Strona główna » Poradniki » Niedokończony temat

Niedokończony temat

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-65068-76-7

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Niedokończony temat

Anne-Marie Slaughter posiada niezwykły dar rzucania światła na ważne zdarzenia i sprawy z naszej codzienności. Dlatego właśnie ta książka jest lekturą obowiązkową dla każdego, kto chce być zarówno liderem w pracy zawodowej, jak i pełnym zaangażowania rodzicem.

ARIANNA HUFFINGTON


Anne-Marie Slaughter zmusza nas do stawienia czoła trudnym pytaniom. Jestem pewna, że każdemu, kto przeczyta "Niedokończony temat", udzielą się optymizm i nadzieja Anne-Marie, że oto możemy zmienić nasze poglądy i zasady tak, by mężczyźni i kobiety mogli równoprawnie uczestniczyć w życiu swoich rodzin, a zarazem optymalnie wykorzystywać swoje talenty w pracy.

HILLARY RODHAM CLINTON


Anne-Marie Slaughter z niesłychaną szczerością mierzy się z wyzwaniami, jakie stają się udziałem wielu, targanych wewnętrznymi konfliktami, pracujących rodziców. Autorka pokazuje nam, jak walczyć o taki kształt egzystencji, jaki chcielibyśmy zapewnić naszym rodzinom. Ta książka zapoczątkuje ogólnonarodową dyskusję o tym, czego potrzebuje każdy z nas, by móc wieść lepsze i bardziej satysfakcjonujące życie.

KATIE COURIC


Wyrazista, sugestywna i skłaniająca do zastanowienia wizja, w jaki sposób doprowadzić do końca podejmowane od wielu lat wysiłki, zmierzające do jednakowego traktowania kobiet i mężczyzn w życiu zawodowym i rodzinnym.

Gdy Anne-Marie Slaughter zdecydowała się w 2009 roku objąć (jako pierwsza kobieta w historii) wymarzoną posadę szefowej Sztabu Planowania Polityki Departamentu Stanu, była pewna, że zdoła pogodzić wymagania związane z zajmowanym stanowiskiem w Waszyngtonie ze zobowiązaniami wobec rodziny mieszkającej w niewielkim Princeton w stanie New Jersey. Jej mąż oraz obaj synowie zachęcali ją, aby skorzystała z okazji i podjęła współpracę z ówczesną sekretarz stanu Hillary Clinton. Od momentu ukończenia studiów prawniczych szybko pięła się po kolejnych szczeblach kariery, a teraz stanęła przed tak poważnym wyzwaniem. Okazało się jednak, że życie nie zawsze podporządkowuje się naszym planom. Obowiązki rodzicielskie sprawiły, że postanowiła opuścić Departament Stanu i kontynuować karierę akademicką, dzięki czemu mogła poświęcać więcej czasu najbliższym.

Z czasem zaczęła kwestionować feministyczne koncepcje, do niedawna bliskie jej przekonaniom. Opublikowany artykuł Why Women Still Can't Have It All w czasopiśmie „The Atlantic” wywołał w całym kraju bardzo ożywioną dyskusję i stał się jednym z najpoczytniejszych tekstów w historii tego magazynu.

Od tamtego momentu profesor Slaughter nie ustawała w wysiłkach, aby zmieniać podejście do utrwalanych przez wiele lat przekonań dotyczących życia, rodziny i pracy. Chociaż prześcigano się w różnych propozycjach i radach, w jaki sposób kobiety mogłyby przebić się przez szklany sufit lub walczyć z „karą za macierzyństwo”, przepaść dzieląca kobiety i mężczyzn, szczególnie w przypadku wynagrodzenia za pracę, jest coraz większa.

Autorka sięgając po poruszające historie z własnego życia, zaprezentowała w nowatorski i nieskomplikowany sposób swoją wizję rzeczywistej równości obu płci oraz metody pozwalające ten cel osiągnąć.

O autorce:

Anne-Marie Slaughter – prezes i dyrektor generalna New America. Jest profesorem polityki i stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Princeton, była dziekan Woodrow Wilson School of Public and International Affairs, profesor na wydziale prawa Uniwersytetu Chicago i w Harvard Law School oraz przewodnicząca American Society of International Law. Zajmuje się polityką zagraniczną, zagadnieniami prawnymi oraz stosunkami międzynarodowymi. Często zabiera głos na forum publicznym. W 2009 roku sekretarz stanu Hillary Clinton powierzyła jej – jako pierwszej kobiecie w historii – zadanie kierowania Sztabem Planowania Polityki Departamentu Stanu.

Polecane książki

  Angielski Przy Okazji! Pełny Angielski Tekst. 100% Tłumaczenia! Ucz się angielskiego czytając ciekawe książki, przygotowane według Metody Edukacyjnego Czytania Ilyi Franka ----------------------- Opis serii: Książki z serii Metoda Edukacyjnego Czytania Ilyi Franka służą do nauki języka angielskieg...
Siglufjördur - małe rybackie miasteczko na północy Islandii - jest jak pułapka. Wciśnięte w głęboki fiord, rzadko widzi słońce. Zimą, odbierający siły mrok, trwa kilka miesięcy. Jedyna droga, którą można stąd uciec, prowadzi przez stary tunel zasypany śniegiem i niedostępny aż do wiosny. Tu nikt nik...
Poradnik do gry „Fallout 3” stanowi przewodnik przetrwania na niegościnnych Stołecznych Pustkowiach. Zwiera m.in. informacje na temat zadań głównych i pobocznych, świata gry w postaci map i opisów lokacji, oraz wskazówek dotyczących rozgrywki. Fallout 3 - poradnik, opis przejścia, questy, mapy zawie...
Już od 24 grudnia 2013 r. podwykonawcy mają dodatkową ochronę, która została im zagwarantowana nowelizacją ustawy Prawo zamówień publicznych z dnia 8 listopada 2013 r. W e-booku "Nowe zasady rozliczania się z podwykonawcami. Ustawy Prawo zamówień publicznych z komentarzem eksperta" znajdziesz dokład...
Fascynująca podróż duchowa trzech kobiet poszukujących w sobie siły, poczucia własnej wartości i sposobu radzenia sobie z życiowymi przeciwnościami. Azteckie i hinduskie bóstwa, pradawne rytmy, rytualny taniec i przede wszystkim głęboka, starożytna mądrość ożywają w XXI wieku, tworząc wraz z war...
Lord George Marlowe jest znanym i szanowanym w towarzystwie dżentelmenem. Kiedy jego siostra Verity pada ofiarą szantażu, nie zawaha się przed niczym, aby jej pomóc. Wkrótce lord Marlowe dostaje wiadomość. W zamian za pomoc w porwaniu innej damy, lady Jane Lanchester, odzyska kompromitujące siostrę ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anne-Marie Slaughter

Tytuł oryginału: Unfinished Business

Przekład: Krzysztof Krzyżanowski

Projekt okładki: Katarzyna Wiśniewska

Redakcja:Urszula Śmietana

Korekta:Joanna Myśliwiec

Redakcja techniczna: Teresa Ojdana

Copyright © 2015 by Anne-Marie Slaughter

Copyright © for the Polish edition

by Wydawnictwo Studio EMKA

Warszawa 2018

Wszelkie prawa, włącznie z prawem

do reprodukcji tekstów i fotografii w całości lub w części,

w jakiejkolwiek formie – zastrzeżone.

Wydawnictwo Studio EMKA

wydawnictwo@studioemka.com.pl

www.studioemka.com.pl

ISBN 978-83-65068-76-7

Niedokończony temat to książka oparta na faktach.

Personalia niektórych postaci zostały zmienione, podobnie jak szczegóły

pozwalające zidentyfikować określone osoby.

Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

Dla moich trzech mężczyzn:Andy’ego, Edwarda i Alexandra

„JAKA SZKODA, ŻE MUSIAŁAŚ ZREZYGNOWAĆ Z WASZYNGTONU…”

W grudniu 2010 roku wraz z moim zespołem ze Sztabu Planowania Polityki Departamentu Stanu pracowałam dniami i nocami, starając się doprowadzić do końca ważny, realizowany od 18 miesięcy projekt, przygotowywany dla Hillary Clinton, pełniącej obowiązki sekretarza stanu. Gdy nad ranem wyszłam wreszcie z biura w towarzystwie jednego z moich współpracowników, na zewnątrz panował przeraźliwy mróz. Postawiwszy kołnierze dla ochrony przed wiatrem, podjęliśmy popularną w Waszyngtonie zabawę w spekulowanie na temat tego, jak będą wyglądały roszady personalne na różnych stanowiskach, jakie zapewne dokonają się przy okazji wyborów przypadających w połowie kadencji prezydenta. Choć nikomu o tym nie wspominałam, docierały do mnie jednoznaczne sygnały o tym, że mogę się znaleźć w gronie osób mających szansę na awans – w grę wchodziło jedno z nielicznych wyższych stanowisk. Byłam podekscytowana, choć jednocześnie wewnętrznie rozdarta.

Od niemal dwóch lat pracowałam jako pierwsza kobieta kierująca Sztabem Planowania Polityki. Byłam bezpośrednią podwładną sekretarz stanu, a do moich obowiązków należało pomaganie jej w tworzeniu oraz wdrażaniu ogólnych zasad i strategii polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Gdy sekretarz Clinton (wspaniała szefowa, którą szczerze podziwiam) zadzwoniła do mnie dwa lata wcześniej, aby zaproponować mi tę posadę – wymarzone stanowisko związane z polityką zagraniczną – natychmiast się zgodziłam. Jednocześnie od razu zapowiedziałam, że będę piastować tę funkcję tylko przez dwa lata. Pracownicy naukowi mogą opuścić swoje uczelnie tylko na 24 miesiące, gdy zechcą podjąć pracę w administracji publicznej; jeżeli decydują się ją kontynuować, muszą zrezygnować z przysługującej im gwarancji zatrudnienia. Niezależnie od tego oboje z Andym, moim mężem, zakładaliśmy, że gdyby trafiła mi się okazja przedłużenia pracy w Waszyngtonie i objęcia wyższego stanowiska, to na pewno rozważymy taką opcję. Od zawsze wykładałam na uczelni, ale to polityka zagraniczna była moją życiową pasją.

I nadeszła właśnie ta chwila, w której mogłam „włączyć się do gry”, wykorzystać fakt znalezienia się na właściwym miejscu we właściwym czasie, a następnie nadać tempo swojej karierze. Oczywiście nie miałam żadnej gwarancji, że dostanę awans, ale istniały na to spore szanse. Posada, na której mi zależało, była kolejnym stanowiskiem, jakie objęłabym jako pierwsza kobieta w historii. Miałabym również szansę nadal promować podejście do polityki zagranicznej, w które z całego serca wierzyłam i które stało się znakiem rozpoznawczym kadencji sekretarz Clinton.

Osoba, za którą zawsze się uważałam – kobieta skupiona na karierze, profesor prawa, pani dziekan, dziewczyna, która na studiach licencjackich postanowiła ukończyć prawo i dostać się w ten sposób do Departamentu Stanu – przystałaby na tę propozycję bez chwili wahania. O ile jednak moje życie zawodowe posuwało się naprzód, o tyle życie prywatne coraz bardziej się komplikowało. Gdy w 2009 roku podjęłam pracę w administracji publicznej, razem z Andym uznaliśmy, że moje cotygodniowe wyjazdy do Waszyngtonu będą dużo lepszym rozwiązaniem niż przeprowadzka całej naszej rodziny. Nasi synowie: dziesięcio- i dwunastolatek uczyli się w czwartej i szóstej klasie podstawówki; oprócz tego uwielbiali swoją szkołę oraz własne, lokalne środowisko i czuli się z nim bardzo zżyci. Zaakceptowali mój pomysł ze szczerym entuzjazmem. Chociaż oczywiście zmarkotnieli na myśl o moim wyjeździe do Waszyngtonu, to gdy zasugerowałam, żebyśmy przenieśli się tam całą rodziną, usłyszałam tylko: „Pa, mamo!”.

