Strona główna » Obyczajowe i romanse » Najlepsza możliwa opcja

Najlepsza możliwa opcja

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-613-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Najlepsza możliwa opcja

Opowieść osadzona w fascynującym świecie show-biznesu Los An­geles i ujawniająca kulisy prac nad hollywoodzkimi produkcjami. Sześć lat po tym, jak Ruth Saunders porzuciła rodzinny dom w Massachusetts i wraz z siedemdziesięcioletnią babcią ruszyła na zachód w nadziei na zaistnienie w roli scenarzystki, szczęście nareszcie się do niej uśmiecha. Sitcom zatytułowany Najlepsza możliwa opcja, który napisała, dostaje zielone światło, a kobieta ma nadzorować wszystko, co dzieje się na planie. Lecz jej marzeniom o hollywoodzkim szczęściu zagrażają wymagający aktorzy, drobiazgowe rachunki producentów wykonawczych, nieodwzajemnione zauroczenie szefem oraz zbliżające się zaślubiny babci. „Pisarka o wrodzonym geniuszu”. The Philadelphia Inquirer „Bestsellerowa powieść Jennifer Weiner łączy w sobie humor oraz aktualne tematy, tworząc opowieść, od której nie da się oderwać”. The Houston Chronicle „W tej przezabawnej, rozdzierającej serce i wnikliwej książce Jennifer Weiner pokazuje, że potrafi pisać zarówno z niezwykłą czułością, jak i humorem”. The Miami Herald

Polecane książki

Jonah Grey Wolf jest człowiekiem znikąd - jako roczne dziecko pojawił się w zagadkowy sposób w małej osadzie na Alasce, gdzie przygarnął go miejscowy lekarz. Gdy Jonah dorasta, odkrywa, że ma moce uzdrowicielskie i niezwykły kontakt ze zwierzętami. Kiedy ktoś próbuje go porwać i wykorzystać dla zysk...
Książka przybliża postać Karola Kremera – jednego z najważniejszych architektów 1. połowy XIX w., zasłużonego w dziedzinie konserwacji zabytków i badań nad dziejami polskiej sztuki. Autorka zweryfikowała narosłe wokół Kremera mity oraz zdefiniowała specyfikę twórczości architekta. Pokazała także...
Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Dwójka starych przyjaciół próbuje odnaleźć swoje szczęście w miłości. Czy koleżanka współlokatorki okaże się właściwym wyborem? Może tajemniczy, prezentowy książę z bajki uwolni księżniczkę z wieży, w której skryła się przed laty? Niewykluczone też, iż ktoś inn...
Karty „Życiowej zwrotnicy” odkrywają potęgę ludzkich myśli i osobistej mocy, którą każdy z nas dysponuje. Książka opisuje prawdziwą historię młodej kobiety, stojącej u progu świetnie zapowiadającej się kariery zawodowej, która idąc za ciosem sprzyjających sytuacji, zapragnęła zdobyć stopień doktor...
Jan Januszowski znany jest przede wszystkim jako wydawca dzieł Jana Kochanowskiego. Był on prawdziwym człowiekiem renesansu, który odebrał wykształcenie prawnicze, ale zajmował się historiografią i filologią, teologią i naukach o gwiazdach, pisał i tłumaczył.Autorka zajęła się zidentyfikowaniem,...
To książka o przemocy naszej powszedniej, choć nikt nikogo nie molestuje, nie gwałci i nie bije. Tu przemoc ujawnia się w bardziej subtelnych mechanizmach, które wszyscy tak dobrze znamy - szantażach emocjonalnych, grach uczuciowych, trudnych relacjach rodzinnych. To powieść z kluczem o warszawce wy...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jennifer Weiner

Tytuł oryginału:

THE NEXT BEST THING

Copyright © 2012 by Jennifer Weiner, Inc.

Published by agreement with Atria Books a Division of Simon & Schuster, Inc.

Copyright © 2016 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2016 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Redakcja: Magdalena Stec

Korekta: Marta Chmarzyńska, Magdalena Świtała

ISBN: 978-83-7999-613-1

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2016

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

Dla moich braci, Jake’a i Joego Weinerów

Proszę, proszę, proszę, pozwól mi, pozwól mi, pozwól mi tym razem dostać to, czego chcę.

THE SMITHS

Część pierwszaZłotkaRozdział 1

Zadzwonił telefon.

„Jeżeli to dobre wieści, w rozmowie uczestniczyć będzie mnóstwo ludzi”, powiedział mi Dave. Gdy wieści są złe, odezwie się tylko jedna osoba ze studia, dyrektor projektu. Podniosłam komórkę do ucha, czując się tak, jakby powietrze nabrało ciężaru i jakby moja ręka poruszała się w czymś o konsystencji smoły. W uszach słyszałam walenie własnego serca. Wydawało mi się, że dżinsy i koszulka są na mnie za ciasne, światło słoneczne wypełniające sypialnię raziło w oczy i miałam wrażenie, że powietrze uległo rozrzedzeniu, że muszę starać się bardziej niż zwykle, by dostarczyć płucom tlenu. Proszę, Boże, pomyślałam – ja, dziewczyna, która nie była w synagodze, odkąd wraz z babcią wyjechałyśmy z Massachusetts, która w ostatnie Jom Kippur ledwie pamiętała, żeby zachować post. A jednak. Byłam kobietą, która straciła rodziców, która przetrwała z tuzin operacji i wyszła z nich z metalowym implantem w szczęce, z prawą stroną twarzy zapadniętą i pobliźnioną, z opadającym okiem. W ciągu dwudziestu ośmiu lat życia nie otrzymałam zbyt wiele. Zasługiwałam na to teraz.

– Halo?

– Proszę czekać na Lisę Stark! – odezwała się śpiewnie jej asystentka. Poczułam, że tracę oddech. Lisa była moją zwierzchniczką w studiu. Skoro tylko ona dzwoniła, to znaczy, że dotarliśmy do kresu drogi: oto odmowa, słynne „dziękujemy-ale-nie”. Mówią mi „nie”. Odgarnęłam włosy – zmierzwione, brązowe, niemyte od trzech dni – za uszy i usiadłam na łóżku. Zachowam godność. Nie będę płakać, dopóki rozmowa nie dobiegnie końca.

Nakazałam sobie, by spodziewać się złych wieści; powtórzyłam w myślach, z tysiąc razy, że statystyki nie działają na moją korzyść. Każdego roku stacja zamawiała setki potencjalnych programów, dając scenarzystom pozwolenie oraz pieniądze na rozpoczęcie pracy i napisanie scenariusza do pilota. Z tych setek scenariuszy filmowano jakieś dwadzieścia czy trzydzieści, z nich z kolei wybierano garstkę – może cztery, może sześć, może aż dziesięć – która miała zostać rozwinięta w serię. Mój sitcom, Najlepsza możliwa opcja, luźno oparty na moim życiu z babcią, przeszedł przez pierwszy etap trzy miesiące temu. Rzuciłam wówczas pracę jako asystentka w Wytwórni Dwóch Dave’ów, żeby móc zająć się wyłącznie scenariuszem. Działałam zgodnie z wytycznymi: od jednozdaniowej zajawki – zwolniona z pracy absolwentka uniwersytetu oraz jej porzucona przez ukochanego babcia przeprowadzają się do ekskluzywnego ośrodka pomocy dla osób starszych w Miami, gdzie dziewczyna próbuje zaistnieć jako szefowa kuchni, a babcia stara się żyć bez swojego chłopaka – poprzez streszczenie pierwszego odcinka długości jednego akapitu, po przygotowanie wykazu poszczególnych scen, potem dwunastostronicowego szkicu i wreszcie – czterdziestostronicowego scenariusza.

Pisałam przez całe miesiące, zaszywając się w sypialni bądź zabierając laptopa do pobliskiej kawiarni, gdzie otaczali mnie bardziej niż ja atrakcyjni koledzy po fachu, z tych, co prowadzą długie, głośne rozmowy telefoniczne, w których używają frazy „mój agent” tak często, jak tylko się da, i robią wszystko, by zwrócić na siebie uwagę, poza ustawieniem przed swoim laptopem kubeczka na datki wraz z tabliczką głoszącą: „Pisarz przy pracy”. Tworzyłam jedną wersję roboczą za drugą, każdą z nich przesłałam do studia, które finansowało moje starania, oraz do stacji telewizyjnej, która w przyszłości, jak miałam nadzieję, wyemituje mój serial. Za każdym razem analizowałam komentarze zwrotne, wycinałam i edytowałam, przepisywałam wciąż od nowa. Ślęczałam nad książkami dla par spodziewających się dziecka, żeby nadać swoim postaciom idealne imiona, i spędzałam dnie w kuchniach lokalnych restauracji, dzięki czemu mogłam poznać szczegóły pracy mojej bohaterki.

Dwa tygodnie temu dostarczyłam absolutnie, całkowicie, ostatecznie ostateczny szkic. Musnęłam wargami każdą jedną stronę, całując ją lekko przed wsunięciem do dziurkacza. Potem włożyłam w otwory specjalne spinacze i zatrzasnęłam je. Żeby to uczcić, zabrałam babcię na lunch do słynnej restauracji Ivy, na co nalegała. Moja babcia, drobna, elegancka pani w pewnym wieku, jest wielką fanką tabloidów. Jakikolwiek lokal, przed którym stale można spotkać paparazzich, stanowi dla niej wymarzone miejsce.

Gdy podeszłyśmy do stanowiska obsługi, maître d’hôtel spojrzał na mnie – ubraną w prostą czarną bawełnianą sukienkę bez rękawów i zapinane na zamek skórzane kozaczki sprzed pięciu lat, z laptopem pod pachą – i wzruszył ramionami, leciutko, lecz w zauważalny sposób. Babcia zrobiła krok w jego stronę, uśmiechając się. Jeśli ja ubierałam się tak, by zmaksymalizować komfort i zminimalizować zainteresowanie swoją osobą, w odcienie czerni, szarości i niebieskiego, z pojedynczym naszyjnikiem i nierzucającym się w oczy obuwiem, moja babcia poczuciem stylu nadrabiała za nas obie. Tego dnia miała na sobie czarno-białą lnianą sukienkę z czarnym paskiem z lakierowanej skóry i czarne płócienne espadryle zapinane wokół kostek. Nosiła naszyjnik w stylu retro, zrobiony z czerwonych jak maki koralików z bakelitu, w ręku trzymała pasującą czerwoną kopertówkę z lakierowanej skóry, a za ucho zatknęła kwiat z czerwonego jedwabiu.

– Jak się pan dziś miewa? – zagadnęła.

– Dobrze. – Oczy gospodarza zatrzymały się na jej twarzy, kiedy próbował odgadnąć, czy była kimś, kogo powinien znać, gwiazdą ekranu z dawnych lat albo matką którejś z aktorek grających w serialu o przyjaciółkach z Miami.

