Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Niby-dziennik ostatni: 1981–1987

Niby-dziennik ostatni: 1981–1987

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-244-0255-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Niby-dziennik ostatni: 1981–1987

Tom ten kończy edycję "Dzienników" Zygmunta Mycielskiego – artysty i arystokraty, kompozytora i publicysty muzycznego. Swoje zapiski, prowadzone jeszcze przed wojną, nazwał ostatecznie „Niby-dziennikiem" – bliższe są bowiem eseistyce niż kronice, choć autor żywo interesował się otaczającą rzeczywistością.

Polecane książki

Publikacja to praktyczny, narzędziowy poradnik zawierający rozwiązania najbardziej problemowych sytuacji z dziedziny bhp w szkole. Zapoznaj się z konkretnymi wskazówkami i zasadami postępowania!...
  „Zawsze była panienką z dobrego domu. Mężczyźni traktowali ją jak dobrą przyjaciółkę albo zakonnicę. Ten wieczór jednak był zupełnie inny. Pod wpływem Lucasa poczuła siłę zmysłów. I uświadomiła sobie, że może być obiektem pożądania. Kiedy Lucas przesuwał dłońmi po jej plecach i karku, drżała z tłu...
Katarzyna Grzybczyk doktor habilitowany nauk prawnych; pracownik Katedry Prawa Cywilnego i Prawa Prywat-nego Międzynarodowego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego. Zajmuje się problematyką prawa cywilnego, autorskiego i prawa reklamy; autorka licznych publikacji z tego zakresu,...
Kiedy doktor Giselle Howard przyjeżdża z Paryża do małego miasteczka w Cheshire, gdzie jej ojciec kupił dom, wcale nie ma zamiaru osiedlić się tam na stałe. Atmosfera angielskiej prowincji, piękno krajobrazu, serdeczność mieszkańców, a przede wszystkim rodzące się uczucie do Marca Bannermana sprawia...
Opowieść o Adasiu, młodym geju, co stracił Męża, pracę, mieszkanie i poczucie własnej wartości, nie tracąc przy tym dobrego samopoczucia, toczy się wartko od jednego epizodu do drugiego. Przygarnięty przez zamożną parę zżywa się z nimi w sposób oczywisty, by - w stosownym momencie - z równym spokoje...
Publikacja prezentuje gawędy autorki, które do tej pory można było słuchać wyłącznie na antenie Polskiego Radia Białystok. Ich wybór został przygotowany w taki sposób, aby czytelnicy mogli poznać „ludzką” naturę zwierząt. Oprócz wspaniałego języka poszczególnych gawęd, dodatkowym walorem książki są ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Zygmunt Mycielski

Projekt ‌graficzny ‌obwoluty, oklejki i stron tytułowych: ‌Janusz WysockiRedakcja: Barbara i Jan ‌StęszewscyTłumaczenie tekstów z języka ‌francuskiego: Renata Pragłowska-WoydtowaOpracowanie indeksu ‌osób: Dobrosława PankowskaKorekta: ‌ZespółZdjęcie autora na obwolucie: Andrzej ‌ZborskiZdjęcia ‌na wkładce: ‌Jan Hausbrandt ‌– ‌5, 6, ‌7; Bronisław Lutosławski – ‌4; Maciej ‌Sochor – ‌3; Marek Suchecki – ‌8, ‌9, 10; Andrzej ‌Zborski – ‌1, 2, 12; ‌pozostałe zdjęcia ‌z archiwum rodziny autora.Wydawnictwo ‌Iskry dziękuje Państwu ‌Zofii ‌i Ryszardowi Wojtkowskim za wsparcie ‌wydania ‌tej ‌książki.Copyright © by Wydawnictwo Iskry, ‌Warszawa 2012ISBN 978-832-440-255-7Wydawnictwo dołożyło ‌wszelkich starań, aby ustalić ‌autorstwo zamieszczonych w książce ‌zdjęć. W odosobnionych przypadkach okazało ‌się to niemożliwe. ‌Dlatego właścicieli praw ‌do zdjęć, z którymi nie ‌zostały podpisane umowy prosimy ‌o pilny kontakt z wydawnictwem.Wydawnictwo ISKRYal. ‌Wyzwolenia 18, 00-580 Warszawatel./faks ‌(22) ‌827-94-24-15e-mail: iskry@iskry.com.plwww.iskry.com.plKonwersja publikacji do wersji ‌elektronicznejSłowo ‌wstępne

Niby-dziennik ostatni ‌1981–1987Zygmunta Mycielskiego, który ‌oddajemy do rąk Czytelników, dopełnia ‌bodaj ‌najważniejszą część obszernej ‌spuścizny ‌pisarskiej kompozytora, krytyka, ‌eseisty, który prawie ‌przez ‌czterdzieści ‌lat ‌prowadził ‌zapiski, ‌nazywane początkowo dziennikami, potem notami, notatkami, aż ostatecznie pod koniec lat sześćdziesiątych przyjął dla nich nazwę Niby-dziennika. Zamyka również – nieformalną – serię opublikowaną dotychczas przez Wydawnictwo „Iskry”, na którą składają się: Niby-dziennik 1969–1981 (1998), Dziennik 1950–1959 (1999) oraz Dziennik 1960–1969 (2001), w opracowaniu redakcyjnym Zofii Mycielskiej-Golikowej.

Niniejszy tom obejmuje zawartość dziewięciu zeszytów ponumerowanych i opatrzonych datami ręką Autora. Większość z nich to ulubione Zygmunta Mycielskiego grube notatniki nietypowego formatu w płóciennej oprawie, w które zaopatrywał się w Paryżu. Niewielka część zapisków należących do tego zbioru udostępniona została przez „Zeszyty Literackie” w numerach 100, 102, 106, 107 i 108, jakie ukazały się w latach 2007–2010.

Ramy czasowe zbioru zakreśla pierwszy zapis z 16 stycznia 1981 i ostatni z 15 maja 1987 roku, niespełna trzy miesiące przed śmiercią Autora. Owe sześć burzliwych lat na trudnej polskiej drodze do wolności i demokracji wyznaczały powstanie NSZZ „Solidarność”, stan wojenny, związane z nim represje i prześladowania, zamordowanie kapelana „Solidarności”, entuzjazm towarzyszący pielgrzymkom papieża Polaka, wreszcie symptomy rozluźnienia polityki wewnętrznej po przejęciu władzy przez Michaiła Gorbaczowa. Znalazły one w Niby-dzienniku odbicie w skrupulatnych kronikarskich zapisach, wnikliwych obserwacjach, śmiałych i niezależnych komentarzach i refleksjach kompozytora i pisarza muzycznego, który sprawy publiczne traktował zawsze z równym zaangażowaniem i odpowiedzialnością, jak powinności wynikające z komponowania muzyki i pisania o muzyce. Nie był bezkrytyczny wobec narodowej odnowy w duchu „Solidarności”. W czasach ogólnej euforii zachowywał swój chłodny, arystokratyczny dystans, pozostając często w sporze z przyjaciółmi, młodymi zapaleńcami – uczestnikami politycznych i społecznych przemian. Źródłem tej postawy były towarzyszące mu od dawna wątpliwości co do możliwości zbudowania dobrze zorganizowanego i normalnie funkcjonującego państwa. Opierał je na historycznych faktach, a potwierdzenie znajdował w pogłębionej lekturze oraz własnej refleksji na temat losów Polski w ostatnim dwustuleciu.

Trudno się dziwić, że obserwacja i osobisty komentarz do zdarzeń tamtych lat zajmuje tyle miejsca w blisko czterystustronicowym Niby-dzienniku. O sile pisarstwa Mycielskiego – diarysty stanowi jednak wielowątkowość, wynikająca z jego rozległych zainteresowań i kontaktów w świecie muzyki, polityki, w kręgach arystokracji, jego związków i przyjaźni z ważnymi postaciami skupionymi wokół paryskiej „Kultury”, jego bliskich, ciepłych i szczerych relacji z książęcą parą i dworem Liechtensteinu, żeby wymienić tylko najważniejsze.

Ostatni tom dziennika wzbogaca obraz Zygmunta Mycielskiego jako kompozytora. W czasie, który obejmuje Niby-dziennik, powstawały Fantazja, Trzy Psalmy, Liturgia sacra, 8 pieśni do słów Zbigniewa Herberta, Ostatnia symfonia i Fragmenty do wierszy Słowackiego, utwór ukończony 9 kwietnia 1987 roku i zamykający katalog jego dzieł. Mycielski dopuszcza czytelnika do tajemnic towarzyszących procesowi komponowania, pełnemu obaw i wątpliwości, również w konfrontacji z muzyką mistrzów, będących dla niego muzycznym wzorem i punktem odniesienia. Uważne podążanie tym tropem, wczuwanie się w jego rozterki, wybory i decyzje pozwala zajrzeć do świata, który twórcy chronią zazwyczaj przed osobami postronnymi. Niby-dziennik jest dlatego również ważnym i ciekawym świadectwem introspekcji dojrzałego kompozytora, świadomego swego miejsca, a jednocześnie umiejącego przyjąć postawę krytyczną wobec własnej muzyki, dumnego z wielu dokonań twórczych, nie zawsze dostrzeganych i docenianych, kompozytora niespełnionego i rozczarowanego niemożnością usłyszenia wielu swoich utworów, poddania ich konfrontacji z publicznością. Chociaż w późnych latach życia dane mu było doznać satysfakcji z wykonań przyjętych przez słuchaczy i krytykę z wielkim uznaniem, to przecież powodzenie, jakie zasłużenie spotkało Trzy Psalmy i Liturgia sacra, nie przełożyło się na lepszą znajomość jego twórczości w szerszych kręgach, a sama muzyka nie uzyskała dotychczas odpowiedniego społecznego rezonansu.

Jeśli nie liczyć zapisków przedwojennych, których Zygmunt Mycielski nie włączył za życia do zbioru, dzienniki prowadzone systematycznie od lat pięćdziesiątych pełniły wiele funkcji w życiu ich Autora. Były również dla niego zwykłym notatnikiem, w którym szkicował pomysły muzyczne, utrwalał myśli do przygotowywanych artykułów i wykładów, robił notatki z lektur; wklejał do dziennika rozmaite dokumenty, włączał listy o szczególnym znaczeniu, a nawet reprodukcje obiektów muzealnych, które pobudzały jego wyobraźnię i otwierały pole do rozważań o sztuce.

Ostatnie zdanie zapisane ręką Autora pod datą 15 maja 1987 roku wyraża wielokrotnie powtarzaną na kartach Niby-dzienników wątpliwość, czy przygotowujący je do publikacji potrafi dokonać radykalnych skrótów, jakich – zdaniem Autora – wymagały. Zarówno w odniesieniu do poprzednio wydanych części, tak iw tym przypadku decyzja o integralnym opublikowaniu całości bez jakichkolwiek skrótów i zmian, poza uwspółcześnieniem pisowni i interpunkcji, była bezdyskusyjna. Szczęśliwie się stało, że od początku spotkała się z aprobatą prezesa Wydawnictwa „Iskry” pana Wiesława Uchańskiego, dzięki wyrozumiałości i cierpliwości którego możemy ostatni tom Niby-dziennika Zygmunta Mycielskiego udostępnić Czytelnikom.

Barbara i Jan Stęszewscy

Nota edytorska

To wydanie nie odbiega od poprzednich pod względem wierności rękopisowi, a przyjęta zasada najdalej posuniętej powściągliwości w ingerowaniu w tekst rękopiśmienny dotyczy przede wszystkim interpunkcji. Typowe dla Zygmunta Mycielskiego długie zdania, wypełnione ujętymi w pauzy wtrąceniami, odpowiadające charakterystycznemu sposobowi mówienia Autora, zostały w wielu przypadkach poddane uproszczeniu, które polega na zredukowaniu znaków interpunkcyjnych. Nieliczne poprawki stylistyczne dotyczą kilku miejsc, w których były konieczne dla zrozumiałości tekstu. Poprawione zostały błędy w zapisie nazwisk i nazw geograficznych. Dla wtrąceń obcojęzycznych przyjęta została zasada, że zwroty krótkie, jedno-, dwuwyrazowe objaśnione zostały w nawiasach kwadratowych w tekście, co ułatwia płynne czytanie. Kalki językowe – przede wszystkim z języka francuskiego – którymi Autor chętnie się posługiwał, objaśnione zostały – w miarę możliwości – w tekście lub jeśli wymagały obszerniejszego komentarza – znalazły się w przypisach.