Andy jest profesorem nauk politycznych i stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Princeton i również przysługuje mu gwarancja zatrudnienia. Zawsze spędzał w domu więcej czasu niż ja. Zanim wyjechałam do Waszyngtonu, zajmowałam stanowisko dziekana w Woodrow Wilson School of Public and International Affairs przy Uniwersytecie Princeton, co wraz z rozmaitymi formami działalności związanej z polityką zagraniczną wiązało się z moimi licznymi wyjazdami. Poza tym nawet gdy byłam w domu, zawsze miałam pod ręką komputer. Kiedy nasz starszy syn w pierwszej klasie otrzymał zadanie wykonania rysunku swojej rodziny, sportretował mnie jako laptopa: nie jako kobietę siedzącą przy przenośnym komputerze, ale jako samo urządzenie! Jednakże ponieważ mój gabinet znajdował się półtora kilometra od domu i szkoły moich synów, mogłam brać udział w wywiadówkach, szkolnych wydarzeniach i meczach. Także harmonogram roku akademickiego pozwalał nadrabiać trudne okresy mojego zapracowania i nieobecności – wówczas całą rodziną spędzaliśmy czas w domu lub wybieraliśmy się na długie wakacje. Zajmowałam istotne miejsce w życiu synów i uważałam, że mam mnóstwo szczęścia, mogąc być zarówno zaangażowanym rodzicem, jak i pracownikiem oddanym sprawom zawodowym.

Ponieważ do tej pory z pomocą Andy’ego zawsze z powodzeniem łączyłam te dwie role, zakładałam, że i teraz po prostu dopasujemy się do nowych realiów. Zmiany okazały się jednak bardzo poważne. W trakcie dwóch tygodni, które dzieliły moment zaproponowania mi posady przez sekretarz Clinton od podjęcia przeze mnie nowych obowiązków, miejsce rzeczywistości, w której z pracy do domu szłam dziesięć minut, zajął świat, w którym opuszczałam dom o piątej rano w poniedziałek i wracałam tam w piątek późnym popołudniem lub wieczorem. Taki harmonogram tygodnia był dość powszechny wśród pracowników administracji prezydenta Obamy. Miałam okazję poznać wiele osób, które pozostawiło swoje rodziny w Nowym Jorku, Pensylwanii lub nawet Kalifornii. Nawet i mieszkańcy Waszyngtonu, piastujący wysokie stanowiska w administracji, nie widują zbyt często swoich bliskich, ponieważ ich terminarze są wypełnione do granic, co wynika z powagi wykonywanych przez nich obowiązków. Wydarzenia na świecie nie mają w zwyczaju czekać i dopasowywać się do czyichś osobistych planów. A kryzysy nakładają się na siebie i potrafią zakłócić nawet najważniejsze uroczystości rodzinne. Jeśli chodzi o urlop, przysługiwał mi jeden dzień wolnego za każdy przepracowany miesiąc – to było naprawdę sporo jak na amerykańskie realia, ale w czerwcu i tak miałam tylko tyle wypracowanego urlopu, żeby móc wyjechać zaledwie na tydzień.

Z zawodowego punktu widzenia mój wybór wiązał się zarówno z korzyściami, jak i kosztami, z czego Andy świetnie zdawał sobie sprawę i zapewniał mi wsparcie. Jednakże naszym synom bardzo szybko przyszło zapłacić za to wysoką cenę. Młodszy – wówczas zaledwie dziesięcioletni – płakał w niedzielne wieczory, wiedząc, że rano będę musiała wyjechać. Gdy pewnego razu otworzyłam usta, próbując go pocieszyć, nie pozwolił mi dojść do słowa i wykrzyczał: „Nie chcę, żebyś jechała, a kraj guzik mnie obchodzi!”. Wcześniej tłumaczyłam mu, że służy państwu tak samo jak ja; dokładnie to samo powiedziała mu wcześniej sama sekretarz Clinton, ale to wszystko najwyraźniej go przerosło.

Nasz starszy syn starał się okazać dojrzałość w obliczu moich wyjazdów. Zaproponował nawet, że przejmie mój codzienny obowiązek przyrządzania smoothie na śniadanie. Zdawał sobie sprawę z tego, jak zależało mi na tej posadzie. Lepiej rozumiał również wszystkie inne kwestie związane z moją nową pracą. Gdy dopiero zaczynałam swoje podróże do Waszyngtonu i czułam się na tyle sfrustrowana oswajaniem tej całej sytuacji, by powiedzieć coś o rzuceniu tej roboty i powrocie do domu (tak naprawdę nie mówiłam tego na poważnie), spojrzał na mnie i oznajmił: „Mamo, nie możesz zrezygnować! Jesteś wzorem do naśladowania”. Usłyszał te słowa od kogoś innego, najprawdopodobniej od matki jednego ze swoich przyjaciół, i już zdążył przyswoić tę myśl.

Był ze mnie dumny, jednak siódma klasa otwierała przed nim nowy etap edukacji. Nowi przyjaciele, bardziej wymagające zajęcia – wszystko, do czego był dotychczas przyzwyczajony, nagle uległo zmianie. Wraz z nadejściem okresu dojrzewania przeistoczył się w osobnika doskonale znanego rodzicom nastolatków: nadąsanego, małomównego małolata, odburkującego niegrzecznie monosylabami (o ile w ogóle reaguje na słowa kierowane pod jego adresem). Zmieniło się grono jego przyjaciół, a w ciągu kolejnych 18 miesięcy przestał odrabiać zadania i zaczął przeszkadzać w prowadzeniu zajęć; do tego doszły jeszcze kłopoty z matematyką i programowe odtrącanie każdego dorosłego, który chciałby do niego dotrzeć. Zaciekle walczył ze swoim ojcem i dokładał wszelkich starań, by całkowicie ignorować swoją matkę. Gdy syn rozpoczął klasę ósmą, jego problemy jeszcze bardziej się nasiliły; został zawieszony w prawach ucznia i zatrzymany przez lokalną policję. Kilka razy zdarzyło mi się odebrać pilny telefon – zawsze wtedy, gdy czekało mnie ważne spotkanie – który zmuszał mnie do rzucenia wszystkiego i ruszenia do domu pierwszym pociągiem, jaki dało się złapać (sekretarz Clinton i szefowa jej sztabu, Cheryl Mills, zawsze podchodziły do tego ze zrozumieniem, ale w ten sposób wystawiałam swoich współpracowników na ciężką próbę).

Wielu znajomych zapewniało mnie, że zachowanie mojego syna to norma dla tego wieku i nie mierzę się z niczym niezwykłym. Nastolatki się buntują, a ich rodzice rwą włosy z głów. Poza tym Andy był na miejscu, brał na siebie obowiązki rodzica obecnego w domu i robił wszystko, co w jego mocy. Niezależnie od tego wciąż rozmyślałam o starszym synu. Chociaż uwielbiałam swoją pracę, to za każdym razem, gdy ktoś do mnie dzwonił lub wysyłał mi wiadomość w sprawie aktualnych problemów mojego syna, zaczynałam się zastanawiać, dlaczego, u licha, siedzę w Waszyngtonie, gdy jestem potrzebna w Princeton.

Rozważałam różne rodzinne scenariusze, obmyślając opcję pozostania w Waszyngtonie jeszcze na rok. Zdawałam sobie jednak sprawę z tego, że wybór na każde z branych przeze mnie pod uwagę stanowisk musiałby zostać zatwierdzony przez Senat, co trwałoby od trzech do sześciu miesięcy, a na dodatek sekretarz Clinton miałaby prawo oczekiwać ode mnie deklaracji objęcia posady na dwa lata, aż do końca pierwszej kadencji prezydenta Obamy. Myślałam o tym, żeby mimo wszystko poprosić męża i synów o przeprowadzkę do Waszyngtonu, ale w takiej sytuacji Andy musiałby dojeżdżać do pracy w Princeton, przenosiny w zupełnie nowe miejsce byłoby dla chłopców bardzo niekorzystne, zwłaszcza dla młodszego. Osiedliliśmy się w Princeton przede wszystkim ze względu na wysoki poziom tamtejszych szkół oraz społeczność, przyjaźnie nastawioną do dzieci.

W grę wchodziły również kwestie finansowe. Podejmując pracę w administracji publicznej, zaakceptowałam to, że moje zarobki będą o ponad połowę mniejsze niż dotychczasowe pobory. Musiałam również płacić czynsz za maleńką kawalerkę w Waszyngtonie i pokrywać wydatki związane z dojazdami. Gdyby rodzina przeniosła się tu razem ze mną, moglibyśmy wynająć nasz dom w Princeton, ale wtedy Andy miałby daleko do pracy, a na dokładkę spadłyby na nas koszty przeprowadzki i życia w mieście, w którym wszystko było droższe.

W głębi ducha wiedziałam, że powrót do domu to dobry wybór, nawet jeżeli nie do końca poznawałam kobietę, która go dokonała. Ostatecznie bowiem zdecydowałam się właśnie na takie rozwiązanie. Sekretarz Clinton urządziła mi wspaniałe przyjęcie pożegnalne – to jedno z tych wydarzeń, o których zawsze będę pamiętać, przyglądając się z perspektywy czasu swojemu życiu. Na uroczystości pojawiła się cała moja amerykańska rodzina: rodzice, rodzeństwo, ciocie, wujkowie i kuzyni. Czworo spośród tych krewnych przyleciało aż z Hongkongu. Byli tam również obecny Andy i chłopcy. Wszyscy trzej promienieli dumą, gdy publiczność złożona z wielu ważnych dla mnie przyjaciół, zarówno starych, jak i nowych, obserwowała, jak otrzymuję medal Secretary’s Distinguished Service Award, najwyższe odznaczenie przyznawane przez Departament Stanu. Odbierając upominki, a także rozmawiając i żartując z współpracownikami, których ogromnie polubiłam i darzyłam szczerym podziwem, ani przez moment nie odnosiłam wrażenia, że „rezygnuję” lub „wypadam z gry”. Po prostu podjęłam decyzję o tym, żeby ruszyć w bok zamiast do góry.

Następnego dnia, w piątek, spakowałam cały swój dobytek znajdujący się w mieszkaniu w Waszyngtonie, a w kolejny wtorek podjęłam już na nowo obowiązki wykładowcy na Uniwersytecie Princeton. Gdy wracałam do siebie, odzwyczajając się od niezwykle męczącego harmonogramu pracy, który obowiązywał mnie w Waszyngtonie, a nasza rodzina dochodziła do równowagi, zaczęły zachodzić niezwykle istotne zmiany. Zajęłam się z powrotem dydaktyką, pisaniem i wygłaszaniem prelekcji jako pani profesor oraz komentatorka specjalizująca się w polityce zagranicznej. Tych obowiązków było na tyle dużo, by wypełnić więcej niż jeden etat, ale mój czas pracy charakteryzował się cudowną elastycznością. W tym momencie uświadomiłam sobie jednak dużo wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej, że ta elastyczność była niezwykle ważnym czynnikiem, dzięki któremu mogłam być zarówno matką, jak i kobietą robiącą karierę.

