Strona główna » Kryminał » Nagranie

Nagranie

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66338-24-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nagranie

Zanim przeczytasz, upewnij się, że nie dostałeś nagrania…

Komisarz Maciej Gorczyński prowadzi trudną sprawę. W ciągu sześciu miesięcy w Toruniu zaginęło bez śladu pięciu młodych mężczyzn. Jedyną wskazówką są paczki z tajemniczymi nagraniami, które otrzymują rodziny zaginionych. Wynika z nich, że mężczyźni nie żyją.

Gorczyński wie, że ma do czynienia z seryjnym mordercą. Postanawia włączyć w sprawę zaprzyjaźnioną jasnowidz Sylwię Trojanowską, która czasami pomagała policji w trudnych przypadkach. Nietypowy duet znajduje się coraz bliżej zabójcy, który śledzi każdy ich ruch.

Nagrań przybywa, a tożsamość sprawcy wciąż pozostaje nieznana. Wkrótce wizje jasnowidz prowadzą do Fundacji LifeTrans, założonej przez jednego z profesorów Collegium Medicum.

Polecane książki

ONA jako nastoletnia uczennica zakochała się w jego książkach. ON miał właśnie obchodzić srebrne wesele z czwartą żoną. ONA w dniu swoich 18. urodzin postanowiła do niego napisać. ON odpisał jej bardzo uprzejmie. ONA napisała ponownie, że jest on wszystkim, czego ona chce od życia. ON odpisał, że j...
„Nie wyrosnąć różom na śmietniku światowego zła. Marna nadzieja”. Logika historii jest bezlitosna. Ona nie liczy się z wysepkami piękna na ogromnym śmietniku, ognisku i owocu światowej zarazy. Taka jest jej, historii sprawiedliwość. Lecz po coś tam żyli, tworzyli, męczyli się, cierpieli oraz tryum...
Niezwykła powieść jednego z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy, laureata Nagrody Pulitzera.Tuż po opublikowaniu debiutanckiej powieści The Mysteries of Pittsburgh Michael Chabon odwiedził śmiertelnie chorego dziadka. Gdy silne środki przeciwbólowe rozwiązały umierającemu język, a bliskość śmier...
Utwór Antoniego Pietkiewicza wydany w 1847 roku. Antoni Pietkiewicz (1823–1903) był polskim pisarzem i dziennikarzem występującym pod pseudonimem Adam Pług. Pełnił funkcję kierownika szkoły męskiej w Żytomierzu. Po powrocie z zesłania za udział w organizacji spiskowej został nauczycielem domowym na...
Nie jest łatwo odnaleźć właściwe słowa, by przy ich pomocy przekazać uczucia, które mi towarzyszyły podczas czytania poematu „Undyna”. Była to wersja w języku rosyjskim. Od początku nie dawała spokoju myśl, by przetłumaczyć utwór na język polski. Zadanie wydawało się wyjątkowo trudne, głównie ze wzg...
Wciąż nie ustają kontrowersje wokół znowelizowanych przepisów ustawy o ochronie danych osobowych. Mimo że ustawa obowiązuje od początku roku, a jej założenia znane są od kilku miesięcy, to wciąż pozostaje kilka kwestii, które nie są jasne. W związku z tym w najnowszym numerze podejmujemy m.in. kwest...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Małgorzata Falkowska

Tacie, jednemu z mężczyzn mojego serca, w podziękowaniu za stawianie poprzeczki wyżej, niż oczekiwałam. Jak widać, Ty zawsze we mnie wierzyłeś.

Prolog

Domy na wsi mają jednak swój urok. Te stare, zbudowane dawno temu. Najciekawsze są te jeszcze sprzed pierwszej wojny. Teraz nawet wieś upodabnia się do miasta. Drzwi w drzwi, okno w okno. Zero intymności. Stawiają te domy, nie zastanawiając się, czym jest mieszkanie na wsi. Tu miała być przestrzeń, prywatność, spokój. A gdzie tu spokój, jeśli ktoś obok urządza imprezę? Wtedy ty też czujesz się, jakbyś w niej uczestniczył. Tylko bez towarzystwa, bez specjalnego żarcia, bez zaproszenia. Jesteś sam.

Ja mam to szczęście, że mieszkam w starym domu, który stoi na uboczu. Nie należy do osiedla domków jednorodzinnych, gdzie biegają dzieciaki, udając, że żyją na wsi. Mój dom jest inny. Ma swój klimat. To moje prawie sto metrów kwadratowych, otoczonych przez pola i lasy. Prawie sto metrów, z których ponad połowę oddałam im. Ale musiałam to zrobić. To wszystko dla dobra innych. Tych, których skrzywdzili przed laty.

Ci, których skrzywdziłam ja, nie mieli już szans. Leżą nieruchomo w zaschniętych kałużach krwi. Wyglądają pięknie, lepiej niż za życia, które na własne życzenie sobie spieprzyli. Są moją tajemną rzeźbą, którą się pochwalę, gdy nadejdzie czas. Dokładnie tak wyglądali w moich marzeniach. Mam nadzieję, że i w ich marzeniach tak wyglądała śmierć, bo drugiej mieć nie będą.

Już za późno.

15 grudnia 2016 roku, godzina 9.03

Toruń, ul. Bażyńskich

mieszkanie Sylwii Trojanowskiej

Seria w Toruniu wciąż trwa. Kolejne zaginięcie na Bulwarze Filadelfijskim – głosił udostępniony przez jednego z moich facebookowych znajomych nagłówek. Musiałam to sprawdzić. Kolejny przypadek w tym samym miejscu? To już piąty w ciągu sześciu miesięcy.

Postanowiłam sprawdzić informację na zaufanym toruńskim portalu miejskim. Chillitorun.pl byli zawsze w centrum wydarzeń, i to nie tylko tych kulturalnych. Otworzyłam ich stronę i wtedy uwierzyłam. Oni też pisali o kolejnym zaginięciu. Kliknęłam na zdjęcie młodego chłopaka w niebieskiej bluzce Nike, aby wyświetlić cały tekst.

Zaginął mieszkaniec Torunia

Policja i rodzina proszą o kontakt w sprawie Mariusza.

Gdzie jest Mariusz Kołodziej? To pytanie od soboty zadaje sobie rodzina oraz znajomi dwudziestodwulatka, który w nocy z 10 na 11 grudnia bieżącego roku wyszedł do klubu i nie wrócił.

W minioną sobotę Mariusz miał bawić się ze znajomymi z pracy w jednym z toruńskich klubów. Z zeznań kolegów obecnych na imprezie wynika, że Mariusz tam w ogóle nie dotarł, a kontakt z nim urwał się około godziny dwudziestej drugiej trzydzieści. Współlokatorzy, z którymi wynajmował mieszkanie w jednym z bloków Na Skarpie, zauważają, że z domu wyszedł chwilę po dwudziestej, aby zdążyć na promocję na alkohol, trwającą w klubie do dwudziestej pierwszej.

Gdzie jest Mariusz i dlaczego nie kontaktuje się z bliskimi? Tego nie wiadomo. Wiadomo jednak, że jego telefon stracił sygnał na toruńskich bulwarach, gdzie znaleziono także jego portfel.

Mariusz Kołodziej w dniu, w którym zaginął, ubrany był w białą sportową koszulę marki New Yorker, ciemne dżinsy Big Star, puchową szarą kurtkę Diverse oraz czarne buty Kappa. Chłopak ma sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, jest wysportowany.

Policja oraz rodzina proszą o kontakt w sprawie. Jeśli coś wiecie lub coś się wam wydaje podejrzane, dzwońcie pod podane poniżej numery telefonu.

Z ciekawości spojrzałam na górę strony, aby sprawdzić, kto napisał artykuł. „Marcin Morkowski”, przeczytałam, jedynie upewniając się, że wiadomości są rzetelne. Morkowski słynął z tego, że skrupulatnie wszystko sprawdzał. Miał prawdziwego fioła na tym punkcie. Nie wypuszczał informacji, których nie potwierdziła wcześniej policja lub chociaż znajomi zaginionego. Nic dziwnego, że został naczelnym. W każdym z artykułów na stronie wyczuwało się jego twardą rękę, jaką zarządzał portalem.

Ponownie rzuciłam okiem na tekst, ciesząc się, że współlokatorzy chłopaka tak dokładnie opisali jego ubiór. Rzadko się to zdarzało, a mogło naprawdę pomóc. Dopiero po chwili odważyłam się spojrzeć mu w oczy. Duże, głęboko osadzone, niebieskie oczy. Nie było w nich strachu. Zaczynałam czuć z nim więź. Wiedziałam, że i z tą sprawą policja trafi w końcu do mnie. Podobnie jak z wszystkimi innymi dotyczącymi zaginięć młodych mężczyzn na toruńskich bulwarach. To nie mógł być przypadek. Przypadki nie są regułą. Nie tutaj!