– To moja wnuczka – oznajmiła babcia, dając mi energicznego kuksańca w dół pleców. Posłusznie zrobiłam kroczek w stronę lady z wyrazem twarzy, który mówił: „co ja z nią mam”, żałując, że nie przyozdobiłam się naszyjnikiem albo kwiatkiem ani że nie pomyślałam, żeby wziąć ze sobą ładną torebkę albo żeby w ogóle sobie taką kupić. – Ruthie jest scenarzystką.

Mężczyzna za ladą ledwie stłumił grymas. „Scenarzysta” to nie było, rzecz jasna, magiczne słowo, które skłoniłoby go do poprowadzenia nas do najlepszego stolika w restauracji i przysłania darmowej butelki szampana. Pisanie dla telewizji mogło uchodzić za poważną sprawę gdzie indziej w Ameryce. W Hollywood znaczyło mniej niż nic. Scenarzystów było tu więcej niż ziarenek piasku i każdy, kto posiadał działającego laptopa oraz plik z Ostateczną Wersją na twardym dysku, mógł się za takiego podawać. Dało się niemal dostrzec słowa „nikt ważny” unoszące się w dymku nad starannie uczesaną głową kelnera, kiedy prowadził nas do stolika ustawionego na tyłach sali, tak daleko, że prawie już w kuchni.

– Miłe panie – zwrócił się do nas.

Babcia zatrzymała się i położyła mu dłoń na przedramieniu. Uniosła brodę, by spojrzeć mu w twarz, zatrzepotała rzęsami i posłała mu ten swój łagodny uśmiech.

– Czy mogłybyśmy dostać lożę? Albo stolik z odrobiną więcej światła? – Nawet w jej obecnym wieku – siedemdziesięciu sześciu lat, chociaż zastrzeliłaby mnie, gdybym powiedziała to na głos – skórę miała wciąż gładką, oczy błyszczące, twarz ożywioną różem oraz szminką, kredką do oczu i podkręconymi sztucznymi rzęsami. Jej talia nadal była szczupła, a wszystkie zęby jej własne. – To szczególna okazja.

Odpowiedział uśmiechem – to prawie niemożliwe, jak zaobserwowałam z biegiem lat, oprzeć się uśmiechowi mojej babci – i powiódł nas do loży w połowie drogi między otwartym na ulicę tarasem osłoniętym białymi parasolami, gdzie gwiazdy pozowały i wdzięczyły się przed fotografami, a ciemnym krańcem sali, do którego odsyłano kompletne zera. Podzieliłyśmy się makaronem i sałatką, każda z nas wypiła kieliszek wina, a na deser zjadłyśmy po połowie tiramisu. W trakcie posiłku babcia opowiadała mi historie z planu Operacji, serialu medycznego, przy którym w tym tygodniu pracowała jako statystka.

– Te dzieciaki, które tam przyjmują – narzekała, zbierając krawędzią łyżeczki bitą śmietanę wieńczącą tiramisu – całą noc imprezują, więc kiedy w końcu lądują na noszach, są wykończone. Jeden z asystentów reżysera musi biegać wokół planu na pięć minut przed każdym ujęciem tylko po to, żeby się upewnić, że nie śpią!

– Ciężka fucha – powiedziałam. Babcia sama spędzała osiem godzin dziennie, siedząc w filmowej poczekalni przed filmową salą operacyjną. Każdego dnia, od dziesiątej rano do szóstej po południu, z zarządzonymi przez związki przerwami na lunch i przekąski, płacili jej za to, co w zwykłej sytuacji mogłaby robić za darmo – siedzenie na niewygodnym plastikowym krześle z torbą pełną przyborów do robienia na drutach na podołku, z miną wyrażającą coś pomiędzy znudzeniem a niepokojem, kiedy tak czekała, aż ktoś wywoła jej nazwisko.

– Trzeba szanować te dzieciaki – rzuciła, skubiąc truskawkę leżącą na brzegu talerzyka. – Znalazły sposób, by płacili im za spanie. To się nazywa inicjatywność.

– Przyjemna praca, nie ma co – orzekłam, wzywając gestem naszego kelnera, i zapłaciłam rachunek. Potem babcia wróciła na teren studia filmowego Radford, które leżało w Dolinie, w okolicy oddalonej o kilkanaście kilometrów i o kilka stopni gorętszej niż Hollywood, gdzie kręcono sporą liczbę seriali telewizyjnych oraz filmów, a ja pojechałam z powrotem do Hancock Park, ładnej dzielnicy z szerokimi chodnikami i zielonymi trawnikami, do naszego mieszkania we wzniesionym w hiszpańskim stylu budynku o nazwie „Marokańczyk”, żeby czekać.

Stacja zaczęła wybierać komedie do realizacji tydzień po naszym lunchu. Spędzałam dnie z telefonem w dłoni, od chwili gdy otworzyłam oczy, aż do momentu, w którym je zamknęłam. Kiedy brałam prysznic albo myłam zęby, kładłam komórkę na krawędzi umywalki, a na czas snu wtykałam ją pod poduszkę. Mój kciuk nieustannie krążył nad klawiaturą, wciskając „odśwież” na stronach takich jak Deadline Hollywood czy L.A. Confidential i innych, które zajmowały się tą gałęzią przemysłu. Przestałam chodzić na basen, gdy zdałam sobie sprawę, jak bardzo irytuję pozostałych pływaków, zatrzymując się po każdej długości, żeby sprawdzić telefon, który włożyłam do wodoodpornego plastikowego futerału i zostawiłam przy głębokim końcu basenu. Byłam zbyt nerwowa, by wysiedzieć przy całym posiłku, ale nieustannie coś przegryzałam, pochłaniając torebki precli i suszone plasterki marchewki, popcorn i pestki słonecznika, na które właściwie nie miałam ochoty, i ignorując telefony od mojego chłopaka Gary’ego, ponieważ, jak odkryliśmy, nie mógł powiedzieć ani zrobić nic, co by mnie choć trochę uspokoiło.

No i wreszcie nadchodzą wieści, pomyślałam, czekając, aż Lisa zjawi się na linii, i to nie najlepsze. No cóż. Przynajmniej przeżyję to rozczarowanie w samotności. Po tym, jak popełniłam błąd, informując babcię, że powinnam dowiedzieć się czegoś w tym tygodniu, ta oznajmiła, że zamierza dać mi trochę przestrzeni. „Nie potrzebujesz, żeby jakaś staruszka dyszała ci nad uchem”, powtarzała, przez cały czas kręcąc się w promieniu półtora metra ode mnie, ubrana w domowy strój złożony z eleganckiej piżamy lub przepięknie wyszywanego jedwabnego szlafroka. Jej odziane w kapcie stopy nie wydawały najmniejszego dźwięku, kiedy przemierzała drewniane podłogi w poszukiwaniu kolejnego zadania, które pozwoliłoby jej czymś się zająć – i pozostać w pobliżu. Do tej pory wypolerowała srebra, poprzestawiała porcelanę, opróżniła, wyszorowała, wybieliła i ponownie zapełniła kuchenne szafki oraz lodówkę i odświeżyła fugi w łazience. Tego ranka, kiedy piłyśmy koktajl, który zrobiła z ananasa, mango i greckiego jogurtu, ogłosiła, że zamierza wypożyczyć urządzenie parowe do ściągnięcia tapety w jadalni, mimo iż błagałam ją, żeby zostawiła tę robotę profesjonalistom.

– Nu? – zagadywała niezobowiązująco, tylko raz każdego wieczoru, gdy podawała kolację mnie i Maurice’owi, swemu absztyfikantowi. O tym, że była zdenerwowana, świadczył uwypuklający się w podobnych sytuacjach jej bostoński akcent. Oraz jej kuchnia. W piątek, kiedy ogłoszono pierwszą falę wybranych seriali, przygotowała pieczone żeberka, bułeczki, zapiekane ziemniaki i domowy sos chrzanowy. W sobotę zaserwowała pierś cielęcą nadziewaną chlebem kukurydzianym i kiełbasą, przyozdobioną czosnkiem i rozmarynem, a w niedzielę wyprodukowała cały posiłek podawany na Święto Dziękczynienia, z dwoma rodzajami ziemniaków oraz indykiem, którego marynowała w wielkiej wannie na dachu (nasi sąsiedzi z mieszkania obok, zapaleni sportowcy, wyli, kiedy wspięli się na dach, by zażyć odrobiny relaksu po pieszej wycieczce, i zamiast czystej wody znaleźli pachnącą miksturę z liści laurowych, ząbków czosnku oraz jagód jałowca, z koszernym indykiem unoszącym się wesoło pośrodku).

Grzebałam w talerzu, a potem usprawiedliwiałam się, mówiąc babci i Maurice’owi, że muszę pracować, i zamykałam za sobą drzwi sypialni. Oczywiście nie pracowałam. Gapiłam się na telefon, próbując siłą woli zmusić go, by zadzwonił, a gdy akurat tego nie robiłam, wybierałam pierwsze dziewięć z dziesięciu cyfr numeru kontaktowego Dave’a, jedynej osoby, z którą miałam ochotę rozmawiać.

– Ruth? – Głos po drugiej stronie tak mnie wystraszył, że wydałam z siebie ciche piśnięcie. Asystentka, która prawdopodobnie przywykła do dziwactw neurotycznych scenarzystów, udawała, że tego nie zauważyła. – Mam Lisę na linii. Poczekaj, proszę, na Tariqa, Lloyda i Joan ze stacji. – Stanęłam na równe nogi, moje serce wyrwało się w górę tak szybko, jak wcześniej zapadło się w piersi. Stacja. O Boże, o Boże, o Boże. „Stacja zadzwoni wyłącznie wtedy, jeśli zostaniesz wybrana”, powiedział Dave. Złe wiadomości przekazują agentowi, a nie scenarzyście, i prawdopodobnie przeczytasz o tym w internecie, zanim ktoś wykaże się przyzwoitością, by powiedzieć ci, że twój program umarł. Ale może Dave się mylił. Minęły lata, odkąd jego własny serial dostał zielone światło, lata, odkąd musiał siedzieć w agonii, bez tchu, z walącym sercem, czekając na telefon, ten telefon.

Na linii znów odezwały się głosy, dźwięcząc jak dzwonki.

– Mam Tariqa – powiedziała asystentka Tariqa.

– Proszę czekać na Joan – powiedziała ta od Joan.

– Ruth? – rzuciła Lisa. – Jesteś tam jeszcze?

– Jestem. – Mój głos był słaby i rozdygotany. Stałam, zaciskając pięści, szczęki, napinając mięśnie brzucha, próbując powstrzymać ciało przed drżeniem.

– Proszę czekać – wtrącił się nowy głos, męski, szorstki i zniecierpliwiony – na Chaunceya McLaughlina.