Równie istotne było to, że drobne sprawy, które poprzednio traktowałam jako oczywistość, teraz wydawały mi się zdecydowanie cenniejsze. Przez pierwszych sześć miesięcy po powrocie do domu zrywałam się rano z łóżka i szykowałam chłopcom śniadanie – piekłam muffiny i babeczki, smażyłam naleśniki i gofry, przyrządzałam Hash Browns, jajka i inne smakołyki, które akurat przyszły mi do głowy. Przez dwa lata to Andy dzień w dzień budził chłopców, robił im śniadanie i wyprawiał ich do szkoły. Pierwszego ranka po moim powrocie przewrócił się w łóżku na drugi bok, mówiąc: „Twoja kolej”. Po jakimś czasie delikatnie zasugerował mi jednak, że być może trochę przesadzam z wysiłkami mającymi zrekompensować moją nieobecność. W rzeczywistości owo kucharzenie miało sprawić chłopcom przyjemność w takim samym stopniu, jak i mnie. Chociaż nigdy się tego nie spodziewałam, jedną z domen macierzyństwa okazała się czysta, pierwotna przyjemność obserwowania, jak moi synowie jedzą przyrządzone przeze mnie potrawy. To musi być jakaś niezwykle głęboka, atawistyczna potrzeba. Tak czy inaczej, byłam w domu i nie mogłam czuć się szczęśliwsza.

Z upływem kolejnych miesięcy zaczęłam zadawać sobie poważniejsze pytania. Moja decyzja dotycząca porzucenia pracy w administracji publicznej wynikała z miłości do mojej rodziny i poczucia odpowiedzialności wobec najbliższych. Wciąż zakładałam jednak, że gdyby prezydent Obama został wybrany na kolejną kadencję, mogłabym się ubiegać o inne stanowisko związane z polityką zagraniczną. Jeżeli jesteś osobą, która otrzymuje nominację z rąk polityków, a w szczytowym okresie Twojej kariery popierająca Cię partia jest u władzy przez pełnych osiem lat, możesz mierzyć naprawdę wysoko. Gdy wyjeżdżałam z Waszyngtonu w 2011 roku, z pewnością nie wykluczałam tego, że wrócę tam dwa lata później.

Biłam się jednak z myślami. Nawet gdyby mi się znów poszczęściło i miałabym okazję ponownego podjęcia pracy w administracji rządowej, następny wyjazd oznaczałby, że ominą mnie dwa ostatnie lata obecności w domu mojego starszego syna, a także okres, w którym młodszy rozpocznie edukację w szkole średniej. Nigdy dotąd nie wahałabym się postawić na karierę w sytuacji, w której rodzina zdołałaby sobie poradzić z moimi aspiracjami zawodowymi, ale tym razem musiałam być ze sobą całkowicie szczera. Silne wewnętrzne rozterki zmusiły mnie do zmierzenia się z pytaniem, co jest dla mnie najważniejsze, i do zestawienia tych wartości z celami, które pod wpływem zewnętrznych uwarunkowań (lub tego, co sama sobie wmówiłam) przyjęłam jako nadrzędne. I tak oto zaczęłam kwestionować feministyczne opowieści, wśród których dorastałam i które zawsze propagowałam. W głowie zrodziło mi się pytanie o to, dlaczego bycie kobietą (lub mężczyzną) sukcesu oznaczało przedkładanie osiągnięć zawodowych ponad wszystko inne.

Zawsze wierzyłam w to, że kobiety mogą „mieć wszystko” (powtarzałam też te słowa młodym kobietom, które brały udział w moich zajęciach i były moimi podopiecznymi), co oznaczało, iż mogą cieszyć się karierą oraz rodziną w taki sam sposób i w takim samym zakresie, jak panowie. Mężczyźni, którzy są prezesami, dyrektorami generalnymi, kierownikami, menedżerami i wszelkiego rodzaju liderami, też mają rodziny. Powtarzałam swoim studentkom, że kobiety mogą osiągnąć to samo – muszą po prostu podejść do swoich karier z wystarczająco dużym zaangażowaniem. Teraz sama znalazłam się w położeniu, kiedy zależało mi na karierze tak samo jak zawsze, a jednak byłam gotowa dokonać zaskakującego wyboru i nabierałam przekonania, że będzie to właściwe posunięcie.

Dla osoby, która dorastała w latach siedemdziesiątych XX wieku, została ukształtowana przez potęgę i obietnice ruchu feministycznego oraz otwierające się dzięki niemu możliwości, a do tego otwarcie hołdowała tym wartościom, decyzja o postawieniu rodziny przed karierą sprawiała wrażenie herezji. W maju 2011 roku, cztery miesiące po moim wyjeździe z Waszyngtonu, wydarzyło się jednak coś, co sprawiło, że spojrzałam na wszystkie te opisane problemy w innym świetle. Zostałam poproszona, żeby w ramach Programu Fulbrighta wygłosić na Uniwersytecie Oksfordzkim inauguracyjny wykład dotyczący stosunków międzynarodowych. Na prośbę organizatorów wykładu zgodziłam się także porozmawiać z grupą stypendystów Rhodesa na temat „równowagi między życiem zawodowym i rodzinnym”. Uczestnikami dyskusji było mniej więcej 40-osobowe grono złożone z utalentowanych, pewnych siebie mężczyzn i kobiet liczących po dwadzieścia kilka lat.

Słowa, które wypłynęły z moich ust, okazały się nie tyle prelekcją, co porcją szczerych refleksji o tym, jak zaskakująco trudne okazało się sprawowanie wysokiego urzędu państwowego, a zarazem bycie rodzicem, jakim chciałam być dla moich dzieci w trudnych chwilach. Jak już zdążyłam usłyszeć od wielu osób, założenie, że w sytuacji mojej wielodniowej nieobecności w domu nie pojawią się większe problemy, było naiwnością – ja jednak przyjmowałam po prostu, że całą rodziną jakoś z tym wszystkim się uporamy, tak jak robiliśmy to wcześniej. Podsumowując swoje rozważania, stwierdziłam, że po doświadczeniach pracy w Waszyngtonie już wiem, iż dopóki synowie będą jeszcze mieszkać pod naszym dachem, dopóty najprawdopodobniej nie podejmę pracy w administracji publicznej, nawet gdyby moja partia pozostała u władzy przez kolejnych sześć lat.

Słuchacze wydawali się urzeczeni moimi słowami, co było dla mnie swego rodzaju zaskoczeniem, a gdy skończyłam mówić, zadano mi wiele wnikliwych pytań. Jedną z pierwszych osób, które zabrały głos, była młoda kobieta, która zaczęła od podziękowania mi za to, że „nie wygłosiłam kolejnej niedorzecznej przemowy w stylu »możecie mieć wszystko«”. Najwyraźniej miała już okazję usłyszeć wiele takich prelekcji i podchodziła do nich z głęboką rezerwą. Większość młodych kobiet obecnych na sali miała zamiar jakoś połączyć kariery i życie rodzinne, ale już na wyjściu były lepiej zorientowane niż ja, która w wieku 25 lat zakładałam po prostu, że zdołam w pełni poświęcić się sprawom zawodowym, a mąż i rodzina w magiczny sposób się do tego dostosują. Niezależnie od tego, jak wiele osiągnęli moi słuchacze w tak młodym wieku, obecne w tym pomieszczeniu kobiety już przewidywały, podobnie jak spora część siedzących tam mężczyzn, że godzenie życia zawodowego i rodzinnego będzie najprawdopodobniej trudne, choć powinno też przynosić sporo satysfakcji. Moja publiczność chciała się dowiedzieć czegoś więcej na temat doświadczeń i kompromisów od osób, które miały już okazję wcielić w życie taką ekwilibrystykę. Słuchacze oczekiwali opinii lub porad, które pozwoliłyby im zaplanować czekającą ich podróż (lub przynajmniej pomogłyby im przygotować się na to, co mieli przed sobą).

Mniej więcej w tym samym okresie zauważyłam, że reakcje przedstawicieli starszego pokolenia, a więc mężczyzn i kobiet bliższych mi pod względem wieku, różnią się od podejścia dwudziestoparolatków. Kilka miesięcy później uświadomiłam sobie, że istotą problemu nie był mój powrót do pracy na uniwersytecie jako takiej, ale powrót do domu ze względu na dzieci. Gdy w Princeton i Nowym Jorku pytano, dlaczego wróciłam do działalności dydaktycznej, mogłam po prostu odpowiedzieć, że mój dwuletni urlop, jakiego udzielała uczelnia pracownikom zaangażowanym w działalność w administracji publicznej, dobiegł końca (przecież Larry Summers też zrezygnował po dwóch latach z podobnej posady, żeby wrócić do pracy wykładowcy na Harvardzie). Ja jednak podkreślałam, że w podjęciu tej decyzji równie istotne okazały się względy rodzinne. Jako dziekan w Woodrow Wilson School zawsze kładłam nacisk na to, że wychodzę do domu o 18.00, żeby zjeść kolację z najbliższymi, a oprócz tego muszę zmieniać swój harmonogram pracy tak, aby dało się go dopasować do szkolnych wydarzeń sportowych moich dzieci lub wywiadówek. Słysząc pytania o to, dlaczego odeszłam z Departamentu Stanu, wypowiadałam się w podobnym tonie: „Mamy dwóch nastoletnich synów, którzy zdecydowanie potrzebują obecności rodziców i będą z nami jeszcze tylko przez kilka lat”.

I nagle okazywało się, że moi rozmówcy zaczynają mnie postrzegać w zupełnie innym świetle. Spotykałam się z bardzo zróżnicowanymi reakcjami, począwszy od: „Jaka szkoda, że musiałaś zrezygnować z Waszyngtonu…”, poprzez: „Sądzę, że nie należy uogólniać na podstawie twoich doświadczeń. W moim przypadku ustępstwa nie były wcale konieczne, a moje dzieci wyrosły na wspaniałych ludzi”, aż po rozmaite, drobne sygnały świadczące o tym, że osoba, z którą rozmawiam, stara się ponownie ocenić, czy jestem prawdziwym „graczem”.

Najkrócej rzecz ujmując, chociaż wciąż pracowałam na cały etat jako profesor z gwarancją zatrudnienia, nagle zostałam zaszufladkowana i spotykałam się z pewnym lekceważeniem. Byłam postrzegana jako kolejna z wielu utalentowanych i świetnie wykształconych pań, które na początku kariery zapowiadały się niezwykle obiecująco i zdołały odnieść pewien sukces, ale później postanowiły wybrać mniej wymagające stanowisko, pracę na niepełny etat lub całkowitą rezygnację z życia zawodowego, żeby mieć więcej czasu na obowiązki opiekuńcze. Raz za razem odnosiłam wrażenie, że nie sprostałam oczekiwaniom wielu obecnych w moim życiu osób (starszych ode mnie kobiet, moich rówieśników obojga płci, a także niektórych spośród moich przyjaciół), które w jakiś sposób zaangażowały się w rozwój mojej kariery.