15 grudnia 2016 roku, godzina 9.05

Toruń, ul. PCK

Komenda Miejska Policji

gabinet Macieja Gorczyńskiego

Media podały do publicznej wiadomości informację o zaginięciu kolejnego chłopaka. Piątego w ciągu półrocza. To już nie mógł być zbieg okoliczności, to musiała być jakaś szersza, zaplanowana akcja. Tylko gdzie znów zawiniliśmy? Wzmożone patrole w centrum jak widać nie zagwarantowały bezpieczeństwa. Nie możemy być wszędzie. Nie mamy tylu ludzi na służbie, aby osadzić ich we wszystkich wąskich uliczkach tego miasta. To by było niewykonalne. Komendant o tym wiedział, ludzie także musieli sobie zdawać z tego sprawę, a cała wina znów spadła na nas. Te podpisy pod artykułami o zaginięciu Kołodzieja pokazują, jak nieufni w stosunku do nas są mieszkańcy.

Mendy, nie policja.

Pierdoły, tylko śpią w radiowozach,

zamiast chodzić po mieście.

Lepiej grzać dupy w samochodach niż szukać przestępców.

I po co nam taka policja? Sami się boją, cieniasy.

Przypominałem sobie niektóre z komentarzy, wiedząc, że i komendant je przeczyta. „Że też mnie musiała się trafić sprawa tych zaginięć”, denerwowałem się, żałując, że tak ochoczo zgłosiłem się do pierwszej sprawy.

Lipiec. To wtedy zaginął Kacper Ropejko, z którym mój syn chodził kiedyś do liceum. Siedzieli razem w ławce w popularnej toruńskiej „Jedynce”, marząc o tym, że zostaną w przyszłości lekarzami. I tak pewnie by się stało, gdyby nie to, że Kacper zaginął, będąc na drugim roku studiów medycznych. Przyjechał na weekend z Poznania, miał się spotkać ze znajomymi z liceum. Mój Wojtek też tam był, też się z nimi bawił, pił piwo, a może coś mocniejszego. Wiem tyle, że on wrócił, a Kacper nie dotarł do domu. Ślad po nim urwał się na toruńskich bulwarach. Nie musiał tamtędy wracać, aby dotrzeć na Bielany, gdzie mieszkali jego rodzice. Miał wsiąść w taksówkę, lecz żaden taksówkarz go nie pamiętał. Zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu.

– Stary cię woła. – Słowa Ryśka przerwały moje rozmyślania.

„No to będziesz się teraz, durniu, tłumaczył”. Nawet nie miałem siły siebie pocieszać. Nie chodziło tu o mnie. Sam miałem syna w podobnym wieku co wszyscy zaginieni w minionym półroczu. Wstałem z krzesła, aby udać się do gabinetu komendanta. Tam nie mogło mnie spotkać nic dobrego. Wiedziałem to doskonale.

– Czy was, kurwa, popierdoliło?! – Nie byłem pewien, czy z jego ust padło pytanie, czy raczej stwierdzenie.

Komendant Stanisław Zarzycki. Po godzinach pracy byliśmy dobrymi kumplami, ale tutaj musiałem pamiętać, kto rządzi. On był szefem, a ja miałem wykonywać jego polecenia. Według niego powinienem być szybszy niż przestępcy. Zawsze na kolegiach prawił nam te swoje filozoficzne gadki typu „nim złodziej pomyśli, że chce ukraść, wy już musicie go złapać”. Nie rozumiał, że bez kradzieży nie ma przewinienia.

– Robimy, co w naszej mocy, ale…

– Robimy, co w naszej mocy – przedrzeźniał mnie, wymachując energicznie rękoma. – Słyszę to już od prawie pół roku, a oni, cholera, wciąż znikają. I nie mów mi, kurwa, Gorczyński, że mógł wpaść do Wisły, bo płetwonurkowie jej dno, do cholery, to już na pamięć znają przez te wasze przypuszczenia.

– Ale…

Próbowałem mu wytłumaczyć, że istniało duże prawdopodobieństwo, że zaginieni faktycznie skończyli w rzece, jednak on znów mi przerwał. Wolałem nie używać przy nim słów „przypuszczenia” oraz „prawdopodobieństwo”, bo wyraźnie od dłuższego czasu był na nie uczulony bardziej niż na orzechy.

– Czy ty widziałeś, co o was piszą?! – Rzucił mi wydruki komentarzy, które czytałem niedawno na toruńskich portalach.

Nie chciałem znowu do nich zaglądać, znałem je już praktycznie na pamięć. Po każdym kolejnym zaginięciu pojawiały się, jakby ich autorzy stosowali metodę kopiuj-wklej.

Udałem, że na nie patrzę, aby zebrać myśli. Potrzebowałem czegoś „wow”, co przekona nie tylko komendanta, ale i mieszkańców, że nam też zależy na wyjaśnieniu sprawy. Bo czy można mówić, że chcemy schwytać sprawców, skoro nie mamy pewności, co się właściwie wydarzyło?

– Powiesz coś w końcu, kurwa, czy będziesz tak siedział z założonymi rękoma i potem mi powiesz to twoje „robimy, co w naszej mocy”? – przedrzeźniał mnie ponownie.

– A co mam powiedzieć? Nie powiem tego, co chcesz usłyszeć! – broniłem się. – Doskonale wiesz, że wszystkie ślady kończą się w tym samym miejscu! Może pora umieścić tam kamery, mówimy o tym od dawna. Zresztą nie tylko my, mieszkańcy także. Ale po co, lepiej zająć się wycinaniem drzew na Sobieskiego.

Temat kamer był jednym z tych delikatnych. Miasto obsadzone kamerami nie miało ich w jednym z centralnych punktów i nikt nie wiedział dlaczego. Bo na pewno nie z tego powodu, że było tam bezpiecznie. Może kiedyś doszło tam do kilku mało znaczących bójek, w których nikt nie ucierpiał, ale teraz chodziło o życie młodych chłopaków. Na razie pięciu, ale byłem pewien, że to nie koniec.

– Jak wam za ciężko, to sobie Supermana zawołajcie albo resztę tych waszych Awangardów z tych gier, co po godzinach włączacie, myśląc, że nie widzę!

Przyzwyczaiłem się już chyba do jego dogryzania. Po godzinach nie był zły. Wtedy mogło się go nawet pomylić z człowiekiem, jeśli się go nie znało.

– Avengersów – poprawiłem go z uśmiechem.

15 grudnia 2016 roku, godzina 10.20

Toruń, ul. Bażyńskich

mieszkanie Sylwii Trojanowskiej

Poranna kawa była mi potrzebna. O dziwo, nie piłam jej samotnie, jak miałam w zwyczaju. Mariusz Kołodziej był dobrym towarzyszem, choć milczącym. Przez ostatnią godzinę poznałam go lepiej. Miałam nawet wrażenie, że znam go na wylot.

Konto na Facebooku pozwoliło mi się dowiedzieć, że studiował dziennikarstwo na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika, gdzie działał w studenckim radiu. Dodawał czasem notki na ten temat. Uwielbiał sport, właśnie tego dotyczyły jego audycje. Wiedziałam, jak wygląda i jaki ma głos. Ciepły, ale męski, w sam raz dla spikera. Nieliczne zdjęcia ukazywały go z kilkoma kolegami, rzadko były na nich dziewczyny. Chyba był sam. Status związku niezaznaczony, co tylko utwierdziło mnie w przypuszczeniach. Gdyby był zajęty, na pewno trułaby mu głowę o zmianę facebookowego statusu. On był czysty, był sam.

Skarbnicą wiedzy okazał się Instagram. Mariusz lubił poimprezować. Jego profil znacznie się różnił od tego na Facebooku. Tutaj widocznie był sobą, nie musiał się przed nikim ukrywać i nawet miał sporo obserwatorów tych jego weekendowych poczynań. Widać rodzice nie używali Instagrama. To pewnie przed nimi ukrywał swoje dość bogate w alkohol i inne używki życie. I tu były dziewczyny. Dziesiątki, żeby nie rzec setki dziewczyn w skąpych ubraniach.

Coś jak podwójne życie Mariusza K. Które z nich było bliższe prawdy? Dobry student, próbujący swoich sił w radiu, czy maniak imprezowy pochłaniający alkohol hektolitrami? A może te dwie role da się jakoś zgrabnie połączyć i tobie się to właśnie udało?

Czułam, że jesteś dla mnie kolejną zagadką. Cieszyłam się, bo ostatnio ludzie przychodzili do mnie z błahymi sprawami, a tu kolejne zaginięcie, w którym było sporo niewiadomych.

Usłyszałam melodyjkę dzwonka telefonu. Czekałam na nią. Wiedziałam, kto dzwoni. Doskonale wiedziałam.

