Strona główna » Humanistyka » Nie mam własnego imienia. Opowiadania

Nie mam własnego imienia. Opowiadania

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8002-845-6

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nie mam własnego imienia. Opowiadania

Zdecydowaną większość opowiadań zamieszczonych w tym zbiorze można określić jako realistyczne, w tym sensie, że opisują rzeczy, które „mogłyby się zdarzyć” w zwykłym życiu. Część z nich to krótkie, zwięzłe migawki z codziennego życia we współczesnych Chinach, ukazujące momenty mniej lub bardziej dramatyczne, zaskakujące albo zabawne, potraktowane czasem z nostalgią, czasem ze współczuciem, a czasem z ironią.Są też dwa opowiadania, w których Yu Hua całkowicie odchodzi od realizmu treści i formy.Dla polskiego czytelnika opowiadania Yu Hua mają wartość dwojaką. Są dla nas wprowadzeniem do Chin widzianych od wewnątrz w ich codziennym wydaniu, w tym, co w nich wspólne z naszą codzienną rzeczywistością, i w tym, co w nich odmienne. Po drugie zaś, są po prostu dobrą, interesującą literaturą, przemawiają zatem językiem wspólnym dla całego świata.

Yu Hua – jeden z czołowych współczesnych pisarzy chińskich, ceniony i rozpoznawalny również na Zachodzie. Zyskał rozgłos dzięki takim książkom jak: Żyć!, Kroniki sprzedawcy krwi, Chiny w dziesięciu słowach czy Bracia. Jest też cenionym autorem opowiadań, a niniejsza książka to najbardziej kompletny jak dotąd zbiór prezentujący jego krótsze utwory pisane od wczesnych lat osiemdziesiątych do końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku.

Małgorzata Religa– sinolożka i tłumaczka z języka chińskiego. Przełożyła na język polski między innymi utwory Duo Duo, Jidi Majia i Mo Yana oraz wiele klasycznych tekstów chińskich.

Polecane książki

Zbiór najbardziej znanych rymowanek i wyliczanek dla dzieci (m.in.: Entliczek pentliczek…, Ele mele dudki... Ślimak, ślimak, pokaż rogi..., Idzie rak nieborak…, Mam chusteczkę haftowaną…). Atrakcyjna szata graficzna. Polecamy również e-book „Wyliczanki. Rymowanki. Tere fere kuku”....
Słowo „szkoła” kojarzy się nam zwykle z budynkiem, w którym są klasy, a w nich uczniowie zasiadający w ławkach i nauczyciel stojący przy tablicy. A przecież wielu z nas jest uczniami jeszcze innej szkoły, która nie mieści się w murach budynku szkolnego, nie ma w niej klas ani tablic, stolików ani kr...
Sny i koszmary Wojciecha Kuczoka.  Laureat nagrody NIKE i Paszportów Polityki powraca w znakomitych, onirycznych opowieściach. Każdy ze snów Wojciecha Kuczoka to smakowita miniopowieść. Czego tam nie ma! Jest powstanie warszawskie, w którym pisarz bierze udział, są rozmowy z kolegami po piórze, ba!,...
Zasadniczym zadaniem niniejszej skromnej monografii jest przybliżenie polskiemu odbiorcy postaci Leonida Gajdaja oraz jego nietuzinkowej twórczości, która co prawda wyrywkowo w ostatnich latach ukazuje się w formacie płyt DVD, jednak pozostaje zasadniczo prawie nieznana wśród naszych miłośników kina...
Sprzedaż, dzierżawa, darowizna, dziedziczenie, umowa dożywocia, umowa z następcą, zniesienie współwłasności… Mogłoby się wydawać, że zasady obrotu nieruchomościami rolnymi w rodzinie są jasne i nie ma większych problemów z ich stosowaniem. Jednak w praktyce kwestie związane z dziedziczeniem czy prze...
Książka jako pierwsza na naszym rynku wydawniczym prezentuje wyniki interdyscyplinarnych badań przeprowadzonych na polskim języku prawnym i prawniczym z użyciem metodologii kognitywnej teorii metafory konceptualnej. Wykazuje, że na każdym etapie dyskursu prawniczego jego uczestnicy używają w swo...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Yu Hua

Przedmowa

Yu Hua (ur. 1960) to jeden z najbardziej znanych, cenionych i najczęściej tłumaczonych współczesnych pisarzy chińskich. Jest między innymi autorem takich głośnych powieści, jak przełożone już na polski Żyć! i Kroniki sprzedawcy krwi czy nieznane jeszcze polskiemu czytelnikowi Bracia i Siódmy dzień. Po polsku wydano także zbiór jego esejów Chiny w dziesięciu słowach. Yu Hua jest też cenionym autorem opowiadań, a Nie mam własnego imienia to najbardziej kompletny jak dotąd zbiór prezentujący utwory pisane od wczesnych lat osiemdziesiątych do końca lat dziewięćdziesiątych XX wieku.

Zdecydowaną większość opowiadań zamieszczonych w tym zbiorze można określić jako realistyczne, w tym sensie, że opisują rzeczy, które „mogłyby się zdarzyć” w zwykłym życiu. Część z nich to krótkie, zwięzłe migawki z codziennego życia we współczesnych Chinach, ukazujące momenty mniej lub bardziej dramatyczne, zaskakujące albo zabawne, potraktowane czasem z nostalgią, czasem ze współczuciem, a czasem z ironią. W kilku utworach realizm opisu zostaje niejako podważony przez nieprawdopodobieństwo przedstawianych zdarzeń albo przez niezwykłość narratora, albo wreszcie przez subtelne, lecz zauważalne elementy groteski lub przynajmniej absurdu. Są też dwa opowiadania, w których Yu Hua całkowicie odchodzi od realizmu treści i formy. Jedno z nich to zupełnie odrealniona, sprawiająca wrażenie mrocznej alegorii opowiastka Wspomnienia i egzekucje; drugie to Kwiat Śliwy i krew, dość długie opowiadanie, w którym Yu Hua eksperymentuje z formą niezwykle popularnego w Chinach (a coraz częściej również poza Chinami) gatunku chińskiego fantasy – „opowieści o wojownikach” (wuxia). Yu Hua wykorzystuje tu konwencjonalny wątek zemsty za śmierć rodzica, prowadzi jednak swoją opowieść w sposób niezwykły dla gatunku, właściwie sprzeczny z jego konwencją.

Język Yu Hua jest zwykle pozbawiony emocji i często nieco ironiczny, co nadaje jego opowiadaniom specyficzną atmosferę podskórnego i trochę drwiącego humoru. Ten pozornie prosty język i zdystansowane spojrzenie narratora okazują się szczególnie efektywne tam, gdzie treść opowieści jest najbardziej dramatyczna. Yu Hua w swojej twórczości często podejmuje temat okrucieństwa i przemocy, którą potrafi ukazać w sposób wstrząsający. Dwa opowiadania w tym zbiorze (Nie mam własnego imienia i Chłopiec o zmierzchu) poświęcone są właśnie brutalnej przemocy wobec najsłabszych, a wrażenie, które po sobie zostawiają, jest trudne do zapomnienia.

Yu Hua dorastał w okresie tzw. rewolucji kulturalnej (1966–1976) i podobnie jak w przypadku wielu ­innych chińskich pisarzy, ta pokoleniowa trauma w jakimś stopniu ukształtowała jego stosunek do rzeczywistości. Rewolucja kulturalna nie jest wspomniana z nazwy w żadnym z zamieszczonych w zbiorze opowiadań, ale w kilku z nich jej cień jest mniej lub bardziej bezpośrednio odczuwalny. Nie znaczy to jednak, że wykreowany w nich świat jest jednoznacznie czarny i okrutny. W większości opowiadań jest o tyle zwyczajny (pomijając niezwyczajność opisywanych w nim sytuacji), że nie jest ani specjalnie dobry, ani specjalnie zły, tak samo jako działający w nim ludzie, którym zdarzają się też, choćby rzadko, chwile pogodne.

Dla polskiego czytelnika opowiadania Yu Hua mają wartość dwojaką. Są dla nas wprowadzeniem do Chin widzianych od wewnątrz w ich codziennym wydaniu, w tym, co w nich wspólne z naszą codzienną rzeczywistością, i w tym, co w nich odmienne. Po drugie zaś, są po prostu dobrą, interesującą literaturą, przemawiają zatem językiem wspólnym dla całego świata.

 

Małgorzata Religa

Osiemnaście lat i w podroży

Asfaltowa droga szła w górę i w dół, jakby położono ją na morskiej fali, a ja na tej górskiej drodze byłem niczym łódź. W tym roku skończyłem osiemnaście lat, na mojej brodzie powiewało kilka żółtawych włosków, a ponieważ był to pierwszy zarost, który się na niej osiedlił, niezwykle go ceniłem. Szedłem już cały dzień, patrząc na góry i chmury, a że jedne i drugie przypominały mi znajomych, nadawałem im imiona i po całym dniu wędrówki wcale nie czułem się zmęczony. Szedłem od rana i wkraczałem właśnie w końcówkę popołudnia, kiedy widać już zaczątki zmierzchu. Nie natrafiłem jednak jeszcze na żaden zajazd.

Po drodze spotykałem różnych ludzi, ale nikt nie wiedział, co było przede mną i czy jest gdzieś jakiś zajazd. Wszyscy mówili mi to samo:

– Jak pójdziesz dalej, to zobaczysz.

Uważałem, że mają rację, bo faktycznie – jak pójdę dalej, to zobaczę. Ciągle jednak na żaden zajazd nie natrafiłem i czułem, że powinienem się zacząć niepokoić.

