Strona główna » Obyczajowe i romanse » Naznaczona. Opowieść o dziewczynie, która widziała więcej

Naznaczona. Opowieść o dziewczynie, która widziała więcej

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66134-27-0

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Naznaczona. Opowieść o dziewczynie, która widziała więcej

Przemierzająca najpiękniejsze miasta świata historia o sile przeznaczenia

Magdalena ma niepokojący dar. Widzi słowa wypisane na ciele ludzi, których spotyka. Imiona, daty, szczegóły z życia opisują miłość, śmierć i grzechy, które popełnili.

Kiedy w Paryżu poznaje Neila, jest zaintrygowana, że na policzku ma wypisane jej imię. W mieście przebywa też jego ojciec, który chce odkryć prawdę o swej zmarłej matce, słynnej pisarce, która porzuciła go tuż po urodzeniu.

Chłopak zakochuje się w Magdalenie, urzeczony jej bladymi oczami i tajemniczą aurą. Ona sama rozpaczliwie próbuje naprawić błędy po śmierci najlepszej przyjaciółki, bo wie, że dzięki swojemu darowi mogła zapobiec tragedii.

Przypadek albo przeznaczenie splatają losy trójki bohaterów, a dar Magdaleny może być kluczem do ich szczęścia.

__

"Pełna wdzięku, elegancka powieść o miłości i tajemnicy, utracie oraz melancholii, smutku i nadziei: od słów napisanych na skórze po widok rzeczy nie do zniesienia, Saunders z wielkim rozmachem opisuje granice ludzkiego postrzegania". – Viet Thanh Nguyen, laureat nagrody Pulitzera, autor książki "The Sympathizer"

___

O autorce

Adelia Saunders – absolwentka Georgetown University (tytuł magistra stosunków międzynarodowych) oraz Tisch School of the Arts NYU. Uczyła angielskiego w Paryżu, pisała dla niezależnego informatora w ONZ i pomagała ekonomistom rolnym w Ugandzie. Dorastała w Durango w Kolorado; obecnie mieszka z mężem i dwójką dzieci w Nowym Jorku. "Naznaczona" jest jej pierwszą powieścią.

Polecane książki

Jest rok 2028. Na tratwach ratunkowych materializuje się grupa sześciuset przypadkowych – jak się początkowo wydaje – rozbitków. Zostali oni prewencyjnie skazani na piętnaście lat wygnania, ponieważ mogliby wywołać na Ziemi powstanie przeciwko rządowi. Zaopatrzeni w trumny z ekwipunkiem przybijają...
Tom utrzymany w duchu minimalizmu i estetyki Umarłych ze Spoon River Edgara Lee Mastersa oraz filmów Michaela Haneke. 22 wiersze, 22 historie ludzkich "Radości", 22 sytuacje graniczne. Autora interesuje temat nieprzemijalności zła i jego ciągłego istnienia w świecie....
W poradniku znajdziecie ilustrowany opis nowych map do gry American’s Army, zawartych w wersji Special Forces i Vonguard, wraz z informacjami o zasadach rozgrywki na poszczególnych mapach oraz radach jak się na nich sprawnie poruszać obiema drużynami. America's Army: Special Forces - poradnik do gry...
W zagubionych wśród nadbiebrzańskich bagien Waniuszkach modlitwą i ziołami leczy stara Oleszczukowa. Kiedy niespodziewanie umiera, wieś oczekuje od jej wnuczki Oleny, że będzie kontynuowała rodzinną tradycję. Olena rezygnuje z marzeń o studiach medycznych i zostaje wioskową szeptuchą. Życie w Wa...
W komentarzu omówiono podatek od sprzedaży detalicznej nową daninę publiczną wprowadzoną do polskiego systemu podatkowego z dniem 1 września 2016 r. ustawą z dnia 6 lipca 2016 r. o podatku od sprzedaży detalicznej. Głównym celem wprowadzenia nowego podatku jest zwiększenie dochodów budżetu państwa...
Monografia przedstawia sylwetkę i twórczość Uchimury Kanz, wybitnego myśliciela chrześcijańskiego, pochodzącego z rodziny samurajskiej. Główny wątek wywodów dotyczy poszukiwania własnej tożsamości przez japońskich chrześcijan, stojących na pograniczu dwóch różnych ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Adelia Saunders

Dla Nicka

{ Magdalena }

Wilno, 1991

W dawnych czasach, gdy na świat przychodziło dziecko, przed domem pojawiała się Pomyślność i szeptała w stronę okna. Będzie bogaty. Będzie wysoki. Będzie mu się powodziło. Po tym, jak dziecko zostało umyte i owinięte, akuszerka siadała przy oknie i słuchała. Będzie żył, póki pali się mały płomyk, powiedziałaby Pomyślność. Jeśli akuszerka była bystra, mówiła rodzinie, że nie może pozwolić na to, by zgasł ogień w palenisku. Matka całymi dniami rzucała więc do niego gałązki, a syn dorastał w kuchni, w której zawsze było ciepło, do momentu, aż – jak to dzieje się w opowieściach – poślubił bogatą dziewczynę, która nie dbała o stare zwyczaje, prawdopodobnie niezbyt dobrze radziła sobie w kuchni i nie korzystała z rad teściowej. On więc padał martwy jak kłoda w chwili, gdy kobieta pozwoliła palenisku zgasnąć.

Tę historię opowiadała Magdalenie jej matka, aż do dnia, gdy dziewczynka zaczęła uczyć się czytać. Zanim jednak zrozumiała, że coś jest nie tak, zapytała matkę, dlaczego akuszerka nie powstrzymała Pomyślności przed przejściem przez okno ze swoim piórem.

– Jakim piórem? – zapytała matka.

– Do zapisania jej imienia.

– Jakiego imienia?

– Na dziecku.

– O czym ty mówisz? – zapytała matka.

– Tak jak tutaj. – Magdalena przesunęła palcami po słowach wypisanych na szyi i ramieniu matki, szukając „Pomyślności”, która po litewsku oznaczała również „Szczęście” i czasami jeszcze coś, czego nie dało się dokładnie wytłumaczyć. Prawie każdy miał je gdzieś na sobie. Znalazła je na zgięciu nadgarstka swojej matki, gdzie miękka skóra marszczyła litery.

– Tutaj – powiedziała.

Litery poruszały się delikatnie pod wpływem pulsu. Magdalena przesunęła palcami po słowie, zastanawiając się, jak Pomyślność nauczyła się pisać jej imię w tak staranny sposób, biorąc pod uwagę to, że nie była niczym innym jak duszkiem i nigdy nie chodziła do szkoły.

Ale wtedy jej matka odsunęła rękę.

– Robisz sobie żarty – powiedziała, nie śmiejąc się. Dotknęła czoła Magdaleny, sprawdzając, czy ma gorączkę, i kazała jej iść do łóżka. A potem już nigdy więcej nie opowiadała historii o Pomyślności czekającej za oknem.

2008{ Richard }

Paryż, czerwiec

Inga Beart zgubiła w Paryżu tak wiele rzeczy, że jej biografowie ledwie wspominali o butach. W tamtym czasie kilka gazet doniosło, że boso wsiadła na statek powrotny do Nowego Jorku, odrzuciwszy pomocną dłoń lekarza okrętowego, i przechadzała się wzdłuż pokładu na palcach. O ile wiem, nikt nigdy nie próbował wyjaśniać, co dokładnie stało się z jej butami – czerwonymi, na wysokiej, delikatnej szpilce. Historycy mówią, że w trakcie jej kariery rzadko widywano ją bez nich. Zanim w 1954 roku opuściła Francję, te buty były tak znane czytelnikom, jak jej blade tęczówki czy poplamione atramentem usta na zdjęciu z obwoluty lub jak sposób, w jaki siłą wydobywała coś lekkiego i lirycznego z prostej frazy.

Nie winię biografów za poświęcenie tak niewiele uwagi jej stopom. Zważywszy na najbardziej brutalny epizod w krótkim życiu Ingi Beart, kwestia tego, że przepadły jej buty, wydaje się tylko szczegółem, więc zamiast na nim uczeni skupili się na ostatnich wersach, jakie napisała na statku powrotnym do Ameryki – na wyznaniu, mimo że nikt w to wierzył, wydrapanym w farbie na ścianie jej koi z użyciem końcówki ołówka, którą trzymała ukrytą pod językiem. Ponieważ wcześniej, oczywiście, wszystko inne jej zabrali.

Ale w obliczu wszystkich pytań dotyczących ostatnich miesięcy Ingi Beart właśnie zniknięcie jej czerwonych butów najwięcej dla mnie znaczy. Przez lata rozmyślałem o wyjeździe do Paryża, by sprawdzić, czy nie mógłbym się dowiedzieć, co się z nimi stało, mimo że oczywiście zdawałem sobie sprawę, że znalezienie jakiegokolwiek istniejącego dowodu na temat ich losu po pięćdziesięciu latach jest niemal niemożliwe. Zapytałem o nie kilku historyków, ale odpowiedzieli mi tylko wzruszeniem ramion lub uniesieniem brwi, zdziwieni, że starszy mężczyzna interesuje się parą kobiecych szpilek, które przepadły dawno temu. „Pewnie zostały w Paryżu”, tak mi powiedzieli. „Te buty musiały być jej zbędne, gdy pielęgniarki spakowały jej rzeczy i odesłały do jej domu”.

I mogli mieć rację. Naprawdę nie wiem o Indze Beart więcej niż inni. Widziałem swoją matkę tylko raz i nikt nigdy nie pomógł mi umiejscowić w czasie jej wizyty. Ciotka Cat i reszta rodziny stanowczo zaprzeczali, że coś takiego kiedykolwiek się zdarzyło. Wszystko, co wiem, to to, że nie mogłem mieć wtedy więcej niż trzy lata, bo gdy skończyłem cztery, ona już była w Paryżu i oczywiście nigdy nie pozwolono by mi jako dziecku na zobaczenie jej w stanie, w jakim była, gdy wróciła.

Szczegóły dotyczące dnia, gdy przyjechała z wizytą, tak bardzo wymieszały się ze scenami ze starych filmów i fragmentami wyjętymi z jej biografii, że trudno stwierdzić, co naprawdę się wtedy wydarzyło, a co jest jedynie wytworem mojej wyobraźni. To wspomnienie zbyt skomplikowane dla kogoś tak młodego, przyznaję to pierwszy, ale czytałem, że w tym wieku dzieci mają czasami wybitną zdolność precyzyjnego zachowywania w pamięci pojedynczych kawałków pozornie przypadkowych informacji. I chociaż jest to rzadkie, właśnie to musiało mi się przytrafić, bo pamiętam buty mojej matki tak dokładnie, że mogę je zobaczyć nawet teraz, gdy zamknę oczy.

