckich na jesieni 1918 r. Po kampanii na Śląsku Cieszyńskim i na froncie ukraińskim we Wschodniej Małopolsce, został odkomenderowany do pracy na terenie Górnego Śląska. Brał czynny udział we wszystkich powstaniach górnośląskich. Był ranny w pierwszym powstaniu. Po opuszczeniu szeregów wojskowych, poświęcił się pracy publicystyczno-dziennikarskiej oraz pracy politycznej. W r. 1928 wszedł po raz pierwszy do sejmu z ziemi podhalańskiej. Piastuje nieprzerwanie mandat poselski w czwartym sejmie R. P., oraz w obecnym. Na terenie sejmowym bierze aktywny udział w pracach parlamentarnych, zwłaszcza w Komisji Budżetowej, Spraw Zagranicznych i Komisji Regulaminowej. Równocześnie poświęca się zagadnieniom rozbudowy siły obronnej państwa w organizacjach społeczno-wojskowych. Pracuje zwłaszcza w Związku Rezerwistów, doprowadzając organizację do dużego rozrostu, oraz w charakterze Generalnego Sekretarza w Federacji Polskich Związków Obrońców Ojczyzny, poświęcając się nadal pracy dziennikarskiej. Jest naczelnym redaktorem „Narodu i Wojska” centralnego organu Federacji P.Z.O.O. Posiada szereg odznaczeń polskich i zagranicznych.

W skorowidzu do sprawozdań stenograficznych z posiedzeń sejmu najbardziej zainteresowało mnie to, że wielokrotnie był posłem sprawozdawcą preliminarzy budżetowych Ministerstwa Spraw Zagranicznych, szczególnie ostatniego przed wojną – na rok 1938/39, a także w 1932 roku sprawozdawcą ustawy o ratyfikacji konwencji polsko-niemieckiej o ułatwieniach w komunikacji kolejowej między Niemcami a Prusami Wschodnimi w tranzycie przez Polskę. Jako członek Komisji Regulaminowej, poseł sprawozdawca składał wnioski o dyscyplinarne ukaranie lub o „wydanie” (jak rozumiem o uchylenie immunitetu) kilkunastu posłów.

Dodam, że Jan Walewski był działaczem Partii Pracy. Mieszkał naprzeciwko sejmu przy ulicy Wiejskiej 9, co rodzina uważała za lekką przesadę i zagrożenie dla prywatności. Po klęsce wrześniowej znalazł się na emigracji. Zmarł w Wielkiej Brytanii w 1969 roku. Podczas wojnyjego żona zginęła w Oświęcimiu, a syn w czasie niemieckiego nalotu w Londynie.

Był nieprzeciętną postacią. Walkę o niepodległość Polski rozpoczął jako młodziutki chłopak pod zaborem austriackim w zupełnie beznadziejnej, jak się wydawało, sytuacji. Wtedy, gdy w konsekwencji upadku wszystkich trzech zaborców Polska zaczęła odradzać się, a jej granice były jeszcze nieustabilizowane i trzeba było ich bronić, brał udział w ich „wyrąbywaniu” (jak to wówczas określano) na wschodzie, na zachodzie, a także, choć bardziej pokojowo, na południu. Jednak pamięć rodzinna bywa szczególna. W oczach krewnych swoistym powodem do chluby było to, co wcale nie znalazło odbicia w sejmowych źródłach, a mianowicie, że w pewnym okresie pracował w adiutanturze Piłsudskiego.

Niektóre poczynania Jana Walewskiego rodzina traktowała z umiarkowanym entuzjazmem. Jego działalność w Lidze Morskiej i Kolonialnej (któranotabeneskupiała ponad milion członków) bywała przedmiotem ironicznych komentarzy. Prawie nikt już nie pamięta, że po I wojnie światowej Polska dążyła do przejęcia kontroli nad częścią dawnych zamorskich terytoriów Niemiec. Plany Ligi dotyczyły przede wszystkim Liberii i Madagaskaru. Zachowało się zdjęcie z wizyty delegacji Ligi Morskiej i Kolonialnej u prezydenta Ignacego Mościckiego w 1936 roku. Na fotografii wśród czterech delegatów dostrzec można Jana Walewskiego oraz generała Gustawa Orlicza-Dreszera (o którym będzie mowa dalej). Można więc przyjąć, że działalność naszych krewnych przyczyniła się w pewnym stopniu do kłopotów MSZ-etu w latach powojennych. Rozpadał się wówczas system kolonialny, a rządy nowo powstałych państw domagały się w ONZ-ecie od dawnych kolonizatorów zadośćuczynienia materialnego za lata krzywd i wyzysku. Ponieważ ich dyplomaci ustalili, że Polska leży w Europie, zamieszkuje ją biała ludność oraz działała tam Liga Morska i Kolonialna – wszystko było dla nich jasne. Latami twardo żądali odszkodowań, nie zrażając się tym, że nikt owych polskich kolonii nie był w stanie wskazać.