15 grudnia 2016 roku, godzina 10.30

Toruń, ul. PCK

Komenda Miejska Policji

korytarze budynku komendy

Zmieszany z błotem mogłem wyjść z gabinetu Zarzyckiego, aby szukać odpowiedzi na postawione przed nami pytania. Było ich zbyt wiele. Zaginionych łączyła płeć i podobny wiek. Wszyscy w wieku dwudziestu–dwudziestu ośmiu lat. Na studiach albo już po, a jeden to nawet się na żadne nigdy nie wybrał. W związku z tym sprawa nie dotyczyła tylko studentów, a nie byliśmy w stanie chronić wszystkich chłopaków z Torunia w wieku podobnym do zaginionych. Ilu ich mogło być? Tysiące albo i dziesiątki tysięcy. „A mówią, że społeczeństwo nam się starzeje…”, rozmyślałem.

Telefon do Sylwii wydawał mi się jedyną rozsądną rzeczą, jaka przychodziła mi do głowy. Przecież nie mogła zaszkodzić.

Przez chwilę się wahałem, czy nie zapytać o zgodę Zarzyckiego, ale kolejne jego kazanie i krzyki były mi zupełnie niepotrzebne. Musiałem ją tylko poprosić o dyskrecję, choć na jakiś czas.

Odebrała po pierwszym sygnale, jakby czekała na telefon.

– Potrzebuję twojej pomocy.

– Wiem, czytałam.

– Mogę wpaść do ciebie po rozmowie z rodziną i współlokatorami chłopaka?

Zaśmiała się pod nosem. Znałem ją dobrze, by nie powiedzieć, że doskonale.

– Na dłużej czy tylko w sprawie chłopaka? – zapytała zmysłowo.

– Sylwia, proszę. – Zakończyłem rozmowę.

Znów się zaczęło. Kilka razy próbowałem jej wyjaśnić, że to był przelotny romans, chwila zapomnienia, lecz ona nie rozumiała. Wiedziała o moich problemach z żoną, o tym, że łączą nas tylko dzieci, dlatego była tak uparta. Imponowało mi, że widzi we mnie mężczyznę, idealnego kochanka, kogoś, kogo Mariola we mnie nie dostrzegała już od dłuższego czasu. Nie mogłem sobie ponownie pozwolić na ten romans, nie chciałem wpaść w jej sidła, bo potem miałbym problem, aby się z nich wydostać. A Marioli nie mogłem przecież zostawić, nie teraz, kiedy okazało się, że jest chora.

Rak był dla nas zaskoczeniem. Wdarł się w nasze życie bez pytania. Na chwilę nas zbliżył, aby potem znów pozwolić życiu na spontaniczny bieg. Bieg obok siebie, ale nie wspólnie. Cóż, widocznie tak musiało być w małżeństwie z ponaddwudziestoletnim stażem.

15 grudnia 2016 roku, godzina 11.20

Toruń, ul. Ślaskiego

mieszkanie wynajmowane przez zaginionego Mariusza Kołodzieja

Blokowiska na Rubinkowie i Skarpie mieszkańcy Torunia nazywają sypialnią. Małe klitki, budowane po to, aby pomieściły jak najwięcej osób. To tu ponoć mieszka praktycznie połowa mieszkańców naszego miasta, ale co z tego, skoro życie umiera na osiedlu po piętnastej, kiedy ludzie wrócą do domów. Nawet wyprawa do centrum wydaje się pokonaniem niewyobrażalnej drogi. Po co? Tu też są sklepy, niewielki rynek, a i baza edukacyjna jest znacznie większa niż w innych częściach miasta. Takie miasto w mieście.

Blok na Ślaskiego, w którym mieszkał Kołodziej, był tym największym. Czternastopiętrowy potwór stał przede mną otworem. „I pomyśleć, że muszę wjechać na samą górę”, wściekałem się, mając nadzieję, że mój lęk wysokości pozwoli mi spokojnie pracować.

Drzwi mieszkania otworzył młody chłopak. Pewnie był w podobnym wieku jak zaginiony.

– Szanowna władza nas odwiedziła – zażartował, kiedy pokazałem mu odznakę.

– Można? – zapytałem.

Przepuścił mnie w drzwiach, pozwalając zobaczyć wnętrze mieszkania. Mieszkania? Do tego widoku bardziej pasowało miano chlewu. Walające się wszędzie puszki po piwie, butelki po pepsi i tona ubrań, po których lokatorzy woleli stąpać niż podnieść je i złożyć. Nie tak wyobrażałem sobie to miejsce. Sam miałem syna na studiach, który wynajmował pokój, i chciałem wierzyć, że nie mieszka w czymś takim. Tu się nie dało żyć, a co dopiero uczyć.

Chłopak zaprowadził mnie do salonu, gdzie siedział drugi współlokator Kołodzieja. Rozejrzałem się. Tu też panował syf, jednak w porównaniu z wcześniejszymi widokami to pomieszczenie sprawiało przyjemniejsze wrażenie. Śmierdziało tu piwem. Próbowałem zlokalizować, skąd ten zapach, bo nie mógł dochodzić z puszek, które widziałem.

– Dbamy o naszą matkę – rzucił ten, który otworzył mi drzwi, kiedy mój wzrok padł na wielki wór leżący w rogu pokoju.

„Jacy uczynni”, zakpiłem w myślach, wiedząc doskonale, że zbierają puszki, aby mieć na chlanie. Studenci…

– Makulaturę też zbieracie? – Zaśmiałem się.

– Stary, ty wiesz, ile płacą za kilo? – zapytał ten drugi. – Nawet gdybym całe to badziewie ze skrzynek powyciągał, to na tydzień by na browar nie starczyło.

Przez chwilę zastanawiałem się nad odpowiedzią na jego pytanie. Kiedyś można było dostać nawet dwadzieścia groszy za kilo, teraz ponoć stawki poszły znacznie w dół. Dziesięć, osiem, a może sześć. Nie wiem, czemu się nad tym zastanawiałem. To nie dotyczyło sprawy.

– Możemy pogadać? – Postanowiłem zakończyć wstępne rozważania i przejść do sedna.

Skinęli jednocześnie głowami, zajmując miejsca na kanapie. Wyjąłem skoroszyt, aby zapisać to, co wyda mi się ważne w ich zeznaniach, po czym usiadłem na krześle.

– Jak się nazywacie?

– Krystian Mekka – przedstawił się chłopak, który otworzył przede mną drzwi. – A to Marcin, Marcin Lewicki. – Wskazał kolegę.

– Popierdoliło cię, przecież potrafię gadać – oburzył się.

„Młodość”, pomyślałem, przypominając sobie, że ja też, będąc w ich wieku, zwracałem większą uwagę na pierdoły niż na rzeczy ważne.

– Panowie – uspokajałem, zapisując jednocześnie ich dane – powiedzcie mi wszystko, co wiecie na temat zaginięcia Mariusza.

Spojrzeli na siebie, zastanawiając się, który powinien zacząć.

– To tak, w sobotę Mario wychodził na imprę z ludzikami ze swojej pracy – zaczął opowieść Marcin, chyba po to, aby pokazać, że rzeczywiście potrafi mówić.

– Gdzie pracował? – dopytałem.

– Od tygodnia rabotał w jakimś call center koło Carrefoura. Miał takie szczęście, że ledwie go zatrudnili, a tu bum, impreza się szykuje – kontynuował Lewicki. – Mieli się spotkać jakoś po dwudziestej pierwszej, bo część osób tego dnia pracowała, ale że Mario był obrotny i znał trochę knajp w Toruniu, to wiedział, że tańszy browar jest w klubie tylko do dziewiątej. Miał tam jechać i kupić skrzynkę, coby inni go polubili. Wiesz, takie wkupienie się w łaski.

Zaskakiwała mnie ich postawa. Młodzi ludzie coraz częściej rezygnowali z form grzecznościowych, zastępując je bezosobowymi zwrotami lub przejściem na „ty”.

– O której wyszedł z domu?

– Bimbaj miał mieć o dwudziestej sześć. – Tym razem głos zabrał Krystian. – Miał jechać chyba jedynką, bo piątka to sam pan władza wie, jak jeździ. A Mario nie lubił autobusów, on zawsze, jak się dało, to jechał tramwajem.

– Czasem głupi wolał iść pieszo niż jechać solarisem.

Zapisałem godzinę, aby sprawdzić monitoring w MZK. Istniały niewielkie szanse, że zaginiony jechał monitorowanym tramwajem, ale musiałem to sprawdzić.

– Skąd wiecie, że dotarł do centrum? – zapytałem.

Spojrzeli ponownie na siebie.

– Każdy portal o tym pisze, nie czytał pan? Nam się Mario nie spowiadał, co innego matce, ale ona miała go za idealnego syna.