Zatoczyłam się z powrotem w stronę łóżka. To było jak świąteczny poranek, Nowy Rok, tort urodzinowy z zapalonymi świeczkami, mężczyzna klękający na jedno kolano z pierścionkiem z diamentem w dłoni. Joan piastowała stanowisko szefowej działu komedii w stacji ABS, a Chauncey McLaughlin (plotka głosiła, że urodził się jako Chaim Melmann, później zmienił imię na Charles, a następnie postanowił całkowicie wpisać się w snobistyczny schemat białego-protestanta-o-anglosaskim-pochodzeniu i wybrał Chaunceya) był prezesem stacji, człowiekiem, którego raz widziałam na jakiejś świątecznej imprezie i z którym rozmawiałam dokładnie zero razy. To Chauncey McLaughlin ostatecznie decydował o tym, które z pilotów zostaną nakręcone, a potem które spośród nich trafią jesienią na antenę i które wiosną odejdą po cichu w zapomnienie.

– Kogo mam? – zapytał gromkim głosem. Wyrecytowano imiona: Tariq, Lisa, Lloyd, Joan.

– I Ruth, oczywiście.

– Cześć – wydusiłam.

– Chauncey McLaughlin. Nie chcę przeciągać. Mamy zamiar nakręcić Najlepszą możliwą opcję.

Zamknęłam oczy. Nogi zrobiły mi się miękkie z ulgi.

– Dziękuję – powiedziałam. Z telefonem wciąż przyciśniętym do ucha, wstałam i otworzyłam drzwi sypialni, by znaleźć za nimi babcię. Najwyraźniej przestała nawet udawać, że nie czeka na wiadomość. Podniosłam kciuk do góry. Podskoczyła i w powietrzu stuknęła o siebie obcasami, którego to wyczynu nie dałaby rady dokonać przed wymianą stawu biodrowego dwa lata temu. Potem ujęła moją twarz w dłonie. Na lewym policzku czułam jej dotyk, na prawej, pobliźnionej stronie twarzy nie poczułam jak zwykle nic, kiedy mnie ucałowała, najpierw w jeden policzek, potem w drugi, by następnie ukryć swoją komórkę w biustonoszu (nazywała to „bożą kieszonką”) i pospieszyć do kuchni, niewątpliwie w celu przekazania nowiny setce najbliższych przyjaciół i krewnych. Chwilę później Maurice zjawił się w drzwiach salonu, ubrany w strój do golfa, z opalonymi dłońmi złączonymi nad głową. Stanął na palcach, żeby mnie ucałować – Maurice’owi, choć technicznie rzecz biorąc, nie można go nazwać małym, dużo brakuje do bycia wysokim i jest o dobre piętnaście centymetrów niższy ode mnie – a potem ruszył z powrotem do przedpokoju. Maurice miał dwóch synów, żadnych córek, i chociaż nigdy tego nie powiedział, wydawało mi się, że podobało mu się posiadanie w swoim otoczeniu młodej dziewczyny. Odsuwał mi krzesło, otwierał drzwi, pytał, czy mój chłopak dobrze mnie traktuje, i powtarzał, że jeśli nie, to on, Maurice, chętnie z nim o tym porozmawia.

Kiedy z głośnika posypały się gratulacje, od Lisy, Tariqa i Chaunceya, zdałam sobie sprawę, że myślę nie o moim chłopaku, Garym, lecz o Davie. Dave, jeden z Dwóch Dave’ów, był moim szefem i mentorem, tym, który pomógł mi dopracować koncept Najlepszej możliwej opcji, który nadzorował każdą zmianę w scenariuszu i zapewniał mnie, że mam taką samą szansę na stworzenie własnego serialu jak każdy inny pisarz w Hollywood, mimo że nigdy nie pracowałam jako etatowa scenarzystka i mam dopiero dwadzieścia osiem lat. Obietnica Dave’a, że zostanie współproducentem wykonawczym projektu, otworzyła mi drogę do spotkania z Joan, a jego zaangażowanie, jestem tego pewna, przyczyniło się do decyzji stacji, aby dać szansę zupełnie nieznanej scenarzystce. Dave, hollywoodzki weteran, który przez ostatnie pięć lat współtworzył popularny sitcom i nim kierował, będzie wiedział, co należy dalej robić. I Gary. Muszę zadzwonić do Gary’ego i dać mu znać.

– Ruth? – Głos Chaunceya był głęboki i ciepły, przywodził na myśl brzmienie ulubionego wujka, który przyjechał na święta, przywożąc w prezencie fikuśne spinki do włosów, owinięte w sreberka czekoladki i najnowszą książeczkę z serii Klub Baby-Sitters. – Czy coś przerwało?

– Nie, wciąż tu jestem. Czuję się po prostu trochę oszołomiona. Ja… och, Boże, nie wiem nawet, co powiedzieć, poza „dziękuję”.

– I że serial będzie świetny – dodała Lisa szybko.

– Na to liczymy – rzekł Tariq. Usłyszałam – albo zdawało mi się, że usłyszałam – nutkę desperacji w jego głosie. W zeszłym roku Tariq przeprowadził przez początkowy etap pięć pilotów, z czego stacja dała zielone światło tylko jednemu: dziwacznemu, trwającemu godzinę komediodramatowi osadzonemu w alternatywnej rzeczywistości, gdzie dinozaury nie wyginęły. Stacja wydała miliony dolarów na plany zdjęciowe i obsadziła słynną gwiazdę, znaną poprzednio z dużego ekranu, w głównej roli. Pomimo to serial przetrwał przez dokładnie trzy odcinki. Dave powiedział mi, a komentatorzy na stronie Deadline to potwierdzali, że jeżeli Tariqowi nie uda się poprawić wyników, jesienią będzie się rozglądał za nową pracą.

– Dziękuję – powtórzyłam znowu. – Bardzo wam wszystkim dziękuję za to, że we mnie wierzycie.

– Oczywiście – zaczął Chauncey swobodnie – może się zdarzyć, że poprosimy cię o dokonanie paru zmian. Nic drastycznego, po prostu parę przeróbek.

– O Boże. Oczywiście. Absolutnie. Co tylko trzeba. – Osobiście uważałam, że scenariusz jest doskonały w kształcie, w jakim go oddałam, ale byłam, rzecz jasna, gotowa go nagiąć, przyciąć czy zmienić w każdym względzie, jaki stacja uzna za konieczny, by móc go wyemitować.

Nastąpiła kolejna porcja gratulacji, a potem Chauncey rzucił:

– Mam jeszcze inne telefony, dziewczyno – i połączenie tak po prostu się zakończyło, a ja opadłam na łóżko, ściskając telefon w spoconej dłoni. Przetrwałam pierwszą turę eliminacji. Teraz będę mogła zatrudnić obsadę, znaleźć swoją gwiazdę, zbudować plany, nakręcić pilota. Zamiast konkurować z całymi dziesiątkami scenariuszy, stawałam teraz przeciwko może dwudziestu czterem… a nawet jeśli Najlepsza możliwa opcja nigdy nie znajdzie się na antenie, zachowam cudowną pamiątkę, płytę DVD z urzeczywistnieniem moich marzeń.

Podniosłam się jako ta sama osoba, którą byłam dziesięć minut temu: średniego wzrostu i przeciętnej wagi (co w Hollywood uchodziło w zasadzie za otyłość), z grubymi, sięgającymi ramion włosami, które dało się skłonić, by spływały z głowy gładkie i błyszczące, jeśli poświęciłam czas lub pieniądze na ich prostowanie. Miałam brązowe oczy, pełne, różowe wargi babci, rysy, które przed wypadkiem mogłyby uchodzić niemal za śliczne, szerokie ramiona i krągłe biodra, tułów uformowany przez lata pływania i oliwkową skórę, która łatwo się opalała i taka pozostawała, nawet w porze roku, która w tych okolicach uchodziła za zimę. Nie licząc blizn, zakrywanych przez ubrania, oraz twarzy, której ubrania ukryć nie mogły, byłam normalna – a nawet, z pewnej perspektywy, ładna. Właśnie ta „perspektywa” stanowiła problem. Czasami ludzie rozpoczynali interakcję ze mną, gdy widzieli mnie z tyłu albo z mojej dobrej strony. „Hej, mała, ładna jesteś!” – wołali budowlańcy, kiedy szłam z torbą sportową przerzuconą przez ramię i daszkiem bejsbolówki osłaniającym twarz… albo czasami, kiedy czekałam na babcię w restauracji, siedząc przy barze, od mojej lewej strony zbliżał się jakiś mężczyzna i zagadywał. Naprostowywałam sytuację tak szybko, jak się dało, zdejmując czapkę, odsuwając włosy z twarzy. Pokazywałam im prawdziwe oblicze, to, kim naprawdę jestem. Zaczepki urywały się gwałtownie, a mężczyzna przy barze wciągał głośno powietrze i obrzucał mnie gniewnym spojrzeniem, jakby to była moja wina, jakbym w jakiś sposób zabawiła się jego kosztem. Pewnego razu bezdomny poprosił mnie o drobne, zignorował wymamrotane przeze mnie „przykro mi” i szedł za mną Sunset Boulevard, aż się nie odwróciłam. Jego oczy rozszerzyły się, kiedy ujrzał moją twarz. Potem wyjął z kieszeni dolara. I wręczył go mnie.

Zaczęłam wciskać klawisz, który połączyłby mnie z Garym. Nagle przestałam. Czy powinnam najpierw powiedzieć Dave’owi? Z całą pewnością mogłam, po tym, jak już dostałam „ten telefon”. Chciałby się o tym dowiedzieć. Może nawet chciałby to uczcić. A może powinnam wymknąć się z domu, pojechać na lotnisko, kupić bilet na Hawaje, gdzie przebywał obecnie na wakacjach, i przekazać mu wieści osobiście? Wiedziałam, gdzie lubił się zatrzymywać, którym lotem dostał się na miejsce, znałam jego ulubione restauracje na każdej z wysp. Dopiero się okaże, czy poradzę sobie jako kierowniczka serialu, ale jako asystentka spisywałam się doskonale. Najtrudniejszą przeszkodą byłoby przesmyknięcie się obok babci. „Jeśli raz dasz się nabrać, niech się wstydzi ten, kto cię oszukał; jeśli dasz się nabrać drugi raz, wstydź się sama” – powiedziałaby mi i przypomniała, że raz już miałam złamane serce z powodu hollywoodzkiego scenarzysty i że powinnam się postarać popełniać nowe, interesujące błędy, zamiast powtarzać te z przeszłości.

Ma rację, pomyślałam, chwyciłam telefon i zadzwoniłam do Gary’ego.

– Dobre wieści? – zapytał, a ja podskoczyłam na łóżku, uśmiechając się, gdy odpowiadałam:

– Najlepsze z możliwych.

Rozdział 2

Mój romans z telewizją rozpoczął się, gdy miałam osiem lat. Zaczął się – jak zaczyna się wiele innych rzeczy – od serialu Złotka.

