Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Nieustraszony

Nieustraszony

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7595-891-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nieustraszony

Poruszająca historia żołnierza Navy Seals, najbardziej elitarnej jednostki wojskowej na świecie, który zginął podczas akcji w Afganistanie w 2010 roku. To nakreślony przez jego bliskich i towarzyszy broni niezwykły obraz człowieka, który – zanim stał się jednym z najlepszych żołnierzy na świecie – stoczył najtrudniejszą walkę w swoim życiu: walkę z uzależnieniem od narkotyków.

Towarzysze broni mówili o nim, że był bohaterem w całym tego słowa znaczeniu. Jego odwaga, oddanie i wsparcie, jakiego udzielał innym oraz umiejętności sprawiły, że pozwolono mu służyć w jednostkach szturmowych nawet wtedy, kiedy widział już tylko na jedno oko, a jego ręka nie była do końca sprawna po zmiażdżeniu. Przeznaczano go do najtrudniejszych akcji, szukał m.in. Osamy Bin Ladena. Zginął podczas niemal samobójczej akcji likwidowania jednego z talibskich przywódców. Niedługo przed śmiercią – jakby przeczuwając, co może się stać – napisał wzruszający list do swoich dzieci.

Adam Brown zapisał się bardzo dobrze także w pamięci polskich GROM-owców, z którymi dane mu było wspólnie służyć. Jego nazwisko wpisali do Memoriału Fundacji SPRZYMIERZENI z GROM.

Polecane książki

Powieść polskiego arystokraty z końca XIX wieku. Wincenty Łoś (1857–1918) był zapalonym literatem oraz kolekcjonerem. Reprezentował poglądy konserwatywne, które ujawniały się w jego twórczości literackiej. Obecne wydanie książki zostało przygotowane przez firmę Inpingo w ramach akcji „Białe Kruki na...
Gorący playboy i milioner, który może być kimś więcej niż tylko letnim romansem To miała być wymarzona podróż poślubna. Turkusowa woda, spacery w blasku księżyca, gorące słowa i gorące chwile z ukochanym mężczyzną. Do pięknego obrazka zabrakło tylko… pana młodego. Sydney zerwała z narzeczonym dwa mi...
Nowe środki ochrony i pomocy dla ofiar to pierwsza na rynku wydawniczym monografia, w której szeroko omówiono ustawę o ochronie i pomocy dla pokrzywdzonego i świadka. Autorzy oceniają w szczególności, czy ustawa ta w wystarczający sposób chroni pokrzywdzonego i czy nie powoduje jego wtórnej wiktym...
Język angielski - poziom B2-C1 Podręcznik stanowi użyteczną pomoc w zdobywaniu i doskonaleniu sprawności językowych polegających na znajomości słownictwa, biegłości stylistycznej oraz swobodnym i dokładnym rozumieniu dłuższych wypowiedzi z zakresu pedagogiki specjalnej w języku angielskim. Przeznacz...
Kiedy Polak poślubia Rosjankę, mówią o nim: szczęściarz! Ale kiedy ona oddaje rękę Rosjaninowi, nawet takiemu z francuskim paszportem, koleżanki mdleją, urzędniczki sarkają, a w powietrzu wisi słowo: skandal. Co się stanie, kiedy w poznaniu przyszłych teściów przeszkodzi deportacja...
W wydanej w grudniu 2015 r. polskiej wersji normy PN-EN 62305-3:2011 Ochrona odgromowa – Część 3: Uszkodzenia fizyczne obiektów i zagrożenie życia wprowadzono sporo istotnych zmian technicznych oraz wiele innych drobnych poprawek w stosunku do pierwszej edycji z 2006 r. W ebooku przedstawiono te zmi...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Eric Blehm

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

Fearless. The Heroic Story
of One Navy SEAL’s Sacrifice in the Hunt for Osama Bin Laden And the
Unwavering Devotion of the Woman Who Loved Him

Przekład:

Łukasz Małecki

Konsultacja:

Marcin Rak

Copyright © 2012 by Eric Blehm

All rights reserved. Further reproduction or
distribution is prohibited.

Niektóre nazwiska osób pojawiających się w książce ze
względu na ich bezpieczeństwo zostały zmienione.

© Copyright for the Polish edition by M Wydawnictwo,
Kraków 2015

© Copyright for the Polish translation by Łukasz
Małeck

ISBN 978-83-7595-891-1

M Wydawnictwo

31-002 Kraków, ul. Kanonicza 11

tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75

e-mail: biuro@mwydawnictwo.pl

www.mwydawnictwo.pl

Dział handlowy: tel. 12-431-25-78; fax 12-431-25-75

e-mail: handel@mwydawnictwo.pl

Księgarnia wysyłkowa: tel. 12-259-00-03; 721-521-521

e-mail: bok@klubpdp.pl

www.klubpdp.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Wstęp do polskiego wydania

Nieczęsto się zdarza, że zapamiętujemy nazwisko
któregoś z chłopaków zza wielkiej wody, z którymi byliśmy na zmianie.
Jasne — spędzamy ze sobą dużo czasu na zmianie, rozmawiając na różne,
często prywatne tematy, ale najczęściej mówimy do siebie po imieniu lub
używając nadanego nam przez kolegów przezwiska. Ja też miałem swoje trzy
pseudonimy w trakcie służby w wojsku. Adam Brown znany był wśród nas jako
Adam. Tak było na początku. Po pewnym czasie już wszyscy znaliśmy jego
nazwisko i historię. Dlaczego był taki wyjątkowy? Przez swoje kontuzje. U
nas w wojsku, także w GROM-ie, jest nie do pomyślenia, by ktoś po tak
poważnym urazie ręki, a także oka, mógł wrócić do Zespołu Bojowego. A co
dopiero do Szturmu! Polskie realia skazują takiego żołnierza na odejście z
jednostki na rentę. I to nie tylko dlatego, że przepisy są tak bezduszne i
bzdurne. Słyszymy zazwyczaj: „brak uregulowań prawnych i odpowiedniej
opieki lekarskiej, by powtórnie dojść do formy, która jest wymagana dla
oddziałów powietrznodesantowych — nie ma na to wystarczających funduszy”.

Adam był za skromny, by opowiadać o swoich kontuzjach
i o tym, jak pokonał ich konsekwencje, by dostać się do DEVGRU. To jego kumple opowiedzieli nam o wszystkim. Kręcili
przy tym głowami, sami jeszcze do końca nie mogąc uwierzyć, że taki gość
istnieje. Ale tak było — w końcu to oni znali go najlepiej, to oni z nim
ćwiczyli, a potem szli na akcję. W naszym środowisku żołnierz, do którego
kumple nie mają zaufania, nie ma racji bytu w Zespole Bojowym. Nawet jak
ma plecy u przełożonych, to i tak nie pomoże mu to w dostaniu się do grup
szturmowych. Zbyt wiele jest do stracenia, gdyby zawiódł.

O Adamie usłyszeliśmy wiele opowieści. Potem, widząc
go w campie, często się do niego uśmiechaliśmy, przypominając sobie jego
wyczyny. A gdy pytał nas „Co jest?” i w odpowiedzi słyszał od nas, co
wiemy, łapał się za głowę, wybuchając śmiechem.

Chyba największe wrażenie zrobiła na mnie wiadomość o
jego uzależnieniu od narkotyków. O tym, jak je pokonał i jak się z nim
zmagał. Narkotyki to syf… Nie miał chłopak łatwo w życiu — to pewne.
Dlatego, kiedy opowiadał o swojej rodzinie, o dzieciach, widać było po
nim, jak bardzo się nimi cieszy, jaki jest dumny z tego, że coś dobrego go
wreszcie spotkało.

A potem dotarła do nas wiadomość o jego śmierci.
Naszej zmiany już wówczas nie było w Afganistanie, byliśmy w Polsce.
Ogarnął mnie wtedy straszny gniew, a potem smutek… Zginął, wykonując
najniebezpieczniejszą pracę nawet w wojsku — ścigając fizycznie
zbrodniarzy.

Jeśli wejdziecie na zakładkę MEMORIAŁ na stronie
Fundacji SPRZYMIERZENI z GROM, to wśród naszych zmarłych kolegów
znajdziecie również nazwisko Adama Browna. Był jednym z nas, walczyliśmy
ramię w ramię w czasie jednej z długich, ciężkich misji. A jego śmierć
jest dla nas bardzo osobistą sprawą.

Grzegorz Wydrowski

Prezes Zarządu Fundacji SPRZYMIERZENI z GROM

Uwagi od autora

Ta historia jest prawdziwa. O cywilnym i wojskowym
życiu Adama Browna opowiedzieli mi członkowie jego rodziny, przyjaciele i
towarzysze broni — byli oni naocznymi świadkami wszystkich wydarzeń
przedstawionych w niniejszej książce. W pewnych przypadkach przekazywali
mi słowa samego Adama na temat jego przeżyć i duchowego świadectwa.
Korzystałem też z oficjalnych dokumentów, wypowiedzi, aktów i sprawozdań
wojskowych, rejestrów karnych, archiwów rodzinnych, listów, e-maili,
dzienników oraz wpisów w pamiętnikach. Mając na uwadze dyskrecję i
bezpieczeństwo operacyjne Navy SEALs i ludzi pracujących u ich boku,
celowo zmieniałem niektóre daty, miejsca, godziny, odległości i
personalia, a także taktyki, techniki i procedury wojskowe.