Wspomnienie okala coś, co wygląda jak koronka, ale musiało być rogiem obrusa ciotki Cat, i dlatego wyobrażam sobie, że w trakcie całej wizyty matki siedziałem pod kuchennym stołem. Reszta wspomnienia – niebieskie drzwi, rozbicie filiżanki – nieszczególnie pasuje do kuchni ciotki Cat. To mogło mi się później pomieszać. Ale obraz tych butów należy do mnie. Podczas godzin lub minut spędzonych pod stołem, gdy ona i ciotka rozmawiały, wszedłem w posiadanie cząstki Ingi Beart, którą przegapili wydawcy, naukowcy, fani i reporterzy, czy nawet ciotka Cat i lekarze. Nigdzie w całej literaturze, w żadnej szczegółowo opowiedzianej minucie jej życia, nie ma zapisu dotyczącego jej butów tak bogatego w detale, jak ja zapamiętałem. Próbowałem opowiedzieć kilku biografom, że zaliczyłem z tymi butami bliskie spotkanie, ale nie wydawali się tym zbytnio zainteresowani i napisali w swoich książkach to samo, co powiedziała ciotka Cat – że Inga Beart nigdy nie przyjechała, by się ze mną spotkać.

Tak naprawdę jednak każdy może być pewnym tylko kilku rzeczy w życiu i założę się, że ci biografowie i profesorowie z uniwersytetów wykorzystali swoje pule pewności na coś innego. Widziałem ją raz, wiem o tym, ale przez wszystkie lata, gdy leżałem nocami rozbudzony, nauczyłem się wspomnienia stóp mojej matki na pamięć. Sposobu, w jaki poruszały się jej kostki, zupełnie jakby pod skórą utknęły małe ptaki. Znałem miękką skórę i dokładny odcień czerwieni tych butów i dostrzegłem miejsca, w których były zarysowane i naprawiane. Widziałem, że ma pękniętą podeszwę – tak samo jak duszę – zanim zauważył to ktokolwiek inny. Pęknięcie znajdowało się na lewym bucie, na wysokości śródstopia, jakby stała na palcach przed długi, długi czas.

Sądzę, że najlepiej będzie zacząć tę opowieść od poranka, w którym przyjechałem do Paryża. Starałem się przypomnieć sobie moje pierwsze chwile w mieście. Czy towarzyszył temu jakiś dźwięk, który muskałby wspomnienie? Lub zapach, w jakiś sposób znajomy? Ale tak naprawdę po tych wielu godzinach spędzonych w samolocie wszystko wydawało mi się nowe i dziwne. Gdy w końcu wysiadłem z lotniskowego autobusu na Boulevard de Sébastopol, zauważyłem tylko to, że było bardzo wcześnie rano.

O tej godzinie panowała cisza, której ludzie ze wsi nie spodziewają się po mieście. Poluzowana szprycha w rowerze pobrzękiwała na brukowanej alejce, a promienie słoneczne dopiero się przeciskały przez rzędy budynków – wszystkich wykonanych z tego samego mlecznobiałego kamienia. Nie zatrzymałem się jednak, by celebrować tę ciszę. Martwiłem się o starą walizkę ciotki Cat. Zatrzaski się rozpięły i znalazłem ją na taśmie bagażowej włożoną w plastikowe pudełko, z doklejoną taśmą karteczką, wyjaśniającą, że mój bagaż uległ zniszczeniu w trakcie lotu.

Powinienem był wiedzieć, że walizka nie wytrzyma podróży, pomyślałem, ale nie odważyłem się rozszarpać taśmy i otworzyć jej tam, na lotnisku – nie byłem pewien, czy dam radę ponownie ją zamknąć. Wszystkie moje notatki i ważne dokumenty były bezpieczne w bagażu podręcznym, walizka zawierała tylko ubrania i kilka książek – tak sobie mówiłem, i tego byłem pewien, aż do momentu, gdy się znalazłem w autobusie opuszczającym lotnisko i przypomniałem sobie, że wśród nich jest też najnowsza biografia mojej matki, wydana zaledwie kilka miesięcy temu. Potrzebowałem jej na wizytę we Francuskich Archiwach Narodowych, na którą wybierałem się następnego dnia, i nie miałem pojęcia, jak miałbym kupić kolejną taką w Paryżu.

Dlatego gdy tylko kierowca autobusu podał mi mój bagaż, przyklęknąłem na jedno kolano na poboczu i zacząłem rozrywać taśmę. Włożyłem tę książkę na samym końcu, była dokładnie na wierzchu walizki. Wtedy nie myślałem o tym, jak stare są te zatrzaski, ani o tym, że ciężka książka wypadnie stamtąd jako pierwsza.

Otworzyłem walizkę. Podkoszulki, które zapakowałem, były pogniecione, jakby się wysypały i zostały wepchnięte z powrotem, ale książka leżała na miejscu. Okładkę przecinała plama tłuszczu, więc wyciągnąłem chusteczkę i próbowałem to wytrzeć. Nie chodziło o to, że zależało mi na samej książce – to tylko kolejna wywołująca sensację historia życia mojej matki, opowiedziana przez profesora z Wielkiej Brytanii, nazwiskiem Carter Bristol. Człowiek ten napisał kilka odkrywczych biografii i wysnuł pozbawione smaku wnioski o niektórych powszechnie znanych osobach, dzięki czemu odniósł jeszcze większy sukces. Okładka z jego nazwiskiem nałożonym na zdjęcie mojej matki szczególnie mnie wkurzała, ale i tak starłem z niej tłuszcz. To urocze zdjęcie, jedno z niewielu, jakie widziałem, na którym ona patrzy prosto w obiektyw. Pomimo cieni pod spodem, jej blade oczy wyglądają na tajemnicze i przypomniały mi o opisie, który przeczytałem pewnego razu w artykule prasowym: „Inga Beart patrzyła na świat przez parę pustych otworów”, głosił artykuł. „Jej oczy były dwiema małymi lukami w obrazie, które nigdy nie zostały zamalowane”.

Wyczyściłem książkę najlepiej jak umiałem i zawinąłem ją w koszulę. Mimo wszystko jestem w pewnym sensie dłużnikiem Bristola. Przez większość życia zbierałem się w sobie, by udać się do Paryża, i mogłoby to trwać jeszcze dłużej, gdyby nie on. Bo chociaż przekręca fakty z prywatnego życia mojej matki, by wykorzystać je do swoich celów, dokonał niezwykłego odkrycia, które opisał w rozdziale o ostatnich latach Ingi Beart w Paryżu: wspomina o listach i niepublikowanych zdjęciach, które – jak twierdzi – zrobiono jej latem 1954 roku. Przypis głosi: „Fonds Labat-Poussin, Archives nationales de France”. Jeśli to prawda, jest to pierwszy nowy materiał, który ktokolwiek znalazł na jej temat od lat.

Walizka ciotki Cat nie była z rodzaju tych na kółkach. Ciążyła mi, a z powodu zepsutych zatrzasków musiałem ją nieść ostrożnie. Wybrałem hotel w pobliżu Archiwów Narodowych, nie zdając sobie sprawy, jak trudno go znaleźć. Najpierw skręciłem w wąskie przejście, które skończyło się wysoką, kamienną ścianą, potem znalazłem się na kilku uliczkach, nie oznaczonych na mojej mapie, a wszystkie one kończyły się pod dziwnymi kątami w stosunku do tego, jak się zaczynały.

Oczywiście natychmiast zacząłem się zastanawiać, czy pewnego wczesnego ranka dobre pół wieku temu Inga Beart przechadzała się jedną z tych uliczek. Może opuściła imprezę, gdy zgasły lampy uliczne, i oparła się na moment o jedną z latarni, by popatrzeć w ten sam kawałek jaśniejącego nieba. Widziałem zdjęcia z tych paryskich wieczornych przyjęć: Inga Beart znajduje się zazwyczaj na krawędzi kadru, odpływając w nieświadomość na czyimś ramieniu lub odwracając się od obiektywów – które już nie skupiały się na niej, lecz na nowych pisarzach, artystach lub świeżych pięknościach. Nie zauważyliby mojej matki, gdyby się poślizgnęła, zachwiała albo potknęła, bo jeden z jej obcasów utknął między kamieniami i się wyrwał.

Okazało się, że przechodziłem właśnie obok zakładu szewskiego, więc zatrzymałem się na chwilę, by zajrzeć do środka. Postawiłem bagaż na ziemi, by dać ramieniu odpocząć, i zacząłem spoglądać przez szybę na zakurzone półki. Tak naprawdę nie spodziewałem się zobaczyć pary czerwonych szpilek, które mogły zostać przyniesione do naprawy jakieś pięćdziesiąt lat temu, w towarzystwie kaloszy i letnich sandałków, których klienci zapomnieli odebrać. Ale i tak ich szukałem, tak dla pewności.

Nie zauważyłem, że zajmuję większą część wąskiego chodnika, pochylony, by patrzeć przez to okno. Dziewczyna z walizką zeszła na ulicę, by mnie ominąć. Jej bagaż uderzył o bruk i się przewrócił. Odwróciłem się, by przeprosić, a ona zatrzymała się na krótką chwilę i powiedziała coś, czego nie zrozumiałem.

– Przepraszam – odezwałem się, a gdy wydawała się zmieszana, dodałem: – Przepraszam, nie mówię po…

– Och, nie, w porządku. W porządku – odpowiedziała po angielsku. Nie ma sensu pytać ją o kierunek, pomyślałem. Mówiła z akcentem, ale na pewno nie francuskim.

– Pomogę ci – zaproponowałem. Podniosłem jej walizkę i postawiłem na chodniku. – Obawiam się, że kółko się urwało. – Rozejrzałem się, by sprawdzić, czy nie wpadło do ścieków.

– Już dawno temu – powiedziała.

Musiała mnie wziąć za kogoś innego, bo spoglądała na mnie uważnie, delikatnie mrużąc oczy, jakby próbowała wypatrzeć jakiś szczegół na mojej twarzy. Odwróciłem wzrok i liczyłem w myślach: jeden tysiąc, dwa tysiące… To był nawyk, którego nabrałem, gdy zacząłem mieć problemy z radą szkoły, kiedy przez większość ostatniego semestru nauczania unikałem patrzenia na dziewczęta z klasy i skupiałem się na ich włosach. Liczyłem w myślach tysiąc, dwa tysiące, a potem przesuwałem wzrok ostrożnie, by nikt nie pomyślał, że spojrzenie trwa zbyt długo. Dziewczyna miała wysoką, ale równą linię włosów, które przy skórze były jasnobrązowe. Tysiąc, dwa tysiące, pomyślałem, i skierowałem wzrok na dół na nasze walizki, tysiąc, dwa tysiące, a potem na tanią różę w plastikowym stożku, którą trzymała. Jednocześnie zauważyłem, że pod pachą niesie pudełko po butach.

– Otworzę ci drzwi – zaproponowałem. Gdy spojrzała na mnie pustym wzrokiem, pokiwałem w kierunku zakładu szewskiego. – Wchodzisz do środka? – zapytałem.

– Nie – odpowiedziała. Widząc, że patrzę na pudełko po butach, które niesie, dodała: – To nie buty.

– Och – odparłem, a w myślach zacząłem: tysiąc, dwa tysiące.