Na niniejszy zbiór Niby-dziennika składa się dziewięć zeszytów ułożonych chronologicznie. Ze względów praktycznych, zważywszy na sporą objętość poszczególnych części, przypisy ponumerowano osobno w obrębie każdego zeszytu, z którym są związane. Szczególnie „muzyczny” charakter tego zbioru skłonił nas do rozbudowania przypisów odnoszących się do tej warstwy tekstu. Staraliśmy się jednak, by poza przypadkami szczególnie uzasadnionymi ich objętość nie naruszała zasady proporcjonalności względem innych dziedzin.

Wiernie zachowane zostały wyróżnienia w tekście zastosowane przez Autora (duże litery, podkreślenia). Ze względu na płynność czytania liczby zapisane w manuskrypcie cyframi zamienione zostały na ich formę słowną, ujednolicono również formę zapisu dat. Tytuły dzieł wyróżnione zostały kursywą. Rozwinięcie podanych skrótowo nazwisk oraz nieliczne korekty lub zmiany zapisu oryginalnego ujęte zostały w nawias kwadratowy. Przekłady z języka niemieckiego, przy których nie wskazano autora, pochodzą od redakcji.

Specjalne podziękowania kierujemy do pani Renaty Pragłowskiej-Woydtowej, której wkład we współredagowanie tekstu tego zbioru jest nieoceniony. Zawdzięczamy jej również ogromną pomoc w identyfikacji pewnych miejsc i osób, a także przekłady tekstu, cytatów i zwrotów z języka francuskiego, poza funkcjonującymi w powszechnym użyciu, oraz tymi, przy których nie wymienia się ich autora. Dzięki jej staranności i trosce o objaśnienia szczegółów dotyczących rzeczywistości tamtych lat Niby-dziennik Zygmunta Mycielskiego staje się bardziej otwarty również dla młodszych Czytelników.

16 stycznia – 8 listopada 1981

Warszawa, 16 stycznia

Perspektywa dwóch dni obrad Rady Wydawniczej PWM (27, 28 stycznia), potem mówić 29 w PEN Klubie, potem być na dwudniowym zjeździe Związku Kompozytorów 30 i 31 stycznia i 1 lutego w redakcji „Twórczości” radzić nad rękopisami Iwaszkiewicza – przeraża mnie. Może nieróbstwo, lenistwo czy zmęczenie nieco się cofa, to prawda, gdy muszę coś robić, mówić, ruszać się. Jednakże stan myszy pod miotłą najbardziej mi odpowiada. Wstyd, ale prawda.

Czym jest historia? Poczynając od własnej historii życia, historii rodzinnej, historii wsi, miasta, kraju, narodu, po cały świat?

Moja historia trwa 74 lata, więc lata 1914–1920 i dalsze, więc dzień dzisiejszy widzę historycznie, chociaż nie wiem o dniu jutrzejszym, który teraźniejszość stworzy, ułoży.

Nie wszyscy stoją przed bramą, na której jest pisane „za późno”. Tylko niektórzy – bo ogół nie zna co jest wcześnie, za wcześnie, późno czy za późno. Może to jest jednak bardziej powszechne, niż sądzę – taksując ludzi tak nisko, że ich słowa „za późno” nie gnębią – bo niczego nie chcieli, nie zamierzali, do niczego nie dążyli. Chyba to niemożliwe? Chyba każdy człowiek dąży, chce, zamierza – przynajmniej w jakiejś chwili swojego życia, swojej młodości. Dopiero potem, gdy mu urośnie brzuch i włosy wylecą – zmarnieje i wtedy poznajemy go, kim był, kim jest. Kim potrafił się stać.

Nie chcę wpadać w panikę z moim osobistym „za późno”! Jest 5 rano. Jeszcze ciemno. Czemu nie dają mi spać te myśli, które nazywam „za późno”? Zwiększać dozę proszków, żeby jeszcze bardziej idiocieć? Przecie nie mogę brać proszków rano – nie mam warunków Prousta!

Ci, co mają spokojne sumienie, powinni spać spokojnie. Tak by się wydawało. Tymczasem nie chodzi tu o spokojne sumienie, ale o jakiś gatunek spokoju w myśli i czuciu, w odczuwaniu.

18 stycznia

I co z tego, że się wie; odczytuję zbiór Alaina Besançona Le présent soviétique et le passé russe[1], który Kisielewski mi wreszcie oddał. Fakty o Rosji były znane od 1917 i 1918 roku, jak znane były fakty z Niemiec hitlerowskich od 1933 roku – ogłoszone jako program w Mein Kampf. Ico z tego?

W jakim momencie świadomość ogólna, powszechna, reaguje czynem – rewolucyjnym, wojennym? W momencie gdy przełożeni, wojsko, policja odmawiają wykonania rozkazu. W momencie gdy według wzorów Monteskiusza[2] władza wykonawcza odmawia wykonania wskazań, rozkazów czy ukazów władzy ustawodawczej, politycznej. Gdyby się zaczęły pojawiać (a pojawiają się) strajki w ZSRR, to zawsze można strzelać, zamknąć, wywieźć – tysiące ludzi i ich prowodyrów. Czy zawsze jakieś pułki z Kaukazu czy Syberii będą strzelały do Rosjan lub vice versa? Człowiek ruski buntował się, na wsi, w miastach i portach. W 1917 i 1918 roku klęska wojenna, uderzenie z zewnątrz – jak już w czasie wojny rosyjsko-japońskiej – umożliwiło bunt – w końcu wojskowy, bo to żołnierze przestali słuchać, a ochrana[3] została rozbrojona, bezsilna. Ekonomiczne dno było już wiele razy rzeczywistością w tym kraju. U nas różni ministrowie nawołują do spokoju i do posłuszeństwa. Ferment w PRL jest głęboki, niebezpieczeństwo rośnie; wysiłki, żeby to partia opanowała, coraz drastyczniejsze. Jutro Wałęsa wraca z triumfalnej podróży po Włoszech.

„La prise du pouvoir communiste, c’est, avant l’étatisation des moyens de production, la mainmise sur tous les moyens de communication. (…). Tout langage vivant devient des lors subversif”[4]. Zgadza się to, jak 2+2 jest 4, tutaj, teraz: język robotników i ich związków całkiem inny od „urzędowego”. Ich zebrania i wszystko, co partia robi, żeby uniemożliwić komunikację, odciąć, skłócić wreszcie miliony członków tych „wolnych związków” z ich „górą”. Uniemożliwić tę komunikację i lojalny dialog, odcinając ich od prasy, radia, telewizji. Dawać wycinkowe i bezradne odpowiedzi i wypowiedzi ministrów i członków KC sprawiające wrażenie, że to partia chce odnowy, a „Solidarność” czy „Mazowsze” bruździ, strajkuje, anarchizuje, spycha kraj na dno ekonomiczne. Wszystko to wynika logicznie z nielogicznego fundamentu, podpisanego w porozumieniu sierpniowym w Gdańsku, gdzie niezależne związki ustanowiono przy zachowanej kierowniczej roli partii. Złapałem się wtedy za głowę, czytając ten tekst. Dodano do tego drugi absurd, że wielomilionowy ten związek nie jest polityczny. To tak, jakby mówić papieżowi, że Pan Bóg jest, ale nie istnieje. Albo że istnieje, ale go nie ma. Wóz albo przewóz. A Rosja jest ciągle jak wystająca z budy głowa psa – twierdzimy tu, że on jest na łańcuchu, ale tego nie wiemy.

Co wiedzieli o rozbiorach Polacy epoki stanisławowskiej?

w nocy

Czy jesteśmy na początku nowej, pełnej udręki drogi? W nieświadomości przewidywania próbuję zobaczyć. A po cóż wiedzieć, czego jest początkiem ten rok? Może minie jak inne i fatum rozejdzie się w płynnym życiu tego kraju, w jego tak mało przejrzystej wodzie. Czytam, a pełne zatrwożeń myśli wracają jak głuche przeczucie tragedii, która – może – się nie rozegra?

Jest dopiero druga, daleko do rana.

Warszawa, 20 stycznia

Kartka od mojej bratowej, Hanki[5]: „Muszę trochę pofolgować ze słuchaniem telewizji i czytaniem o tym co się dzieje, bo zanadto się przejmuję. Nienawidzę bałaganu, anarchii i awantur, zanadto mnie to denerwuje. Tak jak mój ojciec, mogę żyć tylko w jakichś normalnych i uporządkowanych warunkach. Nie mogę spać i trzęsę się wewnętrznie…”.

Po prostu i bez literatury wyraziła to, co odczuwam i przeżywam – mój ojciec też mógł żyć w „normalnych i uporządkowanych warunkach”, był dobrym i dobrze organizującym pracę gospodarzem, pochodził z Poznańskiego i przeszedł przez dobrą, niemiecką szkołę rolniczą. Do dzisiaj pamiętają w Przeworsku jego rządy ordynacją Lubomirskich, budowę cukrowni i „postępową” na przełomie XIX i XX wieku gospodarkę, którą doprowadził na tym obszarze do kwitnącego stanu, wprowadzając meliorację, nowoczesne wtedy maszyny rolnicze, sztuczne nawozy, budując domy dla służby folwarcznej itd., a wszystko to nie na zasadzie teorii o pracy organicznej czy o socjalizmie, ale w praktyce i wzorowej organizacji, takiej, jaka wtedy była możliwa.

Warszawa, 21 stycznia

Na drugiej stronie sztambuchu, który moja matka rozpoczęła w 1892 roku, wlepiona jest piękna fotografia pięknego dworu w Porembie, który mój dziadek Zygmunt Szembek[6] sprzedał Józefowi Szembekowi. Wszystko to nie istnieje, spalone; zapewne jest staw, może kilka drzew? Bywałem tam jeszcze, bawiąc się jako dziecko z Zuzą i Mariellą Szembekównymi. Zmarły tam one, przygarnięte po wojnie przez chłopów w jakiejś chałupie, gdzie hodowały kozę. Dom był duży, na stopie tego, co nazywano pańską rezydencją.

Pod tą fotografią napisała Mama, w owym 1892 roku: „Naître, vivre et mourir dans la même maison”[7].

W tym zdaniu zawarte jest wiele ze świata, który mnie ukształcił, pomimo wszystkich moich ucieczek do Paryża, Wilna czy na Bukowinę, przed samą wojną. Dzisiaj w małym pokoiku patrzę na inny świat. Wczoraj kalifornijski gubernator Reagan wprowadził się do Białego Domu. Tutaj nasze dziwaczne polskie społeczeństwo wymiotuje tym daniem, które Rosja nam do zjedzenia podała. Rozmnożony nasz gatunek podważa to, co tworzyło esencję rodziny i czego widomym znakiem był dom: chłopa, firmy, osiadłej szlachty i pałaców pańskich, warsztatów, klasztorów i plebanii. Mrowisko się zaroiło, wyroiło; jesteśmy wszyscy cząsteczkami w płynie, który coraz bardziej jest potrząsany ogromną ręką, własną ręką, jakby z tychże cząsteczek powstałą. Możemy to nazwać ręką Boga, zawsze tego samego Boga, którego nie znamy, o którym mówimy, że umarł. Niebaczni na tę zbieżność, która ze śmiercią Boga łączy zgubę Rodzaju.

W wodzie stawu odbija się całe skrzydło wielkiego dworu w Porembie. Tak dokładnie, bez jednej zmarszczki na wodzie, że można tę fotografię oglądać „do góry nogami” i widzę wtedy wszystko odwrotnie: baszta jest zamiast z lewej, na prawej stronie, a wielkie lipy, świerki i dęby czubami sięgają i w dół, i do góry – jak odbicia w Mickiewiczowskiej Świtezi.

Często myślę o wszystkim, co już tylko ja jeden pamiętam, wiem, widzę. Jak zawsze z każdym światem, który każdy człowiek nosi w sobie. Rozmaicie, bogaty, biedny – ale zawsze świat osobisty i jedyny.

Stary człowiek coraz bardziej świadom jest chwili, która za młodu jest jego własną rzeczywistością. Potem topi się, coraz bardziej nieuchwytna. Morze rzeczywistości (?) zalewa moment teraźniejszości. Nie mogę się dowiedzieć, co się dzieje w tej chwili, uświadamiając sobie ilość przebytych i przeżytych punktów, o których rewelacje ciągle mnie dochodzą, korygując i manipulując to wszystko, co przeżyłem i czego nie widziałem w 1920, 1940 roku. Dotyczy to i mojej własnej osoby, która kiedyś, słysząc i czytając bitwę pod Marignano, La guerre Clémenta Janequina[8], tylko olśnienia doznawała – głupie dziecko o spóźnionym rozwoju. A dzisiaj? Rozwój tych chwil mnie przerósł, gdy wynosić się trzeba. Zagadka pozostaje nierozwiązana, pudełko, którego otworzyć nie potrafiłem. Myślę wtedy – bo każdy jakiejś pociechy wygląda – kto je potrafił otworzyć? Jeżeli nikt – a tak mi to wygląda – to pozostają ci, którzy wołają „ja, ja!” – dumni, wyniośli, czasami nawet i wzniośli w tym przekonaniu, które wiara rozświetla i pozwala jaśnieć światłem, które spływa na płatki liści, kwiatów, na skrzydła papug, kolibrów, motyli, na skórę lamparta i zebry. Co my jesteśmy winni, że nam przypadł ludzki los w udziale?

