Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Niewygodny Polak

Niewygodny Polak

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788379766833

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Niewygodny Polak

Historia człowieka o kilku obliczach, który stał się "niewygodnym Polakiem".

 

Pułkownik Aleksander Reszczyński był komendantem tzw. granatowej policji będącej na służbie niemieckiej władzy okupacyjnej. Podejmując kolaborację z Niemcami, równocześnie współpracował z Armią Krajową, dostarczając jej szeregu  bezcennych informacji. W 1943 roku ginie w zamachu. Dochodzenie prowadzą równolegle policja niemiecka i podziemie niepodległościowe.

Podejrzenie szybko spada na polskich komunistów.

Po wielu latach wnuk pułkownika Reszczyńskiego rozpoczyna własne dziennikarskie śledztwo, bo sprawa sprzed lat wcale nie jest tak oczywista.

 

Niewygodny Polak to wnikliwy reportaż historyczny z czasów II wojny światowej i walki podziemia o wolną Polskę.

 

Polecane książki

Autor serii kryminalnej Dochodzenie w kolejnej misternej odsłonie. Na starodawnym cmentarzu na wyspie San Michele ekshumowano ciało młodej dziewczyny i wyrwano jej z rąk jakiś przedmiot. Tak rozpoczyna się niezwykła historia. Młody naukowiec Daniel Forster znalazł pracę na lato – przyjeżdża do Wenec...
  Publikacja zawiera zbiór szkiców etnolingwistycznych serbskiego slawisty Dejana Ajdačicia, teoretyka i krytyka literatury, folklorysty i etnolingwisty, badacza kontrastywnej kulturologii słowiańskiej, tłumacza i redaktora, łączącego znajomość trzech słowiańskich tradycji kulturowych: południowej, ...
„...wracamy do swoistego raju - nie wiadomo kiedy człowiek może stać się nagi i bosy, bez liścia figowego, gdy da się uwieść swobodzie cyberprzestrzeni. Zawsze ta zabawa w policjanta i złodzieja, kto kogo szybciej przechytrzy. Oczywiście to tylko część problemów, są i korzystne…”. prof. Janusz Bork...
Ostatnie dni wojny w Prusach Wschodnich, zwycięstwo 1945 roku i sowiecka okupacja, polskie początki na Mazurach. Hans von Lehndorff, lekarz z powołania, wrażliwy obserwator i głęboko wierzący chrześcijanin odbywa swą wielką odyseję po spustoszonych ziemiach i daje wyjątkowe świadectwo ocalenia ...
"Niniejsza publikacja wzbogaca dotychczasowy dorobek i wiedzę z problematyki zarządzania publicznego w ochronie zdrowia. Wyróżnia się nie tylko tym, że jest kompleksowym i rzetelnym studium tego obszaru, ale także walorami metodycznymi oraz skutecznym połączeniem dociekań teoretycznych z wynikami w...
Książka zawiera analizę łódzkiej prasy humorystycznej okresu dwudziestolecia międzywojennego (początki łódzkiej prasy, łódzka prasa międzywojenna, łódzka prasa o charakterze humorystycznym) pod kątem stosowanych gatunków wypowiedzi (gatunki prymarnie humorystyczne, takie jak: anegdota, humoreska, do...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Maciej Bernatt-Reszczyński

Postaci historyczne,o których jest ta książka

Zamordowany, „niewygodny Polak”, podpułkownik Aleksander Reszczyński

„– (…) Ale niech Piasecki panu powie, co to za banda. W Warszawie zastrzelili z tajnego wyroku nadkomisarza policji granatowej, Reszczyńskiego. Może pan go pamięta z Wilna?

– Naturalnie.

– Później okazało się, że Reszczyński pomagał Żydom i dał nawet pewne tajne instrukcje podległej mu policji, ryzykując osobiście. I zarzuty w ogóle były fałszywe. Więc później przeproszono jego żonę za pomyłkę.

– To ładnie, że przeproszono.

– Pewnie, że ładnie. Władysław Studnicki wygłosił nad jego grobem publicznie ryzykowne słowa o »ciemnych elementach naszego narodu, które pozwalają sobie przywłaszczać prawo rozstrzygania o życiu i śmierci obywateli«. Ale nie został zastrzelony, jak dotychczas”.

Józef Mackiewicz, Nie trzeba głośno mówić

Dowódca zabójcówpodpułkownika Reszczyńskiego,Franciszek Bartoszek

„Komunistów uczono w tamtych latach strzelania: internacjonaliści, głosiciele pokoju, musieli wykazać niemało samozaparcia wewnętrznego, aby zabijać. W organizacjach młodzieżowych, na zebraniach i uniwersytetach powszechnych uczono ich wrażliwości na krzywdę ludzką, nienawiści do wojny. Gdy rozmawiałam z Frankiem Bartoszkiem czy z Zygą Bobowskim – artystami malarzami, którzy zamienili pędzle na pistolety – odgadywałam w nich często nutkę bólu, że życie, a przede wszystkim sprawa obrony ojczyzny na takie zawiodła ich szlaki”.