Przez całe życie stałam po przeciwnej stronie barykady. To ja byłam tą kobietą, która uśmiechała się z ledwie dostrzegalną wyższością, gdy inne panie wyznawały, że postanowiły odpocząć przez jakiś czas od pracy i zostać w domu bądź zdecydowały się obrać inną, mniej wymagającą ścieżkę kariery, żeby móc poświęcić więcej uwagi rodzinie. To ja byłam osobą spotykającą się z coraz mniejszą grupą przyjaciółek z czasów college’u i studiów prawniczych, które obiecały nigdy nie rezygnować z dążeń zawodowych, a teraz gratulowały sobie dochowania wierności feministycznym ideałom. To ja mówiłam swoim studentkom, że człowiek może mieć wszystko i robić wszystko, bez względu na to, jaką pracę wykonuje. W ten sposób sama nieświadomie przyczyniałam się do tego, że panie czuły, iż to one są winne, gdy nie były w stanie pogodzić stuprocentowego oddania pracy i wspinaczki po szczeblach kariery w tempie dorównującym postępom mężczyzn z dbaniem o rodzinę i zajmowaniem się obowiązkami domowymi (że nie wspomnę już o troszczeniu się przy tym o zachowanie szczupłej sylwetki i atrakcyjnego wyglądu). Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym głębsze zyskiwałam przekonanie o tym, jak poważnym błędem jest to, że nikt mentalnie nie wspiera (ani tym bardziej nie chwali) milionów kobiet i coraz liczniejszej grupy mężczyzn podejmujących decyzje podobne do mojej i utrzymujących, iż sukces zawodowy nie jest jedynym wyznacznikiem szczęścia człowieka i jego osiągnięć.

W 2012 roku opisałam tę kwestię na łamach czasopisma „The Atlantic”, przelewając na papier krążące po mojej głowie spostrzeżenia na temat kobiet i pracy. Artykuł nosił tytuł Why Women Still Can’t Have It All (Dlaczego kobiety wciąż nie mogą mieć wszystkiego) – już wkrótce miałam pożałować takiego doboru słów, ale pomógł on sprzedać zdecydowanie więcej egzemplarzy czasopisma niż bardziej precyzyjny, ale mniej chwytliwy tytuł: Why Working Mothers Need Better Choices to Be Able to Stay in the Pool and Make It to the Top (Dlaczego pracujące matki powinny stawać przed lepszymi wyborami, żeby móc się utrzymać na rynku pracy i osiągnąć tam sukces). Po pięciu dniach strona internetowa z moim artykułem odnotowała ponad 400 tysięcy odsłon; tydzień później ta liczba wzrosła do miliona. Dziś jest to jeden z najbardziej poczytnych artykułów w 150-letniej historii „The Atlantic” – został wyświetlony mniej więcej 2 700 000 razy1. Wyglądało na to, że spora cześć kobiet i coraz liczniejsza grupa mężczyzn najwyraźniej chciała rozpocząć kolejny etap liczącej już 50 lat dyskusji o tym, co tak naprawdę oznacza prawdziwa równość między mężczyznami a kobietami.

W kolejnych miesiącach otrzymałam setki e-maili od osób poruszonych moimi słowami. Jessica Davis-Ganao, wychowująca dwójkę małych dzieci (w tym jedno z chorobą genetyczną) i próbująca zdobyć na uczelni posadę z gwarancją zatrudnienia, napisała: „Właśnie przeczytałam pani artykuł w The Atlantic i musiałam zamknąć się w swoim pokoju, gdyż nie byłam w stanie powstrzymać łez. Przedstawiła pani zmagania, które są moim udziałem od kilku lat”2. Inny komentarz, który utkwił mi w pamięci, został napisany przez kobietę, która stwierdziła, że moje słowa „stały się dla niej przyzwoleniem”, by zrezygnować na jakiś czas z pracy i zostać z dziećmi w domu – było to coś, na czym naprawdę jej zależało, ale wcześniej nie miała odwagi zdecydować się na taki krok.

Nie wszyscy odebrali jednak mój artykuł tak pozytywnie. Zostałam oskarżona o podsycanie „plutokratycznego” feminizmu. Zarzucano mi, że skupiam się wyłącznie na problemach, z jakimi zmagają się kobiety, które podobnie jak ja należą do klasy wyższej i dysponują sporą władzą. Część krytyków nie zgadzała się z samą koncepcją głoszącą, że można „mieć wszystko”, nazywając perfekcjonistycznym szaleństwem marzenia o tym, by robić zawrotną karierę i być w tym czasie w pełni zaangażowanym rodzicem. Inni przeciwnicy twierdzili, że mój artykuł zaszkodzi temu, co udało się osiągnąć za sprawą wieloletniej, ciężkiej walki, czyli historycznym zdobyczom w kwestii miejsca zajmowanego przez kobiety w obszarze zawodowym.

Wkrótce stanęłam przed szansą, żeby zetknąć się osobiście zarówno z krytyką, jak i pochwałami – zaczęłam podróżować po kraju, wygłaszać prelekcje, słuchać pytań i próbować udzielać na nie odpowiedzi. Stopniowo zdołałam się wyzwolić z całego zestawu głęboko zakorzenionych założeń dotyczących tego, co jest wartościowe, ważne, słuszne i naturalne. Ten proces przypominał wizytę u optometrysty – podczas której kolejne zmiany soczewek sprawiają, że litery na odległej planszy robią się mniej lub bardziej wyraźne, aż wreszcie po jakimś czasie to, co było kompletnie rozmazane, staje się ostre i zaskakująco wyraźne.

Pionierki ruchu feministycznego, takie jak Betty Friedan i Gloria Steinem, przełamywały ograniczające kobiety stereotypy, które zamykały je w świecie, gdzie ich tożsamość konstruuje się niemal wyłącznie na podstawie ich relacji z innymi ludźmi – liczy się jedynie bycie czyjąś córką, siostrą, żoną czy matką. Ruch, kierowany przez Friedan i Steinem, a czerpiący z dziewiętnastowiecznych dokonań Susan B. Anthony, Elizabeth Cady Stanton oraz współpracujących z nimi rewolucjonistek, należy do najważniejszych dwudziestowiecznych inicjatyw związanych z walką o wolność, wraz z ruchem praw obywatelskich, globalnym ruchem praw człowieka, ruchem antykolonialnym i ruchem walki o prawa homoseksualistów.

Ruch feministyczny nie doprowadził jednak swoich działań do końca – ta uwaga dotyczy wielu kwestii. Zaczął się już XXI wiek, a ja coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że zapewnienie kobietom możliwości robienia dalszych postępów oznacza rozprawienie się z nowym zestawem stereotypów i założeń, które dotyczą nie tylko pań, ale również panów. Dalszy rozwój wiąże się z zakwestionowaniem zdecydowanie szerszego zakresu popularnych przekonań dotyczących tego, co i dlaczego cenimy, co jest miarą sukcesu, jakie są fundamenty ludzkiej natury i jak przedstawia się prawdziwe znaczenie równości. Postęp wymaga ponownej refleksji nad wszystkim, co nas otacza – od środowiska pracy i etapów życia począwszy, na stylach przywództwa skończywszy.

Chciałabym, żebyśmy żyli w społeczeństwie, w którym każdy z nas mógłby się cieszyć satysfakcjonującą karierą lub po prostu dobrą pracą z porządną pensją (jeśli taki byłby jego wybór), a także życiem osobistym, które zapewni mu głębokie zadowolenie wynikające z darzenia innych miłością i otaczania ich troską. Mam nadzieję, że ta książka pomoże nam ruszyć w tym kierunku.

Zachowajmy jednak jakąś metodyczność naszych działań. Jeśli chcemy dotrzeć do przedstawionego właśnie celu, zacznijmy od otaczającego świata, który dla wielu z nas wcale nie przedstawia się tak, jak byśmy sobie tego życzyli.

Część IWykraczanie poza nasze mantry

Betty Friedan – autorka Mistyki kobiecości opatrzyła pierwszy rozdział tytułem „Problem, który nie ma nazwy”. Przedstawiła to zjawisko jako „dziwne, kłujące poczucie niezadowolenia, tęsknoty, którą kobiety boleśnie odczuwały w Stanach Zjednoczonych w połowie XX wieku”1. Nabrała przekonania, że ten problem wynikał z „rozbieżności między realiami życia kobiet a wizerunkiem, do którego starałyśmy się dostosować”2.

Friedan utrzymywała, że przemawia w imieniu wszystkich kobiet, ale tak naprawdę opisywała psychiczny dyskomfort milionów gospodyń domowych mieszkających na przedmieściach. Jej audytorium było na tyle duże, by pomóc zapoczątkować drugą falę feminizmu, co należy uznać za ogromne osiągnięcie. Świat opisywany przez Betty Friedan na pewno nie był jednak rzeczywistością milionów innych kobiet, które nie miały ani czasu, ani chęci, by zmagać się z wyidealizowaną wizją kobiecości. One już pracowały, i to nie z wyboru, lecz z konieczności.

Tymczasem ja dorastałam w białym domku na przedmieściach, a moja rodzina zaliczała się do wyższej warstwy klasy średniej, chociaż w tamtych czasach nadal oznaczało to nocowanie w przydrożnych motelach, podróżowanie autobusami Greyhound i zasiadanie w szkolnej ławie zarówno z dziećmi hydraulików i elektryków, jak i potomstwem lekarzy oraz adwokatów. Odebrałam porządne wykształcenie i stanęłam w obliczu poszerzającego się spektrum możliwości. Reprezentowałam już Amerykę, która w ciągu wcześniejszych 30 lat stawała się coraz bogatsza, a nie Amerykę, która biernie pozostawała w tyle. Obecnie żyję w nuklearnej rodzinie złożonej z dwojga heteroseksualnych małżonków wychowujących dwoje biologicznych dzieci łączących DNA obojga rodziców – w dzisiejszych czasach większość amerykańskich rodzin odbiega już od tego wzorca.

Pisząc tę książkę i reagując na refleksje, pytania oraz krytykę wielu różnych osób pochodzących z rozmaitych środowisk, raz za razem uświadamiałam sobie, w jaki sposób moje własne doświadczenia w nieunikniony sposób ukształtowały moje przekonania na temat odczuć i światopoglądów innych ludzi. Gdy próbowałam postawić się na ich miejscu, nieustannie musiałam się mierzyć z oczywistą, ale często przemilczaną prawdą o tym, jak bardzo liczą się pieniądze. To właśnie dzięki nim mogliśmy zapewnić dzieciom doskonały żłobek, a potem, gdy podrosły – zatrudnić na pełny etat pomoc domową. Stabilna sytuacja finansowa umożliwiła nam także zamieszkanie w bezpośrednim sąsiedztwie wspaniałych szkół publicznych i bibliotek.

Pieniądze dają poczucie bezpieczeństwa, ograniczają stres i zapewniają środki oraz pewną elastyczność, dzięki którym łatwiej radzić sobie z przeciwnościami losu. Tak się jednak składa, że miliony ciężko pracujących amerykańskich rodzin nie dysponują zasobami, które pozwalałyby się uporać z choćby jednym nieszczęśliwym zdarzeniem. „Wybory rodzinne” tych osób – to, czy i jak dużo będą pracować lub ile czasu spędzą w domu, opiekując się dziećmi bądź rodzicami – tak naprawdę nie istnieją, gdyż o wszystkim decyduje tu ekonomia. Kwestionując własne, głęboko zakorzenione przekonania, nieustannie przypominam sobie, że ja nie musiałam doświadczać takich dylematów.