Chwila. Jeszcze chwila. Już dawno wiem, że nigdy jej nie chwycę – ani myślą, ani czuciem. Więc skąd bierze się chwila, gdy się wydaje, że to już, że wiem, czuję i nawet wyrazić potrafię? – Tik-tak-tik-tak budzika, jak w wierszu Apollinaire’a[9]. On też już z epoki, gdy tykanie zegara wprawiało w panikę. Czy dawni, ukochani moi mistrzowie mogli popadać w chwile podobne, czy załamanie – rysujące się od tak dawna – zatoczyło dziś kręgi, których już nic i nikt nie zetrze z powierzchni, którą nazwać można powierzchnią i głębią ludzkiej istoty?

Wszystko już wydaje mi się powierzchowne, nawet te ruchy i odruchy tłumne, porywy religijne i patriotyczne, zrywy nienawiści i entuzjazmów, strachy i nadzieje. Wszystko aktorskie, naiwne, bezsilne wobec jakby siły odgórnej, która nieporządek wprowadza wszędzie tam, gdzie zwyczaj trwał długo, przez kilka i przez wiele pokoleń. Bunt człowieka jest buntem przeciwko zwyczajom. Wszystko i każdy ma być niezwyczajny, nadzwyczajny – w czasach, gdy wszędzie zaczęto budować takie same domy, ubierać się tak samo, przenosić z miejsca na miejsce z tą samą szybkością. Każdy chce być niezwyczajny i inny w świecie, który coraz bardziej się staje taki sam jak wszędzie: paradoks, gdy przez wieki społeczeństwa, nie dążąc do oryginalności, stwarzały i tworzyły tak rozmaite kultury i cywilizacje.

Warszawa, 24 stycznia

Jutro mam jechać do Krakowa na dwudniowe zebranie Rady Wydawniczej Polskiego Wydawnictwa Muzycznego, potem, 29 stycznia tu mówić w PEN Klubie o „muzykach o literaturze” (?!), z Kisielewskim i Tomaszewskim[10], dyrektorem PWM – akurat temat na teraz! – a 30 i 31 stycznia dałem się namówić, jak osioł, na przewodniczenie na Walnym Zjeździe Związku Kompozytorów Polskich, który zapowiada się burzliwie, choć uważam to za burzę w szklance wody. Niechby się ci koledzy, zrzeszeni w ZKP, cieszyli z uprzywilejowanego miejsca, jakie w tym ustroju zajmują artyści i sportowcy, prawdziwe „pieszczoszki reżimu”. Przecie w żadnym ustroju tylu słabych artystów, niemających nic do powiedzenia, [nie] żyje na zasadzie państwowych przywilejów, dotacji, zamówień, wydawców – nawet wykonań. Wykonuje się tu i wydaje rzeczy, które przy jakiejkolwiek demokratycznej konkurencji nie ujrzałyby światła dziennego!

Boję się tej tygodniowej aktywności, będąc w stanie ciągłego usypiania, nieuwagi, niepoznawania osób, które znam „od zawsze”. W dodatku stan kraju nie tylko mnie płoszy, ale i irytuje, a więc i męczy – że najchętniej zniknąłbym z powierzchni tego globu, nie mogąc stworzyć we własnym umyśle koherentnego obrazu tego, co się dzieje. Nie mogąc związać obrazów z przeszłości z teraźniejszością i jakąś projekcją, dążeniem w przyszłość. To znaczy: co należy robić zaraz i teraz. Należałoby zmienić „charakter” Polaków, żeby potrafili organizować pracę i znaleźli (odnaleźli? Ale czy ją miewali?!) chęć do pracy, tego plaisir de bien faire[11], który cechuje Francuzów, Niemców, Anglików, Amerykanów, Japończyków… Bardzo to ogólnikowe i powierzchowne ujęcie sprawy, ale kto chce, ten zrozumie, o co mi chodzi.

W XVIII wieku mówiono często, że Polska nierządem stoi. To nie był żart, ale teoria, że takiego kraju „nikt nie ruszy”. Dzisiaj obserwuję, często stykam się z argumentem, że w tym stanie ekonomicznym, w jakim jesteśmy, Rosja nie zechce i nie może nas „brać”, jako zbyt wielki dla niej ciężar – bo co zrobić z krajem, w którym bierny opór sprawi, że ta Polska będzie dla Rosji zbyt dużym ciężarem właśnie. A wtedy przecie Ameryka i państwa zachodnie przestaną nam pomagać, dawać pożyczki, dostawy itd. Czy takie rozumowanie nie styka się z teorią, że „Polska nierządem stoi”?

W takim usposobieniu przygotować odczyt dla PEN Klubu czy do Dubrownika, po niemiecku, jest mi czymś nieznośnym. Najłatwiej jest milczeć i… nic nie robić. Nawet do Michnika nie mam ochoty iść. Czuję się jak wykastrowany szczur. Biegać czy jeździć do Kisiela, Michnika, Andrzejewskiego, do papieża, Miłosza czy Wałęsy, do prymasa czy Sołżenicyna?! Miotać się, gdy całe pokolenie młodszych o kilkadziesiąt lat aż dudni od krzepy, nadziei – od zawiści i lęków też, ale innych niż moje.

Stopień świadomości, którego znanym nam szczytem jest człowiek. W dodatku ten stopień jest niewątpliwie różny, rozmaity u każdego z ludzi. Związany z maszyną, która funkcjonować może do stu lat i funkcjonuje podobnie, jak w całej rodzinie kręgowców. I która to maszyna wtopiona jest, wraz z całą masą indywidualnych świadomości, w społeczności zbiorowe, których sumę nazywamy ludzkością. (Stada zwierząt, roje owadów różnią się od świadomości zbiorowej człowieka). Ten zbiór usiłujemy podporządkować czy też usprawiedliwić jakimś dążeniom celowym, nadać mu sens ogólny, zbiorczy, jako wspólny i ciągły proces: żeby było lepiej, żeby to nie było chaotyczne. Podświadomie, a też i świadomie, spekulatywnie i uczuciowo, poszukujemy kształtu dziejów: Historia. Religia. Filozofia. A tajemnica jednostki i jej sumy (zbiorczej) pozostaje od trzydziestu mniej więcej wieków równie ciemna, zaledwie domyślna i imaginacyjna. Nie do przewidzenia pojawianie się i zachowanie jednostki, przy pewnych, możliwych do przewidzenia, zachowaniach zbiorowiska, tłumu, cechach narodu, rasy też: zbiorowe entuzjazmy, okrzyki, wyciągania rąk: Johnny Hallyday[12] na estradzie, Hitler, Jan Paweł II, Wałęsa; entuzjazmy Amerykanów, Francuzów, Murzynów, wojna, Częstochowa, nienawiści narodowe czy prześladowania Żydów, czarownic, heretyków. Rewolucje czy wojny krzyżowe, podboje i ofiary, patriotyzmy i gorączka złota. Ogony ludzkie do wystawionej (w Tokio?) Giocondy Leonarda czy do mauzoleum Lenina. Był tam przez jakiś czas i Stalin, to i do Stalina chodzili, przestali chodzić, gdy go usunięto i złożono w grobie za mauzoleum twórcy rewolucji październikowej. Teraz Francuzi odkrywają ze zdumieniem, że i w Chinach jest i było za Mao Tse-tunga okropnie, a Amerykanie odkrywają, że 50 ich „zakładników” było przez 14 miesięcy bardzo źle traktowanych w Iranie. (Czy oni tam w Ameryce sądzili, że tym „zakładnikom” przynoszono śniadanie do łóżka w dobrym pensjonacie?). Naiwności, owczy pęd, bezmyślność, jakby człowiek pozbawiony był własnej, indywidualnej myśli, przy tak przecie ogromnej różnicy każdego poszczególnego indywiduum.

Zdawałoby się to wszystko niemożliwe. Gdy jednak widzę tłum, gdy słyszę odpowiedzi na zadawane w ankietach pytania, zmuszony jestem bardzo nisko szacować jednostkę ludzką. A jednocześnie, gdy się z tą jednostką zetknę osobiście, w cztery oczy, i zadam sobie trud, żeby w jakiś sposób własne serce i własną troskę otworzyć i okazać zainteresowanie bliźniemu, znajduję – w większości wypadków – jakby „ukryte skarby” w niemal każdym – czy to robotnik, chłop, chłopiec, który czegoś pragnie, czegoś oczekuje, nad czymś cierpi – choćby tylko nad sobą.

Teoretycznie, możliwy jest taki rozwój jednostki, żeby i zbiorowość „coś z tego miała”, znalazła sens istnienia, rozwijając świadomość, która tkwi w każdym człowieku. Obok naszych możliwości istnieje jednak coś, co – szukając odpowiedniej nazwy – nazwać mogę ujarzmieniem człowieka. Ujarzmieniem przez co, przez kogo? Przez jakie pozostałe warunki bytu na ziemi, współżycia z drugimi?

Pomiędzy rozwojem indywidualnym a rozwojem zbioru istnieją powiązania – u roślin kwiaty, liście, gałęzie, pień, korzenie – nazywamy to wszystko razem drzewem. U ludzi, daleko nam do zbiorowego kształtu, który groziłby koszmarną wizją roju, mrowiska czy termitiery. Właśnie brak tego zbiorowego kształtu ludzkości pozwala na rozwój świadomości, który tak nas od zwierząt różni.

Ratuje nas koncept [pojęcie] duszy i koncept Boga. Kwestionowanie tych „konceptów” niszczy naszą (ludzką!) esencję. Nie znajdujemy bowiem niczego w ideach dobrobytu, wolności, co by nas chroniło przed zejściem do rzędu funkcjonującej – sprawnie czy mniej sprawnie – maszynki lub do zbioru, który nie podlega żadnym innym prawom niż prawa danego właśnie zbioru. Jedyną nadzieją pozostaje wtedy już tylko organizacja zbioru, a ta posłużyć się może tylko siłą, przemocą: demokratyczne wolności są tylko doraźnym „paliatywem”, który nie może być stosowany do całości tego ludzkiego zbioru. Funkcjonuje tylko przy pewnym, korzystnym w danej chwili układzie stosunków, na niewielkich stosunkowo obszarach. Jest jakby rezultatem „zbiegu okoliczności” – to prawda, że przy współudziale Amerykanów, Anglików czy Francuzów – ale to nie jest recepta dla „reszty świata”. Pozostaje więc branie jako podstawowej rachuby, rachuby przypadku, deus ex machina procesów dziejowych, których kierunkową jest: jak trzymać i utrzymać masę ludzką w jakim takim koherentnym a nie anarchicznym stanie.

To, przy końcu drugiego tysiąclecia, jest już widocznym jak na dłoni problemem numer jeden. Wynalazki, ekologia, rozmnożenie, coraz bardziej komplikują sprawę owego jak i w imię czego utrzymać „jaki taki porządek”, czyli istnienie naszego gatunku, tego zbioru wielomiliardowych świadomości, których nagłe i nieprzewidziane przebudzenia, w rodzaju naszego Związku „Solidarność”, „Mazowsza”, czy związków chłopskich, świadczą, że Polacy nagle zwymiotowali narzucony przez Rosję porządek i władzę partii, która też, w polskiej wersji, nie wytrzymuje własnej „wewnątrzpartyjnej dyscypliny”.

Sejmiki w XVIII wieku, aż po Sejm Czteroletni, były czymś podobnym – a potem – powstanie, a więc bunty tego kraju co kilkadziesiąt lat. Do konkretnej samoorganizacji nigdy tu nie dochodziło, poza krótkim okresem 1918–1939. Im więcej o tym okresie myślę, tym więcej cenię rolę Piłsudskiego, zwłaszcza w ciągu dziesięciolecia 1914–1924. On i próbował, i stworzył wtedy coś, co było jednak możliwie podobne do demokracji! A w każdym razie powstało państwo, które od pierwszej chwili swego istnienia odrzuciło zdecydowanie wariant bolszewicki i – wręcz nieświadomie – uchroniło ówczesną Europę przed ówczesnym bolszewizmem, którego zakrzepłe oblicze straszy świat od przeszło 60 lat.