Po śmierci marszałka dał szczególne świadectwo wierności jego pamięci. Dnia 4 lipca 1937 roku w piśmie „Naród i Wojsko” ukazał się artykuł pt.Haniebny czyn metropolity Sapiehy, który poważył się przedmiot największego kultu całego narodu, trumnę ze zwłokami Ojca Ojczyzny Józefa Piłsudskiego przenieść bez wiedzy rodziny i wbrew woli Głowy Państwa – wywołał falę powszechnego oburzenia i potępienia.Na placu Piłsudskiego wobec 50 tysięcy (!) uczestników wiecu protestacyjnego poseł Walewskiodczytał rezolucję w imieniu byłych obrońców i obrończyń Ojczyzny, żołnierzy, organizacji młodzieżowych i ludu stolicy, wyraził protest przeciwko niesłychanej samowoli metropolity krakowskiego, który znieważył Majestat Rzeczypospolitej i obraził największą świętość narodową – pamięć wielkiego Marszałka.Odbyły się też manifestacje protestacyjne na Wawelu i w Wilnie na Rossie. Protestowała cała Polska. Zarzucano Sapiesze samowolę, pychę, bezceremonialność, warcholstwo i sobiepaństwo, przypominano zgubną rolę magnaterii w dziejach Polski. Kardynał Adam Sapieha po latach zapisał się jednak w pamięci rodaków pozytywnie – jako niezłomny Książę Kościoła, dzielnie stawiający czoła hitlerowcom i komunistom.

Dodam, że dzieci Karola Reiffa wybrały bardzo różne drogi życiowe. Helena, żona legionisty (Jana Walewskiego), będąc aktorką wybrała w tamtej epoce, w latach rozbiorów, trudny i ryzykowny los, natomiast jej siostra, Julia, wyszła za mąż za znanego warszawskiego bankiera Landaua. Syn, Zbigniew, od dziecka ujawniający zamiłowanie do przygód, zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej i zginął na Kubie. Drugi syn, Tadeusz, był aktorem w Warszawie i Lwowie. Podczas okupacji Helena i Tadeusz konspirowali – zginęli w Oświęcimiu.

Władysław

Władysław ukończył Szkołę Gł ówną Handlową i ożenił z Marią Anielą Sommer, córką Karola, właściciela znanej fabryki powozów na Lesznie. Matka Marii była filantropką, na jej grobowcu wyryto napis:Wielu niedolom dopomogła.Rodzina Sommerów była spowinowacona przez małżeństwa lub spokrewniona z rodzinami Krauze: (majątek ziemski), Herse (najelegantszy wówczas w Warszawie dom mody), Haberbusch i Schiele (znane browary), Kleinert (apteka na Krakowskim Przedmieściu) oraz Temler (garbarnie). Panna wniosła duży posag. Władysław miał odpowiednie wykształcenie, jednak nie tylko nie odniósł żadnych finansowych sukcesów, ale tak dalece nie miał szczęścia w interesach, że majątek stale topniał, kolejne firmy nie przynosiły zysków albo padały. Między innymi zainwestował sporą sumę (wraz z innymi osobami) w kosztowne przedsięwzięcie, jakim było finansowanie powstania ogromnej, słynnej po dziś dzień Panoramy Racławickiej. Pieniądze przepadły, ponieważ ktoś okazał się nieuczciwy (oczywiście nie Wojciech Kossak) i zagarnął wszystkie zyski z wystaw.

W tym miejscu wspomnę również o patriotycznych, a zarazem tragicznych losach dwojga spośród trojga dzieci Marii i Władysława, o Alicji i Henryku.

O Alicji Reiff usłyszałam po raz pierwszy od nieżyjącego już Józefa Kozłowskiego, historyka, znawcy dziejów ruchu socjalistycznego w Polsce, który przez wiele lat pisywał na te tematy w tygodniku „Polityka”. Kiedy zapytał mnie, czy Alicja Reiff, znana członkini dawnego PPS-u, była moją krewną, zaprzeczyłam, ponieważ wówczas uważałam, że nasza rodzina była „burżujska” i wydało mi się mało prawdopodobne, aby ktokolwiek z niej miał związek z taką orientacją polityczną. Później, pomimo poszukiwań w bibliotekach, nie potrafiłam dotrzeć do źródeł historycznych, które wyjaśniłyby zagadkę jej losów. Opieram się więc głównie na relacjach jej synowej i wnuczki – Alicji i Anny Strzałkowskich. Według rodzinnych przekazów historia Alicji Reiffówny zaczyna się procesem, w którym władze carskie skazały kilka, a może kilkanaście młodych panien, działaczek socjalistycznych, na kilkuletnie kary więzienia. Warszawską opinię publiczną szczególnie wzburzyło to, że po wyroku zostały one wywiezione w głąb Rosji. Ale nie uprzedzajmy wydarzeń.