– A gdzie rodzice? – Przypomniałem sobie, że i oni mieli być na przesłuchaniu.

Chłopcy wstali zbyt energicznie, zaczynając zbierać ubrania z podłogi. Wór puszek opuścił mieszkanie, znajdując nagle miejsce na balkonie, a w pokoju spod stert niepotrzebnych rzeczy zaczynały się wyłaniać meble.

– Mieli o jedenastej wyjechać z Tyfusowa – rzucił dopiero po dłuższej chwili Krystian.

Nienawiść między Toruniem a Bydgoszczą była dla mnie czymś trudnym do zrozumienia. Na każdym kroku były z tym problemy, a o dogadaniu się, nawet w sprawach czysto politycznych, nie było mowy. Oni nie lubili nas, my nie lubiliśmy ich – i nie chodziło tu o ludzi.

– Czyli Mariusz pochodzi z Bydgoszczy? – Postanowiłem się upewnić.

– Przecież Kris mówił, że stamtąd. Ale nie chciał tam wrócić. Mówił, że tu ma lepsze perspektywy, a im dalej od mamusi, tym bezpieczniej.

– Bał się matki?

Zaśmiali się w głos, wciąż sprzątając mieszkanie.

– Klosza nie można się bać, ale lepiej, żeby ona nie wiedziała, że Mario lubił imprezy.

– Klosza?

– Trzymała go pod kloszem, dzwoniła kilka razy dziennie. Nawet pytała, czy dobrze dupę podtarł po sraniu, rozumie pan? A on był dorosły, miał dwadzieścia dwa lata.

– Pamiętasz akcję z piątkiem? – Marcin skierował pytanie do swojego kolegi, po czym wybuchł śmiechem.

– Ta, pamiętam.

Drugi też się roześmiał, tylko ja nie wiedziałem, o co chodzi z piątkową akcją.

– Niech pan władza słucha, dopóki jeszcze jego matki nie ma. Zamówiliśmy se w piątek pizzę, taką z boczkiem i wołowiną. Najlepsza w mieście, choć, kurwa, tania nie była. I ta dzwoni do niego i pyta, co je. No to Mario wymiękł i mówi, a ta różaniec zaczęła na głos odmawiać, bo w piątek żremy mięso i Bóg nam nie wybaczy.

– Katolików obowiązuje wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych w każdy piątek – przypomniałem sobie.

– Stary, ale weź zluzuj. Byliśmy na uczelni, wymęczyli nas w cholerę, a tu o jakiś boczek jazda? Przecież musimy się dobrze odżywiać, aby wiedza nam łatwiej wchodziła – zauważył Marcin.

Postanowiłem tego nie komentować. Sam nie byłem przykładnym katolikiem i daleko było mi do poszczenia w piątki, a nawet do cotygodniowej mszy, ale się tym nie chwaliłem. Wiedziałem, że żyjemy w kraju katolickim, gdzie niby wiara jest rozdzielona od państwa, ale tylko niby.

– Możecie dać mi jakąś rzecz należącą do Mariusza, która była dla niego bardzo ważna? – zapytałem, sądząc, że tego właśnie chciałaby Sylwia.

Tym razem pragnąłem być szybszy, pokazać jej, że przez lata naszej znajomości czegoś się nauczyłem.

– Kontroler? – zdziwiłem się, kiedy Krystian podał mi jeden z elementów konsoli.

– iPad, panie władzo – poprawił mnie. – Pees czwórka była jego największym skarbem. To było jego oczko w głowie. Trzy miechy zapierdalał z tymi ulotkami, bo starzy mu nie chcieli na nią dać hajsu.

– Rodzice Mariusza są bogaci? – zapytałem.

Chłopcy wstali, aby zaprowadzić mnie do pokoju kolegi. Był niewielki, ale zdecydowanie schludniejszy niż reszta mieszkania. Otworzyli jego szafę, po czym zaczęli wyrzucać same markowe ubrania.

– Są dziani, ale pleja mu kupić nie chcieli, bo miał się uczyć. Dla niego tak ważny był ten sprzęt, że kiedy wpadały do nas laski, to chował go do pudła i ukrywał w szafie. Z początku nas to śmieszyło, ale z czasem zrozumieliśmy, że chłopak nigdy nie musiał nic robić, a tu nagle trzy miechy musiał zapierdalać po osiedlu z ulotkami – wytłumaczył Lewicki.

Sięgnąłem po skoroszyt, aby zapisać swoje przypuszczenia. „Porwanie dla okupu” – brzmiała notatka, która według mnie była całkiem prawdopodobna. „Kurwa, znów te przypuszczenia i prawdopodobieństwo, Zarzycki mnie zabije”, pomyślałem, czytając ponownie swoje zapiski, jednak postanowiłem ich nie zmieniać.

Głośne walenie do drzwi przerwało naszą rozmowę. Krystian pobiegł, aby otworzyć.

– Szanowni państwo Kołodziejowie, zapraszamy – witał ich od progu.

Niewysoka kobieta nie wyglądała na postrach, ale widać było, że chłopcy czuli przed nią respekt. Towarzyszący jej mężczyzna wydawał się mniej przyjazny.

– Sędzia Teresa Wilk-Kołodziej – powiedziała oschle, podając mi dłoń. – A to mój mąż, mecenas Jarosław Kołodziej.

Wyższe sfery. Zaczynałem już wszystko rozumieć. Moja hipoteza wydawała się coraz bardziej prawdopodobna. Pozostało nam jedynie czekać na telefon w sprawie okupu. „Podsłuch na telefony Kołodziejów” – zanotowałem w skoroszycie, chcąc ubiec sprawcę. „Tylko dlaczego zaginął w tym samym miejscu co inni?”, zastanawiałem się, nie mogąc ułożyć do końca tej historii. Może chcieli nas wprowadzić w błąd, a może to nie o okup chodzi? Dwie odległe hipotezy, obie prawdopodobne. „Prawdopodobne” – chyba już sam zaczynałem nienawidzić tego słowa.

– Co mogą państwo powiedzieć w sprawie zaginięcia? – zacząłem.

– To chyba wy powinniście nam coś powiedzieć, to wy macie dbać o porządek i bezpieczeństwo w kraju. – Sędzia nie należała do przyjemnych rozmówczyń. – Jak dorwę tego drania, to już się nim zajmę. Tyle razy mówiłam publicznie w wywiadach, że powinna wrócić kara śmierci. Mogłabym ją chociaż zastosować, a tak co, tylko dożywocie za stres, jaki nam zafundowano.

– Pani Wilk-Kołodziej, z tego, co wiem, to… – Nie byłem przekonany, czy powinienem jej powiedzieć o moich przypuszczeniach na temat porwania dla okupu – nie byłem ich pewien.

Wiedziałem jednak doskonale, że polskie prawo nie przewiduje dożywocia za porwanie, nawet za takie dla okupu.

– Już ja mu proces zrobię. Niech mi pan nie przypomina, ile za co grozi, bo to ja kodeksów się na pamięć uczyłam, nie pan.

Kobieta zdecydowanie nie należała do łatwych rozmówców. Była pewna siebie i swoich słów. Wiedziała, czego chce, i zdawała sobie sprawę, że my w tej sprawie niewiele mamy do powiedzenia.

– Czy jest coś istotnego, co mogłoby pomóc w rozwiązaniu sprawy? – zapytałem po raz drugi, mając nadzieję, że mecenas raczy się w końcu odezwać.

Niestety, wyglądało na to, że jest pantoflarzem. Biedaczek, współczułem mu, ciesząc się, że w moim małżeństwie Mariola to mnie pozwala nosić spodnie.

Opuściłem mieszkanie na Ślaskiego z kilkoma ważnymi informacjami oraz iPadem w torbie. Wiedziałem, że on się przyda. Wiedziałem też, że będę musiał tu wrócić, bo studenci nie powiedzieli mi wszystkiego. Nie zdążyli.

15 grudnia 2016 roku, godzina 13.30

Toruń, ul. Bażyńskich

mieszkanie Sylwii Trojanowskiej

Gdybym wiedziała, że wpadniesz na obiad, tobym go zrobiła – powitałam Maćka od progu.

Nie wyglądał najlepiej. Zapewne Zarzycki już go zgnoił, a sam mógł przecież ruszyć swoją szanowną dupę i coś zdziałać. Opieprzanie innych i przerzucanie na nich roboty wychodziło mu idealnie, ale samodzielna praca była już czystą imaginacją.

– Zamówię kebaba, z Kinga dowożą w niecałą godzinę – zaproponowałam. – Tego, co zawsze?

Skinął niepewnie głową, a ja wybrałam numer warszawskiej centrali Kebab Kinga, aby zamówić nam jedzenie.

– King box z wołowiną, sos średni i megakebab też z wołowiną i też sos średni – powiedziałam do słuchawki, kiedy już podałam adres dostawy.