Dziwiłem się, że przez cały dzień marszu zobaczyłem tylko jeden samochód. To było w południe i właśnie pomyślałem sobie, że dobrze byłoby złapać okazję. Wtedy myślałem wyłącznie o złapaniu okazji, nie zacząłem jeszcze martwic się o nocleg. Myślałem tylko, że fajnie byłoby się przejechać. Stanąłem na poboczu i zamachałem na samochód, starając się, żeby moje machanie wypadło nonszalancko. Kierowca nawet na mnie nie spojrzał, samochód mignął mi tylko przed oczami i znikł. Popędziłem za nimi kawałek, tylko tak dla zabawy, bo wtedy jeszcze nie martwiłem się o nocleg. Biegłem, póki samochód nie znikł mi z oczu, a wtedy roześmiałem się głośno do siebie. Zaraz jednak odkryłem, że śmiech przeszkadza w oddychaniu, więc przestałem. W dobrym humorze ruszyłem dalej, ale zacząłem też trochę żałować. Ża­łowałem, że przed chwilą w mojej nonszalancko machającej ręce nie było kamienia.

Teraz naprawdę już chciałem złapać okazję, bo zbliżał się wieczór, a jakikolwiek nocleg ciągle był jeszcze w dupie. Przez całe popołudnie nie widziałem żadnego innego pojazdu i gdyby teraz jakiś się pojawił, już ja bym umiał go zatrzymać. Położyłbym się na środku drogi i musieliby zahamować, choćby i tuż przy mnie. Ciągle jednak nie słychać było żad­nego motoru i mogłem tylko „iść dalej i zobaczyć”. Dobrze powiedziane, jak dojdę, to zobaczę.

Droga ciągle szła w górę i w dół i te wyższe miejsca niezmiennie kusiły mnie nadzieją, że jeśli popędzę w górę, z wysoka zobaczę wreszcie jakiś zajazd. Ale za każdym razem widziałem tylko kolejne wzniesienie, a między wzniesieniami zniechęcające, wygięte w łuk zagłębienie. Mimo to jednak szaleńczym pędem, biegnąc jak wariat, zdobywałem wszystkie kolejne wzniesienia. Wbiegłem właśnie na następne, ale tym razem coś jednak zobaczyłem: nie zajazd co prawda, ale samochód towarowy. Skierowany w tę samą stronę co ja, stał na niskim odcinku drogi. Zobaczyłem wypięty do góry tyłek kierowcy oświetlony wieczorną zorzą. Nie widziałem jego głowy, bo była ukryta pod maską, która podniesiona bokiem do góry, wyglądała trochę jak wykrzywione usta. Naczepa załadowana była koszami i pomyślałem, że na pewno są w nich owoce. Byłoby super, gdyby to były banany. Pomyślałem, że kierowca ma je też pewnie w szoferce, więc jak wsiądę, na pewno trochę mi da. Chociaż samochód skierowany był w moją stronę, w tym momencie kierunek w ogóle mnie już nie ­obchodził. Potrzebowałem zajazdu, a jeśli nie zajazdu, to przynajmniej samochodu i oto samochód był przede mną.

Podbiegłem radośnie i przywitałem się z kierowcą:

– Dzień dobry.

Kierowca jakby nie słyszał, nadal grzebał pod maską.

– Pan zapali.

Dopiero teraz zareagował, wyciągnął głowę spod maski i usmoloną na czarno ręką wziął ode mnie papierosa. Szybko podałem mu ogień, a on wsadził papierosa do ust, zaciągnął się kilka razy i znowu schował głowę pod maskę.

Byłem już spokojny – skoro przyjął ode mnie papierosa, musiał mnie wziąć do samochodu – zacząłem więc obchodzić wóz dookoła, żeby zbadać zawartość koszy. Nie było widać, co mają w środku, pociągnąłem więc nosem i poczułem zapach jabłek. „Jabłka też mogą być” – pomyślałem sobie.

Kierowca po chwili skończył naprawę i zamknął maskę. Podszedłem do niego szybko i powiedziałem:

– Proszę pana, chciałbym się zabrać.

Ku mojemu zaskoczeniu odepchnął mnie usmoloną ręką i rzekł szorstko:

– Zjeżdżaj.

Zatkało mnie ze złości, a on niespiesznie wsiadł do szoferki i po chwili odezwał się warkot motoru. Wiedziałem, że jeśli przepuszczę tę okazję, druga mi się nie trafi. Wiedziałem, że muszę się postawić. Podbiegłem z drugiej strony, otwarłem drzwiczki i wskoczyłem do szoferki. Spodziewałem się wielkiej awantury, więc wsiadając, od razu ryknąłem do niego:

– Masz jeszcze w gębie mojego papierosa!

Samochód ruszył. Kierowca nieoczekiwanie roześmiał się przyjacielsko i kompletnie zgłupiałem.

– Dokąd się wybierasz? – zapytał.

– Wszystko jedno – odparłem.

– A chcesz jabłko? – spytał jakoś serdecznie, przyglądając mi się.

– No pewnie.

– To idź na tył i weź sobie.

Jechaliśmy szybko i nie uśmiechało mi się przełażenie z szoferki do naczepy, powiedziałem więc:

– Dobra, nieważne.

– No weź sobie – rzekł, a oczy cały czas miał utkwione we mnie.

– Nie gap się na mnie, patrz lepiej na drogę – mruknąłem.

Dopiero wtedy odwrócił głowę i zaczął patrzeć przed siebie.

Samochód pędził w kierunku, w którym szedłem, siedziałem wygodnie w szoferce, wyglądałem przez okno i gadałem z kierowcą. Byliśmy już przyjaciółmi. Dowiedziałem się, że zajmuje się prywatnym transportem, samochód należy do niego i jabłka też są jego. Słyszałem brzęk monet w jego kieszeni.

– A ty dokąd jedziesz? – spytałem.

– Dojedziemy, zobaczymy – odparł.

Powiedział to jak przyjaciel, bardzo serdecznie. Poczułem do niego jeszcze większą sympatię. Za oknami wszystko wydawało mi się znajome, góry i chmury kojarzyły mi się ze znajomymi ludźmi i znów nadawałem im imiona.

W tym momencie nie obchodził mnie już nocleg. Kierowca, samochód, siedzenie – wszystko napawało mnie zadowoleniem. Nie wiedziałem, dokąd jedziemy i on też nie wiedział. Było nam wszystko jedno, co się znajduje przed nami. Chcieliśmy tylko, żeby samochód mknął przed siebie. Jak dojedziemy, to się okaże.

Ale samochód wkrótce się popsuł. Kierowca i ja byliśmy już najlepszymi przyjaciółmi na świecie – ja trzymałem rękę na jego ramieniu, on też położył mi rękę na ramieniu. Opowiadał mi właśnie o swojej miłości, mówił, jakie to uczucie pierwszy raz trzymać w objęciach kobietę, i nagle samochód się rozkraczył. Popsuł się, jadąc pod górę, umilkł nagle i jak zdechła świnia po prostu przestał się ruszać. Kierowca znowu wlazł na maskę, znowu otworzył samochodowi usta i wsadził głowę do środka. Wiedziałem, że znowu wypiął tyłek do góry, ale górna warga samochodu zasłaniała mi widok, nie widziałem więc tego wypiętego tyłka. Słyszałem tylko odgłosy naprawiania.

Po chwili wyciągnął głowę i zamknął maskę. Wytarł o ubranie ręce jeszcze czarniejsze od brudu i zeskoczył na ziemię.

– Naprawiłeś? – spytałem.

– Koniec. Nie da się naprawić.

– To co zrobimy?

– Zobaczymy – odrzekł obojętnie.

Siedziałem w szoferce i nie wiedziałem, co robić. Znowu zamajaczyła mi myśl o noclegu. Słońce chowało się za górami i wieczorna zorza unosiła się nad wszystkim jak para wodna. Nocleg ponownie zrobił się ważny i myśl o nim stopniowo zaczęła się rozdymać, aż całkiem zaczopowała mi głowę. Po chwili w ogóle nie miałem już w głowie nic poza noclegiem.

W tym momencie zobaczyłem pięciu rowerzystów, zjeżdżających po zboczu. Na bagażniku każdy miał przywiązane nosidło z dwoma wielkimi koszami i pomyślałem, że pewnie okoliczni chłopi wracają z zakupów. Ich widok mnie ucieszył, więc wyszedłem im na powitanie i zawołałem:

– Dzień dobry!

Podjechali do mnie i zsiedli z rowerów. Podszedłem radośnie i zapytałem:

– Czy jest tu gdzieś jakiś zajazd?

Żaden nie odpowiedział, spytali tylko:

– Co jest na samochodzie?

– Jabłka – odparłem.

Cała piątka, prowadząc rowery, podeszła do samochodu. Dwaj wleźli na naczepę i zaczęli z niej ściągać kosze, pozostali trzej podnieśli z nich pokrywki i zaczęli przesypywać jabłka do własnych koszy. Przez moment nie rozumiałem, co się dzieje i wpatrywałem się w nich wytrzeszczonymi oczami, aż oprzytomniawszy skoczyłem ku nim, krzycząc:

– Co wy robicie?!

Nawet na mnie nie spojrzeli i dalej przesypywali jabłka. Chwyciłem jednego za rękę i wrzasnąłem:

– Kradną jabłka!

Któryś wściekle walnął mnie pięścią w nos, aż odrzuciło mnie na kilka metrów. Pozbierałem się i dotknąłem ręką nosa – dyndał miękko, jakby sztucznie przywieszony do twarzy, a krew spływała z niego jak łzy w czasie smutku. Nim zorientowałem się, że uderzył mnie wysoki, potężnie wyglądający facet, cała piątka wsiadła już na rowery i odjechała.

Tymczasem kierowca szedł powoli, ciężko dysząc, jakby przed chwilą skądś przybiegł. Sądziłem, że nie wie, co się stało, więc krzyknąłem do niego:

– Ukradli ci jabłka!

Nie zwrócił na mnie uwagi i nadal kroczył wolno. Miałem ochotę walnąć go pięścią, żeby i jemu nos zaczął tak dyndać. Podbiegłem do niego i ryknąłem mu prosto do ucha:

– Jabłka ci ukradli!

Dopiero teraz odwrócił się i spojrzał na mnie. Gdy spojrzał na mój nos, zobaczyłem na jego twarzy wyraz zadowolenia.