Kiedy miałam trzy lata, moi rodzice jechali właśnie drogą stanową w Massachusetts z domu w Framingham na kolację z przyjaciółmi z Worcester, gdy ich kombi wjechało na fragment szosy pokryty gołoledzią. Samochód wpadł w poślizg, staranował barierkę, przekoziołkował dwukrotnie i stanął w płomieniach. Mama i tata zginęli, a mój fotelik przeleciał przez przednią szybę, po tym, jak puściły pasy bezpieczeństwa. Złamałam rękę, nogę i większość żeber po prawej stronie ciała – tej, na której wylądowałam – ale najpoważniejsze obrażenia spowodowane zostały przebiciem się przez całe to szkło, twarzą naprzód.

Matka mojej matki, Rae, spędziła większość życia w Bostonie, lecz w momencie, gdy wydarzył się wypadek, mieszkała w Coral Gables na Florydzie. Wróciła na północ na pogrzeb i nigdy już nie wyjechała, aranżując sprzedaż swojego apartamentu przez telefon, załatwiając, by przysłano jej należące do niej meble, ubrania i naczynia, wprowadzając się do domu moich rodziców i przejmując obowiązek wychowania mnie.

Spędziłam długie okresy dzieciństwa w szpitalach, przechodząc – a potem dochodząc po nich do siebie – różnorodne operacje, które miały naprawić szkody wyrządzone przez wypadek. Najdłuższy pobyt przypadł na lato między drugą a trzecią klasą, kiedy leżałam w Shriners Hospital w Bostonie. Tamtejsi lekarze mieli wielkie plany: seria zabiegów rozciągniętych w czasie od czerwca do sierpnia. Najpierw mieli mi wstawić tytanowy pręt w szczękę, aby zastąpić strzaskaną kość, która została wzmocniona gwoździami chirurgicznymi, gdy miałam pięć lat, lecz nie rosła poprawnie. „Będziesz cyberdziewczyną!” – oznajmił mój chirurg ortopeda, wesoły mężczyzna nazwiskiem Caine. Ze wszystkich moich lekarzy jego lubiłam najbardziej. Miał lśniącą łysą głowę, która błyszczała pod szpitalnymi lampami. W kieszeni białego fartucha nosił miętówki i kwadratowe karmelki w foliowych papierkach, a kiedy na mnie patrzył, patrzył na całą mnie, nie tylko na te części, które miał ciąć i zszywać.

Trzy tygodnie po tym, jak doktor Caine wykonał swoje zadanie, miałam przebyć operację twarzy, wolny przeszczep skóry, podczas którego lekarze mieli pobrać prostokątny kawałek skóry z mojego biodra i przyszyć go do policzka i podbródka. Zagrożeniem w tym względzie była resorpcja, polegająca na tym, że ciało przyjmuje przeniesioną skórę i praktycznie wsysa ją w głąb siebie. Po szkole chodziłam do biblioteki, zakradałam się do działu przeznaczonego dla dorosłych i odnajdywałam tam podręczniki medyczne. W niektórych przypadkach pacjenci po podobnej operacji wyglądali niemal normalnie – nowa skóra bywała wybrzuszona lub rozciągnięta, odbarwiona albo guzkowata, ale ich twarze miały zasadniczo poprawny kształt. Inni wyglądali dziwacznie, groteskowo, jakby coś odgryzło im kawałek twarzy, jakby operacja zmiażdżyła i połknęła ich kości oraz ciało. To był jednakże, jak ujmowała to babcia w zawsze tak samo brzmiącym sformułowaniu, „zabieg z najwyższej półki”. Poddam mu się i będziemy mieć nadzieję, że wszystko potoczy się jak najlepiej.

I wreszcie, okulista wraz z chirurgiem plastycznym mieli zająć się moim prawym okiem, które opadało, łzawiło i przejawiało tendencję do samoistnego błądzenia, kiedy nie uważałam. Przed pierwszym tygodniem września miałam być, jeśli nie wyleczona, to „na dobrej drodze do ozdrowienia” (kolejne z powiedzonek babci). Lekarze mówili o wysłaniu mnie z powrotem do szkoły w jakiegoś rodzaju ochronnej plastikowej masce, którą ja w skrytości ducha zamierzałam zdejmować, kiedy tylko zniknę babci z oczu. „Miej nadzieję, że wszystko potoczy się jak najlepiej”, powtarzałam sobie.

W tamtych czasach odbiorniki telewizyjne, które pacjenci mogli wypożyczyć, to były przestarzałe pękate modele, przytwierdzone do sufitu i odbierające trzy kanały. To mogło wystarczyć zwykłym ludziom, ale babcia zdecydowała, że dla mnie to za mało. Kiedy zgłosiłam się na oddział w słoneczne czerwcowe popołudnie, przybyłam z dwudziestoczterocalowym zenithem najwyższej klasy wykończonym orzechowym drewnem, z pilotem i głośnikami stereo. Babcia nakłoniła jednego z sanitariuszy, którego przekupiła wypiekami, żeby zaniósł telewizor do mojego pokoju i ustawił na stoliku, który za jej namową pożyczyła nam życzliwa pielęgniarka.

Tydzień wcześniej wybrałyśmy się z babcią do centrum na zakupy w sklepie Lord & Taylor, gdzie zaopatrzyłam się w śliczne nowe piżamy i koszule nocne, trzy nowe szlafroki, kapcie i skarpetki. Spakowałyśmy lampkę do czytania, którą wtykało się do gniazdka w ścianie, oraz gry planszowe: szachy i warcaby, boggle, tryktraka, kilka talii kart, żebyśmy mogły grać w „szalone ósemki”. W zastępstwie brzydkiego zielonego dzbanka na wodę, jakiego używała większość pacjentów, babcia przyniosła mi akrylowy, z cukierkoworóżową spiralą biegnącą przez środek i kubeczkiem do kompletu, wraz z dopasowaną giętką różową słomką. Na dzień przed tym, jak miały rozpocząć się operacje, poszłyśmy do biblioteki i wybrałyśmy z tuzin książek: Caddie Woodlawn, Domek na prerii, Anię z Zielonego Wzgórza i Opowieści z Narnii. „Przeczytam ci je” – obiecała babcia, ponieważ lekarze poinformowali nas, że nadejdą okresy, w których czytanie stanie się dla mnie zbyt niewygodne. Moja twarz będzie opuchnięta, pozszywana i zabandażowana po operacji szczęki. Po tym, jak chirurg plastyczny zrobi z moim policzkiem, co w jego mocy, będę nosiła bandaże elastyczne, a na oku opatrunek, aby mogło się goić, kiedy nie będę akurat wykonywać ćwiczeń w celu ponownego nauczenia się, jak nim poruszać i skupiać wzrok. „Lekcje gimnastyki dla oka”, jak nazywała je babcia.

Spędziłam lato na czwartym piętrze, w łóżku przy oknie, w dwuosobowej sali, gdzie masywny klimatyzator rzęził i klekotał dzień i noc. Większość dzieciaków na moim piętrze znalazła się tam z powodu prostych operacji. Usuwano im migdałki albo wyrostki robaczkowe, wkładano dreny do uszu, składano połamane kości lub wycinano znamiona. Te dzieci zjawiały się i zostawały na noc czy dwie. Rodzice i rodzeństwo, dziadkowie i przyjaciele tłoczyli się w ich pokojach z balonami i prezentami, kartkami z życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia, kubkami kawy z sieci Dunkin’ Donuts z ich pomarańczowo-różowym logiem i tortami z supermarketu. Zaciągali zasłony wokół łóżka i wyobrażali sobie, że nie słyszę ich przez tę cienką bawełnę. „A jej co się stało? Jezu. Biedactwo. Tylko dziękować Bogu, że nas to nie spotkało” – usłyszałam raz, jak czyjaś matka mówi z wyraźnym bostońskim akcentem. „A mogą to naprawić?” – zapytał kiedyś jakiś chłopiec, a jego matka uciszyła go i nie odpowiedziała. Pewnego razu czyjaś młodsza siostra zawędrowała za zasłonę. Stanęła z boku mojego łóżka i przyglądała mi się z namysłem.

– Masz raka? – zapytała. Miała, jak zgadywałam, jakieś pięć czy sześć lat.

– Y-y – odpowiedziałam i pokręciłam głową, poruszając nią na poduszce o te kilka centymetrów, o które mogłam. Działo się to między Operacją Numer Dwa a Operacją Numer Trzy. Większość mojej głowy oraz twarzy była owinięta gazą i taśmą. Lewa strona ust pracowała bez zarzutu, lecz prawą stronę unieruchamiały bandaże, więc wszystko, co mówiłam, wychodziło kącikiem ust, brzmiąc jak sekret. – Miałam wypadek samochodowy. Robią mi operacje, żeby doprowadzić do porządku moją twarz.

Popatrzyła na mnie spokojnie, gapiąc się w sposób, na jaki dorośli i starsze dzieci by sobie nie pozwolili.

– Jak to wygląda pod spodem?

– Mam bliznę. – Palcami prześledziłam zaognioną czerwoną linię, która rozciągała się od kącika prawego oka aż do krawędzi warg.

– Czy to boli? – spytała dziewczynka.

Ponieważ babcia jeszcze nie przyszła, mogłam powiedzieć prawdę.

– Tak, boli – odparłam. – Ale wkrótce mi się poprawi.

Przez chwilę to rozważała.

– Mój brat miał zatrucie pokarmowe – zwierzyła się. – Ma dziesięć lat. Wymiotował wszędzie naokoło.

Uśmiechnęłam się, wzdragając się, kiedy prawa strona moich ust spróbowała odwzorować skierowany ku górze ruch lewej.

– A teraz czuje się już lepiej?

Zmarszczyła brwi.

– Dostał nowy rower! I mówi, że nie mogę się nawet przejechać na jego starym!

Pół mojej twarzy pulsowało. Miałam wrażenie, jakby moje tkanki ściskała olbrzymia niewidzialna pięść, dłoń, która nigdy mnie nie puści. Łza pociekła mi z kącika prawego oka i spłynęła w dół, by zwilżyć bandaż.

– Chciałabym dostać zatrucia – oznajmiła dziewczynka. – Mogłabym wymiotować, gdyby ktoś dał mi za to mój własny, nowy rower. Wymiotowałabym wszędzie naokoło.

Narosła we mnie wściekłość, puchnąc, jakbym połknęła balon. Nagle zdałam sobie sprawę, że jestem okropnie zła na tę dziewczynkę, na jej pragnienie, żeby zachorować, żeby znaleźć się tutaj, i okropnie zła na jej brata, który, jak wiedziałam z doświadczenia oraz z tego, co podsłuchałam, przez kilka dni będzie rzygał i cierpiał na biegunkę, a potem wróci do domu o parę kilo lżejszy, w zasadzie wyleczony. Zaczynałam podejrzewać, że ja nigdy nie będę w zasadzie wyleczona. Moja twarz mogła nigdy nie przestać boleć, a nawet jeżeli przestanie, prawdopodobnie nigdy nie będzie wyglądać w porządku, niezależnie od tego, co powtarzali lekarze.