Może naszym przeznaczeniem jest historyczna rola, coś jakby „od cudu do cudu”?! Podobnie jak niezwykła historia Żydów w historii świata, tak i nasza historia – może być przyrównana do jakiejś szczególnej misji, o której nasi wizjonerzy tak często pisali? Wszystko jest możliwe, są rzeczy na ziemi i niebie, o których nie śniło się filozofom ani racjonalistom. Więc i ja też – cóż robić?! – należę do tej społeczności, której nazwa POLACY tak często kością w gardle mi stoi.

A przyszły tydzień, z wizją – znowu – generalnego strajku, to jeden więcej ciężki tydzień! I tak, z tygodnia na tydzień, jakoś się żyje, jakoś istnieje, jakoś to będzie, nie damy się, Polacy wszystko przetrzymają. Nie do pojęcia!

Warszawa, 1 lutego

Tymczasem miałem dla siebie ciężki – wręcz fizycznie – tydzień: dzień po dniu, dwa dni Rady Wydawniczej PWM w Krakowie, powrót i zaraz prelekcję w PEN Klubie, potem 2 dni Walnego Zjazdu Związku Kompozytorów, gdzie dałem się namówić, żeby prowadzić obrady. „Spuchłem” wczoraj, gdy każdy chciał czego innego ze statutem, członkami nadzwyczajnymi, kandydatami itd. Aż poprosiłem, żeby mnie Szweykowski[13] zastąpił. Cały ten nasz związek żyje jakby poza tym, co się w kraju dzieje – takie to w każdym razie robi wrażenie. Lutosławski tak ładnie powiedział parę słów, że mi się płakać chciało – ledwie dotrwałem do północy w sali Muzeum Etnograficznego.

Warszawa, 3 lutego

Widząc w TV zebranie „Solidarności” z Wałęsą – fajka, sweter pod szyję, odpowiedzi pewne, ale już zautomatyzowane – myślę, jaką jest grozą TEN socjalizm dla sztywnych panów, którzy – w ZSRR od dawna, a tu od 35 lat – obrośli w swoją pewność i w jakieś już pozory form EUROPODOBNYCH. Nasi socjaliści z Wybrzeża, a teraz już i z całego kraju, doznają pierwszego szoku wobec konieczności pertraktacji, zderzenia z rozmaitością spraw i ludzi, z moralnością, która stoi przed prostym faktem, że trzeba mieć biuro, samochód, a nie przeładowany autobus, jakąś obronę przed wielotysięczną klientelą, a nie bezpośredni kontakt charyzmatycznego trybuna z wiecem i zadymioną salą, w której padają pytania, okrzyki, interwencje. Styl rewolucyjny to dobre na początek. Potem trzeba rządzić, organizować pracę, biuro, sekretariaty i kartoteki, hierarchię i kształt demokracji – czy autokracji. Nawet kształt bezpośredniości, prawdy i uczciwości, który każda władza po swojemu realizuje i… przekracza.

Warszawa, 4 lutego

Na Walnym Zjeździe Związku Kompozytorów uchyliliśmy wniosek, który swego czasu (1951?) wykluczył Romana Palestra[14] z ZKP. Przychodziły wtedy takie ukazy w stosunku do kompozytorów, którzy byli lub wyjechali za granicę – Szałowski[15] też,

Spisak[16] – nie, bo tu przyjeżdżał i utrzymywał stosunki z Polską. Gdy padło nazwisko Panufnika[17], Baird[18] oświadczył, że wypadek Panufnika jest (był) inny, bo Panufnik dostał paszport „pod” gwarancję Serockiego[19] (zmarł on teraz) i onegoż Bairda. Byłem tak śmiertelnie zmęczony przewodniczeniem zjazdu (przewodnictwo to, zresztą, oddałem Szweykowskiemu, nie wytrzymując dłużej trzech bezsennych nocy i siedzenia na zjeździe do blisko północy) – że nie zareagowałem – co mnie teraz gnębi. Byłem za słaby, fakty zapomniałem – zamiast podać w wątpliwość „gwarancje” Bairda, tak wtedy młodego – twierdził, że miał z tego nieprzyjemności (a cóż ja miewałem za „nieprzyjemności”) – w końcu nie chciałem wywoływać ogromnej dyskusji w sprawie wyjazdu Panufnika, co do której wiem, że wielu członków ZKP ma pretensje, zastrzeżenia: nawet Kisielewski, który by mnie nie poparł. Ciągnąłem więc dalej sprawy statutowe i oddałem wszystko w ręce owego Szweykowskiego, czułem się (wręcz) bliski jakiegoś omdlenia (czy serce?) co – zresztą – poczciwy Patkowski[20] dostrzegł i poczciwie podszedł do mnie: „jesteś zmęczony, oddaj przewodniczenie Szweykowskiemu”. Bardzo mu jestem za to wdzięczny.

W kraju: nawet Staś[21] tak jest zasumowany: 2 dni temu koło pierwszej w nocy, idąc spać powiedział: „Co będzie z Polską?”. To, na Stasia, jest więcej niż „gdybyś rozkroił me serce, nie znajdziesz w nim nic krom słowa Ojczyzna” (czy tak jakoś, cytuję).

W numerze informatora wewnętrznego dla kół nauki i techniki oświaty „Solidarność” (25 I nr 2/14), na 13 stronie: „… przytłoczona mnóstwem spraw bieżących Krajowa Komisja Porozumiewawcza nie jest w stanie o wszystkich sprawach decydować, rozstrzygać o nich w sposób demokratyczny i z zachowaniem zasad statutowych. Szczególne znaczenie zdobyli w niej eksperci, którzy w sposób oczywisty przekraczają swoje kompetencje, przyjmując często rolę decydentów. (…) Wiele decyzji istotnych dla Związku nie zostało, z niewiadomych przyczyn, dotąd podjętych, np. sprawa regionalizacji (wyznaczenie okręgów działania poszczególnym MKZ-tom [Międzyzakładowym Komitetom Założycielskim]) czy też ordynacji wyborczej w regionach. Wydaje się, że cały mechanizm podejmowania decyzji w związkach wymaga zasadniczej reformy. Jeśli go nie zmienimy – grozi nam katastrofa. Instytucje te staną się urzędami, związkowymi dworami, na których kwitnąć będą personalne intrygi”. Dużo takich zjawisk, jak to z demokracją. Sejmiki, Ursus, huty, stocznia, nie mówiąc o sprawie „Solidarności Wiejskiej”, wreszcie zakłady w małych miejscowościach. „Robi się olbrzymi chaos” pisze przewodniczący „Solidarności” w Miejskich Zakładach Komunikacji w W-wie „nasz region przestaje kontrolować sytuację”.

7 lutego

Dziwne te dwa: racjonalizm i irracjonalizm. W końcu, najbardziej sceptyczny umysł przyznać musi, że istnieją takie fakty, jak wiara czy uczucie. Cóż więc robić z faktem religijnym, nawet wtedy, gdy on pociąga za sobą absurdalne twierdzenia, dogmaty, przepisy?

Rozum jest tylko cząstką całości, jaką jest człowiek. Jego myślenie, jego zachowanie i gest. Gest, w sensie ruchu i odruchu, zarówno uczuciowego, jak umysłowego. A co dopiero za dziwactwa, gdy się przyjrzymy twórczości artystycznej! Niczego tu zrozumieć ani wyrozumieć nie można!

Dalej siedzimy w kraterze wulkanu, w którym lawa wrze, a wulkan (jeszcze) nie wybucha.

Warto dodać, że nie sposób dostać masła, nawet płatków owsianych, którymi się żywię wieczorem, z mlekiem. Mleko jeszcze jest. Owies przecie rośnie na najgorszych polach czy pólkach. Takie braki, od największych cementowni i fabryk po podstawowe produkty, to załamanie wszystkich dziedzin produkcji, rolnictwa, przemysłu i handlu nie wydaje mi się możliwe do WYSANOWANIA[22] w jakimś znośnym, rocznym, dwuletnim terminie. Wziąć się do dobrze zorganizowanej pracy w tym systemie, u nas, to wymaga gruntownych zmian systemu, ustroju, nie mówiąc o edukacji, która wypleniła tu pracę fizyczno-indywidualną, produkcyjno-zarobkową. Kolosalny procent ludności obija się po biurach, gada i dyskutuje. Czy może to przywrócić chłopom wiarę w nienaruszalność ich statusu, gospodarstwa? Czy może stworzyć warstwę ludzi, którzy dbają o swój warsztat, fabrykę, sklep?

8 lutego

Wszczęte śledztwo przeciwko KSS KOR? Prowokacja? Głupota? Decyzja, żeby utopić wszystko, skończyć z buntem, kontrrewolucją, wolnościami, które się śnią Polaczyszkom; a gospodarczo takie jest dno, niemożność i niedołęstwo, że – może zamykając jednych – dając kartofle (skąd?) innym – posłużyć się można tymi, którzy nawet nie znając historii, znajdą drogę targowiczan.

Jutro, pojutrze, za miesiąc czy rok?

Warszawa, 11 lutego

Gdy czytam o rozruchach – od maja, w Zurychu, alkoholicy i narkomani awanturują się tam z policją, która nie może ich pochodów opanować – nie chce mi się śmiać: człowiek potrzebuje awantury, starć, niebezpieczeństw, wojny w końcu. Człowiek musi być trzymany za mordę. Biedny czy bogaty, atakowany jest – jakby – przez własną naturę. Tutaj, chyba tylko jakiś sojusz zdyscyplinowanej „Solidarności” z – jakąś (?) – po swojemu zdyscyplinowaną i rozumnie (?!) tolerancyjną partią mógłby „coś dać”. Czy to możliwe? Nie wygląda na to. Dziś minister obrony Jaruzelski zostaje premierem PRL. Kolejna próba – może generalski, czyli wojskowy porządek, z tym polskim generałem.

Wczoraj, na (drogim) targu na Polnej, ani masła, 2 kg kartofli „spod lady” kupiłem. Gruba przekupka: „Panie, chłopy się zbiesiły. Póki im onych związków nie dadzą, to oni kartofli nie dowiozą”. Sąd odłożył na miesiąc zatwierdzenie „Solidarności Wiejskiej”. Żeby to nie był związek, ale jakieś stowarzyszenie.

Tu zawsze odkłada się „wszystko” na później. Temporyzacja[23] i bezsilność.

Nawet rozważania na Zachodzie na temat zadłużenia Polski (24, a zapewne więcej miliardów dolarów) przypominają – z dalszej perspektywy – sprawę długów Stanisława Augusta. Ale Stanisław August zostawił – przynajmniej – pięknie rozbudowaną Warszawę, a z tych miliardów teraz co zostanie, co mamy? Bezużyteczne i nierentowne fabryki, rdzewiejące maszyny, zatrzymane inwestycje.

Świat wygląda dziś jak bezmierne stado, którego poganiacze tylko jedno mają na oku: „opóźniajmy koniec świata”.

Świat karał filozofów, jak karał proroków. Pierwszych za stawianie pytania, skąd wzięli się bogowie, drugich za świadectwa dawane o Bogu. Człowiek wpadł na pomysł, że ludzie muszą się bać bogów. Wtedy bowiem będą się bali, nawet skrycie, grzeszyć myślą, mową i uczynkiem. Wprowadzono więc pojęcie bóstwa. Głoszono, że jest to „duch wiecznie żyjący, który słyszy i widzi.” etc (Syzyf – z ułamków Kritiasa[24], okres sokratyczny). Od 25 wieków ten PROCES trwa: Człowiek – Bóg, Bóg – człowiek. Oś naszej historii i prahistorii. Podejrzany Sokrates, podejrzany Plato, niby idealista. Podejrzani wszyscy, którzy myślą, podejrzani bezmyślni, choć łatwiej nad nimi panować. Podejrzani bogaci i biedni, podejrzany świat, człowiek i Bóg.

Przerażenie, że świat przestanie istnieć, jest logiczne tylko z osobistego, cielesnego – że tak powiem – punktu widzenia. Czyż bowiem tak rozklekotany wóz może jeszcze ujechać choć kilometr drogi? „Piękny wóz” powie poeta, „Jedyny jaki znamy, więc może i piękny” powie zwykły śmiertelnik, obdarzony szczyptą inteligencji. „Pełen błota ten wóz” powie ten, kto – zniechęcony – ma dosyć świata. Wszyscy mają rację, swoją rację, nie mogąc przyjąć ultima ratio, której szukamy, od kiedy nauczyliśmy się zapisywać słowa, a więc i myśli.