Wszelkie informacje na temat Naval Special Warfare
Development Group[1] (w skrócie DEVGRU) i poszczególnych osób (włącznie z
ich prawdziwymi nazwiskami) doczekały się publikacji w mediach i są dziś
uznawane za wiedzę powszechnie dostępną. Kilkunastu aktywnych operatorów
Navy SEALs — a wśród nich także ci, którzy sprawują funkcje na
stanowiskach dowódczych — nieoficjalnie (co nie znaczy, że mniej
skrupulatnie) przejrzało maszynopis w celu zagwarantowania jego zgodności
z faktami i wskazania kwestii, które mogłyby narazić na szwank
bezpieczeństwo przyszłych operacji wojskowych. Za ich aprobatą wykreśliłem
lub zmieniłem takie fragmenty, a w przypadku jakichkolwiek sporów między
operatorami kierowałem się zdaniem większości. Pojawiające się w tekście
ogólniki są nieprzypadkowe i wynikają z potrzeby ochrony życia tych ludzi
oraz ich sprzymierzeńców.

Cytaty, żargon wojskowy, myśli, dialogi i opisy
pochodzą od osób blisko związanych z opisywaną historią i zostały mi
przedstawione na tyle rzetelnie, na ile to możliwe, tak jak zostały
zapamiętane. Niczego nie zmyślałem, niczego nie starałem się dramatyzować.

Niniejsza książka to relacja z życia amerykańskiego
bohatera, który w swych ostatnich, pisemnych prośbach wykazał się wielką
odwagą, zezwalając mi na ukazanie jego podróży — z niedużego miasteczka w
Stanach Zjednoczonych, poprzez rynsztok, więzienie, Jezusa i wojnę, aż na
sam szczyt amerykańskiej struktury wojskowej, SEAL Team SIX.

Prolog

Od maja do lipca 2011 roku, kiedy wydawało się, że
każdy dziennikarz na świecie robi wszystko, by zdobyć jakiś wewnętrzny
materiał na temat misji zabicia Osamy bin Ladena w Pakistanie, ja
jeździłem po Stanach Zjednoczonych, przeprowadzając wywiady z kilkunastoma
operatorami Navy SEALs. Choć większość z nich pochodziła z DEVGRU lub, jak
oznajmiła światu administracja prezydenta Obamy, z SEAL Team SIX —
oddziału, który stał za śmiercią bin Ladena — wyszukiwałem ich z zupełnie
innego powodu.

Podróżowałem do Kalifornii, Pensylwanii, Wirginii,
Arkansas i na Alaskę, by toczyć wielogodzinne rozmowy z równie ważnego,
prywatnego powodu: rodzina jednego z poległych, Adama Browna (Chief
Special Warfare Operator), chciała opowiedzieć jego historię.

Skoro świat ma usłyszeć o Adamie Brownie, to trzeba tę
historię opowiedzieć jak należy, uznali jego koledzy z SEALs. Jak
stwierdził skromnie jeden z tych mężczyzn, Thomas Ratzlaff, stojąc w
deszczu i obserwując mętne nurty Rzeki Miedzianej, płynącej przez alaskie
odludzie:

— Jeśli jakikolwiek SEAL z naszej jednostki zasługuje
na książkę, to właśnie Adam.

— Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o przeszłości
Adama — opowiadał mi Matt Mason — nie wierzyłem własnym uszom. Trudno mi
było zrozumieć, jak to możliwe, że tyle przeszedł i że zawsze mógł liczyć
na Kelley.

— Musi pan opowiedzieć całą prawdę — napomniał
mnie John Faas, gdy jedliśmy w ulubionej restauracji Adama nieopodal
promenady w Virginia Beach. — Powstało mnóstwo książek na temat szkolenia
SEALsów i aż za dużo powieści Toma Clancy’ego. Jeśli czegoś w nich
brakuje, to człowieczeństwa. Kiedy zacznie pan grzebać w życiu Adama, sam
się pan przekona, że jest tam mnóstwo człowieczeństwa.

A Kevin Houston, uderzywszy pięścią w biurko ciasnego
hotelowego pokoju, dodał:

— Proszę mi obiecać, że nie zacznie pan tej
książki od opisu BUD/S[2]. To takie oklepane. Musi pan koniecznie pojechać
do Hot Springs, wysłuchać tych wszystkich historii, a potem je powtórzyć.

— Czy ktokolwiek wspomniał o jego ostatniej
misji? — spytał Chris Campbell, przygotowując sprzęt do tygodniowego
treningu w dziczy na Alasce. — Celem operacji była ochrona naszych
kolegów, chłopaków z konwencjonalnych sił zbrojnych, którzy obrywali po
tyłku od pewnego bandyty. Ale oprócz ogólnych celów misji jest jeszcze to,
co robimy indywidualnie, czyli uważamy na siebie nawzajem. I właśnie to
robił Adam.

Podczas serii wywiadów Brian Bill — „Wielki Ptak”, jak
nazywały go dzieci Adama — tłumaczył mi, że dzięki Adamowi zapragnął stać
się lepszym człowiekiem. Określił go modelowym ojcem i miał nadzieję, że
dla własnych dzieci będzie taki sam. Heath Robinson stwierdził zaś, że
podczas działań operacyjnych Adam był zarówno nieustraszony, jak i
współczujący To on jako pierwszy zgłaszał się na ochotnika, żeby przejść
przez „czarną dziurę”, czyli wybite drzwi w budynku zajętym przez wroga;
to on pomagał afgańskim żołnierzom nosić wyposażenie i to on siadał przy
kobietach i dzieciach, żeby je uspokoić po szturmie.

Przez wiele dni wysłuchiwałem bardzo podobnych
przekazów z ust członków rodziny, przyjaciół i towarzyszy broni Adama.
Wszystkim przyświecał wspólny cel — uhonorować tego człowieka, by jego
legenda żyła wśród SEALsów wiecznie.

Ponieważ wielu operatorów z grupy Adama wybierało się
na kolejną zmianę do Afganistanu, chcieli porozmawiać ze mną jak
najszybciej. Jako wojownicy z powagą i trzeźwością patrzyli na ponurą
rzeczywistość swojej pracy.

— Przed nami kolejna zmiana — powiedział jeden z
bliższych przyjaciół Adama z Navy SEALs, gdy w czerwcu przeprowadzałem z
nim wywiad. — Nigdy nie wiadomo, co się stanie. Mogę zginąć na następnej
misji. Chciałbym pomóc Adamowi, więc bierzmy się do roboty.

— Od czego zaczniemy? — zapytałem.

— Najlepiej od 17 marca. Żebyśmy mieli to z
głowy.

1. Fundamenty

1

Fundamenty

Obudziwszy się 17 marca 2010 roku, Adam Brown nie mógł
wiedzieć, że tej nocy umrze w afgańskim paśmie Hindukuszu, ale był na to
gotowy.

Ponad jedenaście tysięcy kilometrów dalej, na
przedmieściach miasta Virginia Beach, o Adama martwił się jego
dziesięcioletni wówczas syn, Nathan. Od samego rana, gdy tylko otworzył
oczy, czuł, że jego tacie stanie się jakaś krzywda, ale zachował to
przeczucie dla siebie i wstał z łóżka, by przygotować się do szkoły.
Ponieważ był to Dzień Świętego Patryka, włożył coś zielonego — nie chciał,
żeby dzieciaki mu dokuczały.

Na poprzedniej zmianie Adam napisał w swoim dzienniku
list do Nathana i Savannah (siedmioletniej córki) — list, którego jego
dzieci miały nie czytać, chyba że stanie się najgorsze.

Nie boję się niczego, co
może mnie spotkać na ziemi, ponieważ wiem, że bez względu na wszystko nikt
nie pozbawi mnie duszy. Boli mnie jednak, gdy pomyślę, że nie zobaczę, jak
mój syn radzi sobie w życiu i że nie wydam za mąż swojej córki […] Mały,
zawsze przy Tobie będę. Poczujesz moją obecność, kiedy zdobędziesz
pierwszą bazę, powalisz przeciwnika na futbolowym boisku albo dostaniesz
piątkę w szkole. Będę podziwiać wszystkie Twoje osiągnięcia. Ale to nie
wszystko, Mały — nie opuszczę Cię, gdy będziesz doznawał porażek.
Pamiętaj, ja dobrze wiem, co to płacz, ból i rozczarowanie, i żadnej łzy
nie przelejesz samotnie. Mnie nigdy nie rozczarujesz. Ja rozumiem!

Adam Brown naprawdę rozumiał, co to rozczarowanie i
poczucie wstydu. Sam go doświadczył w tamto gorące i parne sierpniowe
popołudnie wiele lat wcześniej, kiedy rodzice przekazywali go w ręce
policji.

— Pora, żebyś odpowiedział za swoje czyny — usłyszał
od ojca w 1996 roku, tuż przed tym, jak skuto go kajdankami i zaprowadzono
na tylne siedzenie radiowozu szeryfa hrabstwa Garland. Kiedy zastępca
szeryfa zatrzasnął drzwiczki samochodu, Adam zobaczył, jak pod jego matką
uginają się nogi. Ojciec objął ją i przycisnął do piersi. Wybuchnęła
płaczem, a Adam zrozumiał, że głęboko ją zranił.

Ten obraz — matki łkającej w ramionach ojca —
nawiedzał go do końca jego dni, a jednocześnie dał początek podróży, która
zdefiniowała całe jego późniejsze życie.

Adam Brown był jednym z najbardziej szanowanych
operatorów sił specjalnych Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych (Chief
Special Warfare Operator SEAL). Pracował dla Naval Special Warfare
Development Group (NSWDG), inaczej DEVGRU. Do maja 2011 roku szczegóły na
temat jednostki Adama — znanej dziś powszechnie jako SEAL Team SIX — nie
były potwierdzone ani omawiane przez Pentagon czy Biały Dom. Wszystko
zmieniła jedna noc — kiedy to na fali rozgłosu po śmierci Osamy bin Ladena
mało znana jednostka znalazła się w centrum uwagi amerykańskiej opinii
publicznej.