Miła kobieta zanotowała zamówienie, informując, że będzie w ciągu godziny. Godziny, dobre sobie. Takie rzeczy to może w tej ich Warszawce, u nas trwa to góra trzydzieści minut, ale skąd stolica może o tym wiedzieć. Ten, kto wymyślił tę ogólnopolską infolinię, powinien dostać jakąś nagrodę. Nawet nie jedną, tylko kilka.

– Mów, co mamy – poprosiłam, kiedy usiadłam naprzeciw niego.

Lubiłam na niego patrzeć. Był starszy o prawie piętnaście lat, ale dla mnie to nie miało znaczenia. Cieszyłam się, kiedy tu przychodził, a jeszcze bardziej, kiedy zostawał na dłużej.

– Zaginiony Mariusz Kołodziej – odpowiedział.

– To już wiem, wszystkie toruńskie portale o tym piszą, powiedz mi coś, czego jeszcze nie wiem. – Zdenerwowałam się. – Coś musiałeś robić przez te cztery godziny, do cholery.

– Robiłem – bronił się. – Byłem w jego mieszkaniu, rozmawiałem ze współlokatorami i jego rodzicami.

Pomarszczone czoło zdradzało, że pierwszą młodość ma już za sobą, ale ja wciąż wierzyłam, że przy mnie znów poczuje moc.

– Co powiedzieli?

– Nic szczególnego. Matka to istna wampirzyca, która wysysa z innych krew…

– Podoba mi się! – Klasnęłam w dłonie z radości.

Zapowiadała się ciekawa sprawa. Jak już Maciek mówił o matce „wampirzyca”, to musiało z niej być niezłe ziółko. On zawsze zważał na słowa, a tym bardziej na porównania, jakich używał.

– Trzymała chłopaka pod kloszem. Takie są relacje jego współlokatorów, ale widząc ją na żywo, upewniłem się, że nie kłamali. Ojciec też jest pod jej pantoflem. Ty wiesz, że on nawet słowa nie powiedział?

– Niemowa? – Zaśmiałam się.

– Raczej wystraszony konik polny.

– Konik polny?

Maciek uśmiechnął się, pokazując swoje piękne zęby. „Proteza czy naturalne?”, zastanawiałam się po raz kolejny, bojąc się o to zapytać.

– Tak mi go jakoś przypominał z tym swoim wzrostem i nadmiernym wychudzeniem.

– Masz coś dla mnie? – zapytałam zalotnie.

Nie zdążył odpowiedzieć. Domofon oznajmił przybycie gości. Spojrzałam na zegarek. „Dwadzieścia dwie minuty”, powiedziałam w myślach do siebie, czując, że to chyba rekord w dostawie z Kinga. Należał się napiwek.

Odebrałam kebaby, dając chłopakowi dodatkową dychę. Według mojego postanowienia każde zamówienie dostarczone poniżej trzydziestu minut zasługiwało na nagrodę. Podałam Maćkowi jego megakebaba, sama zajmując się moim pudełkiem.

– Co masz na myśli?

Wiedziałam, że jego pytanie odnosi się do mojego.

– Ty już wiesz. – Włożyłam kolejną porcję mięsa do ust.

Maciek przerwał na chwilę jedzenie, aby wyjąć coś z torby, którą miał zawsze pod ręką. Ludzie śmiali się, że wygląda z nią jak jakaś baba, ale on miał gdzieś słowa innych. Torba była dla niego zbyt cenna, aby z niej zrezygnować, nawet jeśli wyglądała na damską. Położył przede mną małe zawiniątko.

– Dobry chłopiec. – Wstałam, aby móc zanurzyć choć na chwilę dłonie w jego włosach.

Nie chciałam być nachalna. Czułam, że sam musi mi ulec, by to mogło przetrwać. Nie chciałam go znów jedynie na chwilę. Ja się w nim już dawno zakochałam, chociaż wiedziałam, że ma żonę i dwoje dzieci.

Sięgnęłam po kontroler od jednej z popularnych konsoli, aby spróbować pomóc Maćkowi. Musiał wiedzieć, że może na mnie liczyć.

Odłożyłam kebab, aby pójść po wcześniej wydrukowane zdjęcia Mariusza i mapę powiatu. Rozłożyłam ją, spojrzałam w oczy Kołodzieja, jednocześnie dotykając czegoś, z czym był silnie związany. Zamknęłam na chwilę oczy, aby ujrzeć pod powiekami obraz. Ten sam, co ostatnio. Ten sam, co przy ostatnich czterech zaginięciach. To nie mógł być przypadek. Za tymi zaginięciami stała ta sama osoba, tu nie było mowy o pomyłce.

15 grudnia 2016 roku, godzina 15.20

Toruń, ul. PCK

Komenda Miejska Policji

gabinet Macieja Gorczyńskiego

Sylwia ponowie wskazała obrzeża Torunia. Nie wiedziała dokładnie, gdzie powinniśmy szukać, ale była pewna, że nie ma go w mieście. Nie miała pojęcia, czy żyje. Więź nie była na tyle silna, aby to stwierdzić. Jej wizje były nam potrzebne. Dawniej kpiłem z jasnowidzów czy innych wróżek, ale Sylwia udowodniła mi, że się mylę. Pamiętam naszą pierwszą wspólną sprawę. To ona zadzwoniła do nas, że porwany dzieciak nie żyje. Dziewczynka miała wtedy pięć lat. Sylwia, widząc zdjęcie małej i trzymając jej ulubioną przytulankę, powiedziała nam, gdzie szukać. Była tam. Leżała w jednym ze stawów w parku Bydgoskim. Z początku uznaliśmy Sylwię za podejrzaną, ale nic tego nie potwierdziło. Miała niezaprzeczalne alibi, a kiedy podała rysopis sprawcy, byliśmy już pewni, że mamy do czynienia z kimś wyjątkowym. Bo taka była. Pomogła nam w wielu sprawach, nie biorąc za to pieniędzy. Mówiła, że ma za co żyć, a nam to się nawet podobało. Nikt o nic nie pytał, choć wszystkich to ciekawiło.

Postanowiłem wstąpić na komendę po akta pozostałych spraw. Znałem je na pamięć, ale może coś mi umknęło. Może tym razem uda się znaleźć jakiś istotny szczegół. Punkt zaczepienia, którego wciąż jeszcze nie mam.

Miałem nadzieję, że uda mi się przejść niezauważonym obok gabinetu Staśka. Mogłem mieć szczęście…

– Maciej, do mnie!

Niestety, szczęścia zabrakło.

Skierowałem niepewnie kroki w jego stronę, zamykając za sobą drzwi. Lepiej, aby inni nie słyszeli, jak znów miesza mnie z błotem. Zresztą komisariat się już do tego przyzwyczaił. Stasiek rzadko nas chwalił, wołał trzymać dyscyplinę, o której wciąż gadał na tych swoich zebraniach.

– Jak sprawa Kołodzieja? – zapytał.

Przez chwilę zastanawiałam się, czy powiedzieć mu o Sylwii. Mógł się wściec i znów gderać, że sami nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Mogłem też powiedzieć o moich przypuszczeniach, jakie przyszły mi na myśl w mieszkaniu na Ślaskiego, ale po co, skoro Sylwia była pewna, że to zaginięcie łączy się z innymi.

– Cały czas nad tym pracujemy – zacząłem.

– Czyli nic nie macie, jak zawsze.

– Staramy się.

Stasiek nie rozumiał, że nie tak łatwo znaleźć sprawcę. Jedni od rana przeszukiwali teren, a ja prowadziłem rozmowy z bliskimi.

– Jutro o dwunastej jest konferencja i do tego czasu musimy coś mieć. Kurwa, musimy coś wiedzieć! – Posłał mi lodowate spojrzenie.

Czuł, że ma nóż na gardle. Ci z wojewódzkiej na pewno od rana już do niego dzwonili, pytając o postępy.

– Oczywiście, stary, rozumie się – obiecałem.

Cały czas miałem nadzieję, że coś znajdę w tych starych aktach, że tam kryje się coś, co pomoże mi dorwać sprawcę.

Poszedłem do biura, aby spakować cienkie teczki. Nie było tego wiele, ale musiało mi wystarczyć.

15 grudnia 2016 roku, godzina 20.45

Toruń, ul. Broniewskiego

mieszkanie Macieja i Marioli Gorczyńskich

Długo jeszcze będziesz nad tym siedział? – zapytała Mariola, przynosząc mi kolejny kubek gorącej herbaty z cytryną.

Wszędzie się słyszało o epidemii grypy, a Mariola postawiła sobie za cel z nią wygrać. Zarówno mnie, jak i Marysię raczyła gorącymi herbatkami, wodą z amolem i innymi specyfikami, które według niej miały zapewnić nam zdrowie. Nawet biedny Wojtek, przyjeżdżając na weekend do domu, był skazany na jej nadopiekuńczość.