Właśnie wtedy dotarło do mnie, że i w niej jest coś znajomego. Spojrzałem ponownie, próbując skojarzyć zarys jej podbródka czy nachylenie głowy.

– Czy wie pan, jak dojść na dworzec Montparnasse? – zapytała.

– Nie mam pojęcia – odparłem. – Przepraszam. Nie znam Paryża.

Tysiąc, dwa tysiące, pomyślałem, a gdy ponownie spojrzałem na dziewczynę, dotarło do mnie, co takiego rozpoznałem. To nie tak, że widziałem jej twarz wcześniej – a przynajmniej nie dokładnie. Ale patrzyłem właśnie na okładkę książki Bristola, gdzie na zdjęciu została uchwycona niespotykana jasność oczu Ingi Beart. Dziewczyna z walizką nie wyglądała jak moja matka, z wyjątkiem tego, że miała równie blade tęczówki, które nadawały je twarzy dokładnie ten sam chłodny wyraz – patrzyła na mnie, jednak mogła śledzić drobinki kurzu albo skupiać się na czymś bardziej odległym.

Dziewczyna ponownie powiedziała coś w swoim języku. Nadal na mnie spoglądała. Dostrzegałem delikatne dostosowywanie się jej źrenic, rozlewających się jak krople atramentu na spokojnej wodzie. Zbyt późno przypomniałem sobie o przeniesieniu uwagi na jej czoło. Potem, nie wiedząc, co więcej mógłbym zrobić, znów spojrzałem na witrynę sklepu.

Jest coś, co mówią o mojej matce: mimo tego wszystkiego, co widziała w innych ludziach, na mnie nie spojrzała ani razu. Według biografów w chwili moich narodzin Inga Beart odwróciła głowę. Jeden z nich cytuje pielęgniarkę obecną przy porodzie, która powiedziała, że go zapamiętała, ponieważ Inga Beart zamknęła oczy i nie otworzyła ich, dopóki nie zostałem zważony, zbadany i oddany w pośpiechu pod opiekę państwa – a nawet dziewczęta, które rodzą dzieci dla pieniędzy, próbują rzucić na nie choć jedno spojrzenie, zanim zabiorą je siostry. Potem poinformowano ją, że nadszedł czas, by podpisać dokumenty.

Ustalenie miejsca pobytu moich krewnych zajęło szpitalowi trochę czasu, i jeszcze więcej minęło, zanim ciotka Cat i wuj Walt dali radę zorganizować przyjazd i mnie zabrać. Przygarnięcie kolejnego dziecka nie było dla nich łatwe, bo Pearl nadal nosiła pieluchy, a Eddie miał zaledwie sześć miesięcy, więc pierwsze tygodnie życia spędziłem w sierocińcu.

Oczywiście, gdy urodził się mój własny syn, miałem mocne postanowienie, by w jego przypadku wszystko potoczyło się inaczej. Kiedy leżał w szpitalnym łóżeczku i chwycił mój palec z siłą noworodka, zbyt nowego na świecie, by robić cokolwiek na pół gwizdka, powiedziałem mu, że zadbam o to, by nigdy nie poczuł się samotny. Wystarczająco sprzyjało mi wtedy szczęście i nie wiedziałem, że taką obietnicę można złamać na tysiąc sposobów, więc całą noc stałem przy oknie sali dla niemowląt. Chciałem, by mój syn miał obok siebie ojca i mógł zobaczyć przez szybę jego twarz, w razie gdyby otworzył oczy.

Jeśli moja matka kiedykolwiek martwiła się tym, czy jestem samotny lub przestraszony, to żadne źródła o tym nie wspominają. Właściwie w ani jednej ze swoich powieści czy historii, w stosach korespondencji i podczas godzin wywiadów, których udzieliła przez lata, ani razu o mnie nie wspomniała. Wszyscy badacze to zauważyli i nawet najsubtelniejsi z biografów nie dali rady ująć tego w niebolesny sposób. Jak powiedział jeden z nich: „Dla Beart, która odmawiała wierzenia w kogokolwiek, dopóki o nim nie napisała, jej własne dziecko po prostu nie istniało”.

Być może. Jestem nawet skłonny przyznać, że Inga Beart i ja nigdy nie stanęliśmy twarzą w twarz – nawet tego dnia, gdy wróciła na nasze ranczo, by nas odwiedzić, bo ukrywałem się wtedy pod kuchennym stołem ciotki Cat. Ale jednak wróciła. Jakkolwiek mocno by się starała, moja matka nie zostawiła mnie zupełnie. To jedyna rzecz, jakiej jestem pewien. Bo gdy zamknę oczy, widzę podwójny szew dokładnie poniżej jej kostki, potem trzy kolejne i zaczynają się paski, krzyżujące się w lewo na prawej stopie i w prawo na lewej. Zapinane są na zewnątrz, ciasno na czwartą dziurkę, ale odrobinę poniżej trzeciej jest zagięcie, lekkie zniszczenie wskazujące na to, że przez jakiś czas musiała zapinać te czerwone buty odrobinę luźniej. To szczegół, o którym nie myślałem, gdy byłem młody. Później jednak, kiedy usłyszałem, jak ciężarna kobieta mówiła swojej przyjaciółce, że ma opuchnięte stopy, zacząłem się zastanawiać, czy te małe zagięcia na skórze obuwia nie były moim wkładem w życie matki, moim śladem na niej.

Byłem zaskoczony, gdy odkryłem, że dziewczyna z walizką nadal stoi na chodniku. Nie miałem pojęcia, że ona wciąż czeka, aż coś powiem. Nie mogłem sobie dokładnie przypomnieć, o czym rozmawialiśmy.

Większości sklepów na ulicy jeszcze nie otwarto, ale na tyłach zakładu szewskiego dostrzegłem sprzedawcę już przy pracy, nawlekającego nowe sznurówki na stary but do wspinaczki. Obok niego stała wypolerowana i opisana do odbioru para czerwonych butów. Wyglądały na staroświeckie, lecz kolor był zbyt jasny i zapięcia nie pasowały.

Dziewczyna wciąż mi się przyglądała, jakby jej nie satysfakcjonował fakt, że jesteśmy dla siebie obcy. Była mniej więcej w tym samym wieku co mój syn. Dalej patrzyłem w okno sklepu, próbując wymyślić, co powiedzieć.

Na półce obok maszyny do szycia stała kolekcja figurek, interesujące drobiazgi, wszystkie wykonane z kawałków obuwia. Właściciel sklepu najwyraźniej zrobił je sam z użyciem skrawków skóry i nitki, jako pokaz swoich umiejętności. Krzyżowcy trzymali kopie zakończone szewskimi pinezkami, a dziecięca wkładka do buta została wystylizowana na małą łódkę, ze sznurówkami do ozdoby i pożółkłą szmatką zamiast żagla.

Odwróciłem się do dziewczyny.

– Czyż nie są wyjątkowe? – zapytałem.

– Co? – odparła.

– Tutaj. – Wskazałem na figurki. – Te figurki w oknie. Widzisz, jakie mają maleńkie kostiumy łuczników? Mój syn dostałby fioła na ich punkcie.

– Fioła? – zapytała.

– To znaczy, że by mu się podobały.

– Jasne – odpowiedziała. – Są urocze.

Oczy utkwiła w malutkich Krzyżakach w oknie. Róża w plastikowym pudełeczku zaczęła więdnąć.

– Robiliśmy takie rzeczy, gdy był mały. Zamki i rycerze. Pamiętam jeszcze katapultę… Wiesz, co to takiego? Zbudowaliśmy taką z patyczków po lodach i drewnianej łyżki.

– Serio? – zapytała dziewczyna.

– To było dawno temu – przyznałem. – Mój syn jest teraz na studiach. Ale studiuje historię. – Kiwnąłem w stronę rycerzy. – Właśnie coś w tym stylu.

W rzeczywistości na początku sądziłem, że ta wycieczka do Paryża mogłaby być czymś, co ja i mój syn powinniśmy zrobić razem. Uczył się w liceum francuskiego, więc mógłbym skorzystać z jego pomocy, a on chętnie przeprowadziłby badania – to by była niezła przygoda. Wyobrażałem sobie, że to on będzie tym, który coś odkryje – zdjęcie mojej mamy ukryte w paryskich archiwach przez te wszystkie lata. Fotografię, której Carter Bristol nigdy nie przyjrzał się zbyt dobrze, bo jej twarz w przeciwieństwie do stóp była niewyraźna. Lub może ujęcie z imprezy w ogrodzie przy czyimś pałacu: wiejski potok, ciemnowłosa kobieta z oczami jak drobinki kurzu na negatywie, błysk flesza o sekundę za późno, by uchwycić jej uśmiech, gdy się schyla i zanurza w wodzie jeden palec, jej ramiona rozłożone, by złapać równowagę, w jednej ręce para butów z paskami, które się krzyżują, dwie rysy w miejscach, gdzie delikatnie zagięła się skóra, na jednym głębiej, na drugim mniej. I mój syn mówiący: „Rany, tato. Dokładnie tak, jak mówiłeś”.

Dziewczyna znowu przyjrzała mi się uważnie, a potem się uśmiechnęła.

– Więc jesteście tu razem?

– Z moim synem? Nie, nie, nie ma go tu ze mną. Niestety jestem tu sam – powiedziałem.

– Och, w porządku, przepraszam – odparła. Nie napotkała mojego spojrzenia. Po chwili znów się odezwała. – Więc przyjechał tu pan… na zjazd? – Na ostatnie słowo położyła lekki akcent, przeciągając sylaby i źle wymawiając „j”.

– Zjazd? Nie, czy ja coś takiego powiedziałem?

Dziewczyna zaśmiała się w ramach przeprosin.

– Myślałam, że powiedział pan coś takiego. Coś w stylu zjazdu rodzinnego.

– Cóż, możliwe – odparłem. To nie był pierwszy raz, gdy złapałem się na myśleniu na głos. Nie chciałem jej zawstydzić, więc dodałem: – To zabawne, jak takie rzeczy się wymykają.

– Słucham? – zapytała.

– Chodzi po prostu o to, że masz rację. – Długi lot lub nagła zmiana półkuli musiały zadziałać na moją podświadomość, bo mimo że nie pamiętałem mówienia tego, nawet we własnej głowie, zjazd był dokładnie tym, co sobie wyobrażałem: mój syn i ja grzebiący w starych dokumentach w poszukiwaniu wzmianki o jego babci. Kończenie dnia pracy w archiwach i porównywanie notatek dotyczących życia Ingi Beart w Paryżu nad kuflem piwa, gdy nastanie wieczór. Nasza trójka w jakiś sposób zjednoczona w czasie.

Dziewczyna nadal na mnie patrzyła, więc powiedziałem:

– Przyjechałem, by coś zbadać. To sprawy rodzinne. Mój syn lubi takie rzeczy. Wyjazd do Paryża miał być prezentem na jego urodziny.

– Jasne, brzmi nieźle – odparła ona.