Na wzniesieniu pojawiło się więcej rowerzystów, a każdy miał przy rowerze po dwa wielkie kosze. Było wśród nich kilkoro dzieci. Jak rój pszczół otoczyli ciężarówkę. Niektórzy wskoczyli na naczepę i zaczęli wyrzucać z niej kosze, z których jabłka zaczęły wyciekać jak krew z mojego rozbitego nosa. Jak szaleni ładowali jabłka do własnych koszy. Nim zdążyłem mrugnąć, cały ładunek był już na ziemi, a wówczas na wzniesieniu pojawiło się kilka warczących traktorków. Zatrzymały się przy nas, wyskoczyło z nich kilku potężnych zbirów i od razu wzięli się za przesypywanie jabłek. Opróżnione kosze wyrzucali. Cała droga pokryta była toczącymi się jabłkami, a oni przykucali jak ropuchy, żeby je pozbierać.

Ogarnęła mnie wtedy taka wściekłość, że nie bacząc już na własne bezpieczeństwo, rzuciłem się do nich, wrzeszcząc:

– Złodzieje!

Powitał mnie grad pięści i kopniaków i wydawało mi się, że każdy skrawek mojego ciała oberwał przynajmniej po kilka razy. Wsparty na rękach, próbowałem się podnieść, a wtedy dzieci zaczęły rzucać we mnie jabłkami, które rozbijały się na mojej głowie. Głowa jakoś wytrzymała i chciałem dopaść tych ­gówniarzy, ale wtedy dostałem potężnego kopniaka w bok. Chciałem krzyknąć, ale z moich ust nie wydostał się żaden dźwięk. Siedziałem skulony na ziemi i nie miałem już siły wstać, patrzyłem tylko bezradnie na ten niepohamowany rabunek. Poszukałem wzrokiem kierowcy – drań przyglądał się wszystkiemu z daleka i śmiał się ze mnie. Zrozumiałem, że mój obecny widok musiał być nawet zabawniejszy niż mój rozbity niedawno nos.

Nie miałem już nawet siły, żeby się złościć. Mogłem tylko z oburzeniem patrzeć na to wszystko, a najbardziej oburzał mnie kierowca.

Na wzniesieniu znów pojawiło się kilka traktorków i rowerów, które dołączyły do rabunku. Jabłek na ziemi ubywało, a ja patrzyłem, jak jedni odchodzili, a nowi wciąż przybywali. Spóźnialscy wzięli się za samochód i widziałem, jak wyjmują szyby, odkręcają koła, odrywają deski. Pobawiony kół samochód wyglądał, jakby zrezygnowany leżał na brzuchu na ziemi. Dzieci zbierały porozrzucane kosze, dookoła robiło się coraz czyściej, ludzi też ubywało. A ja mogłem tylko na to wszystko patrzeć, bo nie miałem już nawet siły na złość. Siedziałem i nie miałem siły się podnieść, odprowadzałem ich tylko wzrokiem.

Zrobiło się całkiem pusto i tylko jeden traktorek stał jeszcze przy samochodzie. Kilku gości rozglądało się za czymś, co dałoby się jeszcze ukraść, a wreszcie wsiedli na traktorek i zapuścili motor.

Zobaczyłem wtedy, że mój kierowca wsiada razem z nimi. Wsiadł na przyczepę, spojrzał na mnie i znowu się zaśmiał, a ja zobaczyłem, że trzyma w ręku czerwony plecak. Ukradł mi plecak. W plecaku były moje ubrania i pieniądze. Mój prowiant i książki. A on mi go ukradł.

Patrzyłem, jak traktorek wspina się na wzniesienie. Po chwili znikł i przez moment słychać jeszcze było warkot jego motoru, po czym i on ucichł. Wokół panowała cisza i zaczęło się ściemniać. Wciąż siedziałem na ziemi, czując narastające zimno i głód. Nie miałem już nic.

Siedziałem tak i siedziałem, aż wreszcie zacząłem się powoli zbierać. Ciężko mi było się podnieść, bo całe moje ciało przeszywał ostry ból. W końcu jednak jakoś wstałem i pokuśtykałem do samochodu, który pokaleczony i posiniaczony, wciąż leżał na brzuchu. Wiedziałem, że ja też jestem cały w siniakach.

Było już całkiem ciemno, a wokół nie było nic, tylko posiniaczony samochód i posiniaczony ja. Patrzyłem na niego ze smutkiem, a on odpowiedział mi równie smutnym spojrzeniem. Wyciągnąłem rękę i pogłaskałem go. Był zupełnie zimny. Zerwał się wiatr i liście na drzewach rozszumiały się jak morskie fale. Ten szum wzbudził we mnie grozę, od której moje ciało stało się równie zimne jak samochód.

Otwarłem drzwiczki i wsiadłem. Siedzeń jakoś nie ukradli, co mnie odrobinę pocieszyło. Ułożyłem się w szoferce. Poczułem zapach wyciekającej benzyny, który przypominał mi zapach mojej krwi. Na zewnątrz wiało coraz mocniej, ale mnie w szoferce było całkiem ciepło. Pomyślałem, że samochód, choć tak poobijany, zachował siłę ducha, stąd to ciepło. Wiedziałem, że ja też mam w sobie ciepło. Szukałem noclegu i nieoczekiwanie znalazłem go tutaj.

Leżałem w ciepłym sercu samochodu i przypomniało mi się tamto piękne słoneczne popołudnie. Cały dzień spędziłem wtedy na dworze i kiedy wróciłem, przez okno zobaczyłem ojca pakującego czerwony plecak. Zawołałem do niego z dworu:

– Tato, wybierasz się gdzieś?

Ojciec odwrócił się do mnie i rzekł łagodnie:

– Nie. To dla ciebie.

– Dla mnie?

– Ano tak. Masz już osiemnaście lat, powinieneś poznać trochę świata.

Włożyłem na plecy ten śliczny czerwony plecak, ojciec klepnął mnie w tył głowy, jakby klepał konia po zadzie, a ja radośnie wybiegłem z domu z energią i entuzjazmem jak młody koń.

 

16 stycznia 1986

Północno-zachodni wiatr w środku dnia

Słońce wślizgnęło się przez szczelną okienną szybę i padło na moje spodnie, które wieczorem rzuciłem na krzesło. Nagi do pasa leżałem pod kołdrą i prawą ręką wydłubywałem śpiocha z prawego oka. Pojawiło się toto w czasie snu i byłem zdania, że należy się tego pozbyć, ale nie należało też tego robić zbyt gwałtownie, dłubałem więc z pewną elegancją. W tym czasie moje lewe oko nie miało zajęcia, skierowałem je więc na spodnie. Zdjąłem je wczoraj przed snem i teraz żałowałem, że tak niedbale rzuciłem je na krzesło. Wisiały żałośnie, a reszta mojego ubrania przedstawiała się zresztą podobnie. Przyglądałem się im lewym okiem i przyszło mi do głowy, że spodnie i reszta ubrań sprawiają takie wrażenie, jakbym wczoraj w nocy przed snem zrzucił z siebie skórę jak wąż. Promień słońca padł na nogawkę i jego drgające światło wyglądało jak skacząca złota pchełka. Ciało zaczęło mnie swędzić, bezczynną lewą rękę zaangażowałem więc do drapania, ale wkrótce przestała wystarczać i musiałem przywołać do pomocy prawą.

Ktoś zapukał do drzwi.

Najpierw pomyślałem, że puka do sąsiadów, ale najwyraźniej pukano do mnie. Zaskoczyło mnie to, bo kto niby miał do mnie pukać? Chyba ja sam, ale ja byłem w łóżku. Ktoś się pewnie pomylił. Nie zareagowałem więc i drapałem się dalej. Myślałem o tym, że kiedy wracam z przechadzki, zawsze najpierw pukam do drzwi i wyciągam klucze dopiero, kiedy nie ma już wątpliwości, że nikt mi nie otworzy. Drzwi załomotały, jakby miały wypaść, i wiedziałem już, że tamten zaczął w nie kopać. Nim zdążyłem coś wymyśleć, z hukiem runęły na podłogę, a mnie aż podrzuciło na łóżku.

Brodaty, potężny drab podszedł do łóżka i warknął ze złością:

– Twój przyjaciel umiera, a ty się wylegujesz?!

W życiu tego człowieka nie widziałem na oczy i nie miałem pojęcia, skąd się wziął.

– Chyba pomyliłeś adres – rzekłem.

– Na pewno nie – odparł zdecydowanie.

To jego zdecydowanie wzbudziło we mnie po­dejrzenia, że może to ja wczoraj w nocy trafiłem do cudzego mieszkania. Wyskoczyłem z łóżka i wybiegłem na zewnątrz, żeby sprawdzić tabliczkę na drzwiach, ale moje drzwi i tabliczka leżały teraz w pokoju na podłodze. Wbiegłem więc z powrotem i przyjrzałem się tabliczce na wywalonych drzwiach. Pisało na niej: Hongqiao Xincun 26, pokój 3.

– Te drzwi wkopałeś do środka? – spytałem.

– A jakże.

No to jasne.

– Na pewno pomyliłeś adres – oświadczyłem.

Moje zdecydowanie tym razem wzbudziło wątpliwości u niego. Przyjrzał mi się przez chwilę i w końcu spytał:

– Nazywasz się Yu Hua?

– Tak, ale ja cię nie znam.

Usłyszawszy moje nazwisko, znów ryknął ze ­złością:

– Twój przyjaciel umiera!

– Ale ja nie mam żadnego przyjaciela! – od­ryknąłem.

– Kłamiesz, przebrzydły mieszczuchu! – Spojrzał na mnie wściekle.

– Nie jestem żadnym mieszczuchem! Sam popatrz, że mam całe mieszkanie zawalone książkami. Jak chcesz mi tu wcisnąć jakiegoś swojego kumpla, to nie ma mowy! Ja nigdy w życiu nie miałem żadnego przyjaciela. Ale – dodałem nieco łagodniej – możesz tego swego przyjaciela podrzucić temu spod czwórki. To mój sąsiad. On ma tylu przyjaciół, że jeden więcej nie zrobi mu różnicy.

– To twój przyjaciel, nie wykręcisz się! – Podszedł do mnie bliżej, jakby chciał mnie pożreć.

– Ale kto to jest?!