Kiedy w marcu 2010 roku zespół Adama został
przydzielony do operacji Enduring Freedom, SEALsi byli rozrzuceni po całym
Afganistanie, gdzie wykonywali szereg zadań powierzonych im przez
generałów i admirałów kierujących operacjami strategicznymi. Adam wraz z
częścią swojego zespołu stacjonował w bazie szturmowej w odległym zakątku
północnego Afganistanu. Ten region, ciągnący się wzdłuż granicy z
Pakistanem, po niemal ośmiu i pół roku walki z terroryzmem wciąż stanowił
azyl dla wszelkiej maści afgańskich bojowników, zagranicznych dżihadystów
i komórek terrorystycznych — często działających w porozumieniu. Były to
tereny tak zwanych HVT (High Value Target), czyli celów dużego znaczenia;
akcje w tym regionie niemal zawsze kończyły się zdobyciem cennych
informacji wywiadowczych, co prowadziło do dalszej neutralizacji rebelii
wymierzonej w afgański rząd i gromadzenia kolejnych elementów układanki,
które ostatecznie doprowadziły do namierzenia kryjówki Osamy bin Ladena.

Od schyłku 2009 roku siatki wywiadowcze tropiły w
prowincji Kunar talibańskiego przywódcę ochrzczonego kryptonimem „Cel Lake
James”, który brał na siebie odpowiedzialność za śmierć wielu żołnierzy
koalicji. Zgodnie z najnowszymi doniesieniami „James” zaplanował uderzenie
na batalion U.S. Army (wojsk lądowych Stanów Zjednoczonych) przygotowujący
się do przemieszczenia z obecnej pozycji w dolinie rzeki Pech. Dolina ta
była śmiertelnie niebezpiecznym terenem. Bojownicy mogli atakować siły
koalicji, a następnie wycofywać się do górskich twierdz — wiosek i dolin
zamieszkanych przez ludzi, którzy często nigdy nie widzieli Amerykanina na
oczy. Istniały granice, za którymi bojownicy czuli się bezkarni, wiedzieli
bowiem, że nie będą tam ścigani.

Wkrótce miało się to zmienić. Wywiadowi udało się
namierzyć miejsce pobytu „Jamesa” — kompleks zabudowań w odizolowanej
wiosce w górskim dystrykcie Chapa Dara prowincji Kunar. I mimo że wioska
ta leżała daleko za umownymi „bezpiecznymi granicami” bojowników, Adam i
jego koledzy planowali pojmać lub zabić „Jamesa”.

Najpierw oglądali fotografie kompleksu. Potwierdzanie
szczegółów rzeźby terenu i charakterystyki zabudowań zawsze było
wyzwaniem, dopóki SEALsi nie dotarli w rejon operacji, ale miejsce pobytu
„Celu” wyglądało podobnie do setek innych kompleksów, które zespół Adama
zdobywał podczas licznych zmian w Afganistanie. Obserwacja doliny ujawniła
obecność mężczyzn uzbrojonych w karabinki, głównie AK-47, a także lekką
broń maszynową i granatniki przeciwpancerne. Mężczyźni na zdjęciach byli w
wieku poborowym, co w przeszłości oznaczało facetów z brodami. Jednakże
ostatnimi czasy bojownicy i dżihadyści zaczęli się golić, żeby wyglądać
młodziej, a czasem nawet nosili burki, chcąc upodobnić się do kobiet i
zwiększyć swoje szanse na ucieczkę. Z tych względów trudno było
precyzyjnie określić liczbę uzbrojonych przeciwników.

W kluczowym kompleksie o różnych porach dnia i nocy
przebywało około sześciu mężczyzn, sześć kobiet i sześcioro dzieci.
Spodziewano się, że „James” i jego ludzie nie dadzą się pojmać i będą
stawiać opór, dlatego obecność cywilów komplikowała sytuację.
Doświadczenia z przeszłości pokazywały, że wróg nie miał oporów, żeby
wykorzystywać zarówno kobiety, jak i dzieci w roli żywych tarcz, ale to
też nikogo szczególnie nie martwiło — SEALsów szkolono, żeby radzili sobie
z takimi sytuacjami.

Co innego sprawiało, że „Cel Lake James” zaliczono do
trzech najtrudniejszych misji tej wojny (dowództwo określiło ją nawet jako
„zuchwałą”). Zlokalizowane w wąskiej dolinie, głęboko w zalesionych
górach, zabudowania były ze wszystkich stron otoczone przez wroga, który
stawiał swoje domy na skalistych klifach i na stromych zboczach, często
przekształcanych w tarasy. Oznaczało to, że SEALsi nie mogli tam wlecieć i
wylądować lub zjechać po linie, wykonać misję i odlecieć, jak zwykle
działali. Musieli dostać się do celu pieszo, przebywając znaczną odległość
na wyjątkowo trudnym, zajętym przez wroga terenie, uderzyć w cel, a
następnie przejść do strefy lądowania śmigłowca (HLZ — Helicopter Landing
Zone).

Adam i jego zespół byli gotowi zrobić wszystko, byleby
nie zaalarmować wioski, do której zmierzali, ani pozostałych mieszkańców
doliny. Rzecz jasna wiązało się to z koniecznością cichego działania —
używania wytłumionej broni oraz noży, żeby zabić lub pojmać wskazanego
człowieka. Po wykonaniu misji mieli przetrząsnąć teren w poszukiwaniu
informacji wywiadowczych, aresztować cywilów i udać się do strefy
lądowania.

Gdyby sytuacja zmusiła zespół do wysadzania drzwi i
walki z wrogiem, hałasy usłyszałaby cała dolina i z domów wypadliby
bojownicy, strzelając gdzie popadnie. Rozgorzałaby bitwa, która trwałaby
przez całą drogę aż do strefy lądowania, czyli trzydzieści do
sześćdziesięciu minut szybkiego marszu. SEALsi wiedzieli, że tak długi
czas pod ostrzałem będzie się ciągnąć w nieskończoność.

Znacznie łatwiejszym sposobem na wyeliminowanie
„Jamesa” wydawało się zrzucenie bomby, ale to też nie wchodziło w grę, ze
względu na kobiety i dzieci przebywające w kompleksie, a także okolicznych
domach. Niezbędne było precyzyjne, chirurgiczne uderzenie wycelowane w
jednego bojownika i jego siatkę, która, pozostawiona samej sobie, wciąż
nękałaby siły Ameryki i koalicji. Ta jedna rzecz nie ulegała wątpliwości.

Przygotowując sprzęt na misję, Adam złożył flagę stanu
Arkansas, którą dostał od swojego brata, Shawna. Zawsze zabierał ją do
boju i nosił dumnie między mundurem i kamizelką kuloodporną.

Każdy SEAL, który kiedykolwiek miał do czynienia z
Adamem, szybko dowiadywał się, skąd pochodzi ten mężczyzna. Adam kochał
swój dom całym sercem.

— To jedyny samowystarczalny stan w Ameryce —
opowiadał, tłumacząc swoją teorię „bańki Arkansas”. — Można by go zamknąć
w bańce, odciąć od całego importu reszty świata i nie dość, że dalibyśmy
sobie radę, to jeszcze dobrze byśmy jedli i prosperowali.

Jedyne, czego brakowało Arkansas, to dostęp do oceanu.
Zanim w 1999 roku Adam Brown trafił na skrajnie wyczerpujący,
dwudziestosiedmiotygodniowy kurs BUD/S marynarki wojennej, pływał w morzu
zaledwie kilka razy. Na początku kursu jeden z instruktorów oznajmił
grupie:

— Reputacja, na którą tutaj zapracujecie, trafi
za wami do waszych przyszłych zespołów. Ona was zdefiniuje.

Reputacja Adama niewątpliwie go definiowała, choć
historie, które uczyniły go legendą, pochodziły z czasów poprzedzających
kurs BUD/S — z południowych poligonów życia w miasteczku Hot Springs w
Arkansas. To tam zasłużył sobie na przydomek „Psychol”, biorąc się za bary
z najpotężniejszymi zawodnikami malutkiej drużyny futbolowej, tam odważnie
stawił czoło załadowanej śrutówce, skoczył do jeziora z samochodu
przejeżdżającego mostem międzystanowym, uratował drugiemu człowiekowi
życie, wymknął się obławie i przeprowadzał pierwsze nocne szturmy. Steve
Anderson, trener futbolu ze szkoły średniej Adama, mówił:

— Ten chłopak robił rzeczy, jakie robią Navy
SEALs, na długo zanim zasilił ich szeregi.

Podobną reputację miał później wśród kolegów z DEVGRU.

— Można było odnieść wrażenie, że Adam nie zna
strachu — stwierdził Kevin Houston.

— Twardy jak skała — opisywał go Brian Bill.

Heath Robinson porównał Adama do podrasowanego silnika
bez regulatora obrotów:

— Był jak maszyna, otwarty we wszystkim, co
robił, zawsze na pełnym gazie.

Z takim podejściem do życia wiązały się liczne
kontuzje i urazy, ale, jak mówił Dave Cain — SEAL, który był z Adamem w
Afganistanie, gdy ten zmiażdżył sobie palce: „znosił ból lepiej niż
ktokolwiek inny. Jeśli go w ogóle czuł”.