W tym właśnie momencie przez zasłonę przedarła się kobieta, chcąc zabrać stąd dziewczynkę. Jej spojrzenie musnęło moją twarz; potem szybko odwróciła wzrok.

– Katie, naprzykrzasz się?

Katie, która najwyraźniej zdecydowała już, że wszechświat jest okrutnym i niesprawiedliwym miejscem, wykrzywiła twarz w przygotowaniu do napadu złości.

– Wcale jej nie przeszkadzam, opowiadam tylko, jak głupi Jared dostał głupiego zatrucia!

Kobieta posłała córce sztywny uśmiech, następnie złapała ją za ramiona i popatrzyła na mnie… albo raczej: popatrzyła w moją stronę, nie patrząc bezpośrednio na mnie, jej spojrzenie skupiło się kilka centymetrów nad moim czołem. Była to sztuczka, na której często przyłapywałam dorosłych tamtego lata – niektóre z pielęgniarek, większość rodziców moich współlokatorów.

– Przepraszam, jeśli cię wymęczyła, skarbie.

– Fprządku – powiedziałam tak wyraźnie, jak tylko potrafiłam, z jedynie połową ust poruszającą się jak trzeba. Po obliczu kobiety przemknął wyraz wstrętu. Zauważyłam to, nim się odwróciła. Pomyślałam o tym, jak muszę wyglądać, z głową niczym piłka bejsbolowa, białą i okrągłą, ze szwami, z przetłuszczonymi włosami, zazwyczaj długimi i ładnymi, spiętymi w dwa kucyki, które leżały bezwładne, poskręcane, posklejane krwią i czerwonawozłotą substancją, która sączyła się z drenów, ponieważ lekarze nie pozwolili jeszcze babci umyć mi włosów. „Taka już ludzka natura” – odpowiedziała babcia, kiedy spytałam, dlaczego ludzie patrzą na mnie tak, jak to robili, dlaczego ich oczy stawały się zimne, jakby moja twarz stanowiła dla nich obrazę, jakby to była moja wina. „Ludzie nie lubią oglądać rzeczy, które są niedoskonałe. Pewnie przypomina im to o tym, co w ich własnym życiu może pójść nie tak. O ich własnej śmiertelności”. Kiedy zapytałam, co oznacza „śmiertelność”, wytłumaczyła mi. „Wszyscy umrzemy, ale niektórzy ludzie – większość ludzi – nie chcą o tym myśleć. Lubią myśleć, że będą żyć wiecznie, ale to nikomu się nie udaje”. Babcia nie uznawała owijania w bawełnę na mój użytek. Życie jest ciężkie. Tego już zdążyłam się nauczyć.

– W takim razie już cię zostawiamy – rzekła kobieta i poprowadziła Katie z powrotem za zasłonę, skąd dobiegał mnie głos świeżo upieczonego posiadacza roweru, Jareda, zabawiającego tłum szczegółami opowieści o tym, co go dosięgło.

– Na piątej przerwie zaczęło mi być niedobrze i pomyślałem, że zdążę do łazienki, ale nagle… – Wydał z siebie niesłychanie realistyczny odgłos zwracania. – Po całym korytarzu! Tuż przed gabinetem pana Palleya!

Wszyscy się roześmiali. Zamknęłam oczy, odpływając w drzemkę, budząc się równo o szóstej do wtóru stukania obcasów babci na korytarzu. Nadszedł czas kolacji. Każdego wieczoru pielęgniarka kładła na stoliku moją porcję, zdejmując brązową plastikową przykrywkę, by odsłonić to, co stołówka uznała tego dnia za odpowiedni posiłek dla pacjentów na diecie półpłynnej: szarobrązowy kotlet mielony, gumiaste gniecione ziemniaki, przegotowana marchewka z groszkiem z puszki, a wszystko zmiksowane w blenderze i zredukowane do pasty… i każdego wieczoru babcia z powrotem nakładała przykrywkę, zabierała tacę i wynosiła na korytarz. Jej rozumowanie opierało się na tym, że i tak zbyt wiele już wycierpiałam i w związku z tym zasługiwałam na kolacje złożone wyłącznie z moich ulubionych potraw, więc je właśnie mi przynosiła: makaron z serem, ręcznie zgnieciony, rosół z klopsikami z macy, z którego starannie wyławiała marchewkę i seler, kukurydzę oddzieloną od kolby, zwieńczoną kawałkiem solonego masła, drobno pokrojoną. Kiedy radziłam już sobie z prawdziwym jedzeniem, piekła ciasteczka i rogaliki dla wszystkich na piętrze, przygotowując puszki wypieków za każdym razem, gdy ktoś z lekarzy lub pielęgniarek obchodził urodziny. Przynosiła eklery oraz połyskujące lukrowane tarty owocowe ze swej ulubionej piekarni przy Newbury Street, a ja rwałam je palcami na kawałeczki, pozwalając, by każdy kęs ciasta, czekolady albo kremu rozpuścił mi się powoli na języku, wypełniając usta smakami: bogatymi, słonymi, gorzkimi, roztapiająco słodkimi.

Codziennie podawała kolację na porcelanowej zastawie, którą przynosiła z domu. Były też prawdziwe lniane serwetki oraz obrusy w jasne wzory. Babcia siadywała w stojącym obok łóżka zielonym plastikowym fotelu wykończonym poduszkami i dziobała swoją kolację, prowadząc wesołą rozmowę o rzeczach, które tego dnia zrobiła. Gdy była młodsza, po tym, jak mama poszła do szkoły, pracowała jako sprzedawczyni w Mills Fine Furniture, sklepie meblowym założonym przez jej męża w centrum Bostonu. Kiedy umarł, to ona została właścicielką, ale po roku spędzonym za biurkiem w kantorku na tyłach zadecydowała, że woli być na hali sklepowej, pomagając klientom w wyborze idealnej lampy czy krzesła albo stołu do jadalni, który byłby akurat taki jak trzeba. Zatrudniła menadżera, aby zajmował się listą płac i papierkową robotą, angażowaniem i zwalnianiem, podatkami i czynszem, a sama wróciła do pracy jako sprzedawczyni, aż nie przeszła na emeryturę i nie przeprowadziła się na Florydę. Mieszkała tam na strzeżonym osiedlu wraz z paroma osobami, które znała z Bostonu, grywała w brydża, madżonga i kanastę, wybierała się na regularne przechadzki dla zachowania formy i uczęszczała na wodny aerobik, a potem przyjechała z powrotem do Massachusetts, żeby się mną zaopiekować.

Babcia opowiedziała mi, że kiedy była, jak to ujmowała, „dziewczyną pracującą”, codziennie o dziesiątej rano otwierała sklep z perfekcyjnie ułożonymi włosami, uformowanymi w kształt ula, ze świeżo nałożoną szminką oraz zadbanymi paznokciami pomalowanymi na bladoróżowo. Ustawiała się w odpowiedniej odległości, nigdy nie wisząc nad klientem, nie osaczając go, ale też nigdy nie znajdując się za daleko. Uśmiechała się do każdego, kto przechodził przez drzwi: młodych par, samotnych kobiet, czasami całych rodzin, z niemowlętami wciśniętymi w kombinezony oraz pradziadkami z balkonikami i laskami. „Jak mogę państwu pomóc?” – pytała i zawsze udawało jej się zabrzmieć tak, jakby udzielenie im pomocy miało stanowić najjaśniejszy punkt jej dnia, nawet jeśli minęła dziewiętnasta pięćdziesiąt pięć, podczas gdy sklep zamykano o dwudziestej, a ona była na nogach od lunchu. „Co się państwu podoba?” – pytała, zamiast: „Czego państwo potrzebują?”.

– Meble to coś, z czym ludzie muszą żyć – wyjaśniła mi tamtego lata w szpitalu. – Stół kuchenny, krzesło w jadalni, kanapa w salonie to rzeczy, które ludzie widzą i których używają na co dzień. Nie wystarczy, żeby były funkcjonalne – mówiła, wyłuskując zwiędły kwiatek z bukietu, który stał na stoliku nieopodal drzwi wejściowych, albo odgarniając niesforny kosmyk włosów z moich oczu. – Muszą być ładne. Musisz czuć się dobrze za każdym razem, kiedy na nie spojrzysz.

Moja babcia, wiem to, była piękna, mimo że temu zaprzeczała.

– Och, powinnaś była mnie widzieć, kiedy miałam dwadzieścia lat. Wtedy to wyglądałam!

Pokazała mi zdjęcia przedstawiające ją na plaży w Atlantic City, w staromodnym kostiumie kąpielowym, skromnie skrojonym, lecz mimo to ukazującym jej opalone, krągłe ramiona oraz wierzch piersi. Wargi miała pomalowane ciemną szminką i uśmiechała się nieśmiało, z brwiami uniesionymi w znaczącym wyrazie, a jej włosy były gęste, brązowe i falujące, te same włosy, które odziedziczyła moja mama, a potem przekazała mnie. Jej figura była idealną klepsydrą, pełne biodra oraz biust z wąziutką talią pomiędzy, a jej twarz miała kształt serca, szlachetne rysy, szeroko osadzone oczy i pełne wargi, które wyglądały jak złożone do pocałunku. Kochała ubrania i nosiła się pięknie, świadomie wybierając kroje i materiały podkreślające jej krągłości – rozkloszowane spódnice i dopasowane marynarki, wąskie paski i bluzki, które dawała do przeróbki, by pomieściły jej biust.

– To my w czasie naszego miesiąca miodowego – mówiła, kładąc opuszek palca na brzuchu młodszej siebie. – A tutaj…

– Mama!

– Twoja mama – przytakiwała i przyciągała mnie do siebie, układając mój pobliźniony policzek na pachnącym ciepełku jej ubrań.

Po wypadku babcia przez rok siedziała ze mną w domu, a potem, kiedy miałam cztery latka, zapisała mnie do przedszkola w Centrum Społeczności Żydowskiej i wróciła do pracy w Mills Furniture, które sprzedała przed przeprowadzką na Florydę. (Ojciec mojego ojca umarł, gdy tata był dzieckiem, a jego matka, cierpiąca na powolną utratę władz umysłowych wywołaną alzheimerem, przebywała w domu opieki w Maine i nie była w stanie pomóc). Tamtego lata, lata moich operacji, babcia szła po pracy do domu, żeby zabrać jedzenie, które przygotowała poprzedniego wieczoru, a potem przychodziła do szpitala, by mnie nakarmić. „Zorganizujmy się trochę” – mówiła, rozpościerając obrus na stole, a następnie przetaczając stół w pobliże łóżka i ustawiając blat nad moją piersią. Manipulowała przy łóżku, aż siedziałam prosto, przekładała książki, kwiaty, dzbanek z wodą, ustawiała równo moje kapcie, wieszała szlafrok w szafie. Odpakowywała sztućce i serwetki, nakrywając też dla mnie, nawet jeśli miałam pić obiad przez słomkę.