Wymienił jakieś nazwisko, którego w życiu nie słyszałem.

– Nie znam tego człowieka! – wrzasnąłem na­tychmiast.

– Ty niewdzięczny mieszczuchu! – Wyciągnął w moim kierunku rękę grubą jak łydka i chciał mnie złapać za włosy.

Skuliłem się na łóżku i w desperacji zacząłem krzyczeć:

– Nie jestem żadnym mieszczuchem, moje książki dowodem! Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie mieszczuchem, będę zmuszony cię wyprosić!

Jego ręka nagle zanurzyła się w głąb mojej pościeli i lodowata silna dłoń schwyciła moją ciepłą, ale słabą stopę. Wyciągnął mnie z łóżka i rzucił na podłogę.

– Ubieraj się – rzekł – albo tak cię wywlokę.

Wiedziałem, że nie ma sensu dalej się z nim spierać, bo był ode mnie przynajmniej pięć razy silniejszy. Mógł mnie wyrzucić przez okno jak parę spodni. Rzekłem więc:

– Skoro umierający człowiek chce mnie zobaczyć, pójdę z przyjemnością.

Pozbierałem się z podłogi i zacząłem się ubierać.

I tak oto w pewne cholerne południe ten drab wkopał moje drzwi do pokoju i obdarzył mnie niechcianym przyjacielem, który – co więcej – właśnie wybierał się umierać. Na zewnątrz zerwał się z wyciem północno-zachodni wiatr. Nie miałem ani płaszcza, ani szalika, ani rękawiczek, ani czapki. W cienkim ubraniu miałem udać się dokądś z wielkim drabem okutanym w gruby płaszcz, szalik, czapkę i rękawiczki, żeby zobaczyć przyjaciela, o którym nie miałem najbledszego pojęcia.

Północno-zachodni wiatr poniósł nas jak dwa liście pod drzwi przyjaciela. Przed drzwiami leżały wieńce. Drab spojrzał na mnie z głębokim smutkiem.

– Twój przyjaciel zmarł.

Nie zdążyłem się jeszcze zastanowić, czy ten obrót spraw był dla mnie powodem do radości, czy do smutku, kiedy usłyszałem głośny płacz. Drab popchnął mnie w jego kierunku.

Otoczyła mnie gromada żałośnie płaczących ludzi, którzy zwrócili się do mnie ze wzruszającą serdecznością:

– Nie trzeba rozpaczać…

Nie pozostało mi nic innego, jak skinąć głową z udanym smutkiem, bo w tym momencie nie było już sensu mówić tego, co naprawdę chciałbym powiedzieć. Klepałem ich lekko po ramionach i gładziłem po włosach, aby wyrazić wdzięczność za pociechę. Mocno i długo ściskałem dłonie kilku potężnych mężczyzn, obiecując im, że na pewno nie będę ­rozpaczał.

Podeszła do mnie jakaś staruszka i ze łzami w oczach schwyciła mnie za rękę.

– Mój syn nie żyje – rzekła.

– Wiem. Bardzo mi przykro. To było takie nagłe – omal nie dodałem, że wczoraj jeszcze razem patrzyliśmy na słońce.

Rozpłakała się wtedy, a od tego płaczu aż mi ciarki przebiegły po ciele.

– Proszę tak nie rozpaczać – powiedziałem. Ucichła i zaczęła moją ręką ocierać sobie łzy. Podniosła głowę i szepnęła:

– Ty też nie rozpaczaj.

Zdecydowanie skinąłem głową.

– Nie będę. Ale pani musi teraz uważać na ­zdrowie.

Też skinęła głową.

– Syn oczy zamknął, zanim przyjechałeś… Nie masz do niego żalu?

– Ależ skąd, oczywiście, że nie.

Znowu zaczęła zawodzić:

– Tego jednego syna tylko miałam i umarł. Teraz ty jesteś moim synem…

Z wysiłkiem zabrałem jej rękę, udając, że muszę otrzeć własne łzy. Oczy miałem suche.

– Ja przecież od dawna uważam panią za matkę – rzekłem, bo cóż mogłem innego powiedzieć.

Te słowa tylko pobudziły ją do jeszcze żałośniejszego płaczu. Musiałem ją więc poklepać po ramieniu. Ręka mi już zdrętwiała od tego klepania, gdy wreszcie przestała. Pociągnęła mnie do jakichś drzwi i rzekła:

– Wejdź, pobądź trochę z moim synkiem.

Pchnąłem drzwi i wszedłem. W pokoju nie było nikogo poza zmarłym, który leżał na łóżku przykryty prześcieradłem. Obok stało krzesło, najwyraźniej przy­gotowane dla mnie. Podszedłem więc i usiadłem.

Długo siedziałem przy zmarłym i wreszcie podniosłem prześcieradło. Zobaczyłem sinobladą twarz, po której nie sposób było poznać wieku. Nigdy przedtem tej twarzy nie widziałem. Natychmiast przykryłem ją na powrót i pomyślałem: „Oto mój przyjaciel”.

I tak siedziałem przy zmarłym, którego twarz po raz pierwszy zobaczyłem przed chwilą i już zdążyłem zapomnieć. Przyszedłem tu przecież nie z własnej woli, lecz pod przymusem. Niechciany przyjaciel nie żył, ale nie mogłem pozbyć się niepokoju – jego matka, zupełnie mi obca kobieta, dla której nie ­miałem żadnych uczuć, została nagle moją matką. Brzydziło mnie, kiedy z mojej ręki zrobiła sobie chusteczkę, ale musiałem jej na to pozwolić, a gdyby ­kiedykolwiek znów tego potrzebowała, musiałbym z szacunkiem się zgodzić. Dobrze wiedziałem, co ­powinienem teraz zrobić. Powinienem wyłuskać dwadzieścia juanów i kupić wieniec, powinienem też przywdziać żałobę i czuwać przy zmarłym. Powinienem także porządnie zapłakać, a potem razem z jego matką obejść ulice z jego prochami. A po tym wszystkim co roku w święto zmarłych udać się na jego grób. I jeszcze spełniać pozostałe synowskie obowiązki, których on nie mógł już dopełnić…. Jednak teraz moim najważniejszym zadaniem było znaleźć stolarza, żeby naprawił drzwi wywalone kopniakiem przez wielkiego draba. Póki co jednak musiałem czuwać przy zmarłym.

 

14 lutego 1987

Kwiat Śliwy i krew1

Od śmierci mistrza Ruana Jinwu z rąk dwóch zabójców minęło już piętnaście lat i stała się ona tylko zatartym wspomnieniem. Jego syn Ruan Haikuo miał wtedy pięć lat i zapamiętał unoszące się w powietrzu zakrwawione liście.

Uroda żony Jinwu przeminęła i siwe włosy kłębiły się jej na głowie podobne do wiechci słomy. Po piętnastu niespokojnych latach sława Jinwu jako niepokonanego wojownika przeminęła tak samo jak uroda jego żony, lecz legendy o jego mieczu Kwiecie Śliwy były wciąż żywe wśród młodych bohaterów na wolnych gościńcach. Gdy ostrze tego miecza pokryło się krwią, wystarczyło lekko nim machnąć, a krew opadała z niego jak kwiaty śliwy i zostawała na nim tylko jedna kropla podobna do maleńkiego kwiatka. Kwiat Śliwy przekazywany był z pokolenia na pokolenie i gdy trafił do ręki Jinwu, miał już na sobie siedemdziesiąt dziewięć krwawych kwiatów. Jinwu przez dwadzieścia lat przygód na wolnych gościńcach dodał ich jeszcze dwadzieścia i wyjęty z pochwy Kwiat Śliwy rozbłyskiwał krwawym blaskiem.

Tajemnicza śmierć Jinwu pozostawała nierozwiązaną zagadką, która nadal ciążyła na sercu jego żony. Tamtej nocy panowała całkowita cisza, a gdy ona mocno spała pod blaskiem księżyca, jej mąż zginął milczącą śmiercią w zagajniku za domem. Od dnia jego śmierci przypominała sobie kolejno każdego z jego wrogów, ale niczego to nie wyjaśniło.

W ostatnim roku życia Jinwu kilkakrotnie zdarzyło się, że żona, wychodząc z domu w słoneczny poranek, trafiała na jaśniejące w słońcu zwłoki, choć w nocy nie zauważyła nawet, że mąż wstał, wyszedł i walczył na śmierć i życie z kolejnym napastnikiem. W gruncie rzeczy już wtedy mgliście przeczuwała, że nadejdzie chwila, gdy to jej mąż zajaśnieje w słońcu takim blaskiem. Piętnaście lat temu w pewien spokojny poranek ta chwila rzeczywiście nadeszła: Jinwu leżał na plecach wśród żółtych uschłych traw, z rękami i nogami rozciągniętymi bezradnie. W jego oczach tkwiły dwa sztylety z czarną rękojeścią, a kilka liści z pobliskiego nędznego drzewa unosiło się na wietrze wokół jego głowy. Spryskane były krwią. Zobaczyła, jak ich syn Haikuo podnosi kilka krwawych liści.

Haikuo dorastał szybko jak rozciągające się korzenie i zewnętrznie przypominał nieco ojca, ale potęga Jinwu po jego śmierci znikła na zawsze w ziemi i nie przeniknęła do krwi jego syna. Rósł zupełnie inaczej, niż pragnęła jego matka, a gdy skończył dwadzieścia lat, jego ciało było już ostatecznie ukształtowane. Dlatego gdy ten słaby i bezwolny młodzieniec stanął przed nią, ogarnęła ją rozpacz i bezradność, ale po piętnastu latach nie mogła już dłużej czekać i uznała, że nadszedł czas, by skierować Haikuo na jego drogę.

Tego dnia o świcie najpierw objęła syna łagodnym spojrzeniem, a potem głosem podobnym do swego głosu z przeszłości opowiedziała mu, co się wydarzyło piętnaście lat wcześniej. Opowiedziała mu o ojcu zmarłym wśród uschłych traw.

– Nie widziałam jego oczu – rzekła.

Po piętnastu latach rozmyślań wciąż nie wiedziała, kto był jego zabójcą.