Oczywiście gdy zaproponowałem swojemu synowi ten wyjazd, rozmowa w ogóle nie przebiegła tak, jak to sobie zaplanowałem.

Bądź rozsądny, tato. Właśnie tak powiedział, gdy zacząłem wyjaśniać kwestię przypisu u Cartera Bristola i okazję, by w końcu znaleźć zdjęcie, które pokazuje także jej buty. Wspomnienia mogą być mylące – dodał. Ostatecznie nie zapytałem go, czy chciałby pojechać ze mną do Paryża.

– Ale wiesz… – oznajmiłem. – Czasami nie wszystko idzie po naszej myśli.

– Jasne – odparła. – Niestety tak właśnie bywa.

Dziewczyna, która jeszcze chwilę temu wyglądała na w pełni skupioną na analizie szczegółów mojej twarzy, teraz emanowała wyłącznie uprzejmością – ona po prostu spytała mnie o drogę. Pewnie przeze mnie czuje się niezręcznie, bo mówię jej takie rzeczy.

– Trzymaj – powiedziałem. Wyjąłem mapę, którą kupiłem na lotnisku, i podałem jej, podenerwowany. – Może kogoś innego zapytasz o dworzec.

Uśmiechnęła się do mnie przelotnie.

– To dla mnie? – zapytała. – Super, dzięki.

Zerknęła na mapę, potem wepchnęła ją sobie pod pachę i spojrzała na wystawę zakładu szewskiego, układając ręce przy szybie tak, by skupić wzrok, zupełnie jakby coś wewnątrz przykuło jej uwagę.

Podniosłem walizkę ciotki Cat, ale zawahałem się, zanim odszedłem. Było coś nieopisanie nieamerykańskiego w intonacji tej dziewczyny, a szczególnie sposób, w jaki wypowiadała „jasne” i „w porządku”, kogoś mi przypominał – panią z Europy Wschodniej o imieniu Diana, która kiedyś pomagała nam w domu. Żałowałem, że nie zapytałem dziewczyny, skąd pochodzi, chociaż wiedziałem, jakim ignorantem musiałem jej się wydawać. Spotykamy na swojej drodze tak mało obcokrajowców, a dla mnie większość z nich brzmi jednakowo.

Mimo to myślami wróciłem do tych popołudni, gdy Diana kończyła pracę w domu, odwoziłem ją do miasta i wdawaliśmy się w rozmowy. Czasami zabierałem ją na obiad. Przestałem po nią dzwonić, gdy wuj Walt odszedł nagle ostatniej jesieni, bo szczerze mówiąc, nie podobał mi się pomysł, że miałaby sprzątać tylko po mnie. Rozważałem zaproszenie jej w celach towarzyskich, chociaż oczywiście dom był w totalnym chaosie, a jej dość szybko skończyła się wiza. Przed świętami zadzwoniła, by powiedzieć mi, że wraca do domu, i ułożyliśmy dość skomplikowany plan wymienienia się prezentami – nasze dzieci mieszkają w Anglii i Diana uważała, że szkoda by było, gdyby się nie poznały. Lecz nadeszły święta Bożego Narodzenia, potem wiosna, lato i do momentu mojego wyjazdu do Paryża nie dowiedziałem się, czy otrzymała drobiazgi, które wysłałem mojemu synowi do przekazania, i nie dotarła też żadna paczka dla mnie od niej.

Dziewczyna z walizką nadal patrzyła w sklepowe okno. Najwyraźniej o mnie zapomniała. Nie chciałem jej spłoszyć, kontynuując naszą rozmowę. Poza tym oboje czulibyśmy się zmieszani, gdybym próbował wyjaśnić to lekkie ukłucie w sercu na dźwięk jej świszczącego akcentu. Ale właśnie wtedy przypomniałem sobie, że nawet śmiech Diany miał swój własny akcent – gdy się śmiała, można było stwierdzić, że jest obcokrajowcem. Żałowałem, że nie mam do powiedzenia nic zabawnego, czegoś, co by spowodowało, że odwróciłaby się i głośno zaśmiała, tylko dlatego, bym usłyszał, czy jej śmiech jest taki sam jak Diany.

Zamiast tego znów policzyłem w myślach, jeden tysiąc, dwa tysiące, by oczyścić umysł. Mocniej złapałem walizkę ciotki Cat, skinąłem do dziewczyny, która nadal wpatrywała się w okno, i odszedłem ulicą nieco szybciej, niż było to konieczne.

Niedługo potem pożałowałem, że oddałem dziewczynie mapę. Miałem wskazówki, jak dostać się do hotelu, ale nie mogłem znaleźć ulicy. Znów źle skręciłem w jakąś zatłoczoną aleję. Ruch był teraz większy. Młodzi ludzie na skuterach poganiali warkotem silników światła – lub mnie – więc przyspieszyłem.

Pomyślałem, że lepiej byłoby wrócić do miejsca, w którym wysiadłem z autobusu, by sprawdzić, czy nie mogę zacząć od nowa. Ale kręciłem się w kółko, a poza tym nazwy ulic ciągle się zmieniały, nawet kiedy miałem pewność, że idę prosto w jednym kierunku. Bolały mnie ramiona od ciężaru notatników i dokumentów, które zapakowałem, i nagle poczułem się zmęczony i bardzo daleko od domu. Skręciłem w kolejną ulicę, potem w następną. Nie chciałem się zatrzymywać i sprawdzać, gdzie jestem, a już tym bardziej szukać kogoś, kto mówiłby po angielsku, by zapytać go o drogę.

Czułem, że zaraz się zgubię, gdy przypomniała mi się stara kowbojska sztuczka z dzieciństwa. Najpewniej wyczytałem to w powieści Louisa L’Amoura: odwróć się, gdy jedziesz, i zapamiętaj, jak wygląda miejsce, przez które będziesz wracał. Jakimś cudem myśl o tych tanich westernach podniosła mnie na duchu. Nierówność na chodniku była zakrętem w korycie rzeki, zapamiętałem to, a sklepy i restauracje wyglądające tak samo – po prostu innym rodzajem bylicy rosnącej na pustkowiu.

Odtworzyłem swoje kroki aż do chwili, gdy odnalazłem pierwszy zły skręt w zakończoną murem ulicę, potem szedłem wzdłuż wąskich kanionów drogo wyglądających sklepów, rozkoszując się myślą o moim zagubionym kowboju, przywiązującym swojego wierzchowca i zaglądającym do jednego ze sklepów, by kupić paczkę makaroników. Wkrótce kaniony otworzyły się na plac budowy wokół starej kościelnej wieży. Kształt wieży pod warstwami rusztowania wydawał się znajomy. To mógł być wierzchołek wygasłego wulkanu, który wyrastał z równin.

Miałem całkowitą pewność, że za przecznicę lub dwie znajdę się tam, gdzie zacząłem, na Boulevard de Sébastopol. Kolejny autobus z lotniska jechał ulicą. Rozpoznałem nawet poplamiony kawałek chodnika, gdzie przyklęknąłem, by otworzyć walizkę. Ponownie złapałem się na tym, że chciałbym, by mój syn był tu ze mną. Mógłby jęknąć z pobłażliwością, gdyby usłyszał żart w stylu nauczyciela angielskiego: tak wielu zagubionych turystów w Paryżu kręci się w kółko, pewnych, że widziało to miejsce już wcześniej. Nic dziwnego, że to od Francuzów zapożyczyliśmy wyrażenie déjà vu.

{ Neil }

Londyn, maj

Gdy Neil kupił bilet autobusowy do Swindon, prezenty świąteczne, które miał dostarczyć, były spóźnione już o pięć miesięcy. Tego ranka, kiedy miał wyjechać, obudził się na kanapie. Śniło mu się, że je szpagat rolniczy, który leżał na stercie przed oborą Nan i Popa. Jeśli sny cokolwiek oznaczają, ten zwiastował kaca. Tak samo jak puste kieliszki i kartony po winie w promocji, które leżały na stole w kuchni i podłodze. Ktoś, zapewne on, zaczął wcześniej w nocy sprzątać, więc butelki wypełniały też zlew. Neil wyciągnął kilka z nich, by dostać się do kranu, nadal mógł wyczuć resztki snu na języku. Odkręcił wodę i upił trochę z nadstawionych dłoni.

Z kuchni słyszał Veejaya, swojego współlokatora, przewracającego się we śnie i mamroczącego. Oprócz tego dochodziło pikanie, bo nie wyłączył wcześniej swojego budzika. Ruszył ostrożnie między szklankami do ich pokoju. Cuchnęło tam stopami. Veejay, który ostatniej nocy był z dziewczyną ze szkoły filmowej, teraz spał spokojnie sam. Tylko Neil wiedział, że jego oczy nie zamykają się do końca, że zostają małe jasne półksiężyce w szparce pomiędzy powiekami. Było to trochę upiorne i gdyby sam nie czuł się jak żywy trup, wyciągnąłby aparat. Z jakiegoś powodu Veejay zaprzeczał, że sypia z otwartymi oczami, tak jak zaprzeczał, że w trakcie telefonicznych rozmów z rodzicami nabiera ciężkiego hinduskiego akcentu. Neil wyłączył budzik.

Wróciwszy do kuchni, zaczął pakować butelki do plastikowych toreb, tak cicho, jak to było możliwe. Nic nie obudziłoby Veejaya, a drzwi Alexa były jak zwykle zamknięte, ale brzdęk szkła przyprawiał Neila o ból za oczami. Nigdy więcej imprez w ich mieszkaniu, pomyślał nie po raz pierwszy. Nigdy więcej wina i sera na imprezach z dziewczynami mieszkającymi obok – zaczynało się od tego, że dziewczyny przynosiły coś z bąbelkami, a kończyło tym, że Neil i Veejay biegli do Tesco po kartony wina, a ludzie siedzieli gdzie popadnie i oglądali mecz Arsenalu w telewizji. Neil był słaby w piciu. Od teraz nie będzie już udawania. On nawet nie lubił piłki nożnej i był zmęczony ukrywaniem tego przed dziewczynami uważającymi Amerykanów za gburowatych, jeśli nie przejawiali szaleńczego zainteresowania sportem, w którym wynik prawie zawsze kończył się na zerze.

To w takie poranki jak ten nienawidził Alexa, który nigdy nie wychodził – nawet wtedy, gdy wyjście miało oznaczać dołączenie do imprezy w kuchni. Alex, ich współlokator wampir, nie miał żadnych przyjaciół. Kto wie, co mu się śniło. W tej chwili jednak Neil oddałby wszystko, by zasnąć z pustą głową w czarnej pościeli, którą Alex prał dwa razy w tygodniu. Nawyk ten spowodował, że ich beznadziejna brytyjska pralka przesuwała się w trakcie wirowania od miejsca pod blatem przez całą podłogę w kuchni. Neil czasem zakładał się z Veejayem, gdzie tym razem skończy, więc na podłodze były ślady po ołówku po zapisie jej wielokrotnych podróży.