– Muszę coś znaleźć. Jutro jest konferencja prasowa, a Stasiek jasno powiedział, że nie możemy przyjść z niczym. Sama rozumiesz.

Położyła dłoń na moim ramieniu, chcąc dodać mi otuchy. Była taka dobra, nie zasługiwałem na nią.

– Chodzi o te zaginięcia. Ile lat miał ten chłopak?

– Dwadzieścia dwa.

Westchnęła ciężko.

– Rok starszy niż nasz Wojtek. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby on zaginął…

– Ja też. Nie myśl o tym nawet. – Wstałem z krzesła, aby ją przytulić.

Trwaliśmy tak chwilę, nic do siebie nie mówiąc. Czasem cisza jest najlepszym sposobem, aby się porozumieć.

– Mogę ci w czymś pomóc? – zapytała.

Spojrzałem na nią z miłością. Wciąż ją kochałem. Oddalaliśmy się od siebie, ale wciąż czułem do niej coś szczególnego. To pewnie z powodu tego raka. Choroba uświadomiła mi, że mogę ją stracić.

– Nie pogardzę kilkoma kanapkami z twoim pasztetem. Widziałem, że go zrobiłaś. – Uśmiechnąłem się.

Cieszyłem się, że gotowała. To oznaczało chociaż chwilową poprawę. Kiedyś to kochała, kuchnia była jej domowym sacrum. Teraz, kiedy lekarz postawił diagnozę, nie chciała nic robić. Nie miała sił, choroba ją niszczyła od wewnątrz. Niewdzięczny rak trzustki. Nie dawał szans.

– Zaraz ci przyniosę, ale nie siedź długo. Jutro będziesz miał kolejny ciężki dzień, a nie chcę, żebyś się wykończył.

– No tak, kogo wtedy Stachu mieszałby z błotem. – Zaśmiałem się.

– Szybko znalazłby zastępstwo – zauważyła. – Nie jesteś w tym niezastąpiony.

Wiedziała, jak mnie rozśmieszyć. Szkoda, że tak łatwo jak śmiech, nie przychodziło rozwiązanie sprawy.

Musiałem nad tym jeszcze posiedzieć. Coś na pewno uszło naszej uwadze. Ludzie nie znikają tak po prostu.

16 grudnia 2016 roku, godzina 7.30

Toruń, ul. Broniewskiego

mieszkanie Macieja i Marioli Gorczyńskich

Nie pamiętam, o której poszedłem spać. Było na pewno grubo po północy. Mariola już dawno spała, a ja jeszcze próbowałem coś odnaleźć w aktach poprzednich czterech spraw zaginięć młodych chłopaków na toruńskich bulwarach.

– Komisarz Gorczyński. – Jak automat odebrałem telefon, który wyrwał mnie ze snu.

– Panie Maćku, czy mógłby pan do nas przyjechać?

Znałem ten głos, mimo to nie mogłem go przyporządkować do konkretnej osoby.

– Do nas, czyli gdzie? – zapytałem sennie.

– Anna Ropejko, musimy coś panu pokazać – powiedziała kobieta, po czym się rozłączyła.

Tyle mi wystarczyło. Nazwisko Ropejko nie było mi obce. Doskonale wiedziałem, dokąd mam jechać. Ale co mogło się stać? Dlaczego matka Kacpra dzwoniła tak wcześnie, dlaczego do mnie?

Nie zastanawiając się dłużej, ubrałem się. Nie dbałem o to, czy rzeczy są czyste, brałem, co było pod ręką.

– Wychodzisz? – Mariola weszła do sypialni.

– Ropejko dzwoniła. Prosiła, żebym teraz przyjechał.

Jej także to wystarczyło. Nie pytała o więcej. Wyszła z sypialni, aby zapakować mi śniadanie do plastikowego pudełka.

– Zadzwoń do mnie, jak się czegoś dowiesz – poprosiła.

Sprawa zaginięcia Kacpra i jej nie była obca. Także znała jego rodziców, co sprawiało, że podchodziliśmy do tego zdarzenia dość osobiście. Przecież nas też mogło to spotkać, Wojtek był na tej samej imprezie. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę, nie chcąc jednak wypowiadać tego na głos.

Wyszedłem z domu, wciąż się zastanawiając, co tak ważnego chciała pokazać mi matka pierwszego z zaginionych.

16 grudnia 2016 roku, godzina 8.05

Toruń, ul. Krasińskiego

mieszkanie państwa Ropejków

Kobieta musiała wypatrywać mnie przez okno. Otworzyła drzwi, zanim zdążyłem nacisnąć srebrny guzik domofonu. Wbiegłem po schodach na pierwsze piętro, na którym mieszkali Ropejkowie.

– Dziękuję, że pan przyszedł – powitała mnie w drzwiach wejściowych, wpuszczając do środka.

Wszedłem do dobrze znanego mi mieszkania. Od lipca nic tu się nie zmieniło. Zdawało się, że nawet kwiaty zdobiące parapet nie urosły.

Przywitałem się z ojcem Kacpra, Zbigniewem, z którym znałem się z dzieciństwa z podwórka. Kiedyś mieszkaliśmy na jednym osiedlu. Właśnie tutaj, na Krasińskiego. Jeszcze długo po ślubie tu mieszkaliśmy. Na Zieleniec wyprowadziliśmy się dopiero kilka lat temu, kiedy udało nam się dostać dodatek mieszkaniowy z policyjnego przydziału.

– Co chcieliście mi pokazać? – Pominąłem grzecznościowe sformułowanie „pani” wobec Anny.

Nigdy nie przeszliśmy na „ty”, ale głupio mi było zwracać się do niej per pani, kiedy znałem jej męża od dziecka.

– Zbysiu poszedł rano po bułki, bo Kalinka jechała o ósmej do tej fabryki bombek, co ją reklamują.

– Tej w Gnieźnie? – Sam nie wiem, po co o to zapytałem.

Kalina była niewiele młodsza od mojej Marysi. Chodziły do jednego gimnazjum. Maryśka do trzeciej, a Kalina do pierwszej klasy.

– Właśnie.

– Sądzimy, że to było w skrzynce od wczoraj, bo przecież o siódmej nikt nie chodzi z pocztą – zauważył Zbyszek, podając mi otwartą kopertę.

– Wczoraj nie sprawdzaliście poczty?

– Chyba nie, wróciliśmy wieczorem od moich rodziców i nawet nie przyszło nam to do głowy – odpowiedziała Anna.

Wyjąłem zawartość koperty. Kartka świąteczna i płyta DVD, na pierwszy rzut oka nic specjalnego. Otworzyłem kartkę, aby przeczytać:

Oby każdy był tak hojny w darach dla Pana jak my.

Wesołych świąt!

Ponownie przeczytałem wydrukowany na papierze tekst, zastanawiając się, czy może mieć jakieś szczególne znaczenie.

– Włącz płytę – poprosiła Anna.

Zbyszek posłusznie włożył ją do odtwarzacza.

– Usiądź – zaproponował kolega, nim włączył przycisk play.

Uważnie wbiłem wzrok w stojący przede mną czterdziestocalowy telewizor, na którym po chwili zaczęły pojawiać się napisy.

Part 1

Napis zniknął, a moim oczom ukazała się siedząca na krześle postać z papierową torbą jednego ze znanych supermarketów na głowie. Nie widziałem jego twarzy, mogłem tylko przypuszczać, że szczupły chłopak w fioletowym swetrze to Kacper Ropejko.

Nazywam się Kacper. Kacper Ropejko.

Wiem, że zgrzeszyłem, i wiem, że to, co mnie spotkało,

jest jedynym dobrem, jakie mogłem uczynić na tym świecie.

Kolejne napisy potwierdziły moje podejrzenia.

Napis ponownie zniknął, aby odsłonić znów chłopaka na krześle. Tym razem bez papierowej torby.

Mnie już nie ma, ale wy jeszcze jesteście. Jeszcze!

Wesołych świąt!

Następne dwie plansze zupełnie mnie zaskoczyły. Co to wszystko miało znaczyć? Nie mogłem na to patrzeć, nie przy nich.

Zbyszek wyłączył nagranie i podał mi płytę.

– Czy to znaczy, że on…

Anna rozpłakała się, błagając wzrokiem, abym zaprzeczył. Ona nie chciała wiedzieć, że jej syn nie żyje.

– Obawiam się, że musimy się przygotować na najgorsze.

Nie mogłem jej okłamać. Nie po tym, co przeszli przez ostatnie miesiące. Zasługiwali na prawdę. Tylko tyle mogłem im teraz dać.