W rzeczywistości Adam czuł ból. Mnóstwo bólu. Był po
prostu niesamowicie zdeterminowany i wytrzymały, a obie te cechy objawiły
się już w chwili jego narodzin.

— Adam przyszedł na świat z bolesnym urazem —
tłumaczyła jego matka, Janice. Zgodnie ze słowami jego ojca, Larry’ego,
Adam był gotowy do narodzin już trzy minuty po swojej siostrze
bliźniaczce, Mandzie. Jak się jednak okazało, „lekarz stwierdził położenie
pośladkowe dziecka. Musiał mu wybić ramię, żeby mógł się urodzić”.

— Prawie nie płakał — opowiadała Janice. — Po
porodzie lekarz nastawił mu ramię i choć Manda wciąż łkała, przestraszona
tym nowym, zimnym i jasnym światem, malutki Adam był cichy. Rozglądał się
jakby z zaciekawieniem, a jego oczy zdawały się mówić: „No dobrze, co tu
jeszcze dla mnie macie?”.

Adam Lee Brown urodził się 5 lutego 1974 roku w Hot
Springs w stanie Arkansas. Jego ojciec Larry dorastał tam jako drugie z
sześciorga dzieci robotniczej rodziny baptystów, która chodziła do
kościoła w każdy środowy wieczór i dwa razy w niedzielę. Elmer, ojciec
Larry’ego, był weteranem drugiej wojny światowej. Utrzymywał rodzinę,
jeżdżąc cysterną w firmie naftowej i zaopatrując w benzynę stacje w Hot
Springs i sąsiednich hrabstwach.

Kiedy właściciel firmy musiał zrezygnować z pracy z
powodu poważnej choroby, Elmer przez parę miesięcy zarządzał jego biznesem
— wciąż jeżdżąc zwyczajowymi trasami. Larry i jego starszy brat Bruce
powiedzieli ojcu, że powinien zażądać podwyżki, ale on tego nie zrobił.
Miał poczucie, że wykorzystałby trudną sytuację szefa.

— To by nie było w porządku — tłumaczył synom,
kiedy któregoś wieczoru usiedli przy stole do wspólnej kolacji — a należy
robić tylko to, co słuszne, bez względu na okoliczności.

Po czym, jak wiele razy wcześniej, przypomniał
rodzinie:

— Bóg cały czas na nas patrzy.

W tygodniu po kolacji Rosa, matka Larry’ego, pędziła
na nocną zmianę w pobliskiej fabryce butów i wracała nad ranem, żeby
przygotować śniadanie i wyprawić męża do pracy. Larry zaczął się dokładać
do domowego budżetu już w szkole podstawowej, rozwożąc gazety. Jako nieco
starszy nastolatek pracował przez cały rok na fermie kur, a latem
dodatkowo belował siano. Dostał się do liceum w Hot Springs — do tej samej
klasy co późniejszy gubernator Arkansas, a w końcu prezydent Stanów
Zjednoczonych, Bill Clinton, choć nigdy się nie poznali. Gdy Clinton
podczas swojej kampanii wyborczej opowiadał o zahartowanych, ciężko
pracujących mieszkańcach Arkansas, Larry wiedział z własnego
doświadczenia, co późniejsza głowa państwa miała na myśli. W okresie
szkoły średniej w weekendy mył ciężarówki do wożenia drewna, a w pozostałe
pięć dni pracował w cukierni od trzeciej do ósmej rano. Po pracy miał
akurat tyle czasu, żeby zdążyć do szkoły, gdzie przez ciągnący się za nim
zapach świeżych pączków zyskał przezwisko „Jelly Roll”[3].

Było to ciężkie życie, lecz rodzeństwo trzymało się
razem, a rodzice okazywali dzieciom miłość. Jako rodzina czuli się dobrze
— niczego więcej nie pragnęli, mimo że mieli niewiele.

— Obowiązki to obowiązki — tłumaczył Larry’emu ojciec
— ale kiedy się z nimi uporasz, będziesz silniejszym człowiekiem.

Po ukończeniu liceum Larry znalazł pracę jako pomocnik
elektryka. Liczył, że któregoś dnia założy własny biznes. Rok później
zaczął się umawiać z Janice Smith — ładną dziewczyną ze szkoły średniej,
która dorastała zaledwie kilka kwartałów od jego domu, choć w zupełnie
innych warunkach. Janice nigdy nie poznała swojego ojca, a wychowywali ją
głównie dziadkowie od strony mamy (jej mama musiała pracować na dwie
zmiany, żeby utrzymać siebie i trójkę dzieci). Jednakże taki układ nie
przeszkadzał Janice. Kochała swoich dziadków i szanowała ich wartości, z
czego jedna brzmiała: Zawsze rób to, co słuszne.

Dorastając, Janice coraz wyraźniej zdawała sobie
sprawę, że priorytety jej matki obracają się wokół pieniędzy. Chociaż
wynikało to ze smutnej konieczności, jej „nie wydawało się słuszne” — w
odróżnieniu od słuchania głosu serca. I w rezultacie postanowiła uciec z
Larrym.

Ich związek opierał się na zabawie i młodzieńczym
zauroczeniu, ale Janice od początku zdawała sobie sprawę, że prędzej czy
później będzie chciała założyć rodzinę. Larry ciężko pracował, by zostać
jej żywicielem — zarabiał jako elektryk i uczył się w szkole wieczorowej w
Little Rock, a zdobyta tam licencja pozwoliła mu dołączyć do związku
zawodowego.

Niestety, nawet swą nadzwyczajną dojrzałością nie
zaskarbił sobie sympatii matki i dziadków narzeczonej. Nie spodobał im się
pomysł, że Janice tak młodo wyjdzie za mąż, więc przekonali ją, by
postąpiła słusznie i zaczekała z zamążpójściem, aż ukończy szkołę.
Larry’emu pękło serce, gdy Janice przekazała mu te wiadomości. Zerwali ze
sobą, a tydzień później Larry otrzymał pismo z informacją, że znajduje się
w gronie potencjalnych rekrutów do Wietnamu. Chcąc uniknąć powołania do
piechoty, udał się do biura werbunkowego w centrum Hot Springs i wybrał
marynarkę wojenną — szkoła rozpoznania radioelektronicznego i operatorów
radiowych wydawała się najlepiej odpowiadać jego fachowi. Ponadto wszyscy
znani mu ludzie — łącznie z jego ojcem, piechurem, który podczas drugiej
wojny światowej bronił linii frontu w Bastogne — radzili mu, by trzymał się
jak najdalej od stałego gruntu.

Gdy przebywał w obozie dla rekrutów, on i Janice wciąż
do siebie pisali, a po tym jak jego była narzeczona zakończyła jeden z
listów słowami „kocham cię”, znów się jej oświadczył. Tym razem wzięli
ślub — w ogrodzie na tyłach domu dziadków dziewczyny, on —
dwudziestolatek, ona — dziewiętnastolatka. Po weselu pojechali na Florydę
i zamieszkali w przyczepie kempingowej w pobliżu bazy lotnictwa morskiego,
gdzie stacjonował Larry.

Wysłano go do Wietnamu, ale wrócił do domu w samą
porę, by zdążyć na narodziny pierwszego dziecka, Larry’ego Shawna Browna,
który przyszedł na świat 13 grudnia 1968 roku. Tuż przed pierwszymi
urodzinami syna Larry wyjechał na drugą zmianę. Nie miał okazji zobaczyć
zbyt wiele akcji, ale widział skutki wojny: worki z ciałami, żołnierzy
cierpiących na nerwicę frontową i rannych, którzy przewijali się przez
jego bazę w drodze do szpitala lub do ojczyzny. Jego port macierzysty
znajdował się na Filipinach, ale Larry często bywał także w bazach
powietrznych w zatoce Cam Ranh i w Da Nang w Wietnamie, gdzie mógł
obserwować niewielkie zespoły, a czasem pojedynczych żołnierzy
przygotowujących się do tajnych misji — ponoć penetrowali oni niedostępne
sanktuaria wroga w Kambodży, a nawet sercu w Wietnamu Północnego. Żadne
naszywki nie zdobiły mundurów tych wojowników, należących do jednostki o
nieszkodliwie brzmiącej nazwie Grupy Badawczo-Obserwacyjnej (Studies and Observation Group — SOG) i toczących z wrogiem sekretną wojnę. Byli to
elitarni ochotnicy z Zielonych Beretów, sił powietrznych i Navy SEALs,
którzy działali w ciemnych, niebezpiecznych dżunglach i ich rzekach,
skazani na przerażające warunki.

Gdy Larry latał na misje, spoglądał z wysoka na teren
w dole i wyobrażał sobie, jakim zagrożeniom musieli stawiać czoło ci
ludzie, „zanurzeni” w dżungli. Miał o nich najwyższe mniemanie i każdego
dnia poświęcał im swoje myśli, gdy zjadał ciepły posiłek, a potem kładł
się do suchego łóżka.

Po odsłużeniu czterech lat Larry postanowił zapomnieć
o wojnie i przeprowadzić się z żoną z powrotem do Hot Springs. Tam zdobył
licencję elektryka i zaczął pracować dla miejscowego zleceniodawcy.
Zdeterminowany, żeby samodzielnie utrzymać rodzinę, zarabiał na tyle dużo,
że każdego miesiąca mogli odkładać z Janice część wypłaty. Po trzech
latach skromnego życia uzbierali trzydzieści tysięcy dolarów na swoje
pierwsze mieszkanie, zaledwie dwieście metrów od jeziora Hamilton. Nie
było duże — liczyło jakieś pięćdziesiąt metrów kwadratowych — jednakże po
prawie dekadzie gnieżdżenia się w kawalerkach i przyczepach wydawało im
się niemal posiadłością. Idealny dom, by znów powiększyć rodzinę.