Wybuch wojny w 1914 roku przyniósł zaostrzenie represji wobec mieszkańców Warszawy, będących Polakami. 18 lipca 1915 roku został aresztowany Władysław Reiff wraz z dziewiętnastoletnią córką Alicją i siedemnastoletnim synem Henrykiem Józefem. Po rewizji, podczas której znaleziono ulotki i pistolet, zostali zawiezieni do cyrkułu najpierw na ulicę Daniłowiczowską, później zaś byli więzieni w Arsenale przy ulicy Długiej. Władysława Reiffa po kilku dniach zwolniono, a córkę i syna oskarżono o działalność niepodległościową, gdyż należeli do Polskiej Partii Socjalistycznej. 26 lipca zostali przewiezieni wraz z grupą 150 osób do Moskwy. W więzieniu na Butyrkach cierpieli głód, zimno, zżerały ich wszy i pluskwy. Na rozprawę oczekiwali w celach śmierci. Henryk został zwolniony 26 września (prawdopodobnie ze względu na młody wiek), natomiast Alicję skazano na dwa lata „twierdzy”. Zachowała się jej korespondencja – listy i grypsy z tamtego okresu i kilka kart do gry zrobionych przez więźniarki z tektury. Alicja w więzieniu na Butyrkach zaprzyjaźniła się z młodą krewną Feliksa Dzierżyńskiego, która również odsiadywała wyrok za przestępstwa polityczne.

Władysław Reiff walczył o córkę, interweniował, dawał ogromne łapówki, w końcu za pośrednictwem lekarza carowej udało mu się wpłynąć na odpowiednie władze, aby ją zwolniono.

Po wyjściu z więzienia zaczęła pracować w sekcji prawnej Komitetu Polskiego Pomocy Ofiarom Wojny w Moskwie przy Rzymsko-Katolickim Towarzystwie Dobroczynności – przy ulicy Wielka Łubianka 20. Alicja mieszkała wówczas razem z krewną Dzierżyńskiego. Wkrótce wyszła za mąż za Romualda Strzałkowskiego (poznała go jeszcze w Polsce), oficera carskiego – pilota oblatywacza. Od wybuchu rewolucji październikowej ich wspólne życie obfitowało w tak wiele niezwykłych przygód, że godne byłoby osobnej książki lub filmu sensacyjnego. Stale byli w niebezpieczeństwie, ponieważ gdziekolwiek uciekli, byli poszukiwani – albo ona jako groźna rewolucjonistka, albo on jako carski oficer. Alicja, ukrywając się, urodziła dziecko w piwnicy na stercie węgla. Ciągle zmieniali miejsca pobytu. Później, gdy do kolejnych mieszkań wpadali czerwoni w poszukiwaniu białych, sadzało się małego Zbyszka na nocniku, a do środka chowało rewolwer. Dziecko kilkakrotnie „stawało na wysokości zadania”, „nie opuściło posterunku” i ocaliło rodzinę. Chcieli wydostać się do Polski, ale na wyjazd z Rosji długo się czekało, a im ziemia paliła się pod stopami. Zdesperowana Alicja odszukała dawną przyjaciółkę i towarzyszkę więziennej niedoli, a ta załatwiła jej widzenie z Dzierżyńskim, szefem Czeka, jednym z najkrwawszych przywódców bolszewików. „Żelazny Feliks” dał im (pomimo że doskonale wiedział, kim są) „glejt”, który umożliwił bezpieczne opuszczenie Rosji. Mało tego, domyślił się, że są bez pieniędzy i z szafy, która stała za nim, wyjął duży brylant. Wręczając go Alicji, powiedział: „Proszę pożegnać ode mnie Warszawę, bo ja jej już nigdy nie zobaczę”. Były to prorocze słowa, ponieważ gdy w 1920 roku wraz z Armią Czerwoną dotarł pod Warszawę, bolszewikom nie udało się zdobyć stolicy. Ofiarowany przez niego brylant (zapewne uprzednio komuś przez Czeka zrabowany) pozwolił na sfinansowanie podróży do Polski, a Alicja zachowała we wdzięcznej pamięci Dzierżyńskiego do końca życia. Sądzę, że jej wspomnienia o tym jednym z najokrutniejszych ludzi XX wieku są ciekawe i rzucają nowe światło na jego skomplikowaną osobowość.

Mój stosunek do Dzierżyńskiego był ambiwalentny. Jako uczennica przestrzegałam obyczaju żoliborskich gimnazjalistów, którzy w latach stalinowskich, mijając jego pomnik, zawsze symbolicznie spluwali. Jak cała młodzież zawsze entuzjazmowałam się, kiedy po raz kolejny pomalowano posągowi dłonie na czerwono. Jednocześnie byłam pod wielkim wpływem słynnego księdza Bronisława Bozowskiego (opiekuna naszego internatu sióstr zmartwychwstanek), który pasjonował się życiorysem Dzierżyńskiego, zbierał o nim liczne relacje i twierdził, że był to człowiek o wyjątkowych cechach charakteru, które predestynowały go zarówno do roli wielkiego zbrodniarza, jak i wielkiego świętego. Kiedy podczas dyskusji w internacie kilkakrotnie usiłowałam zwrócić uwagę na pozytywne cechy „Czerwonego Kata”, wywołałam ogromne oburzenie przyjaciółek. Zawsze marzyłam, aby zniknął pomnik Dzierżyńskiego i wierzyłam, że kiedyś to nastąpi, choć uważałam go za jeden z ładniejszych w stolicy. Po latach byłam uszczęśliwiona, kiedy przypadkowo przechodząc przez plac jego imienia (obecnie Bankowy), mogłam wziąć na pamiątkę kawałek gruzu, jaki pozostał po tym uosobieniu komunistycznego terroru. Gdy po 1989 roku próbowano go rozmontować i gdzieś przenieść, okazało się, że figura nie była odlana z brązu, jak wszyscy sądzili, i rozsypała się na tysiące kawałków. Miało to wymiar symbolu.