Zabrałem kopertę z jej zawartością i opuściłem ich mieszkanie. Potrzeba im było teraz spokoju. Czekała ich jeszcze długa droga, nim to się zakończy. Byli bliżsi poznania prawdy niż inne rodziny zaginionych. Oni już wiedzieli, że Kacper nie żyje.

16 grudnia 2016 roku, godzina 10.00

Toruń, ul. PCK

Komenda Miejska Policji

sala konferencyjna

Zebranie w konferencyjnej zwołałem przez telefon, wychodząc od Ropejków. Zarzycki, jak zawsze, był przeciw, ale jeszcze nie wiedział, co wiozę w torbie. To mógł być przełom. Tylko czy to nam coś w sumie dawało? Coś prócz nowych poszlak, jakie się zapewne pojawią.

– Widzę, że do roboty niespieszno – przywitał mnie Stasiek, kiedy wchodziłem do konferencyjnej.

Wszyscy już na mnie czekali. Sekcja zajmująca się zaginięciami na toruńskich bulwarach była niemal w komplecie. Brakowało mnie.

– Wracam od Ropejków – zacząłem. – Kacper, ich syn, był pierwszym zaginionym.

– Gorczyński, upominam cię, że póki nie ma trupa, nie mówi się o nim w czasie przeszłym! – zdenerwował się Stasiek.

– A jak jest, to mogę? – zapytałem.

Zachłysnął się kawą, którą pił powoli, aby nie musieć sięgać po ukochane słodycze. Nie rozumiał, co mówię. Był wyraźnie zaskoczony moim pytaniem.

– Zatem pozwól, w zasadzie pozwólcie, że będę o nim mówił w czasie przeszłym. – Oczy wszystkich z sali skierowały się na mnie, czekając wyraźnie na ciąg dalszy opowieści. – Jak mówiłem, byłem u Ropejków. Zadzwonili do mnie rano, prosząc, abym pilnie przyjechał. Pokazali mi to. – Wyjąłem kopertę na stół. – W środku jest kartka świąteczna i płyta z nagraniem.

Podałem im kartę, włączyłem laptopa i projektor, aby wyświetlić film.

– „Oby każdy był tak hojny w darach dla Pana jak my” – przeczytał Lisicki.

– Brzmi jak wyznanie nawiedzonej staruszki z pierwszej ławki w kościele – zauważyła Bart.

Siedzący przy stole aspiranci wybuchli śmiechem. Tylko ja i Stasiek byliśmy poważni.

– Zamknijcie się! – krzyknął komendant. – Jak ktoś jeszcze się tu, kurwa, zaśmieje, to od jutra może szukać nowej roboty, bo w policji dla niego miejsca już nie będzie.

Poskutkowało. Młodsi stopniem uspokoili się w obawie przed wprowadzeniem w życie słów Zarzyckiego. Czuli przed nim respekt. I dobrze.

Włączyłem nagranie, aby zobaczyli to co ja. Żeby zrozumieli, dlaczego używam formy przeszłej, mówiąc o Kacprze.

Widziałam to po raz drugi, a jednak czułem to samo co ostatnim razem. Przypominałem sobie, że muszę zadzwonić do Marioli. Ona czekała na wieści.

– Kurwa mać! – Stasiek chyba nie wiedział, jak zareagować. – Podaj mi kopertę.

Zrobiłem, jak kazał.

– Kruszwica – odczytał ze stempla pocztowego. – Maciek, ty tam pojedziesz, a my musimy przedstawić to jakoś sensownie. Media nas zjedzą. Pożrą nas te sukinsyny, jak to tylko wypłynie.

Spuściliśmy głowy, rozumiejąc jego obawy. Mieliśmy pierwszy trop, którego mogliśmy się chwycić.

– Co, jeśli inni dostaną takie przesyłki? – Ledwo przeszło mi przez gardło.

– Nie mogę przecież przejąć ich przesyłek. To, kurwa, niemożliwe, na jakiej podstawie? – Czytał w moich myślach. – Inni nie dzwonili. Pozostaje nam wierzyć, że to jedyna taka, hmm, niespodzianka. Rozejść się i ruszyć dupy! – zakończył zebranie Zarzycki.

Wyłączałem laptopa, kiedy podszedł do mnie.

– Dlaczego zadzwonili do ciebie?

Cieszyłem się, że nie zapytał o to przy wszystkich. Byłem funkcjonariuszem po służbie, kiedy dostałem zgłoszenie. Powinienem je przekazać komuś, kto aktualnie pracował, jednak tego nie zrobiłem.

– Kacper chodził z Wojtkiem do klasy. On był na tamtej imprezie, po której zaginął Ropejko – przypomniałem mu.

Prawie pół roku temu sam przesłuchiwał mojego syna, uznając, że byłbym zbyt zestresowany, aby wykonywać swoją pracę jak należy. Miał rację, byłem mu za to wdzięczny.

16 grudnia 2016 roku, godzina 11.10

Toruń, ul. Bażyńskich

mieszkanie Sylwii Trojanowskiej

Media milczały, Maciek także się nie odzywał. To niemożliwe, aby kolejne zaginięcie znów mogło pozostać zapomniane. Brak dowodów, poszlak, nic. To miasto nie było ostatnio szczęśliwe. Od lat nie wydarzyła się tu taka seria zaginięć. Pięciu młodych chłopaków w niespełna pół roku. To niewyobrażalne.

Włączyłam laptopa, aby przejrzeć najświeższe wiadomości.

Kacper Ropejko nie żyje!

Nagłówek na stronie mojego ulubionego portalu miejskiego był jednoznaczny. Jeszcze piętnaście minut temu go tam nie było. Byłam tego pewna.

Kliknęłam, aby odczytać cały artykuł o „śmierci” jednego z zaginionych chłopaków. „Który on był?”, zastanawiałam się, patrząc na jego zdjęcie. „Pierwszy. To ten lipcowy”, przypomniałam sobie, zerkając w jego oczy.

Jak donosi Komenda Miejska Policji w Toruniu, Kacper Ropejko, który zaginął w lipcu bieżącego roku, prawdopodobnie nie żyje. Policja nie chce zdradzić więcej informacji, tłumacząc decyzję dobrem śledztwa.

– Uznany za zaginionego na początku tego półrocza Kacper Ropejko prawdopodobnie nie żyje. Dla dobra śledztwa nie możemy na razie zdradzić więcej informacji – mówił aspirant Jan Lisicki, zapraszając na konferencję prasową na godzinę dwunastą.

O sprawie tajemniczej śmierci Kacpra Ropejki redakcja chillitorun.pl będzie informować na bieżąco, uznając temat za priorytetowy.

Sięgnęłam po telefon, aby zadzwonić do Maćka. Musiał coś wiedzieć, zajmował się tą sprawą.

Odpowiedziała mi poczta głosowa. Wyłączył telefon albo jest w miejscu, gdzie nie ma zasięgu.

Spojrzałam na zegarek, aby zobaczyć, ile czasu zostało do konferencji. „Powinnam zdążyć”, pomyślałam, wkładając płaszcz. Skoro Maciek nie mógł mi nic powiedzieć, musiałam jechać na komendę, aby się dowiedzieć, co się stało, nim zdążą przekazać to media.

16 grudnia 2016 roku, godzina 11.55

Kruszwica

oddział Poczty Polskiej

Niewielki szary budynek zdecydowanie wymagał remontu. Nie pasował do pomalowanych jaskrawymi kolorami otaczających go sklepów. Widać Poczta Polska nie dbała o zewnętrzny wygląd swoich oddziałów. Liczyło się wysyłanie i dostarczanie przesyłek, przecież po to istnieli.

Widok starszego pana siedzącego po drugiej stronie okienka ucieszył mnie. „Tacy ludzie lubią węszyć”, pochwaliłem w myślach staruszków, którzy wszędzie widzieli spisek.

– Dzień dobry – przywitałem się, pokazując jednocześnie swoją odznakę.

– Pan milicjant. – Staruszek ukłonił się.

Uśmiechnąłem się pod nosem, słysząc, jak mnie nazwał.

– Czasy milicji już dawno za nami. Teraz nazywamy się policją.

– Ja wiem, ale co mi zrobić, jak ja czułem się bezpieczniej, wiedząc, że milicja o nas dba. – Zadumał się. – Teraz ta policja wydaje się mniej pewna. Bez urazy, oczywiście.

Nie zdziwił mnie. Słyszałem to mnóstwo razy od takich staruszków jak on. Czasem nawet zastanawiałem się, czy mają rację. Czy to my się zmieniliśmy razem z nazwą, czy po prostu czasy już nie te?

– Kiedyś człowiek nie bał się drzwi otwartych zostawić, a teraz, jak tylko wchodzę do domu, to zaraz zamykam na klucz i mojej Renatce każę robić to samo.

Ubiegł mnie, odpowiadając za mnie na nurtujące pytanie. Pewnie miał rację. Im więcej policjanci mieli zakazów, tym więcej robili chuligani.