Na miesiąc przed terminem drugiego porodu lekarz
przekazał Janice zaskakujące wiadomości.

— Pani Brown — powiedział z uśmiechem — zdaje
się, że coś wcześniej przegapiłem.

— Co takiego? — zapytała przestraszona Janice.

— Wygląda mi to na dziecko. Będzie pani miała
bliźniaki.

2. Ktoś wyjątkowy

2

Ktoś wyjątkowy

Manda, siostra Adama, urodziła się trzy minuty przed
swoim bratem, ale był to ostatni raz, gdy w czymkolwiek go pobiła. To Adam
pierwszy przewrócił się na bok, pierwszy raczkował, chodził i sam wyszedł
z łóżeczka… i to on pierwszy spadł na podłogę.

Miał wówczas dziewięć miesięcy i stłukł sobie głowę.
Guzy i siniaki sprawiay, że Manda była ostrożniejsza; na Adamie nie robiły
żadnego wrażenia. Ot, popłakał trochę, żeby już po chwili podjąć się
badania otoczenia. Po trzech takich ucieczkach Larry wyciął z łóżeczka dwa
szczebelki, żeby złagodzić upadki synka.

Był to jeden z wielu zabiegów, które miały na celu
ustrzec Adama przed urazami. Janice często zatrudniała Shawna, starszego o pięć lat brata, żeby pilnował rodzeństwa, kiedy
sama pędziła przygotować obiad.

— Zerkaj, co robi Manda — mówiła — a z Adama nie
spuszczaj oka ani na chwilę.

Adam od urodzenia nie odczuwał strachu. Uwielbiał się
wspinać — na schody, ogrodzenie czy drabinę w garażu. Jeśli nagle zniknął,
w pierwszej kolejności rodzice patrzyli w górę. Niedługo po drugich
urodzinach syna Janice wyjrzała przez okno w salonie i z przerażeniem zobaczyła, że Adam wypchnął
krzesło na ganek, by wspiąć się po nim na balustradę. Zanim zdążyła
zareagować, Adam wyprostował się i zeskoczył jakieś trzy i pół metra w
dół. Przerażona Janice wybiegła po schodach przed dom i znalazła Adama na
trawie, gdzie turlał się ze śmiechu. Dostał od mamy takie lanie, że na
pupie odbił mu się ślad dłoni.

— Nigdy więcej tego nie rób! — skrzyczała go.

Kilka dni później Adam skoczył ponownie.

W wieku trzech lat wszedł na blat kuchenny i zaczął
się dobierać do puszki brzoskwiń, raniąc sobie rękę o ostrą krawędź
wieczka. Był spokojny, gdy jechał z rodzicami na pogotowie, czekał na
lekarza i podczas samego badania — aż do chwili, gdy przyszła pora założyć
szwy, a pielęgniarka uparła się, by ubrać Adama w coś w rodzaju kaftana
bezpieczeństwa. Płacząc i krzycząc, wyrywał się jak dzikie zwierzę, aż
cały się spocił i dostał zadyszki.

— Pomóż mi, mamusiu. Pomóż mi — błagał Janice, a
usta mu drżały.

— To była jego słabość — powiedziała mi
trzydzieści lat później Janice, nie kryjąc łez. — Przekonaliśmy się wtedy,
że Adama nie można zatrzymać siłą.

Pomimo upartej i niepohamowanej natury Adam był
słodkim chłopcem. Jako szkrab siedział cierpliwie, gdy Meme — tak nazywał
siostrzyczkę Mandę — wycierała mu buzię, a potem obejmował ją mocno. Będąc
uczniem szkoły podstawowej, wciąż lubił wspinać się mamie na kolana, żeby
się przytulać. Odkąd nauczył się mówić, nie szczędził innym pochwał —
komplementował kolorowanki Mandy, posiłki przygotowywane przez mamę,
zawsze używał słów „proszę” czy „dziękuję” i wykazywał się nienagannymi
manierami, przytrzymując starszym drzwi i kłaniając się ze słowami:
„proszę pana” czy „proszę pani”.

Janice i Larry starali się być dla swych dzieci
wzorami do naśladowania. Gdy na zakupach nieznajoma kobieta upuściła
portfel, Janice podniosła go i oddała właścicielce. Chcąc się upewnić, że
jej dzieci nie przegapiły tej lekcji, powiedziała głośno: „Jeśli coś komuś
upadnie, pomóżcie to podnieść”. Inne „złote rady” wynikały zwykle z
przypadkowych sytuacji: „Jeśli ktoś się przewróci, trzeba pomóc mu wstać”
albo: „Czy byłoby ci miło, gdyby ciebie ktoś tak nazwał?”. Na widok
dzieciaka terroryzującego rówieśników na placu zabaw Larry oświadczył:
„Jeśli nie pomożecie słabszym, będziecie tacy sami jak ten łobuz”.

— Tłoczyliśmy im do głów mnóstwo zasad — powiedziała
Janice. — Na szczęście część z nich zapamiętali.

Ciężko pracując i żyjąc oszczędnie, Larry osiągnął
swój cel — sam utrzymywał rodzinę, dzięki czemu Janice mogła poświęcić się
dzieciom i być matką, której sama nigdy nie miała. Jednakże u schyłku lat
siedemdziesiątych kryzys ekonomiczny zebrał swoje żniwo także w branży
budowlanej Arkansas, która stanowiła dla Larry’ego główne źródło dochodu.
Rodzinne oszczędności topniały. 4 listopada 1979 roku, tuż po wieczornym
wydaniu wiadomości, w którym prezenter mówił o zajęciu amerykańskiej
ambasady w Teheranie przez pięciuset buntowników, Janice i Larry usiedli
przy stole w jadalni, żeby omówić własny kryzys. Praca w branży
elektrycznej chwilowo dobiegła końca — Larry pobrał ostatnią wypłatę — a
oszczędności zostało im na nieco ponad miesiąc. Zbliżały się święta Bożego
Narodzenia. Z kredytem mieszkaniowym na głowie i rodziną do wykarmienia
Larry musiał wziąć przykład z innych mieszkańców Arkansas i poszukać pracy
poza granicami stanu. Niedługo potem wyjechał na czteromiesięczny kontrakt
do elektrowni w Craig w stanie Kolorado.

Dzieci tęskniły za tatą i chociaż okoliczności
rozstania bardzo różniły się od tego, co Janice sama przeżyła w
dzieciństwie, sytuacja niepokojąco przypominała znany jej wzorzec pracy
ważniejszej od rodziny. Mimo to postanowiła robić dobrą minę do złej gry i
z entuzjazmem przypomniała pięcioletnim bliźniętom, że to tylko
przejściowe problemy. Shawn, wówczas dziesięcioletni, uczył się tymczasem
rodzinnej mantry: „Obowiązki to obowiązki, ale kiedy się z nimi uporasz,
będziesz silniejszym człowiekiem”.

Po kontrakcie w Kolorado Larry znów musiał zmienić
pracę — najbliżej domu udało mu się załatwić sześciomiesięczny kontrakt w
Missouli w Montanie. Jednakże nawet przy oszczędnym trybie życia rodzina
ledwie wiązała koniec z końcem i Larry zaczął myśleć o sprzedaży lub
wynajęciu domu, by zabrać rodzinę w trasę. Wynajął niewielki dom w
Missouli, zostawił forda bronco na podjeździe i w prima aprilis —
piętnaście lat po pierwszej randce z Janice — poleciał do Hot Springs,
żeby zabrać rodzinę do Montany.

„Bądź silna”, myślała Janice, tłumiąc łzy, kiedy ich
wspólny dom — z tablicą „Na sprzedaż lub wynajem” w ogrodzie — niknął w
tylnym lusterku samochodu. „Znów jesteśmy razem i tylko to się liczy”.

Ściśnięci w wynajętej ciężarówce mieli ze sobą
niewiele dobytku: stos materaców, drewnianą ławkę z ganku, zestaw
telewizyjny oraz kilka kartonów wypełnionych przyborami kuchennymi,
zabawkami i ubraniami. Dotarli do Missouli na dzień przed Wielkanocą, a
rozpakowanie samochodu zabrało im niecałą godzinę. Meblowanie sypialni —
które sprowadzało się do położenia materaca na podłodze — z pewnością było
przygnębiającym początkiem nowego życia, ale Janice i Larry zamierzali
podejść do sprawy pragmatycznie. Przez następne trzy dni dzieciaki budziły
się szczęśliwe, że za oknem sypie śnieg, i z radością szukały poukrywanych
po domu cukierków i wielkanocnych koszyków.

Tydzień później znów chodziły do szkoły i uprawiały
sporty, Larry spełniał się w nowej pracy, biorąc tyle nadgodzin, ile się
tylko dało, a Janice dbała o plan zajęć domowników[4].

Kolejny kontrakt Larry’ego dobiegł końca. Rodzina
została jeszcze przez jakiś czas w Missouli, żeby Shawn mógł dokończyć
sezon baseballowy, po czym przypięła do forda bronco tanią przyczepę do
przewozu koni załadowaną całym dobytkiem i wyruszyła do Lake Charles w
Luizjanie. Gdy Larry zadzwonił do swojej matki Rosy, chcąc się pochwalić,
że szczęście mu sprzyja i znów dostał pracę w elektrowni, odpowiedziała,
że to nie szczęście, tylko łaska Boga. Rosa nieczęsto uderzała w biblijne
tony, ale martwiła się o swojego syna, jego rodzinę i podróż, którą
wspólnie podjęli. Larry nie czytał Biblii, odkąd wrócił z Wietnamu, a jego
dzieci rzadko widywały kościół od środka — lub zgoła wcale. Z tego względu
poszukiwanie kościoła nie spędzało rodzinie snu z powiek, gdy dotarli do
celu — większym wyzwaniem było znalezienie taniego domu oraz
zorganizowanie dzieciom szkoły i zajęć sportowych.