Józef Henryk

józef henryk reiff

:

pogrzeb józefa henryka reiffa

Jedyny syn Władysława, Józef Henryk poległ jako student ochotnik pod Lwowem 13 stycznia 1919 roku. Był to pierwszy po odzyskaniu niepodległości członek naszej rodziny, który ochotniczo walczył o polskość wschodnich rubieży Rzeczypospolitej. Wbrew legendzie, jaka towarzyszyła obronie Lwowa, walczących nie było zbyt wielu – po polskiej stronie około sześciu tysięcy, z tej liczby około tysiąc czterystu, to uczniowie i studenci, owe słynne Orlęta Lwowskie. Henryk, dwudziestodwuletni kapral 36. Pułku Piechoty warszawskiej Legii Akademickieji inni studenci, którzy pospieszyli na pomoc do Lwowa, musieli mieć szczególnie gorące serca. Jak donosiła wówczas prasa:Henryk Reiff w bohaterskim ataku na przeważającego wroga został śmiertelnie raniony i zmarł nazajutrz śmiercią walecznych.Został tymczasowo pochowany na cmentarzu Łyczakowskim. 11 kwietnia 1919 roku pochowano w Warszawie czternastu studentów poległych w walkach o Lwów. W uroczystościach żałobnych wzięli udział przedstawiciele najwyższych władz państwowych i nieprzebrane tłumy warszawiaków. Nabożeństwo odprawiło pięciu księży i pastor. Wśród poległych było dwóch ewangelików – jeden z nich to Józef Henryk Reiff.

Adolf

Z powstaniem styczniowym związał swe losy również czwarty Reiff, Adolf. Prawdopodobnie (nie mamy na to potwierdzenia w rodzinnych dokumentach) Adolf był synem Jacoba, starszego brata Johanna Reiffa. Jacob i Johann razem wyemigrowali z Wirtembergii, ale Jacob osiedlił się w Grudziądzu, gdzie założył firmę siodlarską, podobnie jak jego brat w Warszawie.

Mieszczaństwo niemieckie zamieszkujące ziemie polskie na ogół było życzliwie usposobione wobec powstania, jednak stanowiło to pewnego rodzaju fenomen, że czterech synów braci Johanna i Jacoba, Niemców, którzy osiedlili się w Królestwie Polskim jako dojrzali mężczyźni, walczyło o niepodległość Polski. Musieli ten kraj darzyć szczególnym sentymentem, zwłaszcza że udział w powstaniu nie był masowy, ponieważ powstańców styczniowych, o dłuższym lub krótszym stażu bojowym, było w sumie kilkadziesiąt tysięcy.

Adolf po upadku powstania, jak tysiące powstańców, musiał emigrować i osiedlił się w Paryżu.

ogłoszenie (z 1877 roku) drukarni adolfa reiffa, działającej w paryżu w latach 1873-1916

Wśród popowstaniowej emigracjiuchodził za powstańca, jednak nie wiemy, czy brał w nim zbrojny udział, czy tylko w jakiś sposób je wspierał bądź uczestniczył w konspiracji. Założył wydawnictwo i drukarnię przy Rue du Four 3 – róg bulwaru St Germain. Działała ona od 1873 do 1916 roku. Jak pisze Andrzej Kłossowski w książce o emigracji popowstaniowejNa obczyźnie. Ludzie polskiej książkiwydawane i drukowane w tłoczni Adolfa Reiffa „Wolne Polskie Słowo” było organem Ligi Polskiej. Organizacje takie jak: Liga Polska czy Skarb Narodowy miały zwolenników o różnych poglądach społecznych. Liga Polska, zawiązana z inicjatywy Zygmunta Miłkowskiego (T. T. Jeża) w 1887 roku, krytykowała politykę bierności i ugody z caratem, potępiając zarazem „kosmopolityczny socjalizm” i rewolucję społeczną, widząc realizację swych dążeń w „połączeniu spoistym narodu całego”. Jej zasadniczym celem była walka o Polskę w granicach przedrozbiorowych w wypadku konfliktu zbrojnego państw europejskich. Skarb Narodowy powstał rok wcześniej z zamiarem gromadzenia funduszów na przyszłą czynną walkę narodowowyzwoleńczą. Obie te instytucje ogarnęły swym zasięgiem kraj i emigrację.

O zainteresowaniu życiem publicznym pod zaborem rosyjskim świadczy wydana przez Adolfa Reiffa książkaZ domu Niewoli. Prześladowania Unitów w Królestwie Polskim.Dla emigracji wydawał także między innymi „Ilustrowany Kalendarzyk Polski w Paryżu”.

O roli Adolfa Reiffa wspominano także w innych źródłach jako o socjaldemokracie i masonie, bardzo wpływowym nie tylko wśród polskiej emigracji, ale także w opiniotwórczych kołach francuskich. Trudno mi ustosunkować się do tych opinii, ponieważ nie wiem, na jakich podstawach się one opierają, natomiast rodzinie nic na te tematy nie wiadomo.