Pozostaje mi więc okno. Nad zbyt wysokim dachem przychodni lekarskiej widzę skrawek nieba, nad nim chmury, a czasami słońce. Właśnie wygląda, w lutym. Lute słońce.

Warszawa, 19 lutego

Wczoraj byłem wieczorem u Georgie de Bénouville[25], która tu wpadła samolotem na 2 dni z Paryża. Był St. Lipkowski[26] i J. Zamoyski[27]. Dała nam jakąś kolację. Zaobserwowałem z moim gatunkiem wstydu, że potnę na kawałki francuski ser, dobry pasztet en terrine, pomarańcze, z myślą, żeby to zabrać. Nie jesteśmy tu głodni, ale już na jedzenie patrzymy jak na rzadką zdobycz. Przypomniały mi się czasy głodu w obozie, gdy zatykałem uszy, słysząc, że ktoś w kącie je coś ukradkiem. Nigdy się nie pchałem do jedzenia jak teraz; wolę zdechnąć, niż łapać ukradkiem ser, kiełbasę czy owoce tym, co to wszystko mają. Doprowadzić kraj do głodu jest zawsze winą głodujących. Ich niesprawności: administracyjnej, organizacyjnej. Bezmyślnego mnożenia się wszędzie – jak dzicy, którzy nie łączą faktu kopulacji z zapłodnieniem (póki nie WYMYŚLĄ hodowli?…). Jest coś upokarzającego i prymitywnego w kraju za biednym. Jest coś egoistyczno-ograniczonego w kraju zbyt bogatym. „Oto człowiek” można by powiedzieć, odwracając sens ewangelicznego przekazu, którym K.H. Rostworowski[28] zaczyna Miłosierdzie, Charitas.

Może to, co napisałem, tłumaczy moją niechęć do wyjazdu: Monte Carlo, Paryża, nawet Vaduz, nie mówiąc o Kalifornii u pani Porter[29]. Kazio [brat][30] atakuje mnie o przyjazd do Johannesburga… Nie mam już kurażu na to wszystko!

Papież objeżdża triumfalnie Filipiny, Japonię. Te przemowy, jazdy od Markosa[31] po najbiedniejsze dzielnice, okrzyki milionowych tłumów wokoło białego pojazdu, wśród tańców, piór, kwiatów, też mnie irytują – ale nie chcę być skwaszonym staruszkiem, który tylko tak reagować potrafi. Nie znajduję terminu na francuski GRINCHEUX [zrzęda]. Z tego powodu nie idę na przykład do Ad[ama] Michnika.

Mój drogi Karol Staniszewski[32] mówił o „niewolniczej duszy”. Pewien stan braków i biedy tworzy duszę niewolnika. Nie chodzi o dostatki i bogactwa, ale o poczucie równorzędności w stosunku do możnych tego świata. Nie być onieśmielonym, gdy się widzi ministra, biskupa, milionera, „wielkiego człowieka”. Nigdy mi nie przychodziło do głowy, że jestem biedniejszy, mniejszy, mniej utalentowany, gdy się stykałem np. ze Strawińskim czy dzisiaj z Pendereckim. „On sobie, a ja sobie”. Może gra tu rolę i pewien „arystokratyzm” – nie chodzi tu jednak o to, że jestem lepszy czy gorszy. Można to też nazwać: nie mam, ani nie chcę mieć kompleksów. Iwaszkiewicz przez całe życie pamiętał, że był nauczycielem u Woronieckich (?), czy – że Tonio Sobański[33] go nie przedstawił swojej matce. Takie rzeczy nie mogą mi przychodzić do głowy na marionetkowym dworze u Rainiera[34], z Pendereckim, czy dlatego, że ktoś mnie nie zauważa. Ale też nie potrafię się skarżyć na moją conditio ani się puszyć, że służący mi czyścił buty w Wiśniowej, gdzie życie było skromne, ale i surowe w stosunku do dzisiejszych wygód, łazienek, temperatury w hallu i w korytarzach. Myślę o epokach, które przeżyłem, siedząc dziś w jednym zagraconym pokoju, z pięcioletnią służbą w niewoli niemieckiej, na najniższych szczeblach tej drabiny, którą stworzył człowiek.

Dopiero teraz przeczytałem (w polskim numerze „Osservatore Romano”) pełny tekst drugiej encykliki Jana Pawła II Dives in misericordia – tak jak z przemówieniami, „za długo, za dużo, za często”, jakby chciał ilością zapchać nadmiary ilości. Z jego jazdami jest podobnie: oblatuje i objeżdża teraz na białym rydwanie Filipiny, a miliony Filipińczyków wiwatują, tańczą i krzyczą. W encyklice – jak we wszystkich dokumentach, do których przywiązuję większą wagę niż do codziennych wypowiedzi – uderza zawsze ten sam ton, mesjanistyczny, eschatologiczny, apokaliptyczny. Nowy Testament i Biblia są niewzruszoną podstawą całego wywodu – rozwinięta przypowieść o synu marnotrawnym i teologiczna próba uzasadnienia „równowagi bożego miłosierdzia i sprawiedliwości boskiej”, co styka się z problemem zła, grzechu i śmierci. Splątane to jest, bo i od zawsze w chrześcijaństwie niedopowiedziane: skąd bierze się zło i nieszczęście? Jan Paweł nie sięga do źródeł, którymi są walki i strącenie zbuntowanych aniołów. Wskazuje na motyw miłosierdzia i dobroci w Biblii (hesed, hesed werahamim[35]) – co tylko potęguje nasze wątpliwości – możemy przecie wskazać i cytować tyle wersetów, w których Jehowa jest mściwy, napastliwy, wręcz okrutny! Stąd i cała strona Miłości Bożej, Boga, „który tak ukochał świat, że Syna swego jednorodzonego” złożył (w ofierze?) za grzechy ludzkości, jest koncepcją może i wspaniałą, ale niemieszczącą się w ludzkim umyśle, jak nie mieści się w nim ofiara Izaaka i tyle innych biblijnych opowieści. Jan Paweł próbuje wytłumaczyć świat i los człowieka, stworzonego na obraz i podobieństwo Boże – udaje też twórczy i ufny optymizm – prześwieca tu jednak koniec tego świata, bimillenium i apokaliptyczna wizja zniszczenia, którego narzędzia człowiek, boskie stworzenie, wyprodukował. Nie sposób też wytłumaczyć papieżowi sensu nierówności, egoizmu, głodów, klęsk i prześladowań. Odwołuje się do wartości, wstępuje na najwyższy poziom moralności – jakby nieistniejącej czy tylko dla wybranych dostępnej. Śledząc ten bosko-papieski proces, widzę wiwatujące masy, błogosławiącego im „człowieka w bieli” i pogrążający się w masowym nieszczęściu świat, którego nie może uratować „dziesięciu sprawiedliwych”. Ten piękny i wzniosły tekst sprawia wrażenie „bezradności na tronie”, a wiele ustępów brzmi jak kazanie świątobliwego proboszcza, który zwraca się do tłumów, pragnie ochrzcić świat, nazywając wszystkich „ludem bożym”, podnosząc Eucharystię na wysokich trybunach tak, aby ją wszyscy i zewsząd widzieli. Stary proces, żeby całą zgraję ludzką skupić wokół jakiejś świętej sprawy. Karol Hubert Rostworowski też bił się o to, nie tylko w Judaszu, Kaliguli (Demetrius!) i Miłosierdziu!

Przez cały optymizm papieski prześwieca groza, widmo katastrofy, której ofiara krzyża i misterium zmartwychwstania nie mogą zażegnać.

Wieczorem, skandalicznie bezradny, głupi i twardogłowy dialog czterech panów, którzy usiłowali bronić marksizmu, powiedzieć, że nie jest on martwą doktryną i stekiem zbankrutowanych frazesów, w które nikt już nie wierzy. A gospodarka jak leżała, tak leży, od sześciu miesięcy nie można w tym ustroju poprawić funkcjonowania jednej fabryki, przedsiębiorstwa, kopalni też. Może teraz indywidualni chłopi wezmą się „za lepszą robotę” – ale czy ich synowie wrócą na małe i zbyt rozdrobnione poletka, żeby orać, siać, zbierać, hodować świnie i krowy?

Warszawa, 20 lutego

Czemu uciekam od muzyki na pustynię – bez wyobraźni. Bez uczucia innego niż ta przestrzeń sucha i jałowa. Poza jej horyzontem strach, rozpacz czy zwątpienie bez sensu.

A kilka skromnych taktów (choćby z Sekstetu Mendelssohna!) – więcej życia, jak na łące; życie, życie! Co dławi i jest dławiące, co zbawia?

Nie dopuścić, żeby gasła ochota do życia?

Odczytuję Uranię i Wieże, trzecią część tego wiersza, który Jarosław Iw[aszkiewicz] pisał kilka dni przed śmiercią – mając osiemdziesiąt kilka lat.

3 marca

Wczoraj w PEN Klubie Paweł Hertz[36] mówił o Jarosławie, Hani[37] i o śmierci, a Jurek Lisowski[38] gwałtownie zaatakował tych, którzy zarzucają Iwaszkiewiczowi kolaboranctwo, ugodowość – mówił o jego zasługach jako prezesa Zw[iązku] Literatów, redaktora „Twórczości”, nawet o trudnościach z cenzurą, którą na własnej skórze odczuł, gdy szereg jego rzeczy długo musiało czekać na wydanie. Potem Andrzej Łapicki i Hanna Stankówna, bardzo źle, z bardzo złą dykcją, recytowali wiersze i prozę – Uranię i Wieże, Ogród na Stawisku z Ogrodów, wiele innych rzeczy. Jarosław ma metafizyczny lęk przed nicością, fizyczny lęk przed ciasnym, zimnym grobem, przy zachłannym stosunku do urody, urody ciała przede wszystkim. Jak może istnieć artysta, który nie jest namiętny? Byli może i tacy, ale czy sztuka bez namiętności jest możliwa? Może zegarmistrz, może jakiś kronikarz, ale artysta „prawdziwy”?! Jarosław miał namiętność, którą określiłbym jako „zwierzęcą namiętność”, co dobrze rozumiem, bo i mnie to jest bliskie. Ale Jarosław zawsze się kochał (czyżby też zwierzęcą miłością?), co u mnie inaczej wyglądało… Długi temat! Pełno go w jego prozie zwłaszcza – nie mówiąc o życiu. Miłosz, gdy przeczytał Uranię, ostatni wiersz Jarosława, był przerażony NIHILIZMEM tej „postawy”. Mnie nihilizm Jarosława nie razi – zapewne i ja widzę nicość, która nas ogarnia. Powiem, „kosmiczną” nicość ziemskiego losu. Z upływem lat paraliżuje mnie to, a nie chcę, żeby ta nicość była związana z niemożnością starczą.

Marysia, córka Jarosława, dała mi na tym wieczorze list, do otworzenia w domu. Myślałem, że tam będą jakieś pretensje – np. żebym bronił pamięci ojca przed atakami, czy coś takiego. Tymczasem znalazłem w tym liście czek na 30 000 zł i list: „Bardzo, bardzo drogi Zygmuncie! Wszystko, co napiszę poniżej, potraktuj za zwykłe i naturalne. Ojciec mi przekazał ustnie polecenie opiekowania się przyjaciółmi w potrzebie, a gdyby nawet tego nie zrobił, uważałabym to za swój obowiązek wobec Jego pamięci. Podróż, jaka Cię czeka, pociąga zapewne wydatki. Zawsze możesz uważać moją «kiesę» za swoją. Zresztą, ja święcie wierzę, że wszelkie usługi jakoś się zwracają, mnie też pomogli, kiedy mi było trzeba. Pieniądze nie dają przyjemności, jeżeli się ich z kimś nie dzieli. Przyjmij, Kochanie, ten czek. Realizuje się go w banku na placu Napoleona, na parterze, po prawej stronie od wejścia. Całuję Cię mocno Marysia Iwaszkiewicz”.

Nigdy tyle pieniędzy od nikogo nie dostałem. Odpisałem Marysi wzruszony jej przyjaźnią. Hojnością też. Niestety większego mieszkania nie kupię, ani nawet mięsa czy masła, ale będę mógł przed wyjazdem pomóc Z., Kl., K., paru osobom, którym czasem coś posyłam – sam teraz mało wydaję… Odpisałem zaraz Marysi.