– Siadacz znów przyszedł – opowiadała, idealnie wyprostowana w swoim fotelu, z nogami skrzyżowanymi w kostkach, z czubkiem prawego półbuta opartym na wykafelkowanej podłodze i ze złotymi bransoletami połyskującymi wokół nadgarstka. Nosiła tweedowe kostiumy w chłodnych różach i beżach, przezroczyste pończochy i buty na obcasach zapinane na paski biegnące wokół kostki i przez środek podbicia, a do tego, zawsze, chustkę od Hermèsa o tradycyjnym wzorze starannie owiniętą wokół szyi, ponieważ, jak się zwierzyła, „szyja zawsze idzie na pierwszy ogień”. (Idzie dokąd? Na jaki ogień? – zastanawiałam się, ale dopiero w wieku dwunastu lat zadałam te pytania).

– I co zrobiłaś? – chciałam wiedzieć. Siadacz był mężczyzną – babci i jej współpracownikom nigdy nie udało się ustalić, czy był bezdomny, czy tylko dziwny – który przychodził do sklepu i przenosił się z jednego krzesła na drugie, aż usiadł na absolutnie każdym wystawionym. Fotele, leżaki, krzesła do jadalni, potężne rozkładane fotele wypoczynkowe – Siadacz odnajdywał idealną pozycję, potem wzdychał, zamykał oczy i kiwał się w przód i w tył, „jak człowiek – mówiła babcia – który trudzi się w ubikacji”.

– Najpierw zjedz trochę – odrzekła babcia. Podniosłam słomkę do ust, pociągnęłam łyk papki z kurczaka i kukurydzy, pozwalając mu ześlizgnąć się w dół gardła, i czekałam, aż wreszcie babcia ściągnęła wargi. – Zaproponowałam mu kawę.

– Naprawdę? – Z tego, co wiedziałam, Siadacz nigdy nic nie mówił, nigdy nie okazał, że zdaje sobie sprawę z obecności innych ludzi w sklepie… po prostu przesuwał się od krzesła do krzesła, wydając swoje pomruki, wwiercając biodra głębiej w poduszki, aż do momentu zamknięcia sklepu, kiedy to jeden ze sprzedawców chwytał go za ramię i wyprowadzał delikatnie za drzwi.

– Naprawdę. Widziałam, że się nad tym namyśla. – Babcia rozparła się we własnym fotelu, pozwalając, by podbródek opadł jej na piersi, wydymając wargi i marszcząc brwi i, na tę chwilę, stała się Siadaczem, mężczyzną, którego nigdy nie widziałam, lecz mogłam sobie z łatwością wyobrazić. To był jej osobisty rodzaj magii: gestem, poruszeniem ciała, subtelną zmianą w wyrazie twarzy potrafiła zamienić się w kogoś innego. – Nie sądziłam, że mi odpowie – no wiesz, on nigdy się nie odzywa – ale po minucie powiedział… – Pochyliłam się w przód, zapominając o całym bólu, aż nie dokończyła: – „A macie herbatę?”.

– No i co zrobiłaś?

– Przygotowałam mu filiżankę herbaty, oczywiście, i dałam mu parę tych okrągłych ciasteczek z marmoladą.

– Morelową czy malinową?

– Po jednym z każdego – odparła. Sięgnąwszy do plastikowego pudełka, które miała w torebce, położyła dwa ze wspomnianych ciastek na mojej tacy. Kiedy zaczęłam je kruszyć na kawałki, z którymi mogłam dać sobie radę, babcia przeprowadziła swój codzienny rytuał, dotykając delikatnie mojej twarzy, sprawdzając bandaże, przesuwając kciukiem po moim nieuszkodzonym policzku, od czoła do podbródka. – Jest dziś źle?

– Nie tak źle – odpowiadałam, nawet jeśli to nie była prawda. Wiedziałam, co by się stało, gdybym powiedziała babci, że mnie boli. Natychmiast podniosłaby się na równe nogi. „Wybacz mi na chwilkę” – przeprosiłaby niskim głosem, ze spokojną twarzą. Słyszałabym, jak jej obcasy stukają prędko, kiedy oddala się korytarzem… a potem usłyszałabym jej głos, z początku cichy i rozsądny, a następnie coraz głośniejszy, z coraz wyraźniejszym bostońskim akcentem. „Dlaczego moja wnuczka cierpi? Przynoszenie jej ulgi w bólu należy do waszych obowiązków. Proszę iść teraz wykonać swoją pracę albo znajdźmy kogoś innego, kto to potrafi, bo obecna sytuacja jest niedopuszczalna. Ruth ma osiem lat i wystarczająco wiele już przeszła”.

Nie chciałam, żeby pielęgniarki i lekarze się na mnie gniewali. Nie chciałam, żeby myśleli, że jestem słaba. Skoro nie mogłam być ładna, jak przystało na dziewczynkę, postanowiłam, że będę dzielna, jak chłopiec albo superbohater, robiąc na obcych ludziach wrażenie nie urodą, lecz tym, jak wiele umiem znieść.

– Nic mi nie jest – mówiłam babci. To była moja standardowa odpowiedź i kiedy babcia ją usłyszała, sprzątała naczynia, zdrapując lub wylewając resztki do kosza, płucząc kubki i talerze w łazienkowej umywalce i układając je w stertę w płóciennej torbie, którą przynosiła ze sobą. Potem, zamknąwszy drzwi i jeżeli miałam tej nocy współlokatora, zaciągnąwszy zasłony wokół mojego łóżka, zdejmowała buty, włączała telewizor i układała się na materacu obok mnie.

Każdego wieczoru oglądałyśmy telewizję przez godzinę, od ósmej do dziewiątej, mój dzienny przydział tego, co babcia nazywała czasami „ogłupiaczem”. Bill Cosby Show i I kto tu rządzi?, powtórki Star Treka i Napisała: Morderstwo, program, który babci szczególnie się podobał… ale naszym ulubionym, puszczanym jako powtórki, był serial Złotka. Kochałam wszystkie bohaterki, sarkastyczną Beę Arthur, seksowną Rue McClanahan i uroczą, naiwną Betty White. Podobało mi się to, że są przyjaciółkami, które dzielą dom, co w umyśle ośmiolatki równało się fantazji o niekończącym się piżama party. Podobało mi się, że grana przez Beę Arthur Dorothy nadal mieszka z matką i nikomu nie wydaje się to dziwne. W moich marzeniach, a czasem i w dziwacznych, niespotykanie żywych snach, jakie miewałam po zaaplikowanych przez pielęgniarki środkach przeciwbólowych, obie z babcią mieszkałyśmy w tamtym domu. Przesiadywałyśmy w kuchni, pijąc kawę (której nigdy nie próbowałam, widywałam jedynie), żartując i czekając, aż Blanche wróci do domu po kolejnej ze swoich przygód albo Rose opowie nam historię o życiu w St. Olaf, albo aż Dorothy zacznie wspominać swojego byłego męża, Stana Zbornaka.

Na Florydzie, gdzie mieszkały tytułowe Złotka, zawsze było ciepło i słonecznie, a każdy kryzys udawało się rozwiązać w dwadzieścia dwie minuty i dwie przerwy na reklamy. W tym szczęśliwym świecie nie wszyscy byli piękni, młodzi czy doskonali. Nie wszyscy doświadczali miłości romantycznej. Ale wszyscy mieli przyjaciół, rodzinę, którą sami sobie wybrali. To właśnie ta miłość ich podtrzymywała i ta właśnie miłość, myślałam sobie, mogła podtrzymać i mnie.

To była telewizja dla mnie, sen o idealnym świecie, takim, do którego pasowałam, do którego przynależałam. To były domowe maślane ciasteczka z kapką marmolady na środku, słońce zachodzące za moim oknem, szumiący klimatyzator i bliskość babci, pachnącej lakierem do włosów i perfumami Shalimar, obejmującej mnie jedną ręką, z policzkiem opartym na mojej głowie. W niektóre wieczory, wykończona, obolała, oszołomiona lekami, wyobrażałam sobie, że ekran telewizora mięknie niczym ciągutka. Włożyłabym do środka jeden palec, potem całą dłoń, nadgarstek, rękę, ramię. Rozsunęłabym szkło jak zasłonę i weszłabym do wybudowanego w ranczerskim stylu domu Złotek, wynurzając się w ich kuchni albo salonie, ubrana w swój szlafrok, piżamę i kapcie, nietknięta i bez blizn, całkiem zwyczajna ośmiolatka.

Dorothy, w swojej tunice i luźnych spodniach, uniosłaby brew.

– A ty skąd się tu wzięłaś? – spytałaby.

– Och, daj jej spokój – powiedziałaby Rose, krzątając się przy kubku kakao. – Biedactwo, dawno powinna już być w łóżku!

– Posłuchajcie tego – zaczęłaby Sophia. – Kiedy byłam małą dziewczynką, jeszcze we Włoszech…

– Tylko nie to, znowu ta sama historia! – zawołałaby Blanche, wpadając do pokoju w jedwabnym szlafroku i butach bez pięty, za to na wysokim obcasie. Przysiadłaby na przesadnie wypchanej kanapie, skrzyżowała nogi i poklepała poduszkę, zapraszając mnie, abym usiadła obok niej. – Chodź tutaj, kochanie. Zdejmij buty. Zostań na troszkę.

Kiedy odcinek dobiegał końca, babcia i ja wymyślałyśmy historie. A co, gdyby Sophia wraz z całą resztą wybrała się na wycieczkę do Włoch? Co by się stało, gdyby Blanche ponownie wyszła za mąż i się wyprowadziła? Jaki był syn Dorothy i czy kiedykolwiek dane nam będzie go zobaczyć? A co, gdyby on też przeprowadził się na Florydę i zakochał się w córce Blanche? (Syn Dorothy w końcu faktycznie się pojawił. Okazało się, że jest gejem, która to rewelacja nic zupełnie nie znaczyła dla mojej ośmioletniej osoby). Babcia przynosiła mi zeszyty, oprawione w skórę, turkusowe i bladoróżowe, czasami ze słowami „Mój pamiętnik” wypisanymi na okładce pełną zakrętasów złotą czcionką. Przynosiła pudełka cienkopisów, czarnych, czerwonych i niebieskich. „Zapisz to – powtarzała. – Opowiedz mi jakąś historię”. Gdy narzekałam, że nie wiem, jak się któreś słowo pisze, że nie wiem, jak przekazać to, co chcę powiedzieć, albo że jestem zmęczona, wkładała mi cienkopis w dłoń, otwierała notes na czystej stronie i mówiła: „Nikt nie będzie cię oceniał. Po prostu spróbuj”.