Dom na Smoczej

Kiedy pod koniec XIX wieku Rudolf i Amelia Reiffowie postanowili wybudować kamienicę mającą w przyszłości być źródłem dochodów, zbierali informacje, w jakim kierunku będzie rozwijać się Warszawa i gdzie powstaną nowe eleganckie dzielnice. Na podstawie opinii zasięgniętych w odpowiednich urzędach i u kompetentnych osób wznieśli kamienicę na Woli, przy późniejszej ulicy Smoczej 28.

Dopiero po przeszło stu latach prognozy okazały się trafne. Rozbudowująca się wówczas Wola stała się „niepiękną dzielnicą” skromnych na ogół czynszowych kamienic, rzemiosła, fabryk i drobnego przemysłu oraz pozbawioną zieleni. Zdarzały się tu fabrykanckie pałacyki, eleganckie domy projektowane przez znanych architektów, ale nie one nadawały ogólny ton tej części miasta. Dzielnica zamieszkana była na ogół przez niezamożną ludność, przeważnie żydowską. Na marginesie warto wspomnieć, że przed II wojną światową w Warszawie mieszkało 450 tysięcy Żydów, a 40% domów należało do nich. Minęły dwie wojny światowe, okres komunistyczny i powrócono do ambitnej wizji dzielnicy, która powoli staje się „warszawskim Manhattanem”. Jednakże, przedtem, podczas powstania w getcie została zburzona nie tylko kamienica na Smoczej, ale cała dzielnica została zrównana z ziemią.

amelia i rudolf reiffowie z dziećmi, zięciem i wnukiem. siedzą od lewej: lodzia, karol ness, amelia, rudolf, poniżej rudolf ness i wanda ness (z d. reiff), stoją: rudolf, mela, adolf, natalia, roman i mieczysław

Rudolf i Ameliapostawili kamienicę, za którą rozciągały się pola. Bezpośrednio za domem był ogród, a tam, pod gruszą rodzącą wspaniałe owoce, lubił siadywać staiy Jan Reiff. Dopóki żył, nie rozbudowywano budynku, ponieważ syn i bardzo kochająca teścia synowa Amelia pragnęli zapewnić mu na starość spokój w ulubionym otoczeniu.

W okresie od powstania styczniowego do I wojny światowej obszar miasta powiększył się nieznacznie, natomiast ludność wzrosła ponad czterokrotnie (z 144 tysięcy do 885 tysięcy). Miasto wypełniało się szczelnie domami czynszowymi, likwidując prywatne sady i ogrody, zamykając mieszkańców w obrębie podwórzy zwanych studniami, rosnąc wzwyż – zrazu do wysokości trzech pięter, potem – czterech i pięciu, gdzieniegdzie sześciu i siedmiu. Powstanie kamienicy na Smoczej było elementem tego procesu.

amelia reiff (z d. gruner)

Po śmierci Jana rozbudowywano sukcesywnie czteropiętrową kamienicę, która w wersji ostatecznej miała w głębi dwa podwórza z oficynami i liczyła 124 mieszkania. Rodzina zajmowała pierwsze piętro, mieszkanie było bardzo obszerne, a w miarę powiększania się rodziny przyłączano do niego sąsiednie lokale.

Nikt już nie potrafi odtworzyć rozkładu mieszkania ani policzyć jego pokojów. Prawdopodobnie skończyło się na jedenastu – tyle pamiętają ci, którzy spędzili tam dzieciństwo. W pokoju stołowym stał wielki gdański kredens i wysoki zegar stojący oraz stół na dwadzieścia cztery osoby, przy którym w każdą niedzielę przy obiedzie skupiali się krewni i przyjaciele. W salonie był fortepian, na którym prawie zawsze ktoś grał. Cała rodzina była bardzo muzykalna. Adolf, Mela i Wandzia pięknie grali, a wszystkie dzieci codziennie ćwiczyły. Obok był pokój guwernantki uczącej francuskiego – pani Haliny, następnie gabinet, pokoje chłopców i dziewcząt, sypialnia rodziców i alkowa. W przedpokoju na ścianie wisiał telefon – numer 11-17-11. W ogromnej kuchni królowała kucharka Marcinowa, a Gienia, jej córka, była pokojówką. Kuchnia funkcjonowała jak małe przedsiębiorstwo gastronomiczne – wszystko było kupowane na pudy i kopy i przynoszone w wielkich koszach. Na płycie kuchennej zawsze stał wielki gar z zawiesistą zupą mięsno-jarzynową, ponieważ codziennie wydawano posiłki najbardziej potrzebującym pomocy lokatorom. Tym, którzy znaleźli się bez środków do życia Amelia posyłała też żywność do ich mieszkań. Obok kuchni mieścił się pokój przeznaczony na spiżarnię. Z kuchni było wyjście na balkon od strony podwórza. Pełnił on ważną rolę w życiu kamienicy. Co pewien czas wzywano gongiem lokatorów. Amelia wychodziła wówczas na balkon i wygłaszała swoje słynne przemówienia. Przemówienia nie po polsku ani po niemiecku, ale w jidysz – języku wschodnio-europejskich Żydów. Wokół domu na Smoczej 28 nie powstała elegancka dzielnica, za to okolicę zamieszkiwała przede wszystkim niezamożna ludność żydowska. W Święto Szałasów Żydzi rozstawiali na podwórzach namioty, tak zwane kuczki, w których modlili się. Prababcia żywo interesując się wszystkim, co ją otaczało i stale kontaktując się z Żydami, nauczyła się ich języka, podobnego zresztą do niemieckiego. Wygłaszała więc z balkonu ze swadą różne apele, obwieszczenia, rozporządzenia, jednych lokatorów chwaliła, innych ganiła i przypominała, aby płacili czynsz. Z tego samego kuchennego balkonu jej synowie, którzy mieli aparat filmowy PATTE-Baby, wyświetlali filmy dla lokatorów, rzucając obraz na ścianę kamienicy. Na dole, na podwórzu zbierała się przede wszystkim dzieciarnia, dla której było to wielką atrakcją. Kino było nowością, dzieci żywiołowo reagowały na akcję filmów – zaśmiewały się, krzyczały z przerażenia, ostrzegały aktorów przed grożącym im niebezpieczeństwem, głęboko wzdychały, czasem płakały. Dzieci te miały uciechę także wtedy, kiedy rodzina udawała się na spacer podczas śnieżnych zim wielkimi saniami, w których mogło usiąść dwanaście osób, a dzieci lokatorów uwieszały się na nich całymi gromadami.