Świat był – w jakimś sensie – „normalny” do tych dni, gdy w 1945 roku zniszczona została jedną bombą Hiroszima, a drugą Nagasaki. Od tego czasu pogłębia się świadomość, że przyszłość ludzi i świata zależna jest od jednej decyzji i jednej sekundy. Do 1945 roku przyszłość ziemi i świata rozciągała się w bezkresny w praktyce horyzont szeregu wieków i pokoleń, które kiedyś się skończą, ale to kiedyś jest odległe, nie dotyczy ciągów z ojca na syna. Przez ostatnie 36 lat obserwuję, jak mnożąca się ludzkość uświadamia sobie bezpośrednie zagrożenie swego istnienia. Jest to całkiem nowy element w naszych dziejach, niepodobny do strachów z czasów pierwszego millenium czy okresu upadku cesarstwa rzymskiego.

Wszystkie sklepy są tak puste, że wspominam i widzę porewolucyjny stan rzeczy w Rosji, gdy kobiety posiadające jeszcze pierścionki oddawały je za bochenek chleba. Chleb tu jeszcze jest – ale na targu sprzedają już „spod lady” kilo mięsa za 3 i 4 dolary, a kilo cukru za 100 złotych. Rzuciłem okiem do wnętrza sklepów żywnościowych: zupełnie puste półki, siedzący personel palił papierosy, nawet nie było ogonka, bo nie było po co stać. Uczucie wstydu za tę polnische Wirtschaft [polska gospodarka] – przy 25 i 30 miliardach długów dolarowych; nasi wierzyciele radzą nad tym w Paryżu – mają nam dać dalsze 12 (!) miliardów dolarów na spłaty i spłatę procentów. Ciągle nie mam odwagi, kurażu, żeby pójść do Michnika czy Kisielewskiego. „Polska nierządem stoi” mówiono ongiś, a teraz „Rosja przecie nie może ani zechce brać takiego ciężaru (ekonomicznego) na swoje barki”. Śliczny „program” polityczny!

Jakiś – sympatyczny zresztą – bubek chce zrobić film o mnie! Też pomysł! Wykręcam się od tego od paru miesięcy. Chce mnie brać w lecie do Wiśniowej, nawet jechać za mną z kamerą do Paryża, żeby kamera patrzyła na te miejsca moimi oczami! Pokazałem mu album Mamy z paru fotografiami z Wiśniowej. Oni na mnie patrzą jak na „żywą historię”!

Warszawa, 4 marca

Byłem dziś u Adama Michnika. Zastałem innego niż wtedy, gdy triumfalnie wrócił z więzienia. Zagadnąłem go o projektowaną na 8 marca manifestację studentów: „Studenci to baranki. Dynamit to robotnicy w wielkich zakładach. Ja przy nich jestem ugodowcem” – widzi on w tym wielkie niebezpieczeństwo. Zapytany o „gaszenie pożaru wiaderkiem” przyznał, że „Solidarność” i oni tym gaszeniem tylko są zajęci, że „Solidarność” traci panowanie nad masą robotniczą. „Czego oni chcą? Zmiany ustroju? Sprawy bytowe? Rosja?”. „Oni chcą wypierdolić partię”. Pytany o szczegóły i o ludzi biadał nad poziomem wywiadu z Wałęsą, który się ukazał w „Tygodniku Powszechnym” – a wreszcie – mnie on pytał – czemu Rosja jeszcze nie interweniowała – a przy pożegnaniu jeszcze: „Co ty myślisz – oni tu nie wejdą?”.

O sytuacji gospodarczej mało mówiliśmy, on, jak prawie wszyscy tu, główny nacisk na sytuację polityczną kładzie – wreszcie – na brak reform ekonomicznych. Mówiłem mu, że póki partia będzie mogła zachować – choćby pozory tylko – panowania tu nad sytuacją, póty Rosja nie będzie interweniować, nie ma ochoty na – choćby czasowe tylko – zamknięcie kurka dostaw z Zachodu – technologii, żywności, pożyczek. Widzę, że i w oczach Michnika, Kuronia, sytuacja jest bardzo groźna, a żywioł robotniczy drży jak wulkan przed wybuchem. Wiedzą oni, czym grozi wybuch, ale…

Parę słów do Prymasa skierowałem w sprawie 8 marca. Ma to być tylko odsłonięcie tablicy wewnątrz gmachu Uniwersytetu. Michnik zapewniał mnie, że nie wyjdą na ulicę.

Wracałem. Staś, bardzo spokojnie, oświadczył mi, że pralnie nie przyjmują bielizny do prania, bo nie mają proszków (do prania). Jesteśmy w sytuacji jakichś afrykańskich państewek czy azjatyckiej biedoty. Jeszcze nie umiera się tu z głodu – ale – czy kobiety, które mają jeszcze pierścionki, nie będą ich wkrótce oddawać za bochenek chleba – jak w Rosji po rewolucji? Staś mi mówi: nie ma wojny, będziemy się tu urządzać.

Tak. Nie ma wojny, nie ma trzęsień ziemi. Można tu żyć – czy jednak będzie można wyżyć? Jak długo?

Warszawa, 6 marca

Wychowany w atmosferze krakowskiej szkoły historycznej (z przełomu XIX na XX wiek) widziałem przyczyny upadku Polski nie tylko w stosunku sił naszego państwa do sił Rosji, Prus i Austrii, ale i w naszych własnych wadach i cechach ustrojowych, działających przez cały XVII i XVIII wiek. Tak samo i dziś, nie mogę wszystkiego zwalać na importowany z Rosji ustrój, ale stan kraju widzę także jako wynik niedołęstwa i kryminalnej mentalności takiej partii, jaką ten kraj wydał, na pohybel narodu, który zwymiotował ten porządek w sierpniu 1980. Nasze miejsce, otoczenie wianuszkiem demokracji ludowych, jest niedobre, ale niedołęstwo gospodarcze przekracza to, co się w tej dziedzinie dzieje w Czechosłowacji, NRD i na Węgrzech czy w Jugosławii. Było u nas sporo szlachciców, którzy czytali różne dziwne książki z najrozmaitszych dziedzin, a folwarki się waliły, na źle uprawionych polach rosły chwasty, a okoliczni handlarze z żydowskich miasteczek pożyczali właścicielowi na weksle po 100 i 1000 złotych do chwili, gdy zbankrutowany „wylatywał z majątku”. Dużo takich przykładów widziałem, czasami trwało to długo – gdy było dużo folwarków i morgów na sprzedaż. Michałowscy z Dobrzechowa sprzedawali najpierw majątki, potem folwarki, a wreszcie morgi naokoło folwarku i domku, w którym mieszkali po spaleniu w 1915 roku pałacu, stojącego w pięknym parku. Kilkanaście lat potem reforma rolna zniszczyła i najlepiej prowadzone majątki, aż wreszcie partia zniszczyła cały kraj, obciążając go miliardami dolarowych długów. Takim rezultatem gospodarczym poszczycić się może tylko Rosja, ale latyfundium rosyjskie, od Władywostoku po Łabę, wytrzymuje stokroć więcej i trwać może dłużej niż priwiślański kraj i jego niecierpliwi mieszkańcy.

Nasza wspaniała klasa robotnicza to nowa beczka prochu, potężniejsza niż wychowankowie szkoły rycerskiej, podchorążowie 1830 roku i wymykający się do leśnych partyzantów szlacheccy synowie. Łatwiej tu o Króla Ducha niż o dobrego gospodarza. Takiego jak Eugeniusz Kwiatkowski[39], Lubecki[40] czy Tyzenhaus[41].

Mój wyjazd, projektowany na 19 marca, napełnia mnie przerażeniem w miarę, jak się zbliża ta data. Wyobraźnia podsuwa mi obrazy zablokowania, w jakimś Paryżu czy Vaduz – nie wytrzymałbym perspektywy niemożności powrotu tu, bycia tu, gdyby na (trzykrotne!) pytanie Michnika: „Czy myślisz, że Rosja będzie interweniować?” odpowiedź miała być twierdząca: tak, i to rychło. Na razie myślę, że Rosja ma dużo czasu, według recepty „niech się Polacy we własnym sosie gotują”. Gdyby jednak partia przestała panować nad POZORAMI panowania nad sytuacją tu, to Rosja wkroczy, nagle i niespodziewanie – i pozostanie nam wtedy tylko modlitwa-suplikacja: „od nagłej i niespodziewanej śmierci zachowaj nas Panie”. Polacy żarliwie się modlą, gdy jest źle. Teraz, z papieżem na czele, modlitwy będą miały temperaturę słoneczną. – Boże, zmiłuj się nad nami. – Ale cóż, skoro ja nie widzę Bożego miłosierdzia, widzę tylko ludzką niemoc, ślepotę, bezradność i małość, z której tylko nieliczne egzemplarze dźwigają się, każdy według sił, które znajduje, którymi zaopatrzyła go NATURA (?)! – A poza tym przypuszczać można, że Rosja znajdzie szczególną jakąś formę interwencji, ingerencji może. Czy możliwe to jednak będzie bez opanowania „wszelkimi możliwymi środkami” (par tous les moyens) kilkuset tysięcy, a może i paru milionów ludzi tu? Czy wystarczy zamknąć parę tysięcy ludzi? Czy, czy…

Polacy liczą jednak zawsze na „jakoś to będzie” – bo i rzeczywiście niełatwo jest stąd ruszyć 35 milionów ludzi, nawet jeżeli jest to kraj o granicach „na kółkach” (od Dniepru po Łabę?!). Przetrwanie jest jakąś cechą czy cnotą bierną – ale inaczej bierną niż bierność rosyjska, ich bierność wobec własnej władzy. Jesteśmy tu jak jakaś europejska ZAWALIDROGA, pomiędzy Rosją a Niemcami. Czymś niewygodnym, a niemożliwym – jak dotąd – do usunięcia. Jesteśmy, istniejemy. Voilà tout… [ot i wszystko].

Odczytuję Podróż włoską Goethego, zdumiewa mnie jego pogoda, prawdziwa apollińskość. Jego Rzym i Neapol to samo słońce, obfitość, ludzie na swoim miejscu, a on w tym świecie szczęśliwy. Cienia buntu w tym świecie, który już zaraz potem wkroczył w 1789 rok. Szczęście człowieka Północy, który się dorwał do Morza Śródziemnego, do Italii, w której widzi raj, pomnożony żywym jeszcze geniuszem jego mieszkańców.

Warszawa, 10 marca

Wczoraj, po dwóch godzinach czekania, dowiedziałem się, że nie ma decyzji z moim paszportem – za miesiąc, może wcześniej (16 marca?). Wobec tego nie jadę do Dubrownika na zjazd, sądzę, że na jury Monte Carlo pojadę, że to „niedopatrzenie”, bo przecie „dużo gorsi ode mnie” dostają teraz paszporty. Nie mam sił, żeby się o to awanturować przez Związek Kompozytorów czy ministra kultury (Tejchma[42]).

Wiadomości o stanie gospodarczym ciągle i zewsząd coraz gorsze. Na rozmowach Kani[43] i Jaruzelskiego w Moskwie strona rosyjska, na najwyższym szczeblu, z Breżniewem, Andropowem i generałami w mundurach, miała przed sobą grube pliki tekstów „Solidarności”, KOR-u, artykułów, jakie u nas się pisze, wydaje. Takie teksty dla nich to przecie dowody kontrrewolucji!…

Marysia Iwaszkiewicz znowu tak serdeczny list mi przysłała. Prosty, ludzki.

Z każdym dniem wzbierają zagrożenia: rozłamy w „Solidarności”, w partii, pociągnięcia cofane po kilku dniach, prowokacje, dotąd „niewypały”, cierpliwość i niecierpliwość Moskwy, jak za Stackelberga[44], Repnina[45], Sieversa[46]. Niepokój, krater. A ludzie chodzą spokojnie, to to jest narodem, co widzę na ulicy, przez okno, na dworcu kolejowym? Abstrakcja? Beczka prochu, sojusz robotniczo-chłopski, taka to realizacja hasła wypisanego na sztandarach rewolucji rosyjskiej?! Zagrożenie na wszystkie strony – tous azimuts dla partii, Rosji, Polski, komunizmu, dla Zachodu i Wschodu.