– Czy mogę o coś zapytać?

– Ależ niech pan pyta, jak będę wiedział, to odpowiem! – Staruszek wydawał się chętny do współpracy.

Wyjąłem z torby kopertę, którą dostałem rano od Ropejków, i pokazałem ją mężczyźnie.

– Czy to od państwa wyszedł ten list?

Staruszek włożył na nos okulary, po czym dokładnie obejrzał stempel przez lupę.

– Tak, z naszego oddziału, a czemu pan pyta?

– Macie tu państwo monitoring?

Spojrzał na mnie z rozbawieniem w oczach, oddając mi kopertę.

– Kamery? Panie władzo, pan widział, jak to wygląda z zewnątrz? Toż to rudera, co ledwie się trzyma. Jakie kamery? To mały oddział, tu ich nie trzeba.

Ponownie podałem mu kopertę. Nie mogłem stąd wyjść bez żadnej informacji.

– Pamięta pan może, kto ją nadał?

Staruszek ponownie założył okulary, aby obejrzeć kopertę.

– Raczej nie przeszła przez moje ręce – stwierdził po chwili. – Tutaj to ja zawsze znaczki naklejam, a dbam o to, aby były całe nasiąknięte klejem. A to, o, widzi pan – pokazał lekko odstający róg – to nie moja robota. Ktoś ją po prostu wrzucił do skrzynki na zewnątrz, i tyle.

„Zawsze to jakaś informacja”, pomyślałem niezadowolony. Jechałem tu, łamiąc przynajmniej kilka przepisów ruchu drogowego, tylko po to, aby się dowiedzieć, że staruszek na poczcie nawet nie dotknął koperty. Owszem, mogliśmy pobrać odciski, ale nie wiadomo nawet przez ile rąk przeszła przesyłka. Sprawca, Ropejkowie, listonosz, przewoźnicy, ja i inni na komendzie. Zdecydowanie zbyt wiele.

– Ale wie pan, panie władzo – staruszek nachylił się nade mną – ci z monopolowego mają ten cały monitoring.

– Dziękuję. – Ucieszyłem się i czym prędzej pognałem do pobliskiego sklepu.

16 grudnia 2016 roku, godzina 12.00

Toruń, ul. PCK

Komenda Miejska Policji

korytarz przy wejściu

Spodziewałam się, że będzie sporo ludzi, ale takiego ścisku nie przewidziałam. Zastanawiające, że w ponaddwustutysięcznym Toruniu mamy aż tylu przedstawicieli mediów. Nowości, OtoToruń, Radio Gra, ChilliToruń – czytałam nazwy logotypów na dyktafonach w dłoniach reporterów. A przecież wielu z nich nie miało logotypu, nie mogłam ich rozpoznać.

– Szanowni państwo, proszę o ciszę. Dwa razy nie będę powtarzał. – Zarzycki nawet w kontaktach z prasą się nie hamował.

Wychodził z założenia, że to on jest dla nich, nie oni dla niego, i tego mieli się trzymać. Żadnych pytań, jedynie to, co chciał im przekazać. Był nie tylko komendantem, ale także twarzą toruńskiej policji, idealnym rzecznikiem prasowym.

– Dziś w godzinach porannych rodzina zaginionego w lipcu Kacpra Ropejki dostała przesyłkę z płytą. Z nagrania jasno wynika, że sprawa dotyczy morderstwa, a nie zaginięcia.

– Czy coś jeszcze było w przesyłce?

– Czy można mówić zatem o morderstwie?

Pytania wciąż padały, ale Zarzycki nie odpowiadał na nie.

– Proszę państwa o wyrozumiałość i nienagabywanie rodziny zmarłego. Wiem, jacy potraficie być, przynajmniej niektórzy, a oni już wiele wycierpieli. O sprawie będziemy informować na bieżąco, a teraz wracamy do pracy. Ja – szukać nadawcy przesyłki, wy – pisać o nowych poszlakach.

Reporterzy rzucali wciąż jakieś pytania, lecz komendant odwrócił się tylko i poszedł w stronę swojego gabinetu. Uwielbiałam go za takie wystąpienia – niby miał rozwiać wątpliwości prasy, tymczasem raczej szło to w odwrotnym kierunku.

16 grudnia 2016 roku, godzina 12.30

Kruszwica

sklep monopolowy

Zaledwie dwa budynki dalej, a miało się wrażenie, jakby z PRL-u weszło się do współczesności. I nie tylko o wygląd wnętrza tutaj chodziło, również pracownicy byli znacznie młodsi. Kilku klientów stało w kolejce do kasy. Postanowiłem zaczekać.

– Dzień dobry – przywitałem się, pokazując odznakę.

– Dzie-eń do-obry – jąkała się dziewczyna przy kasie.

Była młoda. Może w wieku mojego Wojtka albo niewiele starsza. Gdyby miała makijaż, jaki teraz noszą młode dziewczyny, pewnie myślałbym, że bliżej jej do Marioli niż do Wojtka, ale ta widać nie żyła najnowszymi kosmetycznymi trendami, o których wciąż mówiła moja córka.

– Słyszałem, że mają państwo tutaj monitoring, który wychodzi na ulicę.

– Ta-am mamy. Je-edna kamera, o tutaj. – Pokazała na róg sali. – Dru-uga w głębi i je-edna na ze-ewnątrz.

– Czy mógłbym dostać nagranie? – zapytałem grzecznie.

– Ma-arcelo! – zawołała.

Chłopak koło trzydziestki zjawił się natychmiast obok nas.

– W czym mogę pomóc?

– Pa-an z poli-icji, chce na-agranie z tej kamery na zewnątrz – wyjaśniła dziewczyna.

Pokazałem mu odznakę, aby nie miał wątpliwość, z kim ma do czynienia. Nie wyglądał na przejętego. Zareagował na mnie zupełnie inaczej niż młoda kasjerka.

– Z jakiego dnia? – zapytał.

Wyjąłem kopertę, aby odczytać datę ze stempla. Dwunastego grudnia, ale mogła trafić do skrzynki podczas weekendu.

– Od dziewiątego do dwunastego grudnia – podjąłem decyzję.

– Zaraz zadzwonię w tej sprawie do szefa, ale od razu mówię, że w zeszłym tygodniu kamera była w naprawie. Jacyś wandale ją zniszczyli. Mogę dać jedynie nagrania z poniedziałku – wytłumaczył.

„Cholerni chuligani”, wyzywałem w myślach.

– Od której kamera działała w poniedziałek?

– Od piątej rano, szefowi nie chciało się przyjechać w niedzielę wieczorem, żeby ją założyć, dlatego był rano od razu na otwarcie.

Miałem nadzieję, że wystarczy, że właśnie w ciągu tych kilku godzin ujętych na nagraniu zjawił się przy skrzynce nadawca.

Chłopak poszedł zadzwonić do właściciela sklepu, a ja zostałem sam z dziewczyną. Uśmiechała się głupio, nie wiedząc, co ma z sobą zrobić. Miałem nadzieję, że mój syn jest inny, że mimo podobnego wieku wie, jak zagadać do innych.

– Proszę, tutaj ma pan cały poniedziałek. – Podał mi płytę, na której najwyraźniej nagrał to, co mnie interesowało.

– Dziękuję.

– Proszę pana, szef bardzo przeprasza, że nie przyjechał w niedzielę założyć tej kamery. Wtedy miałby pan więcej nagrań.

– Skąd mógł wiedzieć, że będą potrzebne. – Uśmiechnąłem się i wyszedłem ze sklepu.

Nie miałem czasu, aby zająć się nagraniami, dlatego przejrzenie ich postanowiłem zlecić młodszym. „I tak niewiele robili, chociaż sobie na film popatrzą”, tłumaczyłem w myślach swoją decyzję, wsiadając do samochodu i ruszając w drogę powrotną do Torunia.

Spojrzałem jeszcze na telefon, na którym widniała wiadomość, że Sylwia próbowała się ze mną skontaktować. „Czego mogła chcieć?”, zastanawiałem się przez chwilę, zanim wybrałem jej numer.

– Masz tę przesyłkę? – zapytała bez zbędnych wstępów.

No tak, musiała wiedzieć już o paczce, jaką dostali Ropejkowie.

– Mam.

– Przyjeżdżaj do mnie – rozkazała.

– Będę u ciebie za godzinę.

– Masz być zaraz!

– Z Kruszwicy nie da się teleportować – zauważyłem.

– Co ty, do cholery, robisz w Kruszwicy? Nie powiesz mi, że stary wysłał cię tam, aby wchodzić na Mysią Wieżę – denerwowała się.

– Sylwia. – Próbowałem ją uspokoić.

Po drugiej stronie nastała cisza. Spojrzałem na wyświetlacz, nie rozłączyła się.