Neil zastanawiał się z przygnębieniem, dlaczego się obudził, ale o bilecie autobusowym przypomniał sobie dopiero wtedy, gdy był na ulicy i krzywiąc się z bólu przy każdym uderzeniu tłuczonego szkła, wpychał butelkę za butelką przez gumowy otwór do wielkiego pojemnika na odpady do recyklingu stojącego przy parku. To by wyjaśniało, dlaczego nastawił budzik, mimo że była niedziela, którą normalnie rezerwował na nawadnianie się i kończenie lektury, którą powinien był skończyć w sobotę. Swindon. Kurwa, pomyślał. Znowu będzie musiał zadzwonić do jak-jej-tam i pojechać w następnym tygodniu. Już trzeci raz odwoływał przyjazd, więc zaczynało się to robić żenujące. Chociaż jak-jej-tam nigdy nie zaproponowała, że przyjedzie do Londynu. Bo dlaczego by miała? Ta cała sytuacja była kretyńska.

Wymiana prezentów musiała być pomysłem matki jak-jej-tam. Ojciec Neila ledwie pamiętał o świętach, więc nigdy nie wpadłby na zrobienie czegoś takiego. Jeśli chciałby wysłać prezent, wepchnąłby go do skrzynki jak normalny człowiek. W jej kraju na pewno jest poczta. Nie, to był jakiś złowieszczy plan matki jak-jej-tam. Pewnie córeczka chciała poderwać Neila, by dostać zieloną kartę. To będzie żenujące.

Neil wepchnął do kontenera ostatnią butelkę. Swindon. Jego ojciec prawie o nic go nie prosił, ale odesłał mu paczkę w listopadzie, mówiąc, że córka jego przyjaciółki też mieszka w Wielkiej Brytanii, więc on i jego przyjaciółka zdecydowali, że wymienią się prezentami właśnie przez nich. To będzie dla ciebie okazja, by poznać kogoś nowego, powiedział ojciec. Zawsze chciał wiedzieć, czy Neil spotyka nowych ludzi, co było w sumie zabawne, bo Neil był całkiem pewny, że to jakaś odziedziczona po ojcu niezręczność powstrzymywała go przed poznawaniem nowych ludzi, a gdy już jakichś poznał, powstrzymywała go przed powiedzeniem czegoś interesującego, co sprawiłoby, że ci ludzie chcieliby się z nim przyjaźnić.

Sądząc po kształcie prezentu, był to jeden z miniaturowych, ręcznie robionych zestawów łuku i strzały, które jego ojciec lubił kupować od kobiet z plemienia Ute, sprzedających je po zaskakująco wysokich cenach w okresie świątecznym przed Conoco. Od tamtego czasu prezent leżał pod łóżkiem i za każdym razem, gdy Neil planował wsiąść do autobusu do Swindon – które, jak się okazało, było oddalone o wiele kilometrów od Londynu – coś mu wypadało albo o tym zapomniał i musiał dzwonić do jak-jej-tam (jak ona ma na imię?) i wymyślać wymówkę. „W porządku, w porządeczku”, mówiła. „Przyjedziesz w następnym tygodniu, dobra?”

Jedna z butelek nie była zupełnie pusta i ręce Neila kleiły się od wina. Wytarł je o jeansy. Fajnie byłoby nie mieć już pod łóżkiem paczki ojca, przypominającej mu o domu za każdym razem, gdy szukał tenisówek. Prezent został zapakowany w ten sam papier ze Świętym Mikołajem, którego używali Nan i Pop. Nan zawsze wciskała w niego banknot dolarowy, nowy, prosto z banku, co było motywacją, by go nie podrzeć – w każde święta Neil i jego kuzyni rozprawiali się z prezentami od nich, przecinając taśmę klejącą i wysuwając to, co było w środku. Nan zbierała papier i rozprostowywała zagniecenia na brodzie Mikołaja, by użyć papieru ponownie za rok – stało się to rodzinnym żartem, bo oczywiście mogła po prostu zaoszczędzić te dolary i kupić więcej papieru do pakowania. Neil położył prezent ojca pod łóżkiem po pierwsze dlatego, że był przygnębiający. Gdy odwrócił paczkę, widział, że jeden brzeg papieru ze Świętym Mikołajem został odcięty i w miejscu, gdzie był doczepiony do tekturowej tuby, została odrobina pożółkłej taśmy. To świadczyło, że jego ojciec wreszcie zużył ostatni kawałek z rolki. Nan zmarła, gdy Neil miał iść do liceum, a teraz nie żył także Pop, ale z jakiegoś powodu Neil nie mógł sobie wyobrazić, że nawet papier do pakowania ze Świętym Mikołajem się skończył.

Zegar wskazywał właśnie dziesiątą. Gdyby Neil się pospieszył, pewnie zdążyłby na ten autobus. Po tym, jak dostarczyłby świąteczny prezent ojca, mógłby do niego zadzwonić i powiedzieć mu, że profesor Piot wybrał go na jednego ze swoich asystentów badawczych na lato. Dowiedział się o tym dwa tygodnie temu. Wielka sprawa – profesor Piot był sławny. A poza tym poleci latem do Paryża. Neil kilkakrotnie próbował zadzwonił do ojca z tymi wieściami, jednak tego nie zrobił. Żaden z nich nie radził sobie za dobrze z rozmową przez telefon i gdy ostatni raz się ze sobą kontaktowali, w styczniu, odbyli coś, co było prawie kłótnią, a on powiedział sporo niepotrzebnych rzeczy. Wiedział, że powinien zadzwonić do ojca i go przeprosić, nawet jeśli to nie była jego wina. Ale skoro wciąż miał prezent ojca pod łóżkiem, postanowił to odłożyć, wiedząc, że ojciec na pewno zapyta go, czy dostarczył paczkę do Swindon.

W autobusie kac Neila przybrał na sile. Żołądek miał pusty, jednak wydawało mu się, jakby zaraz miał go opróżnić. Wziął kilka głębszych oddechów. Kiedy jechali po nierównych uliczkach, opuszczając Londyn, czuł każdy uskok i próg zwalniający, a to dokładało mu cierpienia. Żałował, że nie kupił paczki chipsów o smaku curry polecanych przez Veejaya. Żałował, że nie jest teraz w domu, w łóżku. Kiedy zauważył bezdomnego śpiącego w drzwiach, oddałby wszystkie przywileje, które nabył wraz z narodzinami, jeśli tylko dzięki temu mógłby zamienić podskakujący autobus na pobocze, bo pojazd poruszał się okropnie wolno, jak Ziemia kręcąca się po własnej osi, planety podążające wokół Słońca, płyty tektoniczne przesuwające się i…

W żołądku Neila zabulgotało okropnie, jego zawartość najwidoczniej szukała bardziej stabilnego środowiska. Chłopak się rozejrzał. Drzwi do toalety były zaklejone, okna autobusu nie należały do tych, które się otwiera. Fotele za nim były puste, ale po drugiej stronie siedziała kobieta z małą dziewczynką śpiącą twardym snem dziecka jadącego autobusem. Oczy miała przymknięte, a włosy związane na czubku głowy chustą z afrykańskim motywem. Ich ciężar sprawiał, że jej podbródek opadał na klatkę piersiową. Za każdym razem, gdy to się działo, oczy kobiety się otwierały. Nic nie zakłóciłoby jej jazdy autobusem tak bardzo, jak Neil wymiotujący na tylne siedzenie.

Zniknęły progi zwalniające i utknęli w korku. Autobus skręcił na skrzyżowaniu i się zatrzymał. Światło było zielone, ale nikt się nie poruszył. Zmieniło się na czerwone, a potem znów na zielone. Silnik ciężarówki stojącej obok nich zgasł i ruszył ponownie, wypuszczając niebieskawy dym. Światło zmieniło się na czerwone, a chmura spalin z ciężarówki uniosła się i zmieniła tę czerwień w fiolet.

Na wykładzie o drugiej rewolucji przemysłowej profesor Piot pokazał grupie osmolone, w połowie przeżarte cegły, by zademonstrować efekty zanieczyszczenia powietrza w Londynie w połowie wieku. Parasolki są czarne nawet dzisiaj, powiedział, ponieważ po raz pierwszy weszły w modę, gdy taki był kolor deszczu, a w późnych latach epoki wiktoriańskiej srebro matowiało tak szybko, że ludzie przestali z niego jadać – chociaż na to mogły mieć wpływ także czynniki społeczno-ekonomiczne. Gdy praca w fabryce stała się bardziej opłacalna, a cena zatrudnienia rosła, coraz droższym stawało się przyjęcie służącego, który czyściłby te wszystkie zimne, ciężkie talerze… Autobus znowu ruszył. Neil oparł się o chłodną szybę, wyobrażając sobie pochodzących z epoki wiktoriańskiej ludzi przyciskających obolałe głowy do misek. Autobus nabrał prędkości, przedmieścia przesuwały się za szybą jak bezkształtna plama. Neil zasnął, pozwalając swoim myślom sunąć wraz z nimi.

Profesor Piot wierzył w coś, co nazywał „wiedzą zaobserwowaną”, i zawsze mówił swoim studentom o rzeczach, których można było się dowiedzieć o przeszłości, dokładnie obserwując teraźniejszość. Na przykład we Francji, skąd pochodził profesor, dało się stwierdzić, czy miasto miało skłonności monarchiczne czy republikańskie powiedzmy sto lub pięćdziesiąt lat temu, na podstawie tego, czy zatrzymywały się w nim pociągi czy nie. Jeśli posiadało stację kolejową, można się było założyć – i wygrać zakład – że skłonności były republikańskie, bo to miasta o dobrej pozycji w nowej Republice posiadały połączenie kolejowe ze stolicą. Poza tym profesor Piot powiedział im, że można było pojechać do małych miasteczek i sprawdzić, w jakiej odległości od kościoła znajduje się pomnik nawiązujący do I wojny światowej, by stwierdzić, jak bardzo religijni byli ludzie, gdy wojna się skończyła, i ilu młodych mężczyzn z danej miejscowości zginęło. Istniała potwierdzona statystykami relacja między liczbą miejscowych chłopaków, którzy stracili życie na wojnie, a odległością pomiędzy kościołem a pamiątkową tablicą ku czci poległych. Im więcej zabitych żołnierzy, tym mniej chętni byli mieszkańcy, by wznosić monument na placu przy świątyni. Stawiali go raczej przed ratuszem. Było kilka miejscowości, jak powiedział im profesor Piot, gdzie pomniki po I wojnie światowej zawierały w sobie złamane krzyże – złamane celowo, może nawet rzeźbione w ten sposób, by pokazać, że ludzie z tego i tego miasteczka wiedzą, co się dzieje tam wysoko na górze.