– Ale ty możesz odnaleźć dwóch ludzi.

Ci dwaj, o których mówiła, dwanaście lat wcześniej u stóp Huashanu zmierzyli się z Jinwu i obaj okazali się prawdziwymi mistrzami miecza, jedynymi, których nie udało mu się pokonać. Obaj mogli powiedzieć Haikuo, kto był zabójcą jego ojca.

– Jeden nazywa się Zielony Obłok, drugi – Biały Deszcz.

Zielony Obłok i Biały Deszcz od dawna żyli w ukryciu, z dala od innych wojowników, a jednak wszystkie tajemnice i zagadki, których od lat nikt nie mógł rozwikłać, dla nich były oczywiste i tak przejrzyste jak woda.

Haikuo siedział sztywno, słuchając głosu matki. Wiedział, co się za chwilę okaże i niejasno zaczęły mu się jawić białe linie dróg i rzeki tak zielone, aż czarne. Na tle tych wizji dostrzegł poruszającą się sylwetkę matki, a potem pokazał mu się Kwiat Śliwy niczym pień drzewa unoszący się na rzece. Przyjmując od matki miecz, poczuł zimno jej palców.

– Na tym mieczu jest już dziewięćdziesiąt dziewięć krwawych kwiatów – rzekła matka. – Chcę, żeby zakwitł na nim jeszcze jeden, kwiat z krwi jego morderców.

Haikuo założył miecz na plecy i wyszedł z domu. Czerwony krąg słońca podniósł się nad dalekim horyzontem, a jego oczom ukazał się niezrównany błękit przestworzy. Wydało mu się, że jest pod tym błękitem jak szary wróbel samotnie frunący przed siebie.

Gdy wyszedł na wielki gościniec, raz jeszcze odwrócił głowę i zobaczył, że jego dom też przybrał kolor słońca. Czerwone płomienie tańczyły na jego ścianach, a z tyłu za nim płonęła poranna zorza. Haikuo patrzył i zdało mu się, że ogień na domu to zorza, która spadła z nieba. Usłyszał trzask rozpadającego się budynku i zobaczył buchające z niego iskry. A potem ogień runął i jak woda rozlał się po ziemi.

Haikuo odwrócił się i poszedł dalej przed siebie, czując się, jakby jego stopy unosiły się na porannym wietrze. Droga rozciągała się przed nim, a on dobrze rozumiał, dlaczego matka postanowiła zginąć w ­płomieniach. Od tego momentu nie miał już dokąd wracać.

 

2

Haikuo szukał wszędzie dwóch ludzi, których imiona matka podała mu przed śmiercią, lecz oni znikli bez śladu niczym echo w górskiej dolinie. Matka nie powiedziała mu, gdzie ich szukać. Powiedziała tylko, że istnieją. Haikuo szedł przez góry i rzeki, przez wsie i osady, ale choć nigdzie ich nie było, droga wciąż rozpościerała się przed nim, a on szedł nią i szedł dzień po dniu.

Wielki gościniec, na który wstąpił, wyszedłszy ze spalonego domu, ciągnął się prosto przez dziesięć mil, a potem przecięła go rzeka. Gdy Haikuo drewnianym mostem przeszedł na drugi brzeg, zapomniał, w jakim miał iść kierunku i od tej pory nie trzymał się już żadnego, lecz jak niesiony wiatrem szedł po prostu przed siebie. I tak przeszedł niezliczone wsie i osady, które – choć różne – wszystkie przecież ­składały się z jednakich drzew i domów, a po jednakich drogach chodzili jednacy ludzie. Wchodząc do jakiejś wsi, miał czasem wrażenie, że wchodzi we wspomnienie.

Pewnego dnia po roku wędrówki stanął na rozstajach. W czasie długiej podróży zdarzało mu się to wielokrotnie. Rozstaje dostarczały różnych możliwości w poszukiwaniach Zielonego Obłoku i Białego Deszczu, lecz w rzeczywistości nie różniły się niczym od podążania naprzód gościńcem. Te rozstaje stanęły przed Haikuo o zmierzchu. Spojrzał na łańcuch górski przed sobą i zobaczył, że zachodzące słońce prześwieca znad falistych szczytów, tworząc jasność wąską jak górska droga. Dwa kierunki znaczone przed nim przez rozchodzący się gościniec były tylko pustymi błotnistymi drogami szczególnie brzydkimi w blasku wieczornej zorzy. Gdy zbliżył się do rozstajów, wiedział już, że wybierze tę, która poprowadzi go dalej przed siebie. Ten właśnie wybór, podejmowany wciąż od roku, doprowadził go akurat tutaj.

Ale po jakimś czasie nagle zorientował się, że nie ma już przed sobą górskiego pasma pod blaskiem zachodzącego słońca. Oznaczało to, że wbrew wytyczonej przez siebie zasadzie nie poszedł prosto przed siebie, lecz skręcił w prawo na drogę wiodącą ku pustkowiu. Słońce znikło i niebo pokryło się szarością. Odwrócił głowę, spojrzał na majaczące w oddali rozstaje i poszedł dalej. Chciał przypomnieć sobie chwilę, gdy stał na tych rozstajach, lecz okazało się, że – inaczej niż zawsze dotąd – to wspomnienie zupełnie się już zatarło.

Nie mógł iść dalej w ciemności, lecz jego pomyłka zaprowadziła go na drogę, przy której nikt nie mieszkał. Dopiero po długiej chwili w oddali pojawiła się mała chatka, w której chybotało się światełko świecy przywodzące mu na myśl popołudniowe słońce. Kiedy się do niej zbliżał, stopniowo ogarniała go jakaś słodka roślinna woń unosząca się w powietrzu wokół chatki.

Podszedł do drzwi i stał przed nimi przez chwilę, a ze środka nie dochodził go żaden dźwięk. Przypomniał sobie rozpościerające się dalej pustkowie, po czym podniósł rękę i zapukał.

Zza drzwi dobiegł go jakiś głos, jakby okrzyk zdziwienia, i w drzwiach stanęła przepiękna dziewczyna. Zjawiła się tak nagle, że przez chwilę nie wiedział, co zrobić. Miał wrażenie, że czekała na jego pukanie.

Była zupełnie spokojna, jakby od pierwszego rzutu oka zgadła, po co przyszedł i nim zdążył się odezwać, spytała, czy szuka noclegu.

Bez słowa wszedł za nią do środka i usiadł przy stoliku oświetlonym przez świecę. W jej słabym świetle przyjrzał się dziewczynie i zobaczył, że jej twarz pokryta jest grubą warstwą różu. Wdzięczny uśmiech na jej twarzy wydawał się przez to jakby fałszywy.

Dziewczyna nagle znikła, nie wiedział nawet kiedy. Usłyszał tylko, że w sąsiedniej izbie kładzie się do łóżka, a ten dźwięk przypomniał mu wiatr kołyszący gałęziami. Dziewczyna zawołała z izby:

– Dokąd wędrujesz?

Głos dochodził zza ściany, ale wydawał się bardzo daleki. Przypomniał mu matkę, która zginęła w płomieniach, i chłodny wiatr, który poprowadził go na drogę. I teraz, nocą, w przydrożnej chatce jakby znowu poczuł ten poranny powiew.

– Szukam Zielonego Obłoku i Białego Deszczu – odparł.

Dziewczyna usiadła na łóżku.

– Jeśli znajdziesz Zielony Obłok, spytaj go o kogoś, kto nazywa się Liu Tian. Chcę go znaleźć, a nie wiem, gdzie jest. Powiedz mu tylko, że Dziewczyna z Różem prosi o wskazówkę.

Haikuo obiecał, że to zrobi. Dziewczyna znów się położyła i po długiej chwili odezwała ponownie:

– Nie zapomnisz?

– Nie zapomnę.

Dziewczyna zasnęła, a Haikuo siedział przy świecy, póki nie zgasła. Wkrótce zaczęło świtać i Haikuo wyszedł po cichu. W porannym brzasku zobaczył, że wokół chatki rosły jakieś dziwne, niezwykłe rośliny, nad którymi unosił się dziwny zapach. Wszedł na drogę i spojrzał wstecz na przebyty już odcinek – był równie pusty jak wczoraj. Gdy spojrzał w drugą stronę, zobaczył, że nieco dalej droga przecięta jest rzeką, na której lśniły słoneczne promienie. Poszedł w kierunku rzeki.

Po wielu dniach, kiedy przypomniał sobie tamtą noc i spotkanie z Dziewczyną z Różem, wydało mu się, że zdarzyło się to bardzo, bardzo dawno. Był synem wielkiego wojownika, ale przez piętnaście lat nie miał styczności ze światem wolnych gościńców i nigdy przedtem nie słyszał o sławnej Dziewczynie z Różem. Była ona drugą ze sławnych mistrzyń trucizny. Całe jej ciało pokryte było straszliwie trującym pyłkiem, który unosząc się w powietrzu, był w stanie zabić każdego w promieniu trzech metrów. Właśnie dlatego tamtej nocy przeniosła się do drugiej izby.

 

3

Po rozstaniu z Dziewczyną z Różem Haikuo szedł dalej drogami i gościńcami, przechodził przez góry i wsie. Był jak liść unoszący się na wodzie, bezwolnie niesiony falami i nieświadomie coraz bardziej zbliżał się do siedziby wielkiego wojownika Czarnej Igły.

Czarna Igła cieszył się wielkim mirem wśród wojowników i mistrzów miecza. Mieszkał niedaleko od Dziewczyny z Różem i od dziesięciu lat walczył na gościńcach. Był niezwykle biegły w posługiwaniu się pewną tajną bronią, która szczególnie nocą okazywała się zabójcza. Tą tajną bronią były jego własne czarne włosy – wyrwane z głowy stawały się twarde jak czarne igły i zupełnie niewidoczne w ciemnościach nocy. Czarna Igła krążył po gościńcach już od wielu lat i włosów na jego głowie zaczęło ubywać.