Tak więc oglądałyśmy serial, a gdy czułam się wystarczająco dobrze, opisywałam dalsze przygody Złotek, w których czasami gościnnie występowałyśmy razem z babcią. Współlokatorzy przychodzili i odchodzili, dzieciaki ze złamanymi nogami lub sprawiającymi problemy migdałkami, nigdy niezagrzewające miejsca. Raz dzieliłam pokój z nastolatką, która dochodziła do siebie po operacji plastycznej nosa przeprowadzonej w ramach prezentu z okazji ukończenia liceum. Przywieźli ją na wózku zaraz po tym, jak pielęgniarka skończyła mi zmieniać bandaże. Zasłona była odsunięta i przez krótką chwilę patrzyłyśmy na siebie nawzajem. Miała podbite oboje oczu, a jej nos tkwił w usztywnionym opatrunku, ale sądząc z wyrazu jej twarzy, ja wyglądałam jeszcze gorzej.

– Jezu, co ci się stało? – spytała skrzekliwym, nosowym głosem, przyglądając się mojemu zasłoniętemu oku i bandażom na policzku. Jej rodzice ją uciszyli. Babcia posłała jej wściekłe spojrzenie i szarpnięciem zaciągnęła zasłonę. Następnego ranka dziewczyna zniknęła, a ja, babcia i nasz telewizor znów zostaliśmy sami.

Lato mijało jakby w gęstym, naznaczonym cierpieniem oparze. Była to pora roku bez pogody, ponieważ dzięki klimatyzacji w szpitalu zawsze panował chłodek, lato bez żadnego ze stałych punków programu, jak pikniki, pokazy sztucznych ogni czy wycieczki na plażę. W dni, kiedy odbywały się operacje, pielęgniarki budziły mnie przed świtem i zawoziły na salę operacyjną bez choćby łyka wody. („Dlaczego tak wcześnie?” – pytałam, a babcia, co było do niej niepodobne, przybierała cyniczny wyraz twarzy i odpowiadała: „Lekarze nie chcą się spóźnić na golfa”).

– Gotowa do drogi? – szeptała babcia, nachylając się nade mną nisko. W te ranki nie zawracała sobie głowy makijażem. Widziałam zmarszczki wokół jej ust, rozciągające się od kącików oczu, a także bruzdy na czole, które biegły od nosa aż do kącików ust. Włosy nosiła wtedy jeszcze ciemne – farbowała je, jak wiedziałam; kiedy byłam w domu, pomagałam jej posmarować miksturą te miejsca, do których sama nie dosięgała. Była stara i lekarze oraz ojcowie, którzy rzucali ładnym pielęgniarkom pełne uznania spojrzenia, nieodmiennie ją ignorowali, ale dla mnie była piękna. Wiedziałam, jak wyglądała wcześniej, za jaką piękność kiedyś uchodziła. I to piękno, myślałam, wciąż tam jest, jak wnętrze muszli, skryte pod kolejnymi warstwami macicy perłowej, ale jeżeli przypatrzyłeś się uważnie, nadal mogłeś je zobaczyć.

– Pamiętaj – mówiła mi. – Będę tutaj, czekam tuż za drzwiami. – Trzymała mnie za rękę, gdy pchali moje łóżko korytarzem, i puszczała dopiero w ostatniej chwili, kiedy drzwi sali operacyjnej otwierały się z rozmachem, żeby mnie wpuścić. Ktoś wbijał mi igłę w zgięcie łokcia, ktoś inny układał moją głowę pod jaskrawymi lampami. „Policz od dziesięciu wstecz” – nakazywał mi głos znikąd, podczas gdy anestezjolog przykładał maseczkę do moich ust… ale ja nigdy nie dotarłam dalej niż do siedmiu. Moje powieki stawały się ciężkie, moje wargi i język zbyt grube, by móc nimi poruszać, i już mnie nie było.

Po ostatniej operacji obudziłam się gwałtownie, ze swędzącymi rękami i nogami, nie wiedząc, jak długo byłam nieprzytomna. Dnie? Tygodnie? Czułam się tak, jakby ktoś zanurzył prawą stronę mojej twarzy w benzynie i podpalił, a poza tym wróciła niewidzialna ręka i ściskała, ściskała. Prawe oko miałam zabandażowane, a lewego nie potrafiłam otworzyć, bo rzęsy tkwiły przyklejone do policzka przez łzy, krew i jodopowidon. Wnętrze moich ust, gdzie chirurdzy założyli najwięcej szwów, było tak wrażliwe, że przez nadchodzące dni jedyne, co mogłam jeść, to budynie, lody i rozmoczone w mleku płatki zbożowe. Telewizja i zeszyty okazały się moimi kotwicami, stałymi elementami w moim życiu.

– Zapisz to – powtarzała mi babcia, w idealnie wyprasowanej bluzce, pomimo dnia spędzonego w sierpniowym upale. – Zapisz to wszystko.

– Boli – wydusiłam, chociaż poruszanie szczęką i językiem nawet w tak niewielkim stopniu, by wypowiedzieć te słowa, równało się agonii.

– Wiem – odpowiadała babcia, głaszcząc mnie po włosach. Brałam więc zeszyt w dłonie, które zdawały mi się tak spuchnięte i niezdarne, jak odziane w rękawiczki łapy Myszki Miki. Wspomniałam Katie i jej matkę, jak wychodziły za zasłonę, skąpane w morelowym blasku zachodzącego słońca, z powrotem do świata normalnych ludzi, gdzie nikt się nie gapił, gdzie dziewczynki dostawały zwyczajne rzeczy, które, jak już wtedy przeczuwałam, dla mnie okażą się nieosiągalne: przyjaciół, chłopaków, męża, dom. Otworzyłam zeszyt i napisałam: „Nigdy nie będę piękna”. Potem zamknęłam oczy, odwróciłam się twarzą do ściany i udawałam, że zapadłam w sen.

To była jedyna noc, podczas której widziałam, jak babcia płacze. Podniosła zeszyt, przeczytała to, co napisałam, zamknęła go wolno i odwróciła się w stronę okna. Widziałam jej odbicie w szybie, widziałam jej ramiona podrywające się i opadające spazmatycznie, widziałam łzy lśniące na jej policzkach, kiedy szeptała zapalczywie, raz po raz: „Niesprawiedliwe, niesprawiedliwe, niesprawiedliwe”. Zmusiłam się, by przestać patrzeć, zdając sobie sprawę, że to, co obserwowałam, było prywatną chwilą, nieprzeznaczoną dla moich oczu. Następnego ranka policzki babci były suche, jej oczy jasne, szminka i tusz do rzęs nałożone tak perfekcyjnie jak zawsze. Strony, na której zapisałam tamto zdanie, brakowało. Została wyrwana tak gładko, że resztę lata zajęło mi samo zauważenie, iż zniknęła.

Rozdział 3

Przeprowadziłam się do Los Angeles w sześć miesięcy po tym, jak ukończyłam Grant College, niedużą, cieszącą się dobrą reputacją, interdyscyplinarną uczelnię w Connecticut, która miała tę zaletę, że oddalona była zaledwie o dziewięćdziesiąt minut drogi od babci i od domu. Zdobyłam dyplom z literatury angielskiej, z najwyższym wyróżnieniem. Niedługo trwało, nim zdałam sobie sprawę, że mój tytuł naukowy nie kwalifikuje mnie do absolutnie niczego, poza pójściem na studia podyplomowe po więcej tytułów. Zamiast tego zwróciłam wzrok w stronę Hollywood, jak czyniło przede mną wielu ludzi, którzy dobrze pisali i z oddaniem oglądali seriale, i wierzyli, że mogą połączyć te umiejętności, aby zrobić zyskowną i błyskotliwą karierę. Co odróżniało mnie od pozostałych, to fakt, że jako jedyna znana mi osoba wybrałam się w podróż na zachód razem z babcią.

Nie byłam pewna, jak babcia zareaguje na mój plan, więc podeszłam do tematu ostrożnie, dopiero po tygodniu zbierania informacji. Miałam pieniądze z wypadku, więcej niż trzeba, bym mogła utrzymać się do końca życia, nawet gdybym nigdy nie znalazła pracy, o ile żyłabym oszczędnie. Moi rodzice może i nie byli na tyle przewidujący, by sporządzić testament, ale dwóch spośród znajomych taty ze studiów zajęło się ubezpieczeniami, więc kurtuazyjnie wykupił polisy u obu. Wypłata świadczenia, starannie zainwestowana przez babcię, wyniosła wystarczająco dużo, by opłacić wszystkie koszty medyczne oraz moje studia, a sporo jeszcze zostało, żeby umożliwić mi mój własny start w życie. Czułam się winna z powodu posiadania takich funduszy, świadoma, jak wielu z moich kolegów z roku wzięło kredyty, by opłacić czesne, i kończyło uniwersytet z sześciocyfrowym zadłużeniem, ale ten jeden raz, kiedy wspomniałam o tym babci, ściągnęła wargi i powiedziała: „Podziel to przez każdy rok, który przeżyjesz bez rodziców, a zobaczysz, że to wcale nie tak dużo”. „Podziel to – usłyszałam – przez każdy rok, który ja przeżyję bez córki”. Po tym nigdy już się nie skarżyłam.

Pewnego piątkowego wieczoru w czerwcu wyłożyłam mój plan, poparty wykresami oraz arkuszami kalkulacyjnymi, przedstawiającymi moje najstaranniejsze szacunkowe wyliczenia, ile będzie nas kosztować życie w Los Angeles, z jedzeniem, czynszem i opłatami za samochód, i ile zajmie mi znalezienie pracy.

– Dam sobie rok – oznajmiłam babci, która siedziała z nogą założoną na nogę, w bladoróżowej sukience w czerwone i pomarańczowe kwiaty hibiskusa, z grubą złotą bransoletą na jednym z jej wąskich nadgarstków oraz grzebieniem zdobionym bladoróżowymi kryształkami we włosach. – Jeżeli do tego czasu nie dostanę pracy związanej z pisaniem, możemy wrócić na wschód, a ja pomyślę o czymś praktyczniejszym. O jakiejś szkole biznesowej albo prawniczej. – Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogłabym pojechać bez niej, udać się na zachód sama, a ją zostawić.

Babcia zmarszczyła brwi.

– Dlaczego rok? Dlaczego nie dwa lata? Dlaczego nie pięć? Szkoła biznesowa. – Potrząsnęła głową, powtarzając te słowa, jakby sprawiały jej ból. – Czemu miałabyś sobie zrobić coś takiego?

Próbowałam jej to wyjaśnić.

– Na pewno mnóstwo ludzi uważa, że potrafi pisać dla telewizji.

Wzruszyła ramionami.

– Mnóstwo ludzi na pewno tak uważa. Ale ty naprawdę to potrafisz.