Podkreślam tę kwestię z prostego powodu: jeżeli chcemy ruszyć naprzód, podejmując działania na rzecz kobiet i mężczyzn, naszych miejsc pracy oraz całego naszego społeczeństwa, musimy najpierw cofnąć się o krok i uważnie przyjrzeć się temu, co rutynowo uznajemy za prawdę. Powinniśmy zakwestionować tradycyjną wiedzę, aforyzmy, memy i opowieści, które są podstawą lub usprawiedliwieniem naszych wyborów i kształtują nasz świat. Wszyscy musimy zadać sobie pytanie, dlaczego jesteśmy tacy pewni naszych (często głęboko skrywanych) założeń dotyczących istoty rzeczy i dlaczego zakładamy, że te koncepcje są prawdziwe zarówno z naszego punktu widzenia, jak i z perspektywy milionów innych osób, których życie możemy tylko próbować sobie wyobrazić.

Aby móc się zmieniać i doprowadzić do transformacji, musimy otworzyć nasze umysły na nowe koncepcje i możliwości dostępne dla wszystkich ludzi.

1PÓŁPRAWDY CENIONE PRZEZ KOBIETY

W ciągu minionych 20 lat odbyłam jako pani profesor tysiące spotkań ze studentami, wygłosiłam też setki wykładów. Gdybym miała wybrać jedno pytanie, z którym spotykałam się najczęściej, bez wątpienia wskazałabym padające z ust młodych kobiet pytanie o to, jak zdołałam pogodzić życie zawodowe i rodzinne. Nawet na gościnnych wykładach dotyczących polityki zagranicznej, gdy grono słuchaczy już się przerzedziło, zawsze jakaś młoda kobieta podnosiła rękę i pytała, jakich rad mogę udzielić dziewczynom, które chcą łączyć karierę i życie rodzinne. Moje doświadczenia w tej kwestii nie są czymś wyjątkowym – każda z moich koleżanek po fachu mogłaby powiedzieć dokładnie to samo. Rozumiemy, dlaczego te młode kobiety zadają nam to pytanie, i czujemy dumę, że jesteśmy brane za wzór.

Odpowiedzi są jednak skomplikowane. Mogłam powiedzieć swoim studentkom, że zdołałam pogodzić imponującą karierę z udanym życiem rodzinnym wyłącznie dzięki temu, że miałam stały etat profesorski na świetnej uczelni i byłam żoną innego profesora zatrudnionego na czas nieokreślony na tym samym uniwersytecie. To brzmiałoby bardzo zniechęcająco, a oprócz tego nie byłaby to cała prawda: na przebieg mojej kariery wpłynęło też wiele innych czynników: zapał, ciężka praca i łut szczęścia. Mało tego – wiele innych kobiet godzi z powodzeniem życie rodzinne i zawodowe, choć znajdują się w mniej dogodnym położeniu.

W późniejszym okresie swojej kariery mogłam wyznać którejkolwiek z młodych kobiet, które spotkałam w Waszyngtonie: „Słuchaj, nieustannie balansuję na krawędzi kryzysu. Mój nastoletni syn zmaga się z wszelkimi możliwymi problemami, więc razem z mężem desperacko próbujemy znaleźć sposób, jak sobie z tym poradzić w sytuacji, kiedy nie ma mnie w domu przez pięć dni w tygodniu. Zmagam się z poczuciem wewnętrznego rozdarcia i codzienne stawiam sobie pytanie, czy moja praca jest warta ponoszenia takich kosztów w życiu osobistym”. To jednak również byłoby dosyć zniechęcające i nie do końca prawdziwe. Moja sytuacja mogłaby się przedstawiać zupełnie inaczej, gdyby moje dzieci nie były nastolatkami, walczącymi z ojcem o każdy drobiazg, i gdyby starszy syn nie znał tak dobrze komisariatu w Princeton. Mogłam się również rozejrzeć po Waszyngtonie i dostrzec inne kobiety, które znalazły się w podobnym położeniu (z dojazdami do pracy włącznie), ale nie zmagały się z trudnościami, z jakimi musiałam się mierzyć.

Co zatem powinnam mówić? Moja prawda składa się z wielu elementów, a na dokładkę pozostaje wyłącznie moją prawdą. Z drugiej strony jestem feministką, a jedną z najważniejszych zasad w moim życiu była (okazywana również w praktyce) wiara w to, że kobiety mogą w takim samym stopniu jak mężczyźni cieszyć się pełnowymiarowymi karierami bez konieczności rezygnowania z radości życia rodzinnego. Dla mnie „mieć wszystko” oznaczało właśnie coś takiego. (W rozdziale drugim będzie mowa o tym, że obecnie mam dosyć ambiwalentne podejście do tego sformułowania, ale będę tutaj używać tych słów jako wygodnego odwołania do wspomnianej idei.) Nic więc dziwnego, że podobnie jak każda inna znana mi przedstawicielka mojego pokolenia z reguły odwoływałam się do zestawu typowych mantr, jak gdyby wystarczająco częste werbalizowanie tych koncepcji mogło sprawić, iż staną się one prawdą.

Trzy najpopularniejsze mantry kobiet to:

1. Możesz mieć wszystko, jeżeli dostatecznie mocno zaangażujesz się w swoją karierę.

2. Możesz mieć wszystko, jeżeli weźmiesz ślub z odpowiednią osobą.

3. Możesz mieć wszystko, jeżeli ułożysz sprawy w odpowiedniej kolejności.

To nie są wyssane z palca bzdury. Te twierdzenia są po części prawdziwe, ale jednocześnie nie są całą prawdą. Tworzą podnoszącą na duchu iluzję, która nakazuje wierzyć w to, że robienie kariery i posiadanie rodziny to coś, co zależy od Twoich wyborów. Chociaż podejmowane przez Ciebie decyzje z pewnością są tu istotne, życie ma zabawny zwyczaj wtrącania się w takie plany. Cofnij się w czasie o dziesięć lat. Czy Twoje życie układało się przez ostatnią dekadę w 100% zgodnie z Twoim planem? Ty też zmieniasz się w zabawny sposób. Gdy miałam 25 lat i byłam związana z moim pierwszym mężem, myślałam wyłącznie o swojej karierze. Gdyby ktoś mnie zapytał, odpowiedziałabym, że chcę mieć dzieci, ale dopiero po trzydziestce, co wówczas wydawało się niezwykle odległym terminem. Gdy miałam 35 lat i ponownie wyszłam za mąż, myślałam z kolei wyłącznie o tym, żeby szybko zajść w ciążę. Przez dwa lata zamartwiałam się, czy w imię kariery nie przekreśliłam możliwości zostania biologiczną matką, choć nigdy nie miałam zamiaru dokonywać takiego wyboru.

W mojej opinii owe trzy przytoczone mantry to za mało. Ważne jest aktywizowanie i ośmielanie młodszych kobiet, ale równie istotne jest zrozumienie rzeczywistości, w której przyszło im żyć. Trzeba też szczerze mówić o wszystkich tych parach, które zakładały początkowo, że każde z partnerów będzie miało takie same szanse na rodzicielstwo i realizację swoich aspiracji zawodowych, ale później okazało się, że dwie pełnoprawne kariery i dwoje lub więcej dzieci (oraz pojawiające się często obowiązki związane z zajmowaniem się starszymi krewnymi) to coś, czego po prostu nie da się ze sobą pogodzić.

Prezentując całą prawdę, możemy zachęcić młodych do bardziej szczerego i bezpośredniego dyskutowania na temat wyborów i kompromisów, zanim jeszcze zdecydują się na poważny związek. Tym sposobem możemy też pośrednio wpłynąć na to, jakich cech młode kobiety będą szukać u swoich partnerów. Otwierając się na trudną prawdę, stajemy przed szansą stworzenia bardziej precyzyjnego obrazu przeszkód i barier powstrzymujących prawdziwą równość – jeśli zaś lepiej poznamy te ograniczenia, ich przełamywanie przyjdzie nam później z większą łatwością.

PÓŁPRAWDA: „MOŻESZ MIEĆ WSZYSTKO, JEŻELI DOSTATECZNIE MOCNO ZAANGAŻUJESZ SIĘ W SWOJĄ KARIERĘ”

Z czasem coraz wyraźniej zdaję sobie sprawę z tego, że wiele starszych kobiet – zwłaszcza przedstawicielek pionierskiej generacji, która pojawiła się na świecie tuż przede mną – z rosnącym krytycyzmem ocenia wybory dokonywane przez młodsze panie. To spostrzeżenie wykrystalizowało się w moim umyśle wkrótce po wygłoszeniu w ważnej nowojorskiej fundacji prelekcji na temat polityki zagranicznej. Po odczycie zostałam otoczona przez niewielką grupkę starszych kobiet, które wychwalały mój wykład i zachwycały się zaangażowaniem, z jakim podchodziłam do swojej kariery w świecie polityki zagranicznej. Sęk w tym, że jednym tchem wyrzucały z siebie również narzekania na pozorny brak zapału widoczny u wielu znanych im młodszych pań, które „porzuciły” swoje kariery1.

Oto i półprawda. Założenie, że kobiety porzucają kariery ze względu na brak zaangażowania lub ambicji, wyrasta z głębszego przeświadczenia, iż mogłyby one osiągać zawrotne sukcesy zawodowe, gdyby tylko wystarczająco mocno tego pragnęły. Jeżeli podchodziłyby do swoich karier z prawdziwym zapałem, byłyby gotowe pracować na okrągło, nie oglądając się na nic.

Innymi słowy, jeżeli ktoś w imię odnoszenia sukcesów zawodowych jest gotowy zrobić wszystko, co konieczne – z rzadkim widywaniem swoich dzieci włącznie – rzeczywiście może się cieszyć karierą i posiadać rodzinę. Wielu mężczyzn zajmujących stanowiska dyrektorów generalnych lub starszych partnerów powiedziałoby, że opisuję tu dokładnie takie poświęcenie, na jakie musieli się zdecydować dawno temu, by objąć kluczowe posady i wykonywać pracę, która wymaga nieustannego podróżowania i bycia dostępnym dla klientów przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Walter Blass, który pod koniec lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku kierował działaniami Korpusu Pokoju w Afganistanie, a potem zajmował się planowaniem strategicznym w AT&T, przysłał mi e-maila, w którym opisywał wyrzeczenia, jakich wymagała od niego kariera. „Większość obowiązków związanych z wychowywaniem trójki naszych dzieci spoczywała na mojej »niepracującej« żonie. Otwarcie krytykowała to, że podczas pobytu za granicą codziennie przez 12 godzin martwiłem się o wolontariuszy, wskutek czego nie spędzałem z nią wystarczająco dużo czasu ani nie poświęcałem dzieciom tyle uwagi, ile powinienem” – napisał Blass2. Wspomniał też o tym, co wydarzyło się później, gdy jako pracownik AT&T zmagał się ze zwariowanymi godzinami pracy ze względu na ciągnący się przez 9 miesięcy strajk: „Moja córka, która miała wówczas 12 lat, napisała w wierszu, że o fakcie istnienia swojego ojca wiedziała z rodzeństwem tylko dzięki temu, iż zostawiałem obok łóżka brudną bieliznę”.

I tu jest pies pogrzebany. Mężczyźni, którzy w minionych dekadach godzili się na takie kompromisy, prawie zawsze decydowali się na to przy wsparciu żon lub partnerek, które albo w pełni poświęcały się opiece nad dziećmi, albo przynajmniej brały na siebie większość obowiązków wychowawczych, tak jak żona Waltera Blassa. To znaczy, że pnący się po szczeblach kariery przedstawiciel władz firmy, konsultant, naukowiec, chirurg lub prawnik mógł (i może) poświęcić się karierze, będąc pewnym, że o jego bezpieczeństwo i rozwój jego potomstwa troszczy się, dokładając wszelkich starań, drugi kochający rodzic. Nawet gdyby ów oddany pracy mężczyzna marzył, by spędzać z dziećmi więcej czasu, lub narzekał na to, że relacje łączące go z potomstwem są chłodniejsze, niż by sobie tego życzył, przynajmniej wie, że jego pociechy są w dobrych rękach. Co więcej, uświęcony tradycją porządek społeczny, zgodnie z którym panie spędzają czas w domach, a panowie zajmują się pracą, sankcjonuje taki wybór. Mężczyzna robi to, co powinien: wspiera rodzinę, zapewniając jej środki do życia, a tym samym pozwala, żeby żona zatroszczyła się o bliskich, dbając o więź fizyczną i emocjonalną.