W domu kręciło się zawsze sporo osób. Poza znajomymi i krewnymi, którzy bywali z wizytami, oraz poza służbą i guwernantką codziennie przychodził nauczyciel gry na fortepianie, kilka razy w tygodniu nauczycielka śpiewu i cała galeria nauczycieli języków, korepetytorów wszelkiego rodzaju i – najbardziej przez wszystkich ceniony – nauczyciel tańca. Nauczyciel tańca od zawsze przychodził na „Smoki”, ponieważ nie tylko dorastały kolejne dzieci, ale i przychodziła moda na coraz to nowe tańce, które pilnie ćwiczono razem z kuzynami i dziećmi z zaprzyjaźnionych rodzin. Codziennie przychodziła także szwaczka, która zawsze miała ręce pełne roboty, a kilka razy w roku na parę tygodni krawcowa, która szyła dziewczętom sukienki, szkolne fartuszki, szlafroczki. Tak więc dom nieustannie tętnił życiem.

Rudolf eksportował do Rosji, podobno na dość dużą skalę, mięso i jego przetwory. Nie wiemy niczego bliższego na temat tych interesów, poza tym, że były bardzo intratne i że to one były podstawą zamożności rodziny. Zmarł w 1914 roku, a po jego śmierci Amelia sama przez dwadzieścia lat zarządzała rodzinnymi finansami. Raz w tygodniu przychodził do prababci Amelii zaprzyjaźniony pan, którego dziś nazwalibyśmy doradcą finansowym. Amelia rozmawiała z nim w jidysz, bardzo ceniła jego inteligencję i radziła się w wielu sprawach, także rodzinnych – jednym słowem uważała za zaufanego przyjaciela. Za jego pośrednictwem z powodzeniem grała na giełdzie. Podobno przynosiło jej to większe dochody niż wielka, ale zamieszkała przez niezamożnych lokatorów kamienica.

Rodzina kochała zwierzęta, toteż zawsze w domu były psy i koty. Do tej pory nie zapomniano o wilczurze Zuchu, który kochał muzykę, melodyjnie wył i tańczył, kręcąc się w kółko w rytmie granych melodii, a kiedy przestawano grać, kładł się na podłodze. Starsze pokolenie pamięta także Renę, dobermankę, która zginęła od przypadkowej kuli w bramie domu. Rozpaczano po jej śmierci, ale nie udało się wyjaśnić okoliczności tego wydarzenia.

W późniejszych latach, kiedy na „Smokach” mieszkała ciocia Lodzia Kobylińska (córka Amelii) z siedmiorgiem dzieci, w domu, poza psami i kotami, mieszkały również świnki morskie. Był także jeż, który całymi nocami krążył po mieszkaniu, głośno tupiąc, a nad ranem chował się do pantofla prababci Amelii. Amelia, będąc już wówczas w bardzo podeszłym wieku, zapominała o nim i codziennie na nowo przeżywała szok, kiedy natykała się na niego w bucie. Ranny jastrząb przywieziony z wakacji został wykurowany i przekazany do ZOO, a różne inne ptaszki potrzebujące pomocy także znajdowały w domu schronienie. Oczywiście były też papużki i kanarki. Niezapomniany i często wspominany był prosiaczek kupiony na Wielkanoc, który zyskał tak wielką sympatię dzieci, że zamiast skończyć żywot na stole, przez kilka tygodni biegał po całym mieszkaniu ustrojony w kolorowe kokardy. Podobno był uroczy, niezwykle inteligentny i zachowywał się podobnie do psa szczeniaka. Był czyściutki i sypiał w łóżku z Romą. Kiedyjuż zbytnio wyrósł, został usunięty z domu, a rozpacz dzieci była straszna.

niedzielny obiad na „smokach”. siedzą od lewej: wanda ness, roma kobylińska, amelia reiff, natalia macatis i roman reiff. stoi od lewej w środkowym rzędzie ludwik macatis, w ostatnim rzędzie od lewej: natalia macatisówna, magda ness,mieczysław reiff i rudolf reiff