Listy proskrypcyjne. Według dobrze przygotowanych takich kół, ile można wywieźć ludzi, wagonów, pociągów. Robiłem takie rachunki w 1945 roku, gdy tu przyjeżdżałem. Po 36 latach wracam do tych rachunków; licząc tylko po 40 osób w wagonie, w pociągu można „lekko” wywieźć 2000 osób. W ciągu dnia 20 000. W ciągu 10 dni 200 000, a w rzeczywistości dużo więcej: pół miliona. Ile trzeba (dziś) wywieźć Polaków, żeby „uspokoić” Polskę? Bardzo dużo? „Wcale nie tak dużo”?! – Okropne rachunki. Brzuch mnie z tego boli, „Panie, weźmij sługę twego” wzdycham – ale o innych, o wszystkich innych, jak myśleć?? Niech się ten Pan Bóg zlituje już raz wreszcie. Nad nami. Nad światem. W Oświęcimiu, Treblince, na całym archipelagu – ale też i wszędzie, gdzie ludzie giną z przemocy, głodu i wojny. Od wieków, od czasu gdy pierwszą suplikację człowiek odniósł do Boga, trwa modlitwa i trwa przemoc, głód, wojna. Z wnętrza krateru mamże wyjechać na jakieś zielone łąki czy do paradnych hoteli – przebierać w karcie z panią Beck[47] i Aurikiem[48] – szukać, jakie wino zamówić?!

11 marca, 3.30, jeszcze noc

Człowiek – dobry, zły.

Człowiek – mądry, głupi.

Mówi się „ludzie”. Liście nie mówią „drzewo”. Ludzie mówią: „ludzie”, naród. Jeżeli jest mało dobrych, a dużo złych, mało mądrych, a dużo głupich, to tak, jak z bogatymi i biednymi. Biednych jest zawsze więcej.

Liście, pień, ziarno. Świadomość. Co wiemy o świadomości? O całości? Ile zasługi ma mądry i dobry, ile winy głupi i zły? Liście, choć każdy jest inny (liść każdy, i inny), nie są bardziej do siebie podobne niż człowiek do człowieka. Różność ludzi zaciera się w tłumie, w dużej ilości dostrzegam czerwony kapelusz, ale nie widzę mądrości, dobroci, znaku, którym wyróżnia się Adam od Piotra.

Gdzie jestem, gdy patrzę na swoją nogę, a myślę gdzie indziej, czując, że myślę w głowie, a nie ma mnie w nodze. Czy jestem poza głową, w której zakodowałem myśl? Jeżeli nie mam duszy, a mam tylko mózg, to moje ręce i nogi, ogon u zwierząt, odwłok osy, te dodatki do czegoś, co mówi „ja”, są tylko zestawieniem elementów, bez których nie ma psa, osy: człowiek z głową konia, „niedźwiedź z głową Batorego”, monstrum tylekroć rysowane; Pegazy, Syreny, zaczarowane królewny. Mnóstwo ożywione, od kamieni i roślin, po Anioła Stróża. (Obecność aniołów!!).

Nie mogę się więc nigdy obejrzeć, zobaczyć tego, czego nie widzę, widzieć, gdy oślepnę, istnieć, gdy umarłem? Co umarło, musi ożyć, co żyje, ma umrzeć. Przestrzeń i czas są ludzkim wymysłem – ale światło, co to jest światło, które mierzy nieskończoność, rodzi się i niknie, zaczepia o nasz świat i naszą duszę w tym świecie. Ona – jest tylko gatunkiem jakiejś poprzeczki, na której chwila się odbija, skacze; może w bok, w nieoczekiwany wymiar czegoś, co nas łączy z potokiem tej nieskończoności.

Wymyślony przez człowieka zaświat i świat, który taką ilość form i gatunków wydał.

Pojawia się człowiek i do form wydanych przez świat dodaje swoje. Nowe i inne, w innym robione kształcie, z materiału, jaki znajdzie. Ręką, głosem, mową przekształca i zniekształca świat, tworzy prawa, wymyśla sprawy, których żaden z przyrodzonych nam zmysłów podyktować nie może. (Skąd się wziął rachunek różniczkowy, a skąd Te Deum i kwartet Beethovena? Jakie jest ich źródło, jeżeli jest wspólne i jedno, z człowieka?).

Myśl nie jest autonomiczna i niezależna, jak to wielu sądzi. Ona wybiega poza powody i skutki, przyczyny i cele, którymi kieruje się rozum.

Mówimy wtedy różne rzeczy, na przykład „intuicja”. Poza intuicją jest jednak jeszcze coś. Czy tylko nieliczni to wiedzą i czują? Tak, jak ci nieliczni, bogaci, mądrzy i dobrem tknięci, poza zasługą i winą?

I znowu tylko liście i drzewa, ludzie i tłum, który faluje póki Ziemia i księżyc się kręcą. I słońce też.

Części mowy.

System szeregów. Ich zmiana (zmiany).

„Napisz to – przez 20 lat muzykolodzy będą się zastanawiali, czy to ma sens” mówi mi Staś. (Oni się nawet nie zastanawiają co ma sens, oni BADAJĄ!). A to tylko modulacje.

Głupota nie powinna wzbudzać uczucia pogardy. Przecie jestem bezdennie głupi wobec byle kogoś, kto coś wie dokładnie! I nie ma mnie pocieszać fakt, że mądrość to co innego niż wiedza.

W złości myślę, jaką głupotą jest nie spać. Dochodzi piąta. Za piętnaście minut piąta. Teraz spać – czy brać się za coś, gdy nie mam na to sił? Henio Krz[eczkowski][49] mówi, że to lenistwo. Może tak. Ale co to jest lenistwo?

5.45

Dnieje. Fioletowe chmury na skrawku nieba, które widzę na lewo, nad dachami, zaczynają świecić. W samolocie, gdy lecę na wschód, nie odrywam wzroku od wschodu, gdy słońce tak szybko wschodzi. Tu czekam, wypatruję, tyle, ile mi wolno z małego pokoju na tym skrawku nieba zobaczyć. Prawo do przestrzeni też jest nam odbierane. Prawo do chleba i prawo do nieba, do miejsca w przestrzeni i przyrodzie. Mógłbym wyliczać prawa naturalne i prawa sztuczne, jak naturalne i sztuczne zakazy, nakazy, według naszego gatunku, takiego, jaki był i jaki się tworzy, realizuje, w miarę jak się masa ludzka mnoży i przystosowuje do zmiany warunków. Myśleliśmy, że dochodzimy do czegoś, aż spostrzegamy, że i odchodzimy od tylu naturalnych praw i warunków. Nogi były do chodzenia, ręce do roboty, głowa do myślenia, oczy do patrzenia i widzenia, uszy do słuchania i słyszenia. A ciało i dusza do czego? Ciało do kochania i do śmierci, a dusza dla Pana Boga? Czy to uproszczenie, czy komplikacja? Wszystko razem, ale nie maszynka, automat, statystyka. Człowiek wyrywał się spod rozkazów i posłuszeństwa, aż popadł w niewolę automatu i statystycznych rachunków. Czy ma TO WSZYSTKO rozwalić?

Nie chcąc stukać na maszynie, zrobię tu brulion listu do Kisielewskiego.

[Tekst wykreślony]

Dużo lepszą redakcję tego zrobiłem na maszynie – idę wysłać i coś kupić do jedzenia.

Według streszczenia książki o PRZECIĘTNYM AMERYKANINIE – statystyczny obraz takiego (American Averages. Amazing Facts of Everyday Life[50]), taki przeciętny Amerykanin jest szczęśliwy. Mój dwukrotny rzut oka na ten kraj nie przeczy konkluzjom pani Grapin[51], która podaje mnóstwo cyfr z owego statystycznego obrazu USA. Wierzę, że kraj i społeczeństwo, które ONI TAM SOBIE URZĄDZILI, jest najbliższe dostępnym i możliwym do zrealizowania nam tu ideałom. Wierzą w Boga, mają po samochodzie na dwie osoby, którym jeżdżą po swoim miasteczku, pragnienia i ambicje nie zdają się przekraczać możliwości (i dostępności) ich zrealizowania. Myśląc o Ameryce i o przyczynach jej „przeciętnego stanu zadowolenia” (!), które można – ogólnie! – postulować (a więc „przeciętnego zadowolenia Z SIEBIE?!”), porównuję to z przyczynami NIEZADOWOLEŃ w Europie czy – inaczej – w Azji. I myślę, że przyczyn tych można się doszukiwać w PRZECIĄŻENIU historią, historycznością, która na każdym miejscu gęsto osiedlonej Europy istnieje. Anglik, Irlandczyk,

Hiszpan, Niemiec, Polak i Włoch – emigrując do pustej Ameryki odciął się, zatracił balast historyczny, ciążący na każdym z nas, tu, gdzie każdy sąsiad jest wrogiem, faktycznym czy potencjalnym. Rysują się w Ameryce rywalizacje stanowe, rywalizacje i wrogości rasowe, ale – jak dotąd – nie ma tam rywalizacji i wrogości narodowych – a to jest ich wielką wygraną. Żołnierz amerykański, którego widziałem, gdy wkroczył do Europy w 1945 (i 1944) roku, nie mógł pojąć „co tu się dzieje”. Dlaczego Niemcy walczyli i mordowali w obozach i na wojnie Francuzów, Rosjan, Polaków, Żydów itd. Nie mieściło się to w ich pojęciach. A jak dzisiaj pomieścić się może w ich pojęciach stan ekonomiczny i gospodarczy Polski? I nie tylko w oczach Amerykanina, ale i zachodniego Europejczyka, [jak] pomieścić się może fakt, że w dużym kraju nie potrafimy wyprodukować dość kartofli, cukru i masła, śrubki i uszczelki, opony i łopat czy wideł?

Dlaczego i jakie są powody tej dezorganizacji pracy, wrogości do zysku, własności, rentowności, itd.? Dlaczego teoria ekonomiczna niemieckiego Żyda sprzed 100 lat (Manifest komunistyczny jest z 1848 roku) opanowała i została martwo stosowana w tak wielkiej części świata, służąc za parawan imperializmowi, który zawładnął obszarami od Pacyfiku po Łabę. Historyczne UWARUNKOWANIA i właściwości, tradycje narodowo-rasowe (sic!) są tu determinantą, która na północnoamerykańskich terenach dała całkiem inne, wręcz ODWROTNE rezultaty. Można też spekulować – od strony religijnego uwarunkowania: można spekulować nad rozwojem krajów i cywilizacji katolickiej, prawosławnej, protestanckiej, tak jak można rozważać o losach kultur chrześcijańskich, mahometańskich, dalekowschodnich, afrykańskich wreszcie. Wszystko to składa się na różnorodność mozaiki, którą człowiek złożył. Historia! – Współżycie!

Na wyrażenie rozpaczy nie ma słów.

18 marca

Już drugi raz oświadczono mi w biurze paszportowym, po przeszło dwugodzinnym czekaniu w ogonku, że NIE MA DECY-

ZJI co do mojego paszportu. Jest to tym dziwniejsze, że wszyscy jadący na Inter University Centre do Dubrownika dostali te paszporty. Bałagan, czy chodzi „IM” o coś – ze mną? Kisielewski, Chojecki[52] otrzymali paszporty do Sztokholmu, przecie przy nich jestem niewinnym jagnięciem! Nieznośne to – telegrafują na wszystkie strony, Lichtensztajny[53] mi telegrafują, że mnie w Vaduz oczekują z radością. Niezależnie od oporów – jak patrzeć cudzoziemcom w oczy, jak im coś mówić, odpowiadać na pytania o Polskę. Niemożność zaplanowania najbliższych miesięcy i dni jest dolegliwa.

Za parę dni odbędą się na terenie Polski manewry paktu warszawskiego, ZSRR, NRD, CSSR i polskich jednostek. Głosy po świecie są tym zestraszone. U nas mało kto się boi, panuje raczej stan rezygnacji. Byłem znowu w Kurii, zapewne zobaczę się z Kardynałem-Prymasem przed wyjazdem. Chcę się dowiedzieć, jaki jest stan rzeczy z Caritasem i z pomocami z zagranicy, które poprzez Kościół powinny tu napływać, co – oczywiście – irytuje partię. (Czy mam ten zeszyt wziąć z sobą, gdybym jechał za granicę – czy zostawić ten i brać inny, nowy?).

Warszawa, 19 marca

Rewolucja? Kontrrewolucja? Bezradność? Niedołęstwo? Karol Hubert Rostworowski był mądrzejszy od wszystkich wtedy nawet, gdy walczył z Żeromskim. Odczytuję zawsze jego Czerwony Marsz, Miłosierdzie, Salon w stolicy ze Zmartwychwstania, Kaligulę wreszcie… Jego syn Marek mi powiedział: „Polacy zwymiotowali ten ustrój”. Tak, ale co dalej?

Koryfeusz po ścięciu Robespierre’a:

A teraz kto?… A teraz co?…

A teraz gdzie i jak?…

Pojeni krwią – karmieni krwią –

A wszystko wciąż na wspak.