Gdy Neil spał, warkot autobusowego silnika zaczął przypominać nosowy głos profesora Piota. Neil miał nadzieję, że to zapowiedź jego przyszłej wielkiej kariery jako naukowca, a nie na przykład bycia skończonym nerdem, który w trakcie niespokojnego snu ma tendencje do skupiania się na wydziale historycznym i w którego głowie utkwił głos profesora Piota – może dlatego, że miał z nim w tym semestrze dwa przedmioty. Zaczął nawet układać własne myśli z akcentem profesora Piota, co było zdecydowanie dziwne, i w trakcie ich spotkań – profesor był również opiekunem roku Neila – musiał się bardzo pilnować, by przypadkowo nie wymówić sepleniącego „r” jak wykładowca.

Neil poczuł, że coś dotyka jego stopy. Otworzył oczy. Mała dziewczynka z miejsca obok przepełzła pod nogami swojej matki i próbowała chwycić prezent ojca Neila.

– Nic nie szkodzi – powiedział Neil, gdy matka dziewczynki zaciągnęła ją z powrotem na fotel. – Pozwoliłbym jej to otworzyć, tylko że to nie należy do mnie.

Oparł głowę o nowe, chłodne miejsce na szybie. Byli już spory kawałek za Londynem. Coś jasnego i żółtego kwitło na polach wokół. Kolor wyróżniał się nad wzgórzami, jakby ktoś oznaczył markerem całą okolicę.

Profesor Piot byłby w stanie dowiedzieć się czegoś z widoku za oknem autobusu. Neil patrzył na nieprzełamane niczym bogactwo żółtych kwiatów, ale mógł myśleć tylko o tym, że w Anglii nie ma automatycznego systemu nawadniającego. Pionierom preria w Kolorado mogła się wydawać nieskończona, ale teraz każdy kawałek zieleni przy domu przecinała wykropkowana linia, koła, rury i sekwencje wody o dużym ciśnieniu, tworzące progi na krajobrazie. Gdy Neil był dzieckiem, on i jego kuzyni biegali przez spryskiwacze Popa w trakcie letnich popołudni, a gdy fala uderzała ich w plecy, czuli się tak, jakby dostali kantówką. Ale w Anglii padało. Neil zastanawiał się, czy brytyjscy rolnicy prowadzą lepsze życie, bo nie zawsze naprawiają zepsute pompy irygacyjne i nie zastanawiają się, kto w górze rzeki zgarnia więcej od nich. Żółć pól była tak jasna, że raniła go w oczy, więc do końca jazdy patrzył przez przymknięte powieki, myśląc o ranczu Nan i Popa i zastanawiając się, jak teraz radzi sobie jego ojciec, który zajmuje się tym wszystkim sam.

Dziewczyny z mieszkania naprzeciwko uważały za urocze to, że ojciec Neila był rolnikiem – w zasadzie jego ojciec był wcześniej nauczycielem angielskiego, ale Neil pominął ten szczegół. Wczoraj w trakcie przerwy po pierwszej połowie meczu opowiedział im o tym, jak jego ojciec pierwszy raz przywiózł jego matkę do domu, by poznała rodzinę – akurat w dniu, gdy Pop kastrował cielęta. Nan podała na kolację ostrygi z Gór Skalistych – nazwa może być myląca, bo to tak naprawdę smażone bycze jądra. Małżeństwo było oczywiście z góry skazane na porażkę. Amanda pomyślała, że jądra obtoczone w bułce tartej są tak zabawne, że oparła się o ramię Neila, śmiejąc się, i została w tej pozycji podczas rzutów karnych. Neil zapamiętał, by zapytać ojca, czy na ranczu wydarzyło się coś ciekawego od czasu, gdy rozmawiali po raz ostatni. To smutne, że krowy zostały sprzedane po śmierci Popa, byłoby świetnie mieć jakieś historie o cielętach lub problemach z kojotami, by opowiadać je dziewczętom.

Teraz, gdy wreszcie dostarczał świąteczny prezent, naprawdę nie mógł się doczekać rozmowy z ojcem i doszedł do wniosku, że biorąc pod uwagę różnicę czasu, idealnie byłoby zadzwonić do niego, gdy tego wieczoru wróci do Londynu. Opowiedziałby ojcu o grupowej wycieczce profesora Piota do East Sussex, gdzie wędrowali przez prywatne łąki w poszukiwaniu sławnego i pewnie nieistniejącego rowu, w którym Anglia zajęła swoją ostatnią pozycję w trakcie bitwy pod Hastings. Wieść o wyjeździe do Paryża zostawiłby na koniec, bo wiedział, że gdy ojciec był z niego z jakiegoś powodu dumny, zaczynał tracić dech i robiło się niezręcznie – rozłączyliby się więc, zanim Neil dokończyłby opowieść. W przeciwieństwie do matki Neila, która nie rozumiała, dlaczego Neil nie chciał spędzić ostatniego lata w domu, pracując w kinie i oszczędzając na szkołę, jego ojciec zrozumiałby, że to ważne, bo jego syn był jedynym studentem drugiego roku w zespole badawczym profesora Piota.

Przystanek w Swindon nie przypominał innych – był po prostu miejscem, w którym zawracano i gdzie znajdowała się zadaszona poczekalnia. Autobus się zatrzymał i Neil odkleił twarz od szyby. Jego policzek był spłaszczony i chłodny, zupełnie jak ciastko z lodówki przyklejone do papieru śniadaniowego. W ustach Neil miał nieświeży słony, orzechowy posmak. Zaczął szukać gumy do żucia w kieszeniach kurtki i zapomniał o paczce ojca pod siedzeniem, więc po chwili znów musiał przeciskać się przez tłum, by wrócić do swojego miejsca i ją zabrać. Na dnie kieszeni znalazł miętówkę z restauracji, rozpakowaną dawno temu i obtoczoną w meszku podszewki. Na początku cukierek przylgnął mu do języka, potem zaczął się powoli rozpuszczać, sprawiając, że jedna połowa jego ust stała się klejąca i chłodna. Ból głowy zmienił się w pojedyncze ukłucia przebiegające po kręgosłupie, a żołądek sprawiał wrażenie podrażnionego i pustego. Neil potrzebował coli i cheeseburgera oraz drzemki i szczoteczki do zębów. Z prezentem ojca pod pachą – teraz pokryta prawdziwymi piórami strzała przebijała podbródek Mikołaja – jako ostatni wysiadł z autobusu.

Większość ludzi kierowała się na miejski przystanek autobusowy. Obok czekało kilka taksówek, ale nikt żadnej nie wziął. Neil rozglądał się wokół w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby być córką pocztowej dziewczyny jego ojca – był niemal pewien, że właśnie tak wygląda sytuacja. Wyobrażał sobie kobietę o zbyt mocnym makijażu, z powiekami pokrytymi niebieskim cieniem czy czymś takim, ale tak naprawdę nie za bardzo wiedział, jak wygląda – poza tym to nie było uczciwe. Mógł tylko się domyślać, czego po nim spodziewa się córka przyjaciółki ojca. Rozejrzał się więc ponownie, tym razem w poszukiwaniu normalnej osoby. Młoda kobieta siedziała na przystanku, ale rozmawiała przez telefon, mówiąc z silnym brytyjskim akcentem. Nadjechał autobus i wsiadła. Nikt nie wyszedł. Neil przeszedł na drugą stronę ulicy, by kupić bilet. Na zewnątrz stała dziewczyna i paliła papierosa. Uśmiechnął się, ale nie odpowiedziała tym samym. Rzuciła niedopałek na ziemię i nie zwróciła na Neila uwagi. Wszedł więc do kasy biletowej. Gość bez butów spał na krzesłach, pomimo podłokietników. Za szybą w kasie kobieta jadła kanapkę z automatu, zostawiając skórki.

Neil ponownie wyszedł. Sprawdził telefon, ale nikt nie dzwonił. Może zapomniała. Zdecydował, że za kilka minut skontaktuje się z Veejayem – prawdopodobnie go obudzi – i poprosi go, by przekopał się przez rzeczy w jego szafce i znalazł notes, w którym miał jej numer, bo zapomniał go wstukać do telefonu. To będzie krępujące, ponieważ był pewien, że zapisał w nim kilka wersów upokarzającego go wiersza o Amandzie. Neil nie był żadnym poetą, ale Amanda przesuwała opuszkami palców po krawędziach swoich ubrań, gdy się do niej mówiło. Dosłownie tak, albo tak Neil myślał ostatniej nocy, kiedy powinien oglądać mecz Arsenalu, a zamiast tego przyglądał się jej. Wtedy już był mocno wstawiony. Może lepiej pozwolić Veejayowi spać, notesowi leżeć bezpiecznie pod pudełkiem od pizzy i po porostu wrócić do domu.

Przejechał kolejny autobus. Neil stał teraz z częściowo zapakowanym łukiem i strzałą pod pachą. Nagle zrobiło mu się niedobrze na myśl o tym, co ostatniej nocy mówił Amandzie, i o wspomnieniu jej palców przesuwających się wzdłuż krawędzi koszuli, w którą była ubrana. Jego miętowy oddech zniknął już prawie zupełnie i czuł, jak kac przybierał na sile w ostatnim ataku, zanim całkowicie zniknie w spokojnych zakątkach jego wątroby.

– Ni-yell? – odezwała się dziewczyna z papierosem, która w końcu zdecydowała się go zauważyć.

– O, cześć! – odpowiedział. – Nie wiedziałem, że to ty.

– Czekałam na ciebie po drugiej stronie ulicy – odparła.

– Tak, wiem – powiedział Neil. – Chyba mnie nie zauważyłaś.

Wyglądała na roztargnioną, jakby za nim działo się coś ciekawego. Może spodziewała się kogoś przystojniejszego.

– Przejdziemy się?

– Jasne – zgodził się Neil i ruszyli w górę ulicy. – Fajne miasto.

– Londyn jest fajniejszy – stwierdziła.

Musiała być w wieku Neila lub odrobinę starsza. Nie wyglądała, jakby miała pomalowane oczy, więc poczuł się jak palant, bo spodziewał się dziewczyny o prezencji prostytutki czy coś, mimo że akcent miała jak seksowny robot z Warcraft Reloaded. Jezu, jak ona ma na imię? Powiedziała? Nie mógł sobie przypomnieć.

– Jak się ma twoja mama? – zapytał Neil.

– W porządku – odpowiedziała.

– Wróciła do domu?

– Tak. Pracuje w jednej z restauracji w Wilnie.

– O, super. Co to za restauracja? – Henryk IV wydał sporo pieniędzy, próbując podbić Wilno, zanim skupił się na obaleniu Ryszarda II, ale Neil nie mógł sobie przypomnieć, w jakim obecnie kraju leży to miasto. Na Białorusi?

– Pizzeria – powiedziała.

Przeszli przez prawie puste centrum handlowe, potem przez park. W fontannie po oblepionych mchem płytkach lała się woda. To sprawiło, że Neilowi zachciało się sikać. Żałował, że nie może sobie przypomnieć, gdzie jest Wilno. Miał magistra z historii Europy, więc to wstyd nie wiedzieć.

– Pizza jest teraz wielką nowością na Litwie – odezwała się.

Litwa, pomyślał Neil. Litwa, Litwa, Litwa.

– No jasne, nie wątpię – stwierdził Neil.