Tymczasem kobieta, posiadająca rodzinę i robiąca karierę, wcale nie staje przed takimi wyborami. Mężowie, którzy zgadzają się zostać w domu lub wziąć na siebie większą część obowiązków wychowawczych, by ich żony mogły się skupić na życiu zawodowym, trafiają się sporadycznie3. Mężczyzna, nawet jeśli w pełni popiera partnerkę w jej zawodowych aspiracjach, rzadko kiedy jest gotów samemu zrezygnować z kariery lub narazić ją na wyraźny szwank. Ktoś jednak musi się zająć dziećmi (lub starzejącymi się rodzicami, względnie – chorym krewnym). W efekcie kobieta najczęściej nie staje w obliczu perspektyw, z którymi miał tradycyjnie do czynienia mężczyzna nastawiony na robienie kariery – pracować 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu i rzadko widywać dzieci, ale wciąż zapewniać im opiekę drugiego rodzica. Ambitna kobieta musi się zmierzyć z wizją pracy 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu i akceptacją sytuacji, w której żadne z rodziców nie jest osiągalne dla dzieci. Nawet gdyby kobieta mogła sobie pozwolić na całodobową opiekę dla potomstwa (a to całkiem poważne „gdyby”), oznacza to, że dziecko nie będzie mogło liczyć na rodziców w kwestii przedstawień szkolnych, chorób wymagających pozostania w domu, pomocy w odrabianiu zadań, a także wieczornych dyskusji obejmujących wszelkie możliwe tematy, od kpin ze strony szkolnych koleżanek i kolegów począwszy, na młodzieńczej miłości skończywszy.

Zdecydować się na taki układ jest już dużo trudniej. Gdy tkwisz na spotkaniu lub pracujesz do późnych godzin nocnych, a wiesz, że Twoja obecność mogłaby pomóc dziecku, rodzicowi lub partnerowi, to absolutnie nie masz ochoty rezygnować z „czasu spędzanego z rodziną” (a więc czegoś, o czym marzysz, ale czego sobie odmawiasz) dla dobra własnej kariery. Masz wtedy silne poczucie, że poświęcasz pomyślność najbliższych w imię własnych ambicji zawodowych.

Po nowojorskiej prelekcji, o której wspominałam, poszłam na kolację z dwiema trzydziestoparolatkami, które napomknęły o tym, że nie potrafią znaleźć wzorców do naśladowania wśród swoich starszych współpracownic. Towarzyszące mi panie tłumaczyły, że nie mają zamiaru brać ślubu ze swoją pracą. Kerry Rubin i Lia Macko – dwie młode, robiące kariery mieszkanki Nowego Jorku, a zarazem autorki książki Midlife Crisis at 30 – ujęły tę kwestię w zapadający w pamięć sposób: „Gdybyśmy nie zaczęły uczyć się tego, jak łączyć nasze życie osobiste, społeczne i zawodowe, miałybyśmy przed sobą jeszcze jakieś pięć lat, nim zamieniłybyśmy się w te poirytowane kobiety, które siedzą za mahoniowymi biurkami, narzekają na etykę pracy swoich podwładnych pracujących po 12 godzin dziennie, a potem udają się do domów i jedzą w samotności wieprzowinę Mu Shu”4.

Powyższe słowa świetnie ukazują to, w jaki sposób spora grupa przedstawicielek pokolenia milenialsów postrzega kompromisy między życiem zawodowym i rodzinnym. Te kobiety widzą, że ambicja i zaangażowanie są kluczowymi czynnikami pozwalającymi osiągnąć sukces zawodowy, ale nie widzą, jakim sposobem przy takim podejściu można znaleźć jeszcze miejsce na życie rodzinne.

A co z opowieściami o wielkich sukcesach?

Po prelekcji, która była skierowana do mieszkanek New Jersey i poruszała kwestię kobiet oraz pracy, mająca około 60 lat słuchaczka podeszła, żeby dziwnie asertywnym tonem opowiedzieć mi o swojej córce. Pociecha mojej rozmówczyni była prawniczką, miała trójkę dzieci, codziennie dojeżdżała do Nowego Jorku, pięła się po szczeblach hierarchii w swojej firmie, a jednocześnie pozostawała do dyspozycji dzieci za każdym razem, gdy potrzebowały mamy. Uśmiechnęłam się i poprosiłam o przekazanie córce gratulacji, chociaż nie do końca rozumiałam, z czego wynika gorliwość wyraźnie słyszalna w głosie tej kobiety (kto wie, może był to wręcz gniew?). Później uświadomiłam sobie, że moja rozmówczyni powzięła przekonanie, iż moim zdaniem kobiety nigdy nie zdołają osiągnąć sukcesu we wszystkich sferach życia, co pozostawało w sprzeczności z położeniem jej córki. Słuchaczka postanowiła mi dowieść, że przykład jej córki przeczy moim teoriom. Z jej punktu widzenia każda kobieta, która – tak jak jej córka – była w stanie pogodzić karierę i życie rodzinne, obalała moje hipotezy na ten temat.

A zatem co z kobietami, które osiągają zawrotne sukcesy w rozmaitych zawodach i posiadają rodziny? Przyjrzyjmy się faktom: kobiety stanowią około 6% grupy dyrektorów generalnych firm z listy 500 największych przedsiębiorstw według magazynu „Fortune”. Jedna piąta amerykańskich senatorów obecnej kadencji to panie. Jeśli popatrzymy na bardziej ogólne szacunki, kobiety zajmują około 15% najważniejszych stanowisk kierowniczych; panie stanowią też mniej więcej 20% partnerów w kancelariach prawnych5, 24% pracujących na pełny etat profesorów dysponujących gwarancją zatrudnienia6 i 21% chirurgów7. Statystyki dotyczące innych zawodów są bardziej przygnębiające. Kobiety stanowią 8% spośród najważniejszych bankierów zasiadających w komitetach wykonawczych banków inwestycyjnych8 (przy czym połowa przedstawicielek tego grona stoi na czele działów zasobów ludzkich lub komunikacji), 3% osób kierujących funduszami hedgingowymi i private equity9, 6% inżynierów mechaników10 oraz 8,5% miliarderów żyjących na całym świecie11.

Te liczby mogą odbiegać od naszych oczekiwań, ale wciąż pokazują, że mnóstwo kobiet jest w stanie osiągnąć w dzisiejszych czasach imponujące sukcesy. Chęć podążania ich śladami pozwala wytłumaczyć popularność, jaką cieszy się książka Włącz się do gry autorstwa Sheryl Sandberg, dyrektorki operacyjnej Facebooka. Sheryl zrobiła zawrotną karierę, jest też żywo zainteresowana wykreowaniem takiej rzeczywistości, w której tysiące kobiet sięgną po najwyższe stanowiska, a miliony wykonają poważny krok naprzód. Autorka Włącz się do gry miała odwagę stać się ucieleśnieniem odrodzonego feminizmu w branży, w której kluczem do przetrwania było wtopienie się w grupę mężczyzn. Sheryl wprowadziła również nową nomenklaturę, pytając wprost: „włączasz się do gry czy wypadasz?”.

Miałam okazję obserwować na własne oczy pozytywny wpływ jej książki. Przyjaciółka z Princeton, która podejmowała się różnych zadań, gdy współpracowałyśmy na uczelni, podczas pewnego letniego barbecue zaczęła się głośno zastanawiać, czy powinna się ubiegać o wysokie stanowisko, czy to nie jest przypadkiem ten moment, w którym powinna „włączyć się do gry”. Zachęciłam ją, by złożyła podanie o pracę. Postąpiła zgodnie z tą sugestią i dostała upragnioną posadę. Czy zdecydowałaby się na taki krok, gdyby nie książka Sheryl Sandberg? Być może tak, ale duży wpływ na sytuację miało też przeanalizowanie tego wyboru przez pryzmat tego, o czym mowa we Włącz się do gry. Następnym przykładem, i to z mojego najbliższego otoczenia, była prośba o podwyżkę, którą wystosowały po przeczytaniu wspomnianej książki trzy moje podwładne z New America – think tanku, w którym jestem obecnie panią prezes i dyrektorką generalną. Jedna z tych kobiet stwierdziła, że musi „włączyć się do gry i zdecydować się na taki krok”. Gdy widzę tego rodzaju zachowania, szeroko się uśmiecham i chylę czoła przed Sheryl.

Najbardziej atrakcyjną częścią przesłania skłaniającego do „włączenia się do gry” jest z punktu widzenia młodych kobiet koncepcja, według której to one mogą decydować o przyszłości swoich karier i rodzin. Ten komunikat budzi entuzjazm zwłaszcza wśród mieszkanek Stanów Zjednoczonych, gdyż współgra z mentalną postawą ich przodków, którzy twardo założyli, że przybędą do tego kraju, zbiją tu fortunę i odmienią swoje losy. To przesłanie, w które chce wierzyć każda młoda osoba kończąca edukację i spoglądająca z nadzieją w przyszłość. Jak wiadomo, optymiści radzą sobie w życiu lepiej niż pesymiści12 – pozytywne myślenie uruchamia nie tylko wiarę w powodzenie, ale i siłę pozwalającą mierzyć się z trudnościami.

Problem polega jednak na tym, że przedstawiona powyżej koncepcja często nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. W realnym świecie nie zawsze mamy wpływ na przyszłość naszej kariery lub rodziny. Obstawanie przy tym, że możemy wszystko to kontrolować, utrudnia nam dostrzeżenie głębszych struktur i sił kształtujących nasze losy, a zarazem odciąga naszą uwagę od poważniejszych zmian, do których musimy doprowadzić. Wiele kobiet postanowiło „włączyć się do gry” ze stuprocentowym zaangażowaniem, ale i tak natknęły się na niemożliwe do pokonania przeszkody, stworzone przez kombinację nieprzewidywalnych okoliczności życiowych, braku elastyczności w naszych miejscach pracy, niewystarczającej liczby publicznych placówek opiekuńczych oraz lekceważenia okazywanego paniom, które rezygnują z pracy lub postanawiają podejść do niej z mniejszym zaangażowaniem. Jeszcze inne kobiety doszły do przekonania, że ich ambicje życiowe powinny obejmować spędzanie czasu z rodziną i troszczenie się o najbliższych, póki jest to jeszcze możliwe, nawet gdyby oznaczało to odroczenie na jakiś czas walki o własne sukcesy zawodowe.