Podczas posiłków do stołu siadała cała rodzina zgodnie z tradycją niemiecką – kobiety po jednej stronie stołu, a mężczyźni po drugiej, dzieci na końcu albo, jeśli było więcej osób, oddzielnie – na tak zwanym folwarczku. Zwyczaj ten zachował się również wtedy, kiedy ósemka dzieci dorosła i założyła już własne rodziny. U szczytu stołu siedziała prababcia Amelia i pradziadek Rudolf, po jednej stronie córki i synowe, po drugiej synowie i zięciowie. Najbardziej pożądanym miejscem było sąsiedztwo pradziadka Rudolfa. Wszystkie dzieci go uwielbiały, ponieważ doskonale je rozumiał. Był człowiekiem, od którego biła niezwykła dobroć i spokój. Potrafił świetnie opowiadać i był bardzo dowcipny, chociaż jednocześnie cechowała go małomówność. Wskutek wypadku, który przydarzył mu się w dzieciństwie był lekko przygarbiony, dość wątły i niewysoki. Cała rodzina bardzo go kochała.

Do stołu podawały silne służące na ogromnych srebrnych tacach, których nikt poza nimi nie mógł udźwignąć. Najpierw serwowano półmiski pradziadkom, w następnej kolejności zięciom, potem synom, a dopiero później synowym, następnie córkom, a na końcu dzieciom. Kiedy byli goście, również najpierw podawano mężczyznom, a później kobietom. Podczas obiadu, po przystawkach, którymi zastawiony był cały stół, zawsze podawano do wyboru kilka rodzajów zup, a później trzy różne drugie dania. Najczęściej bywały pieczone indyki z nadzieniem, natomiast najżywiej rodzina wspominała pieczone gęsi z jabłkami i czerwoną kapustą (wyraźnie niemiecka tradycja kulinarna) i pieczone prosięta z kaszą gryczaną – po polsku. Raz w tygodniu lokatorki Żydówki przynosiły przygotowane na szabas dla swoich rodzin, a przy okazji zamawiane także przez „panią gospodynię”, półmiski wspaniałych pikantnych, a zarazem słodkich ryb z przyprawami korzennymi, rodzynkami, migdałami. Przepis z tamtych lat na faszerowanego karpia do dziś jest stosowany w naszej rodzinie. Na ogół kuchnia w domu Reiffów odpowiadała duchowi tamtych czasów – była wynikiem przenikania różnych kultur – polskiej, francuskiej, włoskiej, niemieckiej, żydowskiej i orientalnej. Prawdopodobnie ta różnorodność wpływów w upodobaniach kulinarnych Reiffów nie była czymś szczególnie wyjątkowym. Posiadam reprint książki kucharskiej wydanej przez Gebethnera i Wolfa w 1904 roku, nagrodzonej dwoma „Wielkimi Medalami” srebrnymi na wystawach kucharskich w Warszawie i Łodzi. Jest to wówczas zapewne znana i popularnaNajnowsza kuchnia wytworna i gospodarskaMarty Norkowskiej. Podaje ona przepisy kulinarne pochodzące z różnych państw i regionów Europy.

Na zakończenie posiłków podawano ciasta i desery. Jak nie trudno się domyślić, rodzina spędzała przy stole wiele godzin, bardzo sobie ceniąc wspólnie wesoło spędzony czas. Po deserach towarzystwo przechodziło do salonu, gdzie następowały tak zwane popisy. Młodzież z dziećmi grała na fortepianie, śpiewały, deklamowały (często po francusku), wykonywały numery taneczne. Wystawiano modne wówczas żywe obrazy, przeważnie o patriotycznej treści, na przykład jeden z nich,Polska w kajdanach,kończył się strofą pieśniWarszawianka: Powstań Polsko, zrzuć kajdany!,a dziewczynka ją deklamująca dramatycznym gestem odrzucała łańcuchy. Grano także komedyjki w językach obcych. Dla nieśmiałych, na przykład dla mojej mamy, występy te były torturą, którą jednak trzeba było znieść.

Po popisach panowie przechodzili do innego pokoju, gdzie przy kawie, cygarach, koniaku oraz likierach Baczyńskiego i Genelliego grali w preferansa i brydża, natomiast panie oddawały się pogaduszkom, a młodzież i dzieci już swobodnie bawiły się i tańczyły.

Rodzina kochała muzykę, więc często skupiała się wokół fortepianu i całymi godzinami muzykowano. Najbardziej lubianymi i cenionymi kompozytorami byli Franciszek Schubert i Gustaw Mahler i dlatego też to ich utwory najczęściej grano i śpiewano.

kinderbal na „smokach”

Stałym uczestnikiem niedzielnych obiadów był serdeczny przyjaciel Amelii, modny wówczas dramatopisarz, Wacław Grabiński, który opisywał życie mieszczaństwa z dużą zjadliwością, a zarazem z poczuciem humoru. Dziś już jest zapomniany, ale bodajże w 1995 roku oglądałam z przyjemnością jego sztukę w telewizji, zdając sobie sprawę z tego, że wielu tematów mogła mu dostarczyć nasza rodzina.