– A twój tata? – zapytała.

– Och, no tak, wszystko u niego w porządku. Sama rozumiesz – powiedział, co było rzeczą dość głupią, bo nie znała jego ojca i jeśli jej mama coś o nim opowiadała, to na pewno tylko to, że od śmierci Popa mieszka zupełnie sam w wielkim domu.

Przez chwilę szli w milczeniu i Neil uparcie przyglądał się grządkom, myśląc o tym, co mógłby dodać.

– To… czym ty się zajmujesz? – zapytał Neil w chwili, gdy ona też zaczęła coś mówić. Ich słowa wymieszały się w powietrzu i musieli zaczynać od nowa. – Ty pierwsza – powiedział.

– Nie, w porządku – odezwała się. – Pytałam tylko, czy nie masz nic przeciwko temu, że pójdziemy do mnie.

– Jasne, możemy iść – stwierdził Neil. Naprawdę musiał skorzystać z toalety. – Więc czym się zajmujesz? – zapytał ponownie.

– Pracuję w klubie – odparła. – Podaję drinki i takie tam. To niezła praca, ale… no wiesz. A ty?

– Uczę się – powiedział Neil.

– Na uniwersytecie?

– Tak. To coś jak program wymiany z moją szkołą w Stanach. Pozwalają mi spędzić rok w Londynie. – Studiowanie w Londynie. Jezu. Pewnie pomyślała, że jego ojciec jest naprawdę bogaty. – Zazwyczaj musisz być na przedostatnim roku, ale ja próbuję skończyć studia w trzy lata, by… oszczędzić kasę. – W sumie to prawda, choć ze względu na swoje wyniki i tak jest zmuszony skończyć wcześniej. – Więc pozwalają mi zrobić to o rok wcześniej. Wiesz, tutaj mają taki sam program, a nawet lepiej uczyć się tego tutaj, bo studiuję historię Europy, a to jest Europa. To znaczy myślałem, że to Europa, zanim się tu dostałem i usłyszałem tych wszystkich Brytyjczyków gadających o Europejczykach, jakby byli jakimiś kosmitami. – Amerykańskie dzieciaki na Wydziale Historii śmiały się z tego, ale jej na pewno to nie obchodziło. Mogło się nawet czuć obrażona, bo przecież była Europejką. Jej wzrok skupiał się na jego ramieniu, jakby starała się na niego nie patrzeć. Zastanawiał się, czy ma coś na twarzy.

Jej torebka zadźwięczała, więc zaczęła w niej grzebać w poszukiwaniu telefonu, co dało Neilowi szansę, by dotknąć swojej twarzy opuszkami palców. Wygładził brwi i otarł kąciki ust oraz oczu. Ponieważ niczego nie jadł, najpewniej nie miał jedzenia między zębami. Gdy skończył, ona nadal rozmawiała: „Tak, jest podłączony do ściany? Na pewno?”, więc teraz miał okazję się jej przyjrzeć. Miała bardzo okrągłą twarz i pocieniowane włosy, które unosiły się przy każdym podmuchu wiatru, a na nogach kozaki na wysokim obcasie, których nikt już nie nosił. Amerykanki w butach na obcasie zawsze wyglądały na skruszone, jakby wiedziały, że niszczą marzenia swoich babek sufrażystek, albo fundowały sobie żylaki, a kobiety w Londynie nosiły szpilki z takim przekonaniem, że dobrze w nich wyglądają, iż Neil nie uważał ich już za atrakcyjne. Ale jak-jej-tam kozaki wywołały efekt, który mogła osiągnąć tylko kobieta z Europy Wschodniej. Nie wyglądała, jakby było jej wygodnie, ale jednocześnie szła tak, jakby to nie było nic takiego – i dzięki temu jej biodra ładnie się kołysały.

Powiedziała coś w obcym języku, po czym dodała:

– Nie, nie będę z tobą rozmawiać, gdy tak mnie nazywasz… Tak, wiem, jasne, okay, do widzenia. – I skończyła rozmowę. Wrzuciła telefon z powrotem do torebki, która była duża i miała sporą ilość klamerek i frędzelków.

– Wszystko w porządku? – zapytał Neil, mimo że to nie była jego sprawa.

– Cóż, wszystko jest do dupy – odparła.

Miała szarawy ząb, zupełnie taki, jak Neil, gdy był dzieckiem, a korzeń jednego z jego mleczaków obumarł po tym, jak huśtawka uderzyła go w twarz.

Skręcili w ulicę mieszkalną z rzędami domów z jasnymi zasłonami w oknach i ogrodami na tyłach, które wypełniały malwy i elementy rowerów trójkołowych. Nie powiedziała nic więcej, ale Neil czuł, że nie może tego tak zostawić.

– Co się stało? – zapytał.

Nadal patrzyła na coś ponad jego głową, co sprawiło, że Neil ponownie skontrolował swoją twarz, myśląc, że na jego policzku widnieje coś okropnego. Nagle się pochyliła i zaczęła intensywnie mu się przyglądać. Albo miał coś na twarzy, albo zamierzała go pocałować. Neil myślał, że zemdleje. Ale ona się tylko uśmiechnęła, jakby coś ją ucieszyło.

– To nic takiego – stwierdziła.

Zatrzymali się przed sporym domem. Porządnie przycięty żywopłot nadał mu biznesowy wygląd, jakby mieścił się tu gabinet dentystyczny. Dziewczyna stanęła na chodniku, szukając kluczy.

– Rany, tutaj mieszkasz? – zapytał Neil. Tu był nawet garaż.

– To dom mojego przyjaciela – wyjaśniła.

Przeszli do tylnych drzwi i zostawili buty w korytarzu. Bez szpilek była tego samego wzrostu co Neil. Włożyła kapcie. Neil ruszył za nią korytarzem, podkurczając palce, by ukryć dziurę w skarpetce.

Dom był ciepły. Pachniał dywanami, a miękkie podłogi absorbowały każdy dźwięk.

– Mojemu przyjacielowi dzisiaj trochę odbiło, więc mówi jakieś głupoty.

– To on dzwonił? – zapytał Neil.

– Tak, on zawsze tak dzwoni. Ma małe problemy z komputerem, ale nie wiem, o co chodzi.

– Możemy iść gdzieś indziej – powiedział Neil.

– Nie w porządku. Muszę mu pokazać, jak to naprawić.

Prowadziła Neila przez salon do czegoś w stylu gabinetu. Na początku nikogo nie zobaczył, tylko mnóstwo kartonów, niektóre otwarte i wypełnione plastikowymi tubkami po kliszach. Książki o tytułach w różnych językach stały na biblioteczce, gdzie hełmy z II wojny światowej robiły za podpórki. Na ścianie wisiała wielka fotografia nagiej dziewczyny. Było w niej coś, co podpowiadało Neilowi, że uprzejmie będzie odwrócić wzrok. I to w tym momencie zobaczył mężczyznę siedzącego w niebieskim blasku monitora i przyglądającego się mu.

– Jest piękna, co? – odezwał się mężczyzna i przez sekundę przestraszony Neil myślał, że mówi o jak-jej-tam. – Zdobyłem ją na aukcji w Leeds. Za cholerne pięć tysięcy funtów. Ale jest tego warta, co?

– Tak – potwierdził Neil, patrząc na zdjęcie w sposób, który, miał nadzieję, jest dojrzały i wnikliwy. – Och, tak, super – dodał. – Jestem Neil.

– Barry – odparł mężczyzna. To nie był Brytyjczyk, brzmiał na Australijczyka. Przesunął się na krześle biurowym po dywanie w kierunku Neila, by uścisnąć mu dłoń. – Magdute powiedziała, że przyjeżdżasz. Amerykanin, co?

– Tak – przyznał Neil. – Studiuję w Londynie. – Magdute, pomyślał, starając się zapisać to sobie w głowie. Mag-doo-tay.

– Londyn to świetne miejsce – stwierdził Barry.

– No – potwierdził Neil. – Jasne, pewnie.

Magdute stanęła za nim.

– Naprawiłeś? – zapytała.

– Wcale. Pozbądź się tego niebieskiego ekranu, okay? – powiedział Barry i dodał coś w innym języku. Dźwięk, jaki powstał, był tak odmienny od australijskiego akcentu Barry’ego, że Neilowi zajęło chwilę, zanim zrozumiał, że te słowa, cokolwiek znaczyły, wyszły z jego ust.

– Tak, jasne – zapewniła Magdute. Wstukała coś do komputera Barry’ego.

– Więc studiujesz… – Barry ponownie odwrócił głowę, by spojrzeć na Neila – ekonomię?

– W zasadzie to historię – odparł Neil.

– Och! Trochę się interesuję historią. Jaka jest twoja specjalizacja?

– Jeszcze nie zdecydowałem – powiedział Neil. – Mam profesora, który jest ekspertem w dziedzinie średniowiecznej Francji. Mnie też się to wydaje dość ciekawe.

– Mhm. Ja idę bardziej w nowsze wydarzenia. Widzisz to? – Barry wskazał na szklany słoik, w którym znajdowały się naboje, służący za przycisk do papieru na jego biurku. – Sam je wykopałem w lesie w Ponarach, niedaleko rodzinnego miasta Magdute. Sto tysięcy egzekucji między czterdziestym pierwszym a czterdziestym czwartym rokiem. Plus minus.

– Dobra, Barry, nie zaczynaj znowu, okay? – zbeształa go Magdute. Wykopała ruter spod sterty papierów i rozłączyła go.

– Im dalej na wschód od Berlina, tym ludzie mają większą alergię na historię – stwierdził Barry. – Litwini są najgorsi. Sami macie kilka trupów w szafie, racja, ja, Liebchen, tak kochanie?

– Masz Explorera chyba z dwa tysiące drugiego – odezwała się, nie podnosząc oczu. – Ściągnę nowszą wersję, dobra? – Ponownie podłączyła ruter i zaczęła ściągać przeglądarkę na komputerze Barry’ego, a potem zwróciła się do Neila: – Poczekasz? Przyniosę ci te rzeczy. – Wyszła, a Neil próbował wymyślić, co powiedzieć. Kątem oka nadal widział zdjęcie nagiej kobiety. Sprawiało, że czuł się niezręcznie, ale gdy odwrócił głowę, zobaczył, że jest więcej takich fotografii. Nie chciał, by Magdute wróciła i dostrzegła, że się im przygląda, więc skupił się na zakurzonym pudełku z wojskowymi manierkami i maską przeciwgazową, która gapiła się na niego czarnymi, apokaliptycznymi oczami. Przyprawiło go to o ciarki, ale kończyły mu się miejsca, na które mógł patrzeć.

Barry poruszał myszką, potem krzyknął coś w kierunku, w którym odeszła Magdute. Neil wiedział, że powinien rozpoznać ten język. Strzelił.

– Matko, mówisz po rosyjsku? – zapytał.

– Po litewsku – odparł Barry. – Korzenie ma w antycznym liwskim. Lepiej, żeby ona nie usłyszała, jak nazywasz to rosyjskim, za długo byli pod okupacją Sowietów.