Haikuo szedł i szedł, i w końcu trafił na gwarne ulice miasteczka. Było to już pod wieczór, a on szedł prosto przed siebie, drogą wytyczoną przez szeroki gościniec, który w pobliżu miasteczka skręcał i zmieniał nieco kierunek. Gdyby nie wieczór, Haikuo poszedłby dalej gościńcem, ale widząc, że się zmierzcha, postanowił wejść do miasta i o świcie ponownie wrócić na gościniec.

Szedł ulicami i ze zmęczenia wydawało mu się, że unosi się wśród hałaśliwych głosów ciżby jak strzęp ubrania. Wszedł do jakiejś gospody i tam zasnął głęboko, kołysany cichym głosami śpiewaczek z sąsiedniego budynku.

Zbudził się jeszcze przed świtem, gwałtownie jak okno otwarte podmuchem wiatru. Światło księżyca padało na jego łóżko, a na zewnątrz panowała kompletna cisza. Haikuo leżał z otwartymi oczami i nagle usłyszał rżenie konia. Przypomniało mu to gościniec, z którego zszedł poprzedniego wieczora. W jego wyobraźni gościniec rozciągał się, wiodąc nie wiadomo dokąd, i pod wpływem tej myśli wstał i wyszedł z gospody.

Opuściwszy miasteczko pod blaskiem księżyca, nie wstąpił jednak na wczorajszy gościniec. Poprowadziła go dróżka idąca wzdłuż rzeki i szedł nią obok błyszczącej wody aż do świtu. Dopiero wtedy zrozumiał, że poszedł inną drogą niż planował.

W blasku poranka zobaczył wieś, która oczekiwała go pogodnie. Wszedł do niej i na rogatkach zobaczył porośniętą mchem studnię i samotny wiąz. Pod wiązem siedział jakiś człowiek. Gdy Haikuo zbliżył się do niego, człowiek pod drzewem przyjrzał mu się obojętnie. Haikuo podszedł do studni, która spokojnie ukazała mu w sobie twarz jakby drugiego Haikuo. Podniósł drewniane wiadro i rzucił prosto w tę twarz. Usłyszał plusk wody podrywającej się jak spłoszony ptak, podciągnął wiadro i jego własna twarz zbliżyła się ku niemu. Haikuo napił się wody chłodnej jak świt i usłyszał głos człowieka spod wiązu.

– Chyba od dawna już jesteś w drodze.

Haikuo odwrócił się ku niemu, a tamten przyglądał mu się milcząco, jakby to nie on odezwał się przed chwilą. Haikuo odwrócił od niego wzrok i znowu usłyszał jego głos:

– Dokąd zmierzasz?

Haikuo znów spojrzał ku niemu i ujrzał, że w czerwonym blasku rannego słońca tamten też jaśnieje czerwonym blaskiem. Ten głos przypomniał mu o bezowocnych poszukiwaniach Zielonego Obłoku i Białego Deszczu.

– Szukam Zielonego Obłoku i Białego Deszczu – rzekł Haikuo.

Wówczas tamten wstał i podszedł do niego. Był bardzo wysoki, lecz Haikuo zauważył przede wszystkim jego czarne przerzedzone włosy. Mężczyzna podszedł do niego i trudnym do odgadnięcia tonem rzekł:

– Jeśli znajdziesz Zielony Obłok, powiedz mu, że wielki wojownik Czarna Igła pyta, gdzie przebywa teraz Li Dong.

Haikuo skinął lekko głową i odparł:

– Dobrze.

Haikuo odszedł od studni i wrócił na swoją dróżkę. W wilgotnym świetle poranka dróżka niepewnie rozciągała się przed nim, a on wstąpił na nią i w uszach zabrzmiał mu głos Dziewczyny z Różem sprzed wielu miesięcy. Jej słowa i słowa Czarnej Igły były niczym dwie strony jednego liścia, a ich głos towarzyszył mu w dalszej drodze.

 

4

Rok później na zasłanym zwiędłymi liśćmi brzegu rzeki Haikuo spotkał Biały Deszcz. Zszedł wtedy bez celu z gościńca i podszedł do rzeki. Prom kołysał się na środku nurtu, a nad wodą niosła się lekka mgła. Jakiś starzec w długiej białej szacie i z mieczem w ręku szedł ku niemu między gęstymi uschłymi drzewami. Szedł krokiem mocnym, lecz tak bezszelestnym, jakby nie tykał stopami ziemi. Jego białe włosy i biała broda powiewały na wietrze, aż znalazły się koło Haikuo.

Prom przybił do przeciwnego brzegu. Zeszło z niego trzech ludzi i prom zawrócił w ich stronę.

Biały Deszcz stanął obok Haikuo i spojrzał na Kwiat Śliwy na jego plecach. Objął spojrzeniem czarną rękojeść i falującą rzekę w tle i te obrazy przypomniały mu zdarzenia z przeszłości. Na zbliżającym się promie zamajaczyła mu bohaterska sylwetka Jinwu sprzed dwudziestu lat u stóp Huashanu.

Prom przybił do brzegu. Gdy Haikuo postawił stopę na pokładzie, łódź zachybotała się gwałtownie, ale gdy Biały Deszcz wszedł za nim na pokład, znieruchomiała jak kamień na brzegu. Prom ruszył.

Rzeka była bardzo niespokojna i fale mocno biły w burty, ale siedzący w łodzi Haikuo miał niemal wrażenie, że siedzi wciąż na brzegu. Wydawało mu się, że widziany z brzegu, rozkołysany na falach prom był tylko złudzeniem. Wpatrywał się w oddalający się brzeg nieświadom, że Biały Deszcz tak samo przypatruje się jemu.

Biały Deszcz bez trudu rozpoznał w postaci ­Haikuo podobieństwo do Jinwu sprzed dwudziestu lat. Haikuo wszakże nie był swoim ojcem, na jego twarzy nie było pewności siebie ani autorytetu Jinwu. Jego wzrok, gdy wpatrywał się w płynącą wodę, był pusty i obojętny.

Gdy prom był już na środku rzeki, Biały Deszcz zapytał:

– Miecz na twoich plecach to Kwiat Śliwy?

– Tak. To jest Kwiat Śliwy – odparł Haikuo.

– Ojciec ci go zostawił?

Haikuo przypomniał sobie chwilę, gdy matka podała mu Kwiat Śliwy i niemal zobaczył ten obraz we mgle unoszącej się nad wodą. Skinął głową.

Biały Deszcz spojrzał na rwącą rzekę i spytał:

– Szukasz kogoś?

– Szukam Zielonego Obłoku – odparł Haikuo.

Wbrew temu, co matka poleciła mu przed śmiercią, nie wymienił Białego Deszczu. Stało się tak, ponieważ Dziewczyna z Różem i Czarna Igła nie wspomnieli o nim i w czasie długiej wędrówki to imię powoli zatarło się w jego pamięci.

Biały Deszcz nic już nie powiedział, odwrócił wzrok od Haikuo i zapatrzył się w zbliżający się brzeg. Gdy prom przybił, obaj wysiedli i obaj weszli na szeroką drogę. Biały Deszcz odwrócił się i poszedł w swoją stronę, a Haikuo wyruszył w przeciwną.

Niegdyś nierozłączni Zielony Obłok i Biały Deszcz piętnaście lat wcześniej rozstali się w gniewie i zostali wrogami. Wszyscy wojownicy na wolnych gościńcach dobrze o tym wiedzieli.

 

5

Po tym przypadkowym spotkaniu nad rzeką przez następne pół roku Haikuo w swej jałowej włóczędze od czasu do czasu przypominał sobie to zdarzenie, nie przyszło mu jednak do głowy, że ten niezwykły starzec to właśnie był Biały Deszcz. Nie mógł po prostu zapomnieć obrazu tej wyniosłej postaci w białej szacie, odchodzącej w swoją stronę. Gdy się rozstali, Haikuo raz jeszcze się obejrzał i zobaczył białą sylwetkę starca idącą w kierunku niezmierzonych błękitnych przestworzy. Na tle ogromnej pustej przestrzeni nieba odchodzący starzec wydał mu się zupełnie maleńki.

Po wielu miesiącach zmęczenie i wiecznie drę­czący go głód sprawiły, że osłabły i chory, musiał ­zatrzymać się w miasteczku na północnym brzegu Jangcy. Stanął przed krętą rzeczką, nad którą przerzucony był drewniany most. Mimo strasznego zmęczenia wszedł na most i nagle w połowie drogi upadł na kolana. Długo nie mógł się podnieść, patrzył tylko na płynącą w dole rzekę. Wstał dopiero, gdy zapadł już zmierzch, i ponaglony ciemnością wszedł do miasta.

Kiedy położył się wreszcie na bambusowym łóżku w gospodzie, za oknami rozległ się głos deszczu. Deszcz padał przez całe trzy dni jego choroby, a on wsłuchiwał się w coraz głośniejszy szum rzeki. ­Wydawało mu się, że ten głos przypływa z bardzo daleka, że zmierza równie daleko jak jego własne kroki. Czasami nawet zdawało mu się, że wcale nie leży zmorzony chorobą, lecz nadal znajduje się w podróży.

Czwartego dnia deszcz ustał i w porannym słońcu znikła też jego choroba. Haikuo wrócił na drogę, ale trzydniowa ulewa zmyła drewniany most i nie mógł przedostać się na drugi brzeg, by pójść dalej, tak jak zaplanował. Długo stał w miejscu dawnej przeprawy, patrząc, jak skłębione fale rzeki płyną ku górskim pasmom. Nie mógł przeprawić się przez rzekę, więc poszedł wzdłuż niej z nadzieją, że może natrafi gdzieś na następny most.

Szedł i szedł, wciąż trafiając na różne drogi, lecz wszystkie dochodziły do rzeki i przerwane przez wodę, odnawiały się dopiero za nią. Myślał już, że nigdy nie uda mu się przeprawić, gdy nagle jego oczom ukazała się na wpół zburzona świątynia. Otaczał ją gąszcz niebotycznych drzew. Haikuo przeszedł przez splątane chwasty i pogruchotane kamienie i wszedł do świątyni. Przez jej podziurawione ściany i popękany sufit wpadało światło słoneczne, tworząc jakby chaotycznie porozstawiane świetliste kolumny. Haikuo stał długą chwilę i usłyszał nagle głos podobny do dźwięczącego dzwonu.