– Może.

– Nie ma „może”. Rób albo nie rób. Nie ma próbowania! – W chwilach stresu babcia miała tendencję, by brzmieć jak Yoda albo wręcz dosłownie go cytować. – Uważam, że świetnie piszesz.

Wzruszyłam ramionami. Przez całe liceum pisałam do szkolnej gazetki, a na uniwersytecie wygrałam parę nagród za prozę i poezję, ale w tajemnicy zastanawiałam się, czy nie wygrałam dlatego, że jako jedyna zgłosiłam tekst. Większość moich kolegów z roku cieszyła się aktywniejszym życiem towarzyskim niż ja i spędzała o wiele mniej czasu w bibliotece. Jakie znaczenie miało, że ogłoszono mnie najlepszą studentką na wydziale anglistyki, jeśli byłam jedyną, która w ogóle się starała?

Babcia jeszcze nie skończyła swojego monologu.

– Jesteś najbardziej zdeterminowaną osobą, jaką kiedykolwiek spotkałam.

– Nie wychodzisz zbyt często – odparowałam.

Babcia mnie zignorowała.

– Jeśli ktokolwiek może się tam wybić, to właśnie ty.

– W porządku – powiedziałam. – Myślę, że dam temu rok.

– Daj dwa lata.

– Osiemnaście miesięcy?

– Zgoda – rzuciła babcia. – Ale to ja będę płacić czynsz. – Założyła ręce na piersi, dając mi do zrozumienia, że to już postanowione.

– Podzielimy się. Mam pieniądze…

– Ja też – wytknęła. – A ja mogę już długo nie pożyć.

– O rany – westchnęłam. – Znowu się zaczyna.

Kiedy tylko babcia nie dostawała czegoś, czego chciała – brunchu w luksusowym hotelu Four Seasons na Dzień Matki, naszyjnika z pereł słodkowodnych, wycieczki do Provincetown z samego rana, żeby mogła zająć sobie miejsce tuż przy ulicy do oglądania parady kończącej karnawał – recytowała swoją przemowę pod tytułem „Mogę już długo nie pożyć”, chociaż wszystko wskazywało, że jej zdrowie było w doskonałym stanie i że prawdopodobnie dożyje, jak jej własna matka, dziewięćdziesięciu lat z górą.

– Pozwól mi chociaż nacieszyć się moimi ostatnimi dniami na tym świecie. Hollywood. – Utkwiła rozmarzone spojrzenie w pustce, pewnie wyobrażając sobie gwiazdy filmowe i czerwone dywany, limuzyny i premiery. – Myślę, że tam od zawsze było moje miejsce.

– Chciałaś kiedyś zostać aktorką? – To wstyd, ale nigdy nie zastanawiałam się nad tym, co moja babcia mogłaby chcieć w życiu robić, nie licząc bycia gospodynią domową, potem matką i sprzedawczynią mebli, a w końcu osobą, która zajmowała się mną.

Wydała z siebie ciche prychnięcie przez zasznurowane wargi i raz, zaprzeczająco, potrząsnęła głową.

– To nie wchodziło w grę.

– Dlaczego nie?

Patrzyła na mnie, jakbym zapytała, dlaczego nie spędziła młodości na hodowaniu drugiej głowy.

– Tego się po prostu nie robiło. Poza tym musiałam pomagać rodzicom. No i był oczywiście Miltie. – Jej twarz złagodniała, jak zawsze, kiedy wspominała o swoim braciszku, dziesięć lat młodszym od niej, którego pomagała wychowywać, podczas gdy jej matka pracowała na kasie w sklepie ze słodyczami. – Może odwiedzimy go po drodze.

Miałam tymczasową posadę w bostońskiej firmie prawniczej, gdzie zatrudniłam się dwa tygodnie po ukończeniu studiów; wakacyjna praca, która przeciągnęła się do jesieni. Babcia wręczyła wypowiedzenie w sklepie meblowym i wspólnie rozpoczęłyśmy proces przedzierania się przez nagromadzony w ciągu piętnastu lat dobytek: rzeczy kupione przez moich rodziców, rzeczy, które babcia ściągnęła z Florydy, pudła starych ubrań, świadectwa i projekty z zajęć plastycznych w szkole podstawowej, dywaniki i naczynia, garnki i patelnie, i setki książek. Pod koniec września zorganizowałyśmy wyprzedaż garażową, a kolejne weekendy spędzałyśmy, zawożąc wypełnione worki na śmieci i pudła do organizacji Goodwill oraz Armii Zbawienia, aż nasz dwupokojowy dom stał niemal pusty, z tablicą „Na sprzedaż” wetkniętą w ogródku od frontu.

Naszą podróż zaczęłyśmy tuż przed Świętem Dziękczynienia, planując, że przejedziemy, meandrując, przez kraj i dotrzemy do Los Angeles w drugim tygodniu grudnia. Znalazłam nam umeblowane, wynajmowane na krótkie okresy mieszkanie w, jak zapewniał mnie internet, bezpiecznej dzielnicy zachodniego Hollywood, z jedną sypialnią i kanapą w salonie, oddzielną kuchnią i łatwym dostępem do sto jedynki, autostrady, która doprowadzi mnie do Doliny. W plastikowej skrzynce z tyłu babcinego cadillaca leżała sterta moich CV wraz z próbami pisarskimi, autorskimi scenariuszami do Złotek oraz Przyjaciół, a także pokrowiec z dwoma zestawami kupionych w outlecie ubrań na rozmowy kwalifikacyjne. Był tam granatowy blezer ze spodniami oraz pasującą spódnicą, sweterki z krótkim rękawem, które miałam włożyć pod spód, i sznur pereł, który babcia podarowała swojej córce w prezencie ślubnym, a który teraz należał do mnie.

Po drodze spałyśmy w niedrogich hotelach, zatrzymując się, by zobaczyć park narodowy Yosemite, Wielki Kanion oraz Milta, teraz dobrze po sześćdziesiątce, który mieszkał w apartamencie w Cleveland i na cały długi dzień zostawiał włączone wszystkie trzy ze swoich odbiorników telewizyjnych, z dźwiękiem ryczącym z głośników, nastawione na kanał ESPN. Spędziłyśmy jeden wieczór w Vegas, gdzie zafundowałam nam obu bilety na koncert Bette Midler oraz posiłek w restauracji, na której ścianach wisiały autentyczne obrazy Picassa. Następnego dnia dotarłyśmy do Los Angeles i na nasze trzy pierwsze noce w Kalifornii zatrzymałyśmy się, w wyniku nalegań babci, w Regent Beverly Wilshire – „hotel z Pretty Woman!” – po obniżonej cenie, którą babcia wytargowała, pokazując osłupiałemu recepcjoniście swoje karty zniżkową i emerycką, a także, jak podejrzewam, opowiadając mu historię mojej twarzy, kiedy ja czekałam na brukowanym podjeździe, aby odebrać nasze bagaże (mnie udało się spakować do pojedynczej nylonowej torby podróżnej, podczas gdy babcia zabrała dwie staromodne walizki od Louisa Vuittona, kuferek, pudło na kapelusze i trzy zapinane na zamek błyskawiczny futerały na ubrania).

– Tylko jeden pokój – zaznaczyłam, zanim zostawiłam ją przed ladą recepcji, dla podkreślenia swoich słów unosząc palec wskazujący. Kiedy wróciłam, babcia stała cała rozpromieniona, z kartą do drzwi w dłoni i boyem hotelowym czekającym z wózkiem bagażowym u jej boku.

Wjechaliśmy windą na szóste piętro w skrzydle Wilshire. Menadżer ulokował nas w apartamencie z przestronnym salonem, w którym znajdował się marmurowy barek, oraz sypialnią z dwoma dużymi łóżkami przykrytymi wykrochmalonymi lnianymi narzutami. Przysłał nam nawet tacę z truskawkami w czekoladzie, smakołykami na jeden kęs i miniaturowymi eklerkami, a także butelkę wina musującego.

– Co za przemiły człowiek – orzekła babcia, pochylając się, aby rozpiąć buty, nim z westchnieniem zapadła się w obitą złotym aksamitem sofę. Boy rozsunął zasłony, więc mogłyśmy przez okno podziwiać światła Rodeo Drive. Mieściły się tam sklepy takich marek jak Chanel, Gucci czy Tiffany, a kawałek dalej, w górę ulicy, znajdował się, jak wiedziałam, butik Saks and Barneys. Będę musiała wyjąć babci kartę kredytową z portfela, zanim jutro wyjdę, pomyślałam, a tymczasem ona poklepała poduszkę obok siebie.

– Jesteśmy na miejscu! – zawołała. Usiadłam i uścisnęłam jej dłoń. Pomyślałam o tym, jak dziwną stanowimy parę, ja w dżinsach i granatowej koszulce z długim rękawem, w butach do biegania i z włosami spiętymi z tyłu w koczek, a babcia w kremowobiałej wełnianej sukience, z wąskim, jaskrawoczerwonym paskiem z lakierowanej skóry, złotym medalionem na szyi, złotymi bransoletkami na ręce oraz obrączką męża zawieszoną na złotym łańcuszku, spoczywającą blisko serca. Pewnie wyglądałam jak jej pomocnica, towarzyszka zatrudniona przez jedną z tych kruchych starszych pań, które udzielały się towarzysko. Ta myśl wywołała uśmiech na mojej twarzy.

Położyłam jej głowę na ramieniu, czując wszystkie przejechane przez nas mile szumiące w moim ciele. Babcia potrafiła prowadzić i robiła to, lecz nigdy na autostradzie, nie od czasu wypadku rodziców. Będę musiała znaleźć nam stałe miejsce zamieszkania, takie, z którego będzie blisko na nogach do supermarketu, kina i parku, takie z dobrze wyposażoną kuchnią – babci nie zadowoli lodówka studenckich rozmiarów ani dwupalnikowa kuchenka. Byłoby idealnie, gdyby każda z nas miała swoją przestrzeń i swoją sypialnię. Będę musiała nam obu znaleźć lekarzy, zmienić prawo jazdy wydane w stanie Massachusetts na kalifornijskie i sprawdzić, które ze sklepów sprzedają koszernego kurczaka firmy Empire. Skupienie się na tych szczegółach pozwoli mi zapomnieć, chwilowo, o ważniejszych kwestiach: o tym, że opuściłam jedyne miejsce, w którym do tej pory mieszkałam, jedyny dom, jaki znałam, że zaryzykowałam wszystko, aby tu przyjechać i próbować znaleźć pracę w przemyśle, gdzie było o wiele więcej kandydatów niż stanowisk. Ale, na ten moment, ponownie ścisnęłam rękę babci i nie protestowałam, kiedy podniosła słuchawkę, żeby zamówić kolację do pokoju, hamburgery i quesadille, talerz serów, sałatkę z homarem i butelkę białego wina.