Rozpoczął się sezon futbolowy, a Adam był już
wystarczająco duży, żeby wystartować w lidze dla najmłodszych. Manda
dołączyła do zespołu organizacyjnego, zajmującego się dopingiem i promocją
szkoły, a Shawn zapisał się do Pop Warner[5]. Za każdym razem, gdy Shawn
wracał z treningu, Adam zaczajał się na niego w salonie — chciał powalić
starszego brata, który w wieku jedenastu lat dwukrotnie przerastał
sześciolatka. Bez względu na to, ile razy Shawn odpychał Adama, ten
uparcie atakował. Shawn musiał na nim siadać, by maluch dał w końcu za
wygraną.

Nieustępliwość Adama ujawniła się na boisku
futbolowym. Był wybitnym blokującym i zgarnął nagrodę dla najlepszego
defensywnego gracza roku, zanim Brownowie ponownie musieli się
przeprowadzić, tym razem do Indian Springs w Nevadzie. Kolejna praca,
kolejna szkoła i kolejna drużyna sportowa, choć już po chwili Nevada też należała do przeszłości, a nowym celem
podróży stało się miasto Loveland w Kolorado. Bliźnięta ozdabiały puste
ściany pokojów pracami z poprzednich szkół — na rewersie każdej z nich
można było znaleźć nazwisko, datę i miejsce wykonania.

Janice i Larry zachwycali się łatwością, z jaką dzieci
przywykły do życia w drodze. Ich wyobraźnia wprost rozkwitła — potrafiły
zamienić pusty kąt pokoju w zamek, pień drzewa w trap pirackiego statku, a
zaniedbany ogródek w idealnie przyciętą murawę wymarzonego boiska
futbolowego z polem punktowym, które wręcz prosiło się o zwycięskie
przejęcia.

Pewnej niedzieli, w śnieżny, grudniowy poranek,
Brownowie poszli do lasu, żeby ściąć małe drzewko do salonu. Spędzili cały
dzień, robiąc ozdoby i łańcuchy z popcornu, którymi potem dekorowali
choinkę, podczas gdy w domu roztaczał się zapach świeżego jabłecznika z
cynamonem.

— Tamtego roku było nas stać tylko na samodzielnie
przygotowane prezenty — opowiadała Janice — ale mieliśmy z tym mnóstwo
zabawy. Strasznie nam się podobała ta malutka choinka, cała w papierowych
ozdobach, z gwiazdą z folii aluminiowej i dosłownie wszystkim, co tylko
dzieci chciały na niej powiesić. Było cudownie — dodała. — Było… jak w
święta.

Po dwóch latach tułania się od stanu do stanu Janice i
Larry kupili używaną, prawie jedenastometrową przyczepę kempingową.
Rodzina nadal wiodła koczowniczy tryb życia, mieszkając na polach
kempingowych — a czasami na podjeździe babci Smith w Hot Springs. Larry
jeździł za pracą po kraju i nigdzie nie zagrzewał miejsca dłużej niż pół
roku. Zdarzało się, że jego kontrakt trwał tylko dwa miesiące. Zbudował
dla Shawna i Adama piętrowe łóżko w głębi przyczepy, podczas gdy Manda
dostała własny „pokoik” wielkości dziecięcego materaca, z zasłoną zamiast
drzwi. Rodzice spali na rozkładanej kanapie w pomieszczeniu o wymiarach
trzy na trzy metry, które za dnia służyło także za salon i jadalnię.

Minęły kolejne dwa lata, aż pewnego dnia Shawn wdał
się w bójkę w szkole w Tucson. Miał już czternaście lat i dzielnie znosił
trudy przeprowadzek, ale Janice i Larry wiedzieli, że najwyższa pora
osiąść gdzieś na stałe. Adam i Manda, jako młodsze dzieci, z większą
swobodą zawierali przyjaźnie. Shawn był cichym chłopcem, ciągle
dopisywanym na samym końcu dziennika i figurującym na ostatnim miejscu
listy zawodników każdego trenera. Jako solidny łapacz i pałkarz mógł grać
na niemal każdej pozycji, z czasem zdobywał przyjaciół i wyrabiał sobie
nazwisko, ale wtedy rodzina musiała się przeprowadzić, a on jak zwykle
zaczynał wszystko od nowa.

— Shawn jest nieszczęśliwy — powiedziała Janice
mężowi. — Nie przyzna się do tego, ale ja widzę, że jest nieszczęśliwy.

Nie tylko Shawn czuł się zmęczony życiem w podróży i
nieustającą walką, by związać koniec z końcem.

— Świetnie — odparł Larry. — Jeśli musimy umrzeć
z głodu, zróbmy to przynajmniej we własnym domu. Wracamy do Hot Springs.

Brownowie wprowadzili się do domu w Arkansas w samą
porę, by Shawn mógł zacząć dziewiątą klasę, a Manda i Adam piątą. Janice i
Larry założyli w garażu własny biznes — All Service Electric — i z pokorą
przyjmowali każde zlecenie. Janice odbierała telefony i dbała o porządek w
księgach rachunkowych (choć, prawdę mówiąc, z początku była to jedna
księga). Powoli jednak zleceń przybywało — w miarę jak kolejne wizytówki
pojawiały się na tablicach ogłoszeniowych, za wycieraczkami samochodów i w
lokalnym sklepie spożywczym.

Co więcej, z każdym miesiącem spędzonym pod tym samym
adresem rodzina coraz głębiej zapuszczała korzenie w ziemi Arkansas,
szczególnie żyznej właśnie w Hot Springs, miasteczku liczącym trzydzieści
pięć tysięcy mieszkańców, położonym w malowniczych górach Ouachita i
znanym z naturalnych term, zasilanych przez czterdzieści siedem gorących
strumieni góry Hot Springs.

Dzieci podjęły naukę w miejscowych placówkach
edukacyjnych, gdzie wyszła na jaw opiekuńcza natura Adama. Każdego dnia
bliźnięta były podrzucane do szkoły wraz ze starszym bratem Shawnem i
musiały przejść przez boiska sportowe, żeby dostać się do budynku
gimnazjum. Każdy młodszy uczeń był bombardowany piłeczkami do tenisa,
rzucanymi — i to mocno — przez starsze dzieciaki, które odbijały nimi o
ścianę.

— Adam rozkładał ręce i szedł przy mnie bokiem,
żeby nie trafiła mnie żadna piłka — mówiła Manda. — Sam sporo obrywał, ale
nawet się nie wzdrygnął, dopóki nie doprowadził mnie w bezpieczne miejsce.

Choć Adam był lojalnym obrońcą swojej siostry, jak
większość braci lubił jej dokuczać, czasami wręcz doprowadzając ją do łez.
Niemal każdego dnia w porze drugiego śniadania zakradał się do niej od
tyłu i wkładał jej palce w kanapkę.

— Po kilku minutach — ciągnęła Manda — słyszałam,
jak dzieciaki po drugiej stronie stołówki skandowały: „Brown! Brown!” i
już wiedziałam, że Adam zmuszał się do wymiotów tylko po to, żeby
przełknąć to, co podejdzie mu do gardła.

Pierwszej jesieni po powrocie do rodzinnego miasta
Adam wziął udział w organizowanym przez YMCA[6] programie treningowym dla
najmłodszych futbolistów. Przydzielono go do zespołu Lake Hamilton Wolf
Pack, złożonego z uczniów piątych i szóstych klas. Pod koniec pierwszego
treningu z ochraniaczami i kaskami Mike Glisson, nazywany też trenerem
Nitro, zebrał drużynę, wyznaczył na boisku pas trzydzieści na dziesięć
metrów i zapytał, kto zgłasza się na ochotnika do Krwawej Alei — ćwiczenia
z blokowania i przechwytywania. Pierwszy uniósł rękę Adam, który zgodnie
ze słowami Glissona „nie był większy od ołówka”. Uznawszy, że Adam ma
skłonności samobójcze albo za bardzo wierzy w swoje umiejętności, trener
wybrał większego chłopca i do końca ćwiczeń Brown nie doczekał się swojej
szansy.

W domu rozczarowany chłopiec poskarżył się mamie:

— Trener nie pozwala mi grać. Uważa, że jestem za
mały.

— No cóż, Adamie, wiesz, co trzeba zrobić, żeby
zwrócić na siebie uwagę — odparła Janice. — Po prostu tam wróć i daj z
siebie wszystko, a w końcu pozwolą ci grać.

Od tamtej pory Adam postawił sobie za punkt honoru
atakować największych zawodników w drużynie, gdy tylko miał ku temu
okazję.

— Po prostu nie chciał odpuścić — stwierdził
Glisson.

Nie tylko trener Nitro dostrzegł odwagę i lekkomyślne
zapamiętanie Adama na boisku.

— Zgadnijcie, jak mnie nazywają koledzy z drużyny
— pochwalił się rodzicom dumny synek po jednym z treningów. — „Psychol”!

W szóstej klasie Adam grał na szkolnym boisku w futbol
„dotykowy”[7], a ponieważ nigdy niczego nie robił na pół gwizdka,
niezobowiązujący mecz zamienił się w ostre, a w końcu cholernie ostre
współzawodnictwo. Adam rzucił się do podania, którego „nie przejąłby nawet
Superman”, jak stwierdził jego kolega Ryan Whited, po czym upadł,
uderzając szczęką o ziemię.