W wielu kwestiach zgadzam się z Sheryl Sandberg. Obie zachęcamy kobiety do tego, aby walczyły o swoje prawa i swoje miejsce w świecie; obydwie chciałybyśmy zobaczyć zmiany strukturalne w miejscach pracy. Do pewnego stopnia różnice między nami są głównie następstwem tego, na której stronie równania się skupiamy – to rozbieżność, która (przynajmniej w moim przypadku) wynika z różnicy wieku między nami. Sheryl w chwili publikacji swojej książki miała 34 lata, a w tym wieku i ja mogłam napisać książkę, która byłaby bardzo podobna do Włącz się do gry. Moje dzieci wciąż były bardzo małe, a ja nie napotkałam jeszcze żadnych wyzwań dotyczących równowagi między życiem zawodowym i prywatnym, których nie byłabym w stanie pokonać, pracując z większym zaangażowaniem lub wynajmując kogoś do pomocy. Gdy jednak miałam 53 lata i pisałam swój artykuł, znajdowałam się w innej sytuacji – takiej, która pomogła mi zrozumieć położenie i wybory kobiet twierdzących, że z wielu względów włączenie się do gry jest dla nich po prostu nierealne.

Jeżeli spojrzeć na sytuację z innej strony, różnice widoczne między Sheryl Sandberg a mną mają bardziej zasadniczy charakter. Nasze losy łączy wiele podobieństw, ale kariery poprowadziły nas przez życie zupełnie innymi ścieżkami. Sandberg skupia się na tym, w jaki sposób młode kobiety mogą zdobywać stanowiska kierownicze w tradycyjnym, męskim świecie. Ja uważam, że cały ten system jest przeżytkiem, który nie funkcjonuje tak, jak powinien. Gdy kancelarie prawne i korporacje pozbywają się utalentowanych pracowniczek, jeśli te nie chcą podążać utartymi ścieżkami rozwoju kariery i podważają sens systemu awansów przedkładający liczbę godzin spędzonych w biurze nad jakość wykonanej pracy, problemem nie są kobiety.

Sandberg twierdzi, że „kobiety pokonają bariery zewnętrzne [utrudniające im awans], gdy uzyskają dostęp do władzy. Wkroczymy do biur naszych szefów i zażądamy tego, co nam potrzeba (…). Albo jeszcze lepiej, same obejmiemy szefostwo i postaramy się zapewnić kobietom to, czego potrzebują”13. Zgadzam się z tym, że przyznawanie większej liczby wysokich stanowisk kobietom zmieni sytuację, miałam też okazję współpracować z dwiema wspaniałymi szefowymi: Shirley Tilghman pełniącą obowiązki prezydenta Uniwersytetu Princeton, a także sekretarz stanu Hillary Clinton, które rzeczywiście robiły wszystko, co w ich mocy, by ułatwiać innym kobietom wspinanie się po szczeblach karier. Z drugiej strony niemal za każdym razem, gdy wygłaszam prelekcję, jakaś słuchaczka podnosi rękę i mówi, że akurat jej szefowa jest bardziej wymagająca i mniej wyrozumiała, jeśli chodzi o konflikty między życiem zawodowym i prywatnym niż wielu mężczyzn zajmujących stanowiska kierownicze w tej samej firmie. To naturalne, że przyswajamy wartości i praktyki środowiska, w którym udało się nam przetrwać i odnieść sukces, a potem oczekujemy od innych, że będą postępować tak samo jak my. Nic więc dziwnego, że część kobiet, dotarłszy na szczyt w systemie wymagającym od nich rywalizowania na takich samych warunkach, jak mężczyźni posiadający żony spędzające cały swój czas w domach, może dostrzegać potrzebę wprowadzania zmian w mniejszym stopniu niż wielu ich kolegów.

Włącz się do gry pokazuje, w jaki sposób przetrwać i zwyciężyć w środowisku, które wciąż jest zasadniczo męskim światem; ta książka traktuje również o rozpoczynaniu szeroko zakrojonej transformacji po wspięciu się na szczyt hierarchii zawodowej. To ważna kwestia, ale niezbędne są także szersze przekształcenia społeczne, polityczne i kulturowe. W ramach obecnego systemu nie da się tak po prostu transformować kolejnych firm, którymi zaczną kierować postępowe kobiety.

Musimy przekształcić całe nasze społeczeństwo, by wydatki i trudy związane z opieką nad dziećmi i seniorami nie obciążały kobiet i ich rodzin; trzeba też wpłynąć na kształt świata pracy, by nasi pracodawcy przestali zakładać, że osoba będąca prawnikiem lub przedsiębiorcą będzie odpowiadać na e-maile przez 7 dni w tygodniu po 24 godziny na dobę, a pracownik restauracji lub urzędu może wykonywać swoje obowiązki dniami i nocami przez okrągły tydzień. Tego rodzaju zmiany zdecydowanie wykraczają poza założenia feminizmu. Jeżeli zdołamy wdrożyć zasady i praktyki, które ułatwiałyby życie kobietom na każdym szczeblu społeczeństwa i pomagałyby im rozwijać się i iść naprzód, sprawimy, że otaczający nas świat będzie lepszy dla nas wszystkich.

Strach czy przeznaczenie?

Mój mąż nauczył mnie zachowywania się jak mężczyzna. W początkowym okresie naszego związku oboje, jako młodzi profesorowie, często braliśmy udział w tych samych seminariach i konferencjach. Andy, przekonujący mówca i stanowczy dyskutant, przysłuchiwał się debatom, w których uczestniczyłam. Później zwracał mi uwagę na wszystkie moje posunięcia, którymi nieświadomie osłabiałam własną pozycję: chodziło o typowo kobiece zwroty i postawę, która sygnalizowała brak pewności siebie, a co za tym idzie – ograniczała wiarę, jaką byli gotowi pokładać we mnie inni14.

Najczęściej popełnianym przeze mnie błędem było zaczynanie komentarza dotyczącego czyjegoś wystąpienia od słów: „Nie jestem ekspertem, ale sądzę, że…”. Dobrze zapamiętałam uwagę mojego męża: „Jeżeli zaczynasz od powiedzenia wszystkim, że nie wiesz, o czym mówisz, jak u licha możesz oczekiwać tego, iż ludzie będą cię słuchać?”.

Od tamtego czasu spędziłam wiele lat, przyglądając się swoim studentkom i podopiecznym, a następnie dzieląc się z nimi własnymi wnioskami. Przekonywałam te kobiety, żeby jako pierwsze podnosiły ręce po przemówieniu lub wykładzie, gwarantując sobie tym samym możliwość zabrania głosu. Nakłaniałam je do tego, by przemawiały z pewnością siebie i stanowczością. Uczyłam je wyszukiwać słabe punkty w argumentacji i zadawać pytania pozwalające zbadać podstawy danego twierdzenia, a równocześnie radziłam unikać błyskawicznego formułowania przeciwstawnych tez, które mogłyby zostać łatwo obalone. Strach jest jednak czymś, co zawsze może powrócić. Gdy w wieku 50 lat zasiadłam przy stole w jednym z pomieszczeń Departamentu Stanu na porannym spotkaniu z sekretarz Clinton, dziesięć lat pełnienia obowiązków profesora, dziekana i mówcy w niczym mi nie pomogło. Otaczali mnie ludzie, którzy już wcześniej pracowali w administracji rządowej lub byli kiedyś podwładnymi Hillary Clinton, a ja znów poczułam znajomy brak wiary we własne umiejętności. Musiało upłynąć wiele miesięcy, nim ponownie zaczęłam przemawiać z typową dla mnie klarownością i pewnością siebie.

Mogę zatem potwierdzić na własnym przykładzie, że strach bywa poważną przeszkodą powstrzymującą kobiety. Odrzucenie tych wątpliwości może z kolei nakręcić swoistą spiralę sukcesu: zakładasz, że zdołasz połączyć karierę i życie rodzinne, robisz krok naprzód, odnotowujesz sukcesy zawodowe i nagle okazuje się, że możesz już całkiem swobodnie zabiegać o swoje potrzeby, a także wprowadzać zmiany korzystne dla innych. Jako że już w wieku 35 lat zarządzałam własnym czasem jako pani profesor objęta gwarancją zatrudnienia, a siedem lat później objęłam posadę dziekana w Woodrow Wilson School, dobrze wiem, że im szybciej zdołasz zasiąść na kierowniczym stanowisku, tym łatwiej będzie Ci pogodzić życie zawodowe i rodzinne. Ważnym elementem takiego sukcesu jest wiara w to, że taka posada znajduje się w zasięgu Twoich możliwości.

Co się jednak dzieje, gdy życie przeszkodzi Ci w realizacji planów? Chociaż bardzo chcemy decydować o własnych losach – co, jak sądzę, jest wyjątkową, amerykańską koncepcją – często słyszymy, że otrzymanie konkretnej posady to kwestia „znalezienia się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie”. Gdy kończyłam studia, zaplanowałam całą swoją karierę: kluczowym elementem było tu podjęcie pracy w dużej, nowojorskiej kancelarii prawnej o międzynarodowym zasięgu działania, zadbanie o to, bym stała się nieodzowna dla jednego z partnerów, który działał już wcześniej w administracji rządowej i miał zamiar ponownie podjąć taką pracę, a potem udanie się za nim do Waszyngtonu w roli specjalnej asystentki. W tamtych czasach była to dobrze przetarta ścieżka. Nie mogłam jednak przewidzieć, że już wkrótce praktyka w dużej kancelarii przestanie mi odpowiadać, a na dodatek zostanę żoną mężczyzny, który był w tym czasie mocno związany z Bostonem.

To stosunkowo nieszkodliwe przykłady nieoczekiwanych wydarzeń, które starożytni nazywali przeznaczeniem. Chociaż nie możesz się przygotować na coś takiego z wyprzedzeniem, tego rodzaju okoliczności mogą mieć później bardzo poważne i niezwykle konkretne konsekwencje. Wyobraź sobie, że koleje Twojego losu obejmują późne małżeństwo (lub brak takiego związku), rozwód bądź bezpłodność. Pomyśl o kryzysie ekonomicznym lub przełożonym, który nie docenia Twojej wartości niezależnie od tego, jak zdecydowanie ją prezentujesz. Rozważ sytuację, w której Twoja praca i Twoja druga połówka znajdują się w dwóch różnych miejscach. Mogę też wspomnieć o dziecku, które będzie wymagało więcej uwagi, niż można było początkowo zakładać; może stwierdzisz, że po prostu chcesz spędzać ze swoją pociechą więcej czasu, niż było to pierwotnie zaplanowane, a może masz rodziców, którymi trzeba się zaopiekować. Do tego dochodzą jeszcze choroby, bezrobocie, długi, a także katastrofy – zarówno naturalne, jak i będące dziełem człowieka.

Elastyczny system to taki, który pozwala uporać się z nieoczekiwanymi wydarzeniami i pomaga odzyskać równowagę; uwzględnia również to, że do celu można dotrzeć wieloma różnymi drogami. Pewność siebie i wiara we własne możliwości to ważne czynniki, dzięki którym możemy radzić sobie z trudnościami. Zakładanie, że życie potoczy się po naszej myśli, nawet dla skrajnych optymistów, nie jest receptą na sukces. Zostawiaj w swoich planach miejsce na komplikacje i nieprzewidziane wydarzenia: przygotuj się na coś takiego i stwórz plany pozwalające radzić sobie z takimi sytuacjami. Ważna tu będzie realistyczna ocena własnych możliwości: jeżeli potrzebujesz 8 godzin snu w ciągu doby, pomysł ograniczania go do 5 godzin nie sprawdzi się na dłuższą metę. Jeśli nie należysz do najbardziej zorganizowanych osób na świecie, próba łączenia pracy zawodowej z zajmowaniem się domem może być dla Ciebie poważnym źródłem stresu i przyczyną mniejszych lub większych gaf. Jeżeli zaliczasz się do osób kreatywnych, zapełnianie każdej minuty dnia aktywnościami (czy to zawodowymi, czy też rodzinnymi) sprawi, że szybko zaczniesz się zmagać z poczuciem wypalenia.