– Kim był dla ciebie Ruan Jinwu?

Wnętrze świątyni odpowiedziało echem. Haikuo rozejrzał się, lecz oślepiony przez słoneczne kolumny, nie zobaczył nic poza nimi.

– To mój ojciec – rzekł.

Głos odpowiedział mu śmiechem podobnym do szumu rzeki i znowu zapytał:

– Czy miecz na twoich plecach to Kwiat Śliwy?

– Tak. To Kwiat Śliwy.

– Dwadzieścia lat temu Jinwu z Kwiatem Śliwy w ręku przybył do stop Huashanu… – głos urwał nagle i milczał długo. Wreszcie odezwał się ponownie:

– Jak dawno odszedłeś z domu?

Haikuo nie odpowiedział.

– Dlaczego odszedłeś z domu? – spytał znowu głos.

– Szukam Zielonego Obłoku.

Głos znów roześmiał się, a jego śmiech przypo­minał szum wiatru w liściach.

– Ja jestem Zielony Obłok – rzekł.

W pamięci Haikuo zabrzmiały wyraźnie słowa Dziewczyny z Różem i Czarnej Igły.

– Dziewczyna z Różem pyta o człowieka, który nazywa się Liu Tian. Czy wiesz, gdzie go szukać?

Zielony Obłok milczał przez chwilę, a wreszcie się odezwał.

– Liu Tian siedem lat temu udał się do Yunnanu, lecz teraz już go tam nie ma. Poszedł na Huashan wziąć udział w zawodach szermierki, które odbywają się raz na dziesięć lat.

Haikuo powtórzył to sobie w myślach i zapytał znowu:

– A gdzie jest Li Dong? Pyta o niego mistrz Czarna Igła.

– Li Dong siedem lat temu powędrował do Guangxi, a teraz także udał się na Huashan.

Haikuo dopiero w tym momencie przypomniał sobie przedśmiertne polecenie matki. Chciał spytać, kto przed piętnastu laty zamordował jego ojca, lecz Zielony Obłok powiedział:

– Odpowiadam tylko na dwa pytania.

Haikuo usłyszał szum wiatru wiejącego przez świątynię, potem zaszumiały jeszcze liście na drzewach i wreszcie wszystko ucichło. Wiedział, że Zielony Obłok odszedł, ale stał jeszcze długą chwilę i w końcu wyszedł ze świątyni.

Szedł długo wzdłuż rzeki i w jego pamięci pojawiło się dawno zapomniane imię Białego Deszczu. Pojawił się przed nim szeroki trakt, porzucił więc rzekę, wszedł na trakt i rozpoczął poszukiwania Białego Deszczu.

 

6

Jałowa tułaczka Haikuo zdawała się nie mieć końca. Zielony Obłok zniknął już z jego myśli jak rozwiany dym. Wykonał zadania, które powierzyli mu Dziewczyna z Różem i Czarna Igła, lecz w dalszej wędrówce ich wspomnienie pojawiało się i znikało niczym księżyc w różnych fazach. Choć niewyraźne postacie Dziewczyny z Różem i Czarnej Igły majaczyły mu czasem gdzieś u celu drogi, nie pamiętał już nawet, gdzie mieszkali. Stali się dlań równie nieuchwytni jak Biały Deszcz.

Ale choć o tym nie wiedział, idąc tak przed siebie bez celu, z wolna zbliżył się do siedziby mistrza Czarnej Igły. Niczego nieświadom, pewnego wieczora doszedł do jego wsi.

Ten wieczór był taki sam jak wtedy, gdy zjawił się tu po raz pierwszy. Czarna Igła siedział pod starym wiązem, a wieczorna zorza i blask zachodzącego słońca za jego plecami ogarnęły Haikuo jakimś ciepłem. Wiedział już, gdzie się znalazł. Podszedł do studni, wrzucił do niej drewniane wiadro, wyciągnął i napił się z niego chłodnej wody, która przywiodła mu na myśl nadchodzącą noc. Spojrzał na Czarną Igłę, który także mu się przyglądał, i rzekł:

– Znalazłem Zielony Obłok.

Na twarzy Czarnej Igły pojawił się wyraz zaskoczenia. Najwyraźniej on również zapomniał już o Hai­kuo, tak jak Haikuo zapomniał, gdzie on mieszka.

– Li Dong opuścił Guangxi i udał się na Huashan.

Czarna Igła jakby się nagle przebudził. Podniósł głowę i roześmiał się głośno, a jego śmiech przypominał szum spadających liści. Podniósł się, wszedł do pobliskiej chaty, a gdy z niej wyszedł, na plecach miał tobołek. Zatrzymał się przy Haikuo i powiedział.

– Możesz tu zamieszkać.

Odwrócił się i odszedł szybkim krokiem, a Haikuo patrzył za nim i dopiero gdy jego sylwetka znikła w głębinie ciemności, wszedł do jego chaty.

 

7

Dziesięć dni po odejściu z chaty Czarnej Igły Haikuo ogarnęło jakieś dziwne uczucie i mgliście wydało mu się, że jest coraz bliżej Dziewczyny z Różem. Nie wiedząc nawet, kiedy to się stało, wszedł na tę samą drogę, która kiedyś zawiodła go na pustkowie. Po spotkaniu z Czarną Igłą nieświadomie skierował się tam, gdzie mieszkała Dziewczyna.

Było południe. Droga, którą kiedyś przemierzył po ciemku, teraz witała go blaskiem i jasnością. Ale nawet słoneczny blask nie był w stanie zmienić tego, że wiodła przez pustkowie, i Haikuo przypomniał sobie, jak kiedyś szedł tędy w ciemnościach.

Wkrótce poczuł przedziwny zapach i zobaczył w oddali chatę. Wiedział już, gdzie się znalazł. Poznał niezwykłe rośliny, które kiedyś widział kołyszące się w porannym świetle. Teraz, gdy dojrzał je znowu w południowym słońcu, poczuł, jak ogarnia go dziwne gorąco.

Dziewczyna z Różem stała wśród traw, a jej twarz była nawet piękniejsza niż tamtego wieczora. Otoczona przez niezwykłe rośliny, wydawała się cała mienić różnymi barwami. Patrzyła na zbliżającego się Haikuo, jakby patrzyła na płynącą rzekę.

Dziwny uśmiech na jej twarzy zatrzymał Haikuo w pół kroku. Nie zbliżając się do niej, powiedział:

– Liu Tian jest teraz w drodze na Huashan, odszedł już z Yunnanu.

Dziewczyna na te słowa uśmiechnęła się ze słodyczą, odwróciła się i weszła do chaty, a jej cień popłynął za nią niczym woda. Haikuo stał i czekał, lecz nie wychodziła, więc odwrócił się i odszedł.

 

8

Poszukiwania Białego Deszczu zajęły Haikuo trzy lata. Pewnego dnia był tak zmęczony, że położył się na ziemi w przydrożnym pawilonie i zasnął. Gdy spał, pojawił się koło niego starzec z białą brodą i w białej szacie, który przybył szybko jak wiatr. Długo mu się przyglądał, popatrzył na leżący na ziemi Kwiat Śliwy i w śpiącym mężczyźnie rozpoznał spotkanego kilka lat temu syna Jinwu. Przykucnął obok i podniósł miecz, a wtedy Haikuo, czując, że nie ma przy sobie Kwiatu Śliwy, obudził się. Tak właśnie doszło do jego drugiego spotkania z Białym Deszczem.

Biały Deszcz uśmiechnął się lekko i spytał:

– Odnalazłeś Zielony Obłok?

Te słowa przywołały odlegle wspomnienie. Przez trzy lata bezowocnych poszukiwań Białego Deszczu Haikuo zupełnie wyrzucił z pamięci Zielony Obłok.

– Szukam Białego Deszczu – rzekł.

– Już go znalazłeś. To ja.

Haikuo pochylił głowę i zamilkł. Przeczuwał, że jego długa, beznadziejna włóczęga za chwilę cudownie się skończy. Wkrótce miał wyruszyć na poszukiwanie morderców, którzy piętnaście lat wcześniej zabili jego ojca, a to znaczyło, że miał wyruszyć po własną śmierć. Ale powiedział tylko:

– Chcę wiedzieć, kto zabił mojego ojca.

Biały Deszcz znów się uśmiechnął i odparł:

– Twojego ojca zabiło dwóch ludzi. Jeden to Liu Tian, drugi to Li Dong. Obaj zginęli w drodze na Hua­shan, jednego zabiła Dziewczyna z Różem, drugiego – Czarna Igła.

Haikuo odczuł w głowie zamęt. Patrzył, jak Biały Deszcz podnosi Kwiat Śliwy i wyjmuje go z pochwy. W oślepiającym blasku słońca zobaczył na ostrzu miecza dziewięćdziesiąt dziewięć plam rdzy.

Kiedy Biały Deszcz odszedł, Haikuo długo siedział w pawilonie i wpatrzony w ścianę przypominał sobie wszystko, co stało się przez te lata, odkąd opuścił dom. Zamknąwszy oczy, zobaczył siebie wędrującego na niewyraźnym tle gór i rzek, wsi i miasteczek. Myślał o tym, jak pewnego wieczora nie wiadomo jak wszedł na opuszczoną drogę, która zaprowadziła go prosto do Dziewczyny z Różem; jak potem tajemniczo obudził się przed świtem i wbrew własnym planom natrafił na Czarną Igłę. Myślał o swoim pierwszym spotkaniu z Białym Deszczem nad wzburzoną rzeką, które tak niezrozumiale zaprzepaścił, i o tym, jak w górskim miasteczku trzy dni leżał zmorzony chorobą, aż woda zerwała most i nie mógł się dostać na drugi brzeg. To dzięki temu odnalazł Zielony Obłok. A potem, znów idąc bez celu, tak łatwo trafił do wsi Czarnej Igły i do ogrodu Dziewczyny z Różem. Po trzech latach znów spotkał się z Białym Deszczem. I Biały Deszcz właśnie odszedł.