Szybko się podniósł i podbiegł do Ryana, bełkocząc coś
niezrozumiale, ze strużką krwi wypływającą z kącika ust. Kiedy je otworzył
i wylało się z nich jeszcze więcej krwi, Ryan zauważył, że Adam odgryzł
sobie sporą część języka — prawie cały, jeśli nie liczyć fragmentu ciała z
boku. „Pójdę do higienistki”, starał się powiedzieć.

— Każdy inny chłopak wyłby na ziemi z bólu —
stwierdził Ryan — ale Adam nawet nie płakał. Po prostu poszedł do
higienistki, a potem do domu, żeby przyszyli mu język.

Każdego dnia po lekcjach Manda i Adam szli ze swojego
gimnazjum do liceum, żeby popatrzeć, jak starszy Shawn trenuje futbol
amerykański.

W Lake Hamilton High, szkole liczącej siedmiuset
uczniów w klasach od dziesiątej do dwunastej, „Wielki i Zły Shawn Brown”
był prawdziwym gwiazdorem i zawodnikiem, którego umiejętność niszczenia
przeciwników zarówno na boisku, jak i poza nim przeszła do legendy. Shawn
grał w Lake Hamilton Wolves (Wilki Lake Hamilton) na pozycji defensywnego
liniowego — blokującego, który ustawia się blisko zawodników atakujących.
Adam mawiał o nim, naśladując głos Mr. T: „Żal mi głupca, który spróbuje
przebiec środkiem boiska obok mojego brata”.

Adam był tak wielkim fanem brata i jego zespołu, że
trenerzy zrobili z niego chłopca do podawania piłek i sprezentowali mu
koszulkę drużyny Wolf Pack.

— Uśmiech nie schodził mu z twarzy — stwierdził
Shawn. — Wydawało mu się, że teraz koleguje się z gwiazdami NFL!

Pewnego popołudnia Adam pojawił się na treningu z
oczami czerwonymi od płaczu.

— Co się stało? — spytał zaniepokojony Shawn.

Adam opowiedział mu, jak jeden z zawodników szkolnej
drużyny rezerw przyparł go w szatni do muru, a potem zafundował mu kocenie
— wepchnął głowę do kibla i spuścił wodę.

— To było upokarzające — wymamrotał Adam, gapiąc
się w ziemię.

Shawn chwycił brata za podbródek i uniósł mu głowę.

— Zobaczymy, co da się z tym zrobić — powiedział.

Gdy jechali po treningu do domu, Shawn zauważył
samochód agresywnego zawodnika przed barem Busy B’s. Zatrzymał się i
podszedł z Adamem do loży, w której chłopak jadł z kolegą burgera.
Podniósłszy głowę, łobuz zobaczył Adama ze starszym bratem i jak jeleń w
świetle reflektorów zamarł z przerażenia. Shawn pochylił się, by spojrzeć
mu prosto w oczy.

— Jeśli jeszcze raz tkniesz mojego brata — rzucił
tak głośno, żeby słyszeli go wszyscy klienci w barze — połamię ci nogi. —
Cofnął się, po czym dodał: — Obie, rozumiesz?

W barze zapadła cisza. Unikając wściekłego wzroku
Shawna, zawodnik szkolnych rezerw kiwnął głową. Na parkingu na zewnątrz
Shawn otoczył uśmiechniętego brata ramieniem. Jeśli wcześniej był dla
Adama wzorem, to tego dnia stał się bohaterem.

W lecie 1987 roku w Hot Springs pojawił się nowy
dzieciak. Nazywał się Jeff Buschmann, grał w futbol i był synem marynarki
wojennej — urodził się we Włoszech, mieszkał w Guantanamo Bay na Kubie i
pływał po całym kraju, od San Diego i Waszyngtonu na Zachodnim Wybrzeżu aż
po Florydę i Maine na wschodzie. Uczęszczał do sześciu szkół w Karolinie
Południowej, zanim jego ojciec, komandor porucznik Roger Buschmann,
przejął dowodzenie w placówce rekrutacyjnej marynarki w Little Rock w
Arkansas.

Janice poznała matkę Jeffa po treningu futbolowym.
Podsunęła wówczas Adamowi pomysł, żeby zrobił coś z nowym uczniem i pomógł
mu się zaaklimatyzować. To jednak nie Adam oprowadził Jeffa po nowym
otoczeniu — to Jeff zabrał Adama na olbrzymią huśtawkę linową, którą
odkrył przy słupach mostu I-70 West nad jeziorem Hamilton. Lina była
długa, wytarta i splątana i w jakiś sposób przymocowana do dolnej części
mostu dwanaście metrów nad ich głowami. Nawet nieustraszony Adam
wymamrotał na jej widok: „Sam nie wiem…”. Tymczasem Jeff zanurkował w
ciepłą wodę, złapał za sznurek przywiązany do liny i podpłynął do
najbliższego słupa.

— Wygląda na niezłą jazdę — rzucił do Adama,
wspiąwszy się na podest na prawie pięciometrowym słupie. — Spróbuję
pierwszy.

Olbrzymie wahadło rozpędziło się z pasażerem do
maksymalnej prędkości, by na końcu zatoczyć w powietrzu łuk nad taflą
jeziora.

— W najwyższym punkcie człowiek znajdował się
sześć metrów nad wodą — opowiadał Jeff. — Puszczałeś się wtedy, jeśli
miałeś ochotę trochę polatać, albo trzymałeś, żeby huśtawka sama się
zatrzymała. Nie dało się uderzyć w żadne drzewo ani nic takiego.

Według Jeffa, huśtawka była „całkowicie bezpieczna”, o
czym kilkukrotnie informował Adama, próbując namówić go na skok i samemu
huśtając się raz za razem.

Z jakiegoś powodu Adam nie ufał linie, ale Jeff
widział jego poczynania na boisku i nie miał wątpliwości, że jego nowy
kolega to facet z jajami. W końcu Adam uległ — wgramolił się na słup,
złapał linę wysoko, tuż przy węźle, pociągnął kilka razy i skoczył,
trzymając się z całych sił. Wahadło pomknęło w stronę wody. W najniższym
punkcie, gdzie prędkość była największa, napięta lina pękła, a Adam
uderzył w spokojną powierzchnię jeziora Hamilton, wywołując eksplozję i
miotając bełkotliwe przekleństwa.

— O cholera! — przestraszył się Jeff. Zeskoczył
ze słupa do wody i popłynął w stronę brzegu. — Tak mi przykro! —
przeprosił Adama, który mocno się trząsł, ale mimo to próbował
zbagatelizować wypadek.

— Nic mi nie jest. Przynajmniej już wiem, jak się
czuje człowiek po lewatywie.

— Nic z tego nie rozumiem! Jak to możliwe, że
mnie się tyle razy udało, a lina pękła akurat wtedy, gdy ty chciałeś
spróbować?

Adam wzruszył ramionami.

Jeff twierdził później, że był to ostatni raz, kiedy
Adam próbował przed czymkolwiek lub kimkolwiek skapitulować.

Kiedy jesienią zaczął się kolejny rok szkolny, Adam
przedstawił uczniom nowego kolegę. Opowiedział im, jak to „Busch” huśtał
się na linie zwisającej z mostu I-70 West, która jego samego „przeraziła
nie na żarty”. Takie pochwały z ust Adama Browna z miejsca obdarzyły
dzieciaka swoistą estymą ulicy i zarazem zrodziły przyjaźń, która trwała
całe życie.

— W wieku trzynastu lat, kiedy większość
chłopaków nie ma serca i jest po prostu wredna, Adam potrafił być miły i
uprzejmy — powiedział Jeff. — Zawsze robił wszystko, żeby inni czuli się
przy nim dobrze. Można było odnieść wrażenie, że przyjaźni się ze
wszystkimi. Nigdy nie wchodził w żadne kliki. Nie pamiętam, żeby
kiedykolwiek powiedział o kimś coś przykrego. Za to zawsze wstawiał się za
słabszymi.

W ósmej klasie któregoś poranka Adam rozmawiał przed
szkołą z kolegami, gdy na przystanku stanął autobus i wysypali się z niego
uczniowie. Większość ruszyła do drzwi, ale trzej chłopcy otoczyli Richiego
Holdena, chorego na zespół Downa, i zaczęli go wyzywać. Mniejszy od
każdego z łobuzów Adam podszedł do grupy i zasłonił Richiego własnym
ciałem.

— Jak chcecie komuś dokuczać — powiedział — to
mnie. Chyba że się boicie.

— Złośliwa trójka odeszła — wyjaśnił ojciec
Richiego, Dick Holden, opierając się na relacji syna i jego starszej
siostry, Rachel. — Adam objął Richiego i odprowadził pod samą klasę. Richie
nigdy mu tego nie zapomniał, a ja pomyślałem sobie wtedy: „Ten dzieciak od
Brownów to ktoś wyjątkowy”.

3. Kodeks

3

Kodeks

Odkąd Adam zobaczył, jak Shawn gra w szkolnej drużynie
futbolowej na Wolf Stadium, marzył, żeby też tam wystąpić.

Chodząc wzdłuż bocznej linii jako chłopiec do
podawania piłek, jedenastoletni Adam fantazjował o dniu, kiedy sam włoży
na siebie strój sportowy i zmierzy się z rywalami na boisku. Zasłużyłby
wtedy na własne „szramy” — kolorowe rysy na kasztanowym kasku, powstające
wskutek zderzeń z kaskami przeciwników. Zamalowywanie ich było
świętokradztwem.