Po czym następuje przekład pamfletu z 1795 roku:

Wykwintniś: Kochany przyjacielu, krzycz: niech żyje wolność! Koryfeusz: Ach, korzystać z niej, panie, już nie mam odwagi. Wykwintniś: Jak to? – Co ty powiadasz? Krzycz: niech żyje wolność!

Koryfeusz: Niestety jestem, panie, bez pracy i nagi. Wykwintniś: Tak. Ale, przyjacielu, krzycz: niech żyje wolność! itd.[54].

Rostworowski więcej wiedział o świecie niż Żeromski czy skamandryci – wiedział tyle, co i Piłsudski – chociaż był endecko-przeciwny Piłsudskiemu. Ale przemyślał i francuską, i rosyjską rewolucję. A teraz, jaka to jest tu rewolucja? Lokalna, czy szerszy proces wewnątrz systemu, który od z górą 60 lat… Nie wiem z jaką twarzą mam jechać na Zachód, jeżeli mi dadzą ten już trzeci raz niewydany mi paszport.

Kościół, KOR z Kuroniem, Wałęsa z wierchuszką „Solidarności”, próbują gasić pożary wzniecane przez masy robotnicze i chłopskie – beczka prochu. Tymczasem nie ma już nic. Jeszcze można dostać chleb, jaja, poza tym puste półki w sklepach. I ciągle jeszcze cicha ulica, cierpliwe ogony ludzi po paręset metrów. Wszyscy wiedzą, że odbywają się tu manewry wojsk rosyjskich, czeskich, NRD i polskich. Że Rosja zawsze jest naszym sąsiadem. Że…

Rozpoczęto montaż, odnowę krużganków zamku w Brzegu i ogrodów tam. Słuchać tego w radiu nie mogę. Chłopi nie mogą dostać grabi, motyk, łopat. Jakaś bezbrzeżna nieudolność, gospodarcza indolence [indolencja] w tym kraju, który z przerwą kilkunastu lat musiał słuchać instrukcji rosyjskich od czasów Stackelberga, Repnina, Sieversa. Jest tu teraz głównodowodzący sił paktu warszawskiego, generał (czy marszałek?) Kulikow. To on tymi manewrami dowodzi. Rosja nie ma ochoty „brać” na swoje konto zbuntowanego kraju, w którym nic dostać nie można, z którego nic wycisnąć nie można. Muszą pomagać Kubie, walczyć i pacyfikować Afganistan, pilnować granicy chińskiej. Niech Polacy firmują jak najdłużej to, co się tu dzieje. Śladu gospodarczej poprawy, nadziei nawet nie widzę. Przeciwnie. Z każdym miesiącem jest gorzej, bardziej bezradnie. A zebrania, narady, dyskusje, strajki lub groźby strajków się mnożą. Ogień, ogniska, to tu, to tam się pojawiają – z kubłem wody jeżdżą Wałęsa, KOR-owcy, biskupi, członkowie partii i rządu – pojawiają się i prowokatorzy czy zwolennicy „silnej ręki”. Wygląda to jak śmietnik, śmietnisko. Pełne rozżarzonych węgli, po którym kupa dzieci biegnie to tu, to tam – coś gasi, zasypuje, wyciąga resztki połamanych narzędzi, żywności, wyciąga ręce po jeszcze kilka miliardów pożyczki, gdy na pocztach, na cle i w portach tony nadesłanej żywności gromadzą się, dziesiątki tysięcy niedoręczonych paczek, gnijących cytryn czy pomarańczy, w kontenerach, których rozładować nie potrafią.

„Tak. Ale, przyjacielu, krzycz: niech żyje wolność”.

Jaką dyscyplinę ma SOBIE narzucić człowiek, jaki kołnierz, rygory, żeby funkcjonowała zbiorowość: państwowa czy rodzinna, społeczna czy zbiorowość jednostek (indywidualnych!), materialna i duchowa działalność, zwykły porządek wreszcie, prawny, ustawowy, represyjny; sprawiedliwość i wolność; wszystko to znane od czterech czy sześciu tysięcy lat problemy. Leżą tu nagle „w proszku”, w kraju, który dawał czasami dowody, że „potrafi się rządzić”. Ale – te DOWODY jakże są rozmaite i różne w rozmaitych i różnych krajach, na kilku kontynentach! Demokracje zachodnie, katolickie i protestanckie kraje, prawosławne, mahometańskie, buddyjskie itd. – wzory nie do przeszczepienia: przykład japoński można by długo badać, żeby coś z tego wywnioskować. W Chinach się „TO” nie przyjmuje, chociaż w Hongkongu i na Formozie mogliby się Chińczycy z Szanghaju i Pekinu dużo nauczyć, a my na Węgrzech czy w Jugosławii, gdzie przecie jest masło i cukier i nie ma miliardów zadłużenia. Ale przeszczepy się nie przyjmują, nie udają. Tylko czasami jakaś gruszka na wierzbie urośnie.

Warszawa, 20 marca

Dzisiaj Andrzej[55], pracujący w „Desie”, przyniósł pół kostki masła. Pytam, skąd ją dostał? „Nasza stara klientka pytała mnie wczoraj, dlaczego jestem taki blady. Powiedziałem jej, żartem, skąd mam dobrze wyglądać, gdy nie ma masła, mięsa, niczego. Dzisiaj przyszła – mówiła, że ma wnuka w moim wieku, że całymi dniami stoi w ogonkach dla córki, tego wnuka i dla siebie: dostałam dwie kostki masła, odkroiłam pół dla pana, pan jest zawsze taki miły i dobry”. Andrzejek ją wyściskał. Mamy teraz na trzech te pół kostki.

W Bydgoszczy milicja ciężko pobiła uczestników wiecu „Solidarności” – jedzie tam Wałęsa. Wzburzenie, napięcie, wciąż rosną. Nie słyszę o otwieraniu warsztatów, o produkcji, już nie ciągników, ale łopat, motyk, grabi, cegieł, o rozładowywaniu nadchodzących tysięcy paczek, które leżą na cle czy w porcie gdyńskim. Nic, tylko gadanie, zebrania, sesje, wybory, zjazdy, strajki; okropność tych rządów, partii, mafii, nomenklatury, urzędu bezpieczeństwa, aż po Ocean Spokojny obejmujących blisko pół świata, jeżeli wliczymy w to obłęd chiński.

Więc po trzydziestu sześciu latach pokoju i przy trzydziestu miliardach dolarów zaciągniętych pożyczek, stara emerytka przynosi – sekretnie, żeby inni nie widzieli – pół kostki masła? W kraju rolniczym projektuje się kartki na chleb? W Rosji, po kilku latach rządów bolszewickich, jedzono mięso ludzkie w pierogach, na czarnoziemnych obszarach Ukrainy, gdzie wystarczy rzucić ziarno, żeby wydało „stokrotny plon”. Czy są narody i rasy, które potrafią gospodarować, i takie, które nie potrafią? Chyba tak. Myśmy się znaleźli pod najgorszymi rządami i wpływami z możliwych w całej Europie. Co na to poradzić można?

Dzisiaj: oświadczenie Prezydium KPP NSZZ „Solidarność”:

Prezydium KPP NSZZ „Solidarność” z powodu ataku na związek, jego władze i obrazę godności związku, odwołuje wszelkie rozmowy z władzami i ogłasza dla wszystkich instancji związkowych, wszystkich członków „Solidarności” stan gotowości strajkowej.

Zwracamy się do członków związku, by w atmosferze powagi i najwyższej odpowiedzialności, do dnia 23 marca przygotowali swoje organizacje do spełnienia zadań, jakie stwarza sytuacja.

AKCJA, jaka miała miejsce 19 marca 1981 w Bydgoszczy, jest oczywistą PROWOKACJĄ WYMIERZONĄ W RZĄD premiera Jaruzelskiego. Przerwanie spokoju społecznego obciąży czynniki, które spowodowały akcję bydgoską odpowiedzialnością za los kraju.

Bydgoszcz 20.03.1981 Lech Wałęsa, Ryszard Kwiatkowski, Marian Jurczyk, Zbigniew Bujak, Andrzej Celiński.

W jakim stopniu treść zakreślonego przeze mnie zdania dotrze „do mas” i je… uspokoi??

NOC

Czuję taki niepokój, w sercu? w głowie? – Nerwy? – Spać, coś pić, proszki nasenne brać? Nic nie pomaga, żeby zasnąć. Próbuję czytać. Ani rusz. Jeszcze najłatwiej łykam monografię o Konstantynie Wielkim[56] – te czasy, gdy Kościół dobijał się do panowania nad światem, a rzymskie imperium dzieliło się na wschodnią i zachodnią część. Robiłem też moje pochody szeregów ośmiostopniowych[57], żeby uporządkować te tablice, które kiedyś w „Res Facta”[58] opublikuję. Ale – co mnie to obchodzi. Chciałbym skończyć Fantazję. Ale gdzie? Kiedy?

Wyjeżdżać stąd teraz? Do pani Porter w Kalifornii??!!

Na wszystkich, nawet chłopców i dziewczyny, patrzę jak na śmiertelnym znakiem i znakiem cierpień pieczętowanych. Widzę jakby aurę tego wokoło najpiękniejszej ich młodości – a starych widzę już martwotą dotkniętych. Bronię się, żeby tego nie widzieć, a widzę ciągle, jakby wszystko, co żyje, już po kruchej powierzchni życia chodziło. Pozostaje mi „Boże, zabierz mnie rychło z tej ziemi, na której jest jeszcze tyle piękności”. Jak krzesać wątki życia w takim stanie?!

Konstantyn, Laktancjusz[59], [słowo nieczytelne], chrześcijanie z ich tchórzliwymi czy bohaterskimi biskupami, wierni starym pokusom, piętnaście wieków temu, ich walki, dekrety, imperium, wstrząsane podziałami tego imperium, obejmującego cały ówczesny świat – co to wszystko znaczy dzisiaj, gdy kontynenty naszej ziemi objęte są konwulsjami, które i wtedy zapowiadały koniec takiego świata, jaki był wtedy.

Warszawa, 22 marca

Zdawać sprawę, opowiadać o wieczorze u Janki Schiele[60], gdzie patrzyliśmy na relacje u wojewody Bąka z Bydgoszczy, a potem na rozmowę z prokuratorem ŻYTO: poziom podłego i tchórzliwego unikania – jak to nazwać? Ludzie, którzy nie są w stanie pojąć, że ktoś inaczej myśli, działa, reaguje – gestapowcy też znali argument pałki, bicia, więzień, posłuchu osiągniętego tymi metodami. Znamy to od paru tysięcy lat, jeżeli nie od początku świata. Ale pokazywać to w telewizji!? Grzebiąc słowami fakty?

Idzie tu nieuchronnie do jakiejś bezprzykładnej katastrofy, której kształtu nie mogę przewidzieć.

23 marca

Dzisiaj, po raz już czwarty, oświadczono mi w biurze paszportowym, że nie ma decyzji co do wydania mi mego paszportu. Byłem i u jakiejś pani kierownik, która mi powiedziała, żeby przyjść pojutrze. Za każdym razem czekanie w ogonie po godzinie lub dwie i więcej godzin. Wszyscy, którzy polecieli do Dubrownika z wykładami dostali paszporty – nie wiem dlaczego jestem od nich gorszy – czy lepszy – zależnie z której strony na to patrzeć.

Na mieście fotografie pobitych w Bydgoszczy członków „Solidarności”.

Rozumiem Witkacego, który w 1939 roku popełnił samobójstwo. (Ale moja „formacja” jest tak inna!) – Jak wytrzymać to, co się na nas wali? – Można tego nie wytrzymać. Po prostu. Patkowski (prezes Związku Kompozytorów) wpadł do mnie – że się zajmuje moim paszportem – minister kultury i sztuki Tejchma ponoć też – Mój paszport! – Mój Boże! – Gdyby mi go dali – jak jechać?! Żeby co? Po co? Tea[61] przyjechała z Londynu – przywiozła mi od Mini[62] pół kg masła. Może jechać do Paryża, żeby tu przywieźć trochę masła – czy trochę dolarów – za które notabene – już też nic kupić nie można. (Czy możliwe zrobić z kraju rolniczego w centrum Europy Biafrę – obciążoną 25 miliardami dolarów długu?). Śmiano się ze mnie, gdy „prognozowałem” obóz koncentracyjny, jego możliwość od Bałtyku po Tatry. (W Himmelmoor mieliśmy manierkę wody-zupy i 2 kartofle dziennie).

Warszawa, 24 marca