Wszyscy krewni byli obdarzeni przez los silnymi temperamentami, kipieli energią i radością życia. Wymyślano ciągle jakieś kawały. Do historii rodziny przeszedł pierwszy bal, który wyprawiono dla dorastających panien Reiff. Tygodniami trwały narady, przygotowania, cały dom żył w wielkim podnieceniu. Ustalano listy gości, szyto kreacje, przygotowywano piękne dekoracje oraz kotyliony do tańca. Bracia cały czas podśmiewali się z tych przygotowań i postanowili uczynić bal naprawdę niezapomnianym. Kupili bombonierę czekoladek i położyli na fortepianie. Siostry były wzruszone, że bracia w końcu „znaleźli się”, jednak nie przewidziały, że czekoladki zostały nafaszerowane środkiem przeczyszczającym. W domu były tylko dwie łazienki, więc panny i goście przeżywali istne tortury.

Inna niezapomniana historia mówi o tym, że gdy Roman Reiff ubiegał się o wybór na senatora, młodzież podłączyła się do radia i nadała komunikat, iż Roman został wybrany do senatu. Autorem pomysłu był Miecio, brat Romana, a Lopek nadawał tekst do mikrofonu, który był połączony z radiem. Miecio włączył radio i wśród innych wiadomości została podana i ta. Rodzina wpadła w entuzjazm. Podobno najbardziej przejęła się i wzruszyła moja babcia – Natalia. Była zrozpaczona, kiedy wiadomość okazała się nieprawdziwa.

W każdą niedzielę na obiedzie byli goście, krewni i przyjaciele rodziny. Podczas świąt i licznych urodzin Amelia organizowała wielkie przyjęcia. Urządzano także kinderbale. Przygotowywano na nie dekoracje, kostiumy dla dzieci, zabawne nakrycia głowy dla dorosłych, organizowano rozmaite zabawy, konkursy z nagrodami, loterie fantowe. Dzieci szalały w korowodach, tańcach, jeździły rowerami i hulajnogami po całym ogromnym mieszkaniu. Pokoje połączone w amfiladzie tworzyły wymarzone warunki do wszelkich szaleństw. W domu oglądano też wszystkie znane filmy, najbardziej lubiane były amerykańskie komedie z Chaplinem, Busterem Keatonem i Haroldem Lloydem.

Kiedy dzieci już dorosły i założyły własne rodziny, niezależnie od wspólnych świąt Amelia posyłała dorożką każdemu wielki kosz wiklinowy z rozmaitymi wypiekami – makowcami, babami, które zachowywały świeżość przez kilka tygodni, sernikami, faworkami, a na Wielkanoc również z mazurkami. Na święta zamawiano w piekarni cały piec dla rodziny, w którym wypiekano 50 bab drożdżowych. Na Wielkanoc, pomimo że rodzina była ewangelicka, Amelia zapraszała księdza, aby uroczyście poświęcił stół, ponieważ jej trzej synowie i córka zawarli małżeństwa z katolikami.

Dom przy Smoczej 28, w miarę rozwoju miasta, znalazł się w samym sercu niezamożnej dzielnicy zamieszkałej głównie przez Żydów. Naprzeciwko domu znajdywały się bożnica i bazar. Wśród lokatorów spotykało się rozmaite malownicze i tajemnicze postacie. W pamięci rodziny zachował się naczelnik policji, pan Królikowski, który miał proces poszlakowy o zabójstwo i poćwiartowanie konkubiny. Po wybuchu drugiej wojny światowej popełnił samobójstwo, zabierając tajemnicę do grobu.

Jednego z lokatorów – spokojnego, eleganckiego starszego pana – podejrzewano o to, że był on szefem kierującej się swoistym kodeksem honorowym organizacji złodziejskiej, jak dziś byśmy to nazwali – prezesem samorządu lub związku zawodowego złodziei. Nigdy nie był karany i nie wiadomo było, czy pogłoski odpowiadają prawdzie. Kiedyś jednak Wanda Ness (najstarsza córka Amelii) została okradziona na dworcu. Fałszywi tragarze zniknęli razem z walizkami. Matka obrabowanej, Amelia, wezwała tego lokatora, opowiedziała o całym zdarzeniu, a on z uwagą wysłuchał, po czym wspomniał coś o fatalnym nieporozumieniu. Wynikało z tego, że Wanda Ness została okradziona, ponieważ nie skojarzono jej osoby z rodziną Reiffów. Wyraził nadzieję, że bagaże się odnajdą. I tak się stało. Jeszcze tego samego dnia odniesiono wszystkie rzeczy, pan przyszedł z kwiatami i upewnił się, czy aby nie brakuje jakiegoś drobiazgu oraz oględnie dał do zrozumienia, że w przyszłości będą bardziej uważać na członków rodziny.

Prababcia ceniła sobie tego lokatora, ponieważ w świecie złodziejskim obowiązywała zasada, że nigdy nie kradnie się w domu, w którym się mieszka. Decydowały nie tylko względy bezpieczeństwa, ale także specyficzne pojęcie honoru złodziejskiego. A na honorze złodziejskim można było absolutnie polegać.

Kiedyś zatrzaśnięto w domowym sejfie klucze do niego. Amelia zwróciła się do owego lokatora z prośbą, aby sprowadził złodzieja kasiarza, który otworzy sejf. Ten zażądał asysty rodziny, a kiedy otworzył sejf, odskoczył od niego, podniósł ręce do góry, a następnie cofnął się i z głębokim ukłonem powiedział: „proszę bardzo”.

Kamienica