Latem 1989 roku Adam w końcu wszedł na murawę Wolf
Stadium jako zawodnik. Była godzina ósma rano, temperatura dochodziła do
zawrotnych trzydziestu dwóch stopni Celsjusza. Koszulki wchłaniały wilgoć
z powietrza, gdy trener pomocniczy Steve Anderson przyglądał się nowemu
narybkowi, który przyszedł na trening. Anderson, trener linii ofensywnej w
Lake Hamilton, szukał wśród nowych chłopaków talentu na miarę Shawna
Browna, który grał już na poziomie college’u po otrzymaniu częściowego
stypendium Uniwersytetu Stanowego Henderson w pobliskiej Arkadelphii.
Przed treningiem zauważył nazwisko Adama Browna na liście zawodników
szkolnej drużyny rezerw i zastanawiał się, czy pełen entuzjazmu chłopak do
podawania piłek nabrał nieco masy, odkąd widział go po raz ostatni.

Rozpromienionego uśmiechu Adama nie dało się
przeoczyć. Podobnie jak jego mikrego wzrostu. Trener Anderson zastanawiał
się, czy chłopak od siódmej klasy urósł choćby centymetr. Nawet z
ochraniaczami Adam „wyglądał jak liliput”, mówił Anderson.

— Jeden wielki kask.

Pod koniec pierwszego treningu z ochraniaczami
trenerzy ustawili na trawie naprzeciw siebie dwie kukły, tworząc coś w
rodzaju alejki. Zarówno młodsi, jak i starsi zawodnicy ustawili się
dookoła, żeby dopingować kolegów. Pierwszy trener wywoływał dwóch graczy o
podobnej posturze, którzy mieli zetrzeć się w postawie z trzema punktami
podparcia. Po sygnale zawodnicy ruszali na siebie, zderzali się i
próbowali przewrócić lub wypchnąć z alejki.

— To bardzo fizyczne ćwiczenie — tłumaczył
Anderson. — I próba charakteru. Futbol jest sportem pełnym testosteronu —
chłopcy mają szansę udowodnić swoją męskość i zaprezentować, który jest
lepszy.

Doświadczenie z przeszłości pokazywało, że ćwiczenie
to lubili szczególnie duzi zawodnicy — ofensywni liniowi, wspomagający i
biegacze — podczas gdy mniej agresywni i gorzej zbudowani gracze modlili
się, żeby nie zostali wywołani. Tamtego dnia wszyscy chłopcy z drużyny
rezerw cofnęli się na tył grupy, cisi jak myszy pod miotłą. Oprócz Adama
Browna. Podobnie jak za czasów treningów futbolowych dla najmłodszych,
trenera Nitro i „Krwawej Alei” każdego dnia Adam wychodził naprzód,
błagając trenerów, by pozwolili mu zmierzyć się z większymi zawodnikami
szkolnej drużyny.

— Proszę, trenerze, niech mnie trener weźmie z
tamtym. Dam sobie radę! — krzyczał, ale trenerzy, odpowiedzialni także za
zdrowie podopiecznych, nigdy nie wywoływali Adama, a on odchodził,
wściekły.

— Próbował każdego dnia — opowiadał Anderson — aż
w końcu, gdy zbliżał się schyłek lata, przekonał nas swoją
nieustępliwością.

Zwykle hałaśliwa drużyna ustawiona wzdłuż ścieżki tego
dnia była wyjątkowo cicha, gdy Adam stanął naprzeciwko jednego z większych
ofensywnych liniowych.

— Na dźwięk gwizdka zderzyli się ze sobą — mówił
Anderson. — Adam zaatakował, ale ten drugi chłopak uderzył w niego z całych
sił, zepchnął i przewrócił.

Spodziewając się, że Adam pokuśtyka za linię, Anderson
dmuchnął w gwizdek. Tymczasem nieustępliwy chłopak zerwał się na nogi,
uderzył dłonią o kask i krzyknął:

— Dawaj jeszcze raz! Pokazać ci, co potrafię?!

Trenerzy spojrzeli po sobie, a drużyna odpowiedziała
wrzaskiem:

— Jeszcze raz!

Adam oberwał po raz drugi, ale znowu „podniósł się i
przyjął postawę z trzema punktami podparcia, jakby nie akceptował
porażki”, powiedział Anderson.

— Tym razem skopię ci tyłek — wymamrotał Adam
przez ochraniacz na zęby.

Po trzech próbach trenerzy zakończyli ćwiczenie,
zdziwieni, że Adam nie był wystarczająco mocno poobijany, by samemu
zrezygnować. Przed zejściem z boiska podbiegł za to do liniowego, z którym
walczył, i podziękował mu, że go nie oszczędzał.

Czterej trenerzy obecni tamtego dnia wiedzieli, że
byli świadkami czegoś niezwykłego.

— Ten jeden drobny uczeń w ciągu kilku minut dał
drużynie lepszą lekcję charakteru, niż my moglibyśmy przez cały sezon. Nie
miał szans, żeby zostać taką gwiazdą jak jego brat, ale zaimponowało mi
to, że niczego się nie bał. Jakby w głębi ducha postanowił, że niewielki
wzrost nigdy nie stanie mu na drodze do celu.

Twardej i odważnej naturze Adama dorównywała tylko
jego dobroć. Za każdym razem, gdy widział na kampusie Richiego Holdena, zbaczał z trasy, by przybić mu piątkę.
Podczas szkolnych zabaw prosił do tańca dziewczyny podpierające ścianę, a
w Hot Springs nie było kobiety, która musiałaby sama otwierać sobie drzwi,
jeśli w pobliżu znajdował się Adam Brown. Zawsze wstawiał się za słabszymi
— zupełnie nieświadomy, że jako mniejsze dziecko sam należał do tej grupy.

Tuż przed rozpoczęciem dziesiątej klasy Adam otrzymał
zaproszenie na imprezę na łodzi państwa Buschmannów przy ich domu nad
jeziorem. Mimo że Jeff był jednym z najbliższych przyjaciół Adama, Janice
długo się zastanawiała, czy puścić syna. Adam miał piętnaście lat, a ona
nie ufała jego umiejętnościom pływania ani tym bardziej bandzie
nastolatków w łodziach na jeziorze. Adam jednak tak długo ją prosił, że w
końcu uległa — pod warunkiem że założy kamizelkę ratunkową. Obiecał, że to
zrobi.

W ciepłych wodach jeziora bawiło się kilkadziesiąt
osób — w stylu Lake Hamilton, na całej flocie pontonów i motorówek, które
ciągnęły za sobą przeróżne dmuchane materace czy śmiałków na nartach
wodnych. W lodówkach turystycznych piętrzył się alkohol, muzyka grała na
cały regulator, dziewczyny opalały się w słońcu, a chłopcy popisywali się
skokami do wody. Pośrodku tego szaleństwa stał Adam w starannie zapiętej
kamizelce ratunkowej.

— Chłopie, twojej matki tu nie ma! — podpuszczali
go koledzy, ale on odpowiadał:

— E tam, to nic takiego. W końcu obiecałem.

— Nie było drugiego takiego dzieciaka — przyznał
Roger Buschmann, który usłyszał o determinacji Adama tamtego dnia. Jeszcze
bardziej zaimponował mu parę miesięcy później, gdy z czterema innymi
kolegami został u Buschmannów na noc. — O drugiej w nocy usłyszałem
pukanie. W drzwiach sypialni stał Adam z telefonem w ręce. Okazało się, że
pozostali chłopcy wymknęli się z domu, żeby zepsuć party organizowane
gdzie indziej przez grupę dziewczyn. Sęk w tym, że przyłapała ich
niezadowolona matka, która postanowiła do mnie zadzwonić, żebym przyjechał
po chłopaków.

Wychodząc z domu, pan Buschmann zapytał Adama,
dlaczego nie uciekł z kolegami.

— Bo rodzice powiedzieli, że nie mogę nigdzie
wychodzić bez pytania — odparł krótko.

Być może kumple Adama potrafili imprezować lepiej niż
on, ale żaden nie pobił jego kaskaderskich wyczynów. Choć wszyscy skakali
do jeziora Hamilton z mostu I-70 West (czyli z wysokości około dwunastu
metrów), Adam dodatkowo robił w powietrzu przewrotki do tyłu. W drużynie
futbolowej był bezdyskusyjnym królem skakania „na deskę” — powtórzył ten
wyczyn pięć razy z rzędu, i to z wysokiej trampoliny.

Upodobał sobie także skoki na drzewo — zgadza się, NA
drzewo, a nie Z drzewa. Podczas swojej pierwszej próby wybił się z prawie
ośmiometrowego mostu na dziewięciometrowy wiąz i nie trafił w gałąź, w
którą celował. Zatrzymał się na innej, ta jednak pękła pod jego ciężarem,
a za nią kolejne, łagodząc upadek. Wylądował na ziemi stopami w burzy
liści.

Uznawszy, że wybrał po prostu zły gatunek drzewa,
postanowił rzucić się na wielkiego iglaka, który rósł przy tarasie domu
kolegi. Konar ugiął się pod jego ciężarem i pękł. Jeff Buschmann, naoczny
świadek tego koszmaru, usłyszał tylko serię stęknięć, gdy Adam uderzał o
kolejne gałęzie.

— Błagam, nie powtarzaj tego wyczynu — poprosił
później Adama, posiniaczonego, ale wciąż w jednym kawałku. — Zrobisz sobie
kiedyś poważną krzywdę.