– Och, no jasne – powiedział Neil. Był magistrem historii. – Mieszkałeś tam? – Cieszył się, że ma powód, by przestać patrzeć na ściany.

Barry się zaśmiał.

– Boże, nie. Po prostu języki to moje hobby. – Magdute wróciła z torbą z zakupami i krzesłem dla Neila. – Magdute mi pomaga – dodał.

Powiedziała do niego coś po litewsku, a potem odezwała się do Neila.

– On robi złe końcówki.

– Odmieniam – poprawił ją Barry. – Kiepsko odmieniam. – Odwrócił się do Neila i stwierdził: – Estoński jest prostszy.

– Znasz estoński? – zapytał Neil.

– I sześć czy osiem innych. Bułgarski, łotewski, polski. Jak mówiłem, to moje hobby. Próbowałem uczyć się ukraińskiego, ale nie mogłem znaleźć dziewczyny i nagrania były słabe, a poza tym z nagraniami marnie idzie.

Powiedział do Magdute coś jeszcze. Przewróciła oczami i ponownie wyszła, a potem dobiegły ich hałasy z innego pokoju. Barry krzyknął, na co Neil podskoczył ze strachu. To było dość niespotykane – przeskakiwanie do dziwnie brzmiących słów z mocnego akcentu Barry’ego.

– Zawsze wpada na różne rzeczy – stwierdził Berry. – Jest ślepa jak kret.

Magdute wróciła z lemoniadą. Powiedziała coś do Barry’ego, a on jej odpowiedział. Język brzmiał tak, jakby ktoś pocierał patyczki jeden o drugi, a one czasami produkowały iskrę. Gdy dziewczyna schyliła się, by podać Barry’emu lemoniadę, potarł jej policzek dłonią, jakby była na nim rzęsa.

Neil chciał wyjść. Próbował pić swoją lemoniadę w szybkim tempie, ale to tylko przypominało mu, że musi iść do toalety. Zastanawiał się, jak szybko może o to zapytać, by nie wyjść na nieuprzejmego.

– Musisz być naprawdę świetny w językach – stwierdził.

– Dziewczyny pomagają. Musisz używać słów. Musisz mówić. Nowy język, nowa dziewczyna, czasem odwrotnie. Weźmy litewski. Okropny język, ale musiałem mieć tu małą Madgute.

Barry zachichotał. Neil nie był pewien, ale on też mógł sobie na to pozwolić. Jego kac sprawiał, że zaczynał się pocić.

– Do polskiego mam Zosię, do bułgarskiego Desislavę, Veronikę do czeskiego, ale do ukraińskiego nie ma nikogo. Mała Gala mnie okłamała, prawda?

– To Rosjanka – powiedziała Magdute.

– Głupia pizda – stwierdził Barry. – Ale co poradzić? Niektóre z tych dziewcząt odstawią prawdziwą szopkę, by być w takim miejscu jak to, nie? Wynajem za darmo. A mnie jest ciężko odmówić. – Kolejne mrugnięcie okiem. – Rozumiesz, ten nadbałtycki czar. To baaardzo miłe, co? – dodał, idealnie naśladując akcent Magdute. Neil miał w ustach kwaśny posmak. Bardzo się pocił. – Mam rację? – zapytał Barry.

– Och, no jasne – odparł Neil. Nawet nie był do końca pewien, o czym rozmawiali.

– Tylko nie Rosjanie. Nie lubię ich. Ani Niemców. Cholerni bolszewicy i naziści.

Neil potrzebował gumy do żucia. W ustach miał taki smak, jakby coś tam umarło. Skończył swoją lemoniadę.

– Muszę wracać do pracy – powiedziała Magdute.

I ruszyła do drzwi. Neil chciał spojrzeć na zegarek, ale nie było go na właściwym miejscu, bo zapomniał założyć go rano, i powiedział:

– Ja też już lepiej pójdę.

– W porządeczku – powiedział Barry. Potem, gdy Magdute wyszła z pokoju, przesunął swoje krzesło do Neila i się odezwał: – Słuchaj. Nie chciałbyś zostać na trochę? Mam kilka rzeczy, które mogą się okazać ciekawe. Dla historyka.

– Nie mogę – stwierdził Neil. – Autobus odjeżdża o trzeciej czy piętnaście po… – Barry kiwał głową.

– Ale wiesz, jest kolejny autobus. Jutro.

–Tak, ale muszę wracać. – Ciepła kropla potu wyrwała się spod pachy Neila i ześlizgnęła po jego boku. Na moment zatrzymała się na żebrach, potem nabrała tempa i spokojnie spłynęła mu do bielizny.

– Mam trochę materiału filmowego o ekipach Kriegsberichtera, oficjalnych korespondentach wojennych Waffen SS. Himmler na wyścigach konnych, pokaz burleski w Mińsku. Ciężko to nazwać imprezami służbowymi. Prawdziwie kolekcjonerskie rzeczy.

– Rany, nie wątpię – stwierdził Neil.

– Zostań na noc – zaproponował Barry. – Możemy ustawić projektor.

– Boże, dzięki – powiedział Neil. – Ale mam pracę do napisania. – Było możliwe, nawet prawdopodobne, ale w tym momencie nie mógł sobie przypomnieć, czy to prawda czy nie.

– Tylko żartuję – zaśmiał się Barry, szturchając Neila w ramię i odsuwając się na krześle. – Tylko panie są tu mile widziane.

Neil czuł brzęczące myśli – jakby dzieciak potrząsał metalową puszką na sznurku – gdy się zastanawiał, co tu się dzieje.

– Mogę skorzystać z toalety? – zapytał.

– W lewo i znowu w lewo – powiedział Barry, wskazując na korytarz.

W domu panowała dziwna cisza. Skarpetki Neila zostawiały odciski na grubym dywanie, ale jego kroki nie robiły hałasu. Neil niemal słyszał swój oddech odbijający się echem od jego, napiętego jak balon pęcherza.

Neil spuścił wodę, potem stanął przy umywalce, pozwalając, by zimna woda opłynęła mu dłonie. W końcu miał okazję, by się zobaczyć w lustrze. W tej twarzy nie było nic nadzwyczajnego, mimo że ciężko to było stwierdzić – lustro przypominało bowiem bardziej talerz z barwionego szkła, zupełnie jakby nie służyło do przeglądania się. Tak jak reszta domu, łazienka wydawała się bezosobowa. Panował tu porządek, ale jednocześnie wszystko pokrywała warstewka kurzu. Mydła w kształcie koników morskich leżały nietknięte na mydelniczce, a na szafce z lekami wisiała mała, srebrna kłódka. Tylko kredka do oczu pozostawiona bez nakrętki na umywalce dawała znać, że pomieszczenie jest używane.

Neil spryskał twarz wodą i złożył ręce, by nabrać jej trochę do picia. Smakowała jak plastik, jak ta w Londynie, i pozostawiła na jego języku posmak kredy. Potrzebował płynu do płukania ust albo odrobiny pasty do zębów, czegokolwiek do przełamania smaku w ustach, który skutkował nieprzyjemnym zapachem. Przyjrzał się dokładniej kłódce na szafce z lekami i zobaczył, że nie jest do końca zamknięta, więc ją otworzył.

To mogłaby być reklama telewizyjna, pomyślał Neil. W szafce nie znalazł nic poza pudełkiem z miętówkami, które leżało na środku niczym Święty Graal. „Niesamowicie Mocne Miętówki, gdy najbardziej ich potrzebujesz”. Oczywiście pudełeczko musiało tam leżeć od dawna, przykleiło się do szafki. Ale miętówki się nie psują, więc gdy wieczko nie chciało się otworzyć, Neil spróbował je podważyć paznokciami, ale było nieco zardzewiałe. Dla Neila to zawsze stanowiło problem, gdy ludzie grzebali w tych puszeczkach i kończyło się na tym, że dotknęli każdego cukierka. Otworzył wieczko i zajrzał do środka. Nie było tam żadnych małych białych cukierków. Tylko kłębek czarnego drutu owiniętego ciasno czerwoną gumką do włosów. Neil dotknął drutu paznokciem. Jeden jego koniec wychodził przez małą dziurkę z tyłu puszki i znikał w kolejnej dziurce zrobionej w ścianie. Drugi koniec prowadził do czegoś, co Neil na początku wziął za nakrętkę czarnego pisaka zaklinowaną bokami w pudełeczku. Kolejna dziurka widniała na przodzie puszki i gdy Neil pochylił się, by się jej przyjrzeć, zobaczył maleńki obiektyw kamery przyglądający mu się. Wycelowany był na prysznic. Neil zauważył, że to, co on na początku wziął za lustro, tak naprawdę od środka było półprzeźroczyste. Znalazł karteczkę wepchniętą pod półkę.

усмихни се

naerata

uśmiechnij się

pasmaidiet

šypsokis

smile

Tak głosił tekst.

Była jeszcze jedna rzecz, którą Neil zobaczył, zanim założył buty, i nie zawiązując ich, wybiegł za Magdute na ulicę. Już w Londynie próbował wyjaśnić Veejayowi, dlaczego dom pełen dziewcząt z Europy Wschodniej z kamerami w ścianach nie jest fajny, tylko przerażający. Veejay patrzył na niego z uniesioną brwią, mówiącą, że nic z tego nie łapie. Chodziło o coś, czego Neil nie potrafił do końca wyjaśnić, obraz, który został z nim na zawsze, oznaczony jako „Dom w Swindon” w archiwach jego umysłu.

Gdy opuścił łazienkę, drzwi w korytarzu zamknęły się szybko – nie zauważył wcześniej, że były otwarte. Ale zanim to się stało, zobaczył dziewczynę o blond włosach, ubraną w elegancką sukienkę. Miała rozmazany makijaż i niosła swoje buty – Neil odniósł wrażenie, że szła na palcach. Odwróciła się szybko, uniosła wzrok, a dwa palce przycisnęła do ust, jakby próbowała przytrzymać je zamknięte. Patrzyli na siebie przez chwilę. Wtedy nieproszony błysk wspomnień pojawił się w głowie Neila: ktoś, kogo znał, gdy był dzieckiem, jej zaczerwienione od płaczu oczy zerkające w górę, przestraszone, patrzące na Neila z dokładnie tą samą paniką. Jakiś skomplikowany proces psychologiczny był odpowiedzialny za przywołanie tej twarzy właśnie w tym momencie. Neil postanowił za dużo o tym nie myśleć. Wiedział, że to oznacza jedną rzecz: nie zadzwoni do ojca, gdy wróci do Londynu. Nie zamierzał mu powiedzieć, że wreszcie dostarczył jego świąteczny prezent ani że został wybrany, by jechać tego lata do Paryża – czyli cały dzisiejszy dzień był zmarnowany. Ale mając w głowie to jedno konkretne wspomnienie, Neil wiedział, że zdecydowanie nie może opowiedział ojcu o Barrym, Magdute i innych dziewczynach mieszkających w tym domu.