 

18 stycznia 1989

Wspomnienia i egzekucje

Letnią nocą 1990 roku pewien Nieznajomy w zawilgoconym mieszkaniu rozerwał telegram niewiadomego pochodzenia, przeczytał, po czym pogrążył się w myślach. W telegramie były tylko dwa słowa: „Wracaj szybko”. Brakowało adresu i nazwiska nadawcy. Nieznajomy przypomniał sobie wszystkie minione wydarzenia z ostatnich kilkudziesięciu lat i z plątaniny tysięcy dróg, które zobaczył, jedna wzbudziła w nim uśmiech. Następnego dnia rano kruczoczarny cień Nieznajomego prześliznął się po tej drodze podobnej do dżdżownicy.

Widać z tego, że wśród podobnych do plątaniny dróg wspomnień Nieznajomego jedno cienkie jak włos doświadczenie stało się szczególnie wyraźne: piąty marca 1965 roku. Treść symbolizowana przez serię tych prostych cyfr zdecydowała o kierunku obranym przez Nieznajomego. W rzeczywistości, przywołując poprzedniej nocy to odległe wspomnienie, Nieznajomy nie ustrzegł się zakłóceń wywołanych przez inne minione sprawy. Ponieważ był daleko od lustra, nie zauważył, że uśmiech, który pojawił się po złamaniu szyfru w telegramie, był zmącony. Poczuł tylko, że ogarnął go nastrój spokoju, ale właśnie dlatego, że zbyt zaufał temu nastrojowi, seria dalszych pomyłek okazała się nieunikniona.

Po kilku dniach Nieznajomy pojawił się w miasteczku, które nazywało się Dym. Tutaj właśnie ujawniła się ta seria pomyłek. Ukazał mu to człowiek, który nazywał się Mistrzem Egzekucji.

Można sobie wyobrazić postawę i wyraz twarzy Nieznajomego w czasie drogi. Ponieważ oblężony był przez minione zdarzenia, jego umysł nie był w stanie prawidłowo odzwierciedlać otaczających obrazów i obiektów. Dlatego też kiedy Mistrz Egzekucji go zobaczył, w jego duszy odezwał się dźwięk podobny do klaksonu. Nieznajomy jak zagubione dziecko pojawił się przed jego oczami. Podszedł do szarego piętrowego budyneczku, a Mistrz Egzekucji zatrzymał go przesadnie szerokim uśmiechem.

– A więc jesteś?

Ton Mistrza Egzekucji zaskoczył Nieznajomego. Ten starzec o lśniąco białych włosach zdawał się nawiązywać do jakiegoś minionego zdarzenia, ale Nieznajomy nie miał co do tego pewności.

– Czekam już od dawna – rzekł Mistrz Egzekucji.

Te słowa nie potwierdziły przypuszczenia Nieznajomego, ale postanowił przyjąć, że tak było – nawet jeśliby uznał to za prawdę, ten stary człowiek był zaledwie pyłkiem w morzu minionych zdarzeń. Postanowił zatem ominąć starca i iść dalej do piątego marca 1965.

Późniejsze wydarzenia ułożyły się jednak zgodnie z życzeniami Mistrza Egzekucji – Nieznajomy nie poszedł w kierunku piątego marca 1965 . Stało się tak na skutek krótkiej rozmowy i przez napomnienie Mistrza Egzekucji – a było to napomnienie rzucone od niechcenia, w żadnym razie nie było ono od dawna zaplanowane. Jednak to przez nie Nieznajomy uświadomił sobie swoje położenie i zrozumiał, że miejsce, do którego pragnie się udać, nie jest tym samym co miejsce, do którego zmierza. Inaczej mówiąc, zupełnie się one rozeszły i w rzeczywistości piąty marca 1965 oddalał się od niego coraz bardziej.

Dopiero w tym momencie Nieznajomy pierwszy raz wspomniał tamtą mokrą noc i tajemniczy telegram. Jego myśli od zbyt dawna już tkwiły w miejscu, w którym pojawił się piąty marca 1965. Dopiero teraz przyjrzał się minionym zdarzeniom, które ciągle mu przeszkadzały. Chodziło o dziewiąty stycznia 1958, pierwszy grudnia 1967, siódmy sierpnia 1960 oraz dwudziesty września 1971. Nieznajomy dopiero wtedy zrozumiał, dlaczego nie był w stanie skierować się do piątego marca 1965: w rzeczywistości ­zawoalowana treść telegramu mogła równie dobrze odnosić się do tych czterech zdarzeń. Zakłócenia ­wywoływane przez te cztery zdarzenia uniemożliwiły mu prawidłowe nakierowanie się na piąty marca 1965. Były one reprezentowane przez cztery niezwiązane ze sobą drogi i gdyby nawet Nieznajomy porzucił piąty marca 1965, i tak nie byłby w stanie pójść w kierunku dziewiątego stycznia 1958 ani pozostałych trzech zdarzeń.

Tego letniego wieczora, wpadłszy w pułapkę spowodowaną przez serię pomyłek, Nieznajomy zmuszony był ponownie przemyśleć swoją drogę. Dlatego też uważnie przyjrzał się Mistrzowi Egzekucji i w rezultacie nabrał poczucia, że ten stary człowiek miał jakiś niejasny związek z wieloma minionymi zdarzeniami. Kiedy rozejrzał się uważnie po okolicy, doszedł do wniosku, że wszystko to było zaplanowane wcześniej.

Zaczęło się ściemniać i Mistrz Egzekucji zdecydowanie zaprosił Nieznajomego do siebie, a Nieznajomy posłusznie poddał się zrządzeniom losu i idąc za Mistrzem Egzekucji, wszedł do szarego piętrowego budyneczku. W milczeniu usiadł w pomalowanym na czarno salonie. Mistrz Egzekucji zapalił białą lampkę, a Nieznajomy zaczął się rozglądać, szukając związków między wnętrzem saloniku a otrzymanym przed wieloma dniami telegramem. W rezultacie tych poszukiwań odkrył tu cechy, dzięki którym zrozumiał, że droga, którą tu przyszedł, była najpewniej wypaczona.

Rozmowa Nieznajomego z Mistrzem Egzekucji z początku dotyczyła spraw przyjemnych. Mogłoby się wydawać, że rozmawiali ze sobą już wiele razy i znali się na wylot.

Mistrz Egzekucji jako gospodarz miał niekwestionowany obowiązek wybrania tematu.

– Tak naprawdę wszyscy żyjemy w przeszłości – rzekł. – Teraźniejszość i przyszłość to zaledwie triki, które płata nam przeszłość.

Nieznajomy przyznał, że słowa Mistrza Egzekucji są przekonujące, lecz bardziej interesowała go własna sytuacja.

– Czasami zdarza nam się jednak oddzielić od przeszłości. I teraz jest właśnie coś, co mnie od niej odgradza – rzekł.

Porażka Nieznajomego w jego drodze do piątego marca 1965 skłoniła go do wielokrotnego przemyślenia jej powodów i miał poczucie, że przyczyniły się do niej nie tylko te cztery zdarzenia.

Lecz Mistrz Egzekucji powiedział:

– Ty wcale nie oddzieliłeś się od przeszłości.

Nieznajomy nie tylko nie zmierzał w kierunku piątego marca 1965, lecz coraz bardziej się od niego oddalał. Co więcej, oddalił się od czterech pozostałych.

Mistrz Egzekucji mówił zaś dalej:

– W rzeczywistości jesteś zatopiony w przeszłości. Być może czasem wydaje ci się, że jesteś od niej odległy, ale to oddalenie jest tylko pozorne. Oznacza ono, że bardziej się do niej zbliżyłeś.

– Jestem jednak głęboko przekonany, że jest coś, co oddziela mnie od przeszłości – odrzekł ­Nieznajomy.

Mistrz Egzekucji uśmiechnął się tylko bezradnie i poczuł, że przekonywanie Nieznajomego słowami jest rzeczą niebezpieczną.

Nieznajomy nadal wędrował we własnych myślach, a kiedy oddalił się już od wszystkich minionych zdarzeń, Mistrz Egzekucji uśmiechnął się dziwnie i powiedział:

– Czekam już od dawna.

A Nieznajomy rzekł wtedy:

– To coś to ty.

Mistrz Egzekucji nie mógł się zgodzić z oskarżeniem Nieznajomego i choć męczyło go już mówienie, raz jeszcze spróbował wyjaśnić:

– To nie ja odgradzam cię od przeszłości. Wprost przeciwnie, ja cię z nią mocno wiążę. Inaczej mówiąc – to ja właśnie jestem twoją przeszłością.

Ton, w jakim Mistrz Egzekucji wymówił ostatnie słowo, uświadomił Nieznajomemu, że możliwość ich dalszej rozmowy jest zagrożona, powiedział jednak:

– Nie rozumiem, czego ode mnie oczekujesz.

– Jeśli nie będziesz się doszukiwał konieczności – wyjaśnił Mistrz Egzekucji – i zrozumiesz moje oczekiwanie jako przypadkowe, przestaniesz się czuć ­zagubiony.

– Mogę tak je rozumieć – zgodził się Nieznajomy.

Mistrz Egzekucji rzekł wówczas z zadowoleniem:

– Cieszę się, że możemy się zgodzić w tej kwestii. Obaj rozumiemy, że konieczność jest rzeczą nudną i bezbarwną, konieczność nie może zmienić własnych cech, może tylko ślepo iść do przodu. A przypadek jest rzeczą wielką. Gdziekolwiek go rzucić, tam stanie się zupełnie nowa historia.

Nieznajomy nie przeczył tej tezie, bardziej jednak interesowało go co innego:

– Dlaczego mnie oczekiwałeś?

Mistrz Egzekucji uśmiechnął się.

– Wiedziałem, że wcześniej czy później pojawi się ten temat, i dobrze, że właśnie się pojawił. Potrzebna mi czyjaś pomoc, potrzebna mi pomoc kogoś, kto gotów jest się poświęcić. Sądzę, że ty właśnie jesteś tym człowiekiem.

– W czym pomóc? – zapytał Nieznajomy.