Obligatoryjnie należy przewidzieć możliwość dotarcia do punktu krytycznego, a więc sytuacji, w której (niezależnie od ambicji, pewności siebie i posiadania równoprawnego partnera) nie da się już zachować tego, co kiedyś było przyjemną i możliwą do utrzymania równowagą między życiem zawodowym i rodzinnym. Gdy spoglądam na swoje życie i analizuję wnioski płynące z wypowiedzi oraz listów innych kobiet, które początkowo przejawiały ogromne ambicje, ale w pewnym momencie nagle wylądowały w miejscu, w którym nie miały zamiaru się znaleźć, okazuje się, że punkt krytyczny miał w każdym przypadku niezwykle indywidualny charakter, ale osiągnięcie go jest na tyle często spotykanym zjawiskiem, żeby można je było uznać za wyraźny wzorzec zachowania.

Przekraczanie punktu krytycznego

Wiele kobiet i mężczyzn jest w stanie połączyć dwie kariery oraz zajmowanie się dziećmi (i/lub starzejącymi się rodzicami) dzięki niezwykle skutecznej samoorganizacji, świetnemu zarządzaniu czasem oraz gotowości do ciągłego zmagania się z poczuciem niewyspania. Doprowadzenie do sytuacji, w której uda się wszystko pogodzić (pieczenie o północy babeczek, które dzieci mogłyby rano zabrać do szkoły, a potem pobudka o piątej rano, żeby mieć czas na czytanie lub przygotowywanie materiałów na spotkanie bądź zajęcia) może sprawiać mnóstwo radości, nawet jeżeli będzie równocześnie wyczerpujące. Gdy byłam panią dziekan, często udawałam się do pracy na piechotę (niewielki dystans był jednym z wielu udogodnień, dzięki którym mogłam prowadzić takie życie), czując, że jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie: miałam pracę, którą kochałam, a także rodzinę, którą darzyłam jeszcze gorętszą miłością. W wielu sytuacjach mój grafik był jednak tak dokładnie zagospodarowany, że infekcja ucha u dziecka mogła wywołać efekt domina i doprowadzić do tego, iż spotkania zaplanowane na cały tydzień zaczną się na siebie nakładać. Z pewnością zdarzały mi się dni, kiedy miałam wrażenie, że zawodzę zarówno moją rodzinę, jak i uczelnię. Ogólnie rzecz biorąc, satysfakcja była jednak większa niż stres – to prawidłowość, która wciąż pozostaje aktualna.

Niestety, nawet najlepiej zorganizowana osoba, która świetnie radzi sobie z wykonywaniem wielu zadań w tym samym czasie, dotrze w którymś momencie do granic swoich możliwości. Dochodzi wtedy do wydarzenia, które zaburza starannie budowaną równowagę. W przypadku wielu pań takim granicznym doświadczeniem stają się narodziny drugiego dziecka. Kancelarie prawne i firmy dobrze znają „syndrom drugiego dziecka” – utalentowana pracownica, która radziła sobie ze wszystkim, wychowując jedną pociechę, nie jest już w stanie pracować na cały etat lub wykonywać swoich dotychczasowych obowiązków, gdy musi się zajmować dwójką dzieci. Inne panie jakoś godzą życie zawodowe i wychowywanie dwójki dzieci, dopóki jedno z nich się nie rozchoruje lub nie zacznie mieć prawdziwych kłopotów w szkole lub poza nią. Czasem zdarza się, że będący w podeszłym wieku krewny wymaga opieki, względnie partner otrzymuje awans, który wiąże się z koniecznością częstszych wyjazdów. Innym razem małżeństwo rozpada się lub dochodzi do przeprowadzki, która pozbawia rodzinę niezwykle istotnego wsparcia zapewnianego przez krewnych. Może również zdarzyć się i tak, że kobieta sprawnie pnąca się po szczeblach kariery dociera do punktu, w którym kolejna posada wiąże się z koniecznością częstych wyjazdów, a wówczas okazuje się jednak, że jej mąż nie jest w stanie (lub nie chce) zapełnić pojawiającej się w takiej sytuacji luki opiekuńczej.

W moim przypadku punkt krytyczny miał dosyć ekstremalny charakter, choć nadciągające problemy przypuszczalnie można było przewidzieć: zajmowałam wymagające stanowisko i pracowałam w innym mieście, podczas gdy w domu wychowywało się dwóch nastolatków. Przyznaję jednak, że nie zauważyłam w porę chmur zbierających się na horyzoncie. Tak jak w przypadku przysłowiowej kropli, która przepełnia czarę, przed osiągnięciem punktu krytycznego nigdy nie wiadomo, które wydarzenie ostatecznie do niego doprowadzi. Sytuacja każdej rodziny jest nieco inna – niektóre kobiety bez problemu poradzą sobie z okolicznościami, które przerosłyby ich koleżanki; jeszcze inne panie nigdy nie dotrą do punktu krytycznego. Liczy się to, że w przypadku prób zapewnienia sobie równowagi między pracą a rodziną zawsze istnieje prawdopodobieństwo położenia zbyt dużego nacisku na którąś z tych dwóch domen, co doprowadzi do osiągnięcia punktu krytycznego. Jego następstwem jest najczęściej podział obowiązków: kobieta skupia się na rodzinie, a mężczyzna koncentruje się na roli dostarczyciela dóbr.

Warto wysłuchać słów młodej kobiety, którą spotkałam na prelekcji dla grupy osób zatrudnionych w niezwykle szanowanym banku. Linda (na potrzeby tej książki nadajmy jej takie właśnie imię) napisała do mnie później, żeby poinformować o wydarzeniach, które kilka dni po moim odczycie doprowadziły ją do punktu krytycznego.

Wczoraj, biorąc pod uwagę dobro mojej rodziny, złożyłam wypowiedzenie – zrezygnowałam z uwielbianej przez siebie pracy. Ujmując sytuację w telegraficznym skrócie: stanęłam przed niezwykle trudnym wyborem, ponieważ znalazłam się w kryzysowej sytuacji związanej z opieką nad dziećmi. Moja wspaniała niania podjęła nie do końca wspaniałą decyzję, przez co straciła na 7 miesięcy uprawnienia do wykonywania zawodu. Za wszelką cenę starałam się uporać ze zorganizowaniem wszystkiego na nowo w niezwykle krótkim czasie, jednak tak naprawdę nie mogłam ze spokojnym sumieniem zaserwować moim trzem chłopcom (mają odpowiednio 6 lat, 3 lata i roczek) czwartej zmiany opiekunki w ciągu niecałego roku. Być może zdołaliby to znieść… nie byłam jednak pewna, czy ja zdołałabym zaakceptować coś takiego.

Chociaż mój elastyczny czas pracy gwarantował mi układ niemal idealny, te chwilowe zaburzenia sprawiły, że wpadłam w panikę, zaczęłam się wahać, spisałam listę „za i przeciw” liczącą jakieś 794 pozycje, a do tego potwornie wkurzyłam mojego męża, gdyż 12 razy dziennie rozpoczynaliśmy niekończące się dyskusje na jeden temat: „czy postępuję właściwie?”. Zwróciłam się do każdej znanej mi kobiety, licząc na to, że poznam tę „właściwą odpowiedź”…, po czym uświadomiłam sobie, że bycie najsolidniejszym punktem oparcia w życiu moich dzieci jest w tym momencie ważniejsze niż moja kariera zawodowa. Nie mam zamiaru kłamać i utrzymywać, że nie czuję się przerażona tym, iż być może podjęłam kompletnie irracjonalną i krótkowzroczną decyzję. Rezygnuję z czegoś wartościowego – czegoś, na co ciężko pracowałam. Jednak zawierzyłam swoim wyborom i będę się tego z całych sił trzymać!15

Pracodawca zapewniał Lindzie wiele elastycznych rozwiązań, ale i tak osiągnęła ona punkt krytyczny. Wiele innych kobiet dociera do niego ze względu na sztywne reguły panujące w ich miejscach pracy. Nie rezygnują ze swoich posad, lecz są stamtąd wypychane przez decyzje swoich szefów, uniemożliwiające zatrudnionym pogodzenie życia rodzinnego i zawodowego. W swojej książce Opting Out? Why Women Really Quit Careers and Head Home socjolożka Pamela Stone nazywa to „wymuszonym wyborem”. „Odrzucanie próśb o pracę na niepełny etat, a także zwolnienia i przenosiny w nowe miejsca”16 będą, jej zdaniem, eliminować z rynku pracy nawet najbardziej ambitne kobiety.

Carey Goldberg, utalentowana dziennikarka i pisarka, która przez jakiś czas robiła obiecującą karierę w redakcji „The New York Timesa”, opisuje swoje wysiłki na rzecz przekonania jej przełożonych, by pozwolili jej zrezygnować z etatu i podpisali z nią kontrakt umożliwiający jej pracę przez trzy dni w tygodniu17. Starania Carey zakończyły się fiaskiem i stanęła ona przed wyborem: albo pozostanie etatową pracownicą redakcji, albo zgodzi się pisać jako wolny strzelec, otrzymując za każdy artykuł bardzo skromne wynagrodzenie. W takiej sytuacji złożyła wypowiedzenie, a następnie zaczęła pracować przez trzy dni tygodniowo dla „The Boston Globe”. „Rozstanie z wspaniałym Timesem było bolesne, ale ani przez chwilę nie żałowałam tej decyzji. Jest mi przykro wyłącznie z jednego powodu – że musiałam dokonać takiego wyboru, gdyż postawiono mnie przed tak kategorycznym »albo-albo«” – napisała Goldberg. Teraz pracuje w WBUR w niepełnym wymiarze godzin, dzieląc się swoim etatem z inną osobą i zajmując się blogiem CommonHealth.

Tego rodzaju historii jest dużo więcej. Należąca do grona moich znajomych młoda prawniczka z Wirginii otrzymała propozycję objęcia stanowiska generalnego radcy prawnego. Stwierdziła, że jest gotowa wykonywać te obowiązki, ale tylko w sytuacji, w której mogłaby pracować jeden dzień w tygodniu w domu, żeby móc spędzać więcej czasu z dwójką swoich dzieci. Jej pracodawca nie zgodził się na takie rozwiązanie. Jeszcze inna kobieta napisała:

Mam aspiracje, żeby objąć stanowisko kierownicze, ale życie postawiło mnie w niezwykle kłopotliwym położeniu kogoś, kto próbuje wspiąć się na sam szczyt firmowej hierarchii z dwulatkiem drepczącym mu po piętach. Jednak nie sam fakt posiadania dziecka jest tu problemem – przecież mężczyźni na stanowiskach kierowniczych najwyraźniej zyskują szanse na awans wraz z narodzinami każdej kolejnej pociechy. Opisywany tu konflikt wynika z tego, że praca wciąż jest traktowana jako coś, co odbywa się „w biurze” i/lub „od 8.00 do 18.00”. Nie przedstawiono mi jeszcze żadnego rozsądnego uzasadnienia, że wykonywanie moich obowiązków służbowych wymaga ode mnie przebywania w tym konkretnym boksie o powierzchni półtora metra kwadratowego, 30 kilometrów od mojego domu18.

Jedna z osób obserwujących moje konto na Twitterze skomentowała historię Carey Goldberg następującymi słowami: „Musi istnieć lepsze rozwiązanie niż wybór »włącz się do gry lub poszukaj sobie nowej pracy«”.