Izolda Kiryluk-Kowalska, Wspomnienia warszawskich peperowców

Żona Franciszka Bartoszka, Hedda

„Brystigerowa była jeszcze bardziej serdeczna. Nawet jakby współczująca. »Pomyliliście się, towarzyszu profesorze. Hedda była w agenturze na długo, zanim ją poznaliście. Tej jeszcze nocy, kiedy zginął bohatersko towarzysz Bartoszek, odbyła się orgia w burdelu na Złotej. Hedda brała w niej udział, razem z co najmniej pięcioma oficerami z Gestapo. Tu są jej zeznania, własnoręcznie podpisane«”.

Jan Kott, Przyczynek do biografii

Córka zamordowanego, Hanna Reszczyńska

„Wysoki sądzie! Reakcja w swojej wywrotowej robocie nie przebiera w środkach. Oto właśnie te środki działania reprezentują siedzący tu przed nami! Symbolem tego zła jest Reszczyńska – symbol zła i występku politycznego. Ojciec – nadkomisarz hitlerowskiej granatowej policji w Warszawie. A córka – walczy w Bielsku »o Polskę«. Reakcja wie dobrze, że odbudowa Polski to jej koniec. Przeciwstawia się tej odbudowie. Zabija – usuwa niewygodnych ludzi”.

Prokurator Okręgowego Sądu Wojskowego w Katowicach,płk Holder, 23 listopada, 1945 rok

O tytule

„NIEWYGODNI POLACY” to określenie z donosu „wrogów żydokomuny” do Gestapo, z września 1943 roku – przypisywanego szefom wydziału wywiadowczo-informacyjnego sztabu głównego GL, Marianowi Spychalskiemu i Stanisławie Sowińskiej, na podstawie odpisu z dokumentów śledztwa przeciwko Spychalskiemu w 1952 roku:

„Wobec zbliżającego się niebezpieczeństwa żydokomunistycznego, rzucającego groźny cień na kontynent europejski, uważamy, że we wspólnym interesie wszystkich cywilizowanych ludzi i rozumnie myślących jest zażegnanie owego niebezpieczeństwa na swoim terenie. W tym celu podajemy poniżej spis osób działających bezpośrednio lub wybitnie sympatyzujących i agitujących za komuną. Ze środowiska tego dostarczana jest broń Gwardii Ludowej, kolportowana bibuła komunistyczna, jak »Trybuna Wolności«, »Gwardzista« i inne, robione są zebrania agitacyjne, jak w jednej fabryce na Woli; spośród tych ludzi wywodzą się zamachowcy na oddział SA, kawiarnię »Café Club«, jak i pomniejsze akcje rozbrajania i zabijania żołnierzy niemieckich i niewygodnych Polaków”.

„Instrukcja obsługi” tej książki

Przeplatają się w niej ze sobą dwa nurty: beletrystyczny i dokumentalny. W przypadku gdyby różnice pomiędzy nimi okazały się dla Czytelnika dezorientujące, zapraszam do Posłowia, które – jak mam nadzieję – wyjaśnia przyjęte przeze mnie podejście.

Maciej Bernatt-Reszczyński

Wstęp

JEDENZMOICHDZIADKÓWBYŁFILOZOFEM, ADRUGIARTYLERZYSTĄ. Ta książka opowiada o tym, co się stało ze starszym bratem artylerzysty, moim stryjecznym dziadkiem, policjantem Aleksandrem.

Na zdjęciu z czasów pierwszej wojny światowej przyszłego artylerzystę i przyszłego policjanta częstuje papierosami trzeci brat – przyszły urzędnik. Z całej trójki tylko on dożyje spokojnej starości. Artylerzystę wykończy za młodu gruźlica, a policjanta, tuż przed pięćdziesiątką, komuniści.

Wojna w ogóle obeszła się z rodziną mojego ojca dość surowo. Co prawda on sam wyszedł cało z obozu, ale stracił troje bliskich: dziadka w pierwszym dniu powstania rozstrzelali Niemcy, babcię pod jego koniec zamordowali Ukraińcy, a stryja Aleksandra na półmetku wojny zlikwidowała Gwardia Ludowa.

U mojego ojca, który stracił swojego, artylerzystę, mając zaledwie osiem lat, stryj Aleksander cieszył się wielkim mirem. Poza kobietami, mój ojciec najbardziej lubił następujące trzy rzeczy: jedzenie, chodzenie i gadanie. Jeszcze kiedy byłem mały, zaczął zabierać mnie na długie piesze wycieczki. W dolnośląskich lasach i na tatrzańskich szlakach recytował mi w marszu w kółko, aż do znudzenia, Śmierć pułkownika Adama Mickiewicza, od:

„W głuchej puszczy, przed chatką leśnika Rota strzelców stanęła zielona”

aż do:

„Ach, to była dziewica

To Litwinka, dziewica-bohater

Wódz Powstańców – Emilija Plater!”.

A kiedy mi nie recytował, to opowiadał o śmierci swojego stryja, też pułkownika, Aleksandra. Mówił o nim, „wielki patriota” i „wielki demokrata”, a na ilustrację obu tych przymiotów stryja jednocześnie miał taką dyżurną anegdotkę o tym, że ród stryjenki, Marty z Zarembów Reszczyńskiej, wywodził się w linii prostej od jednego z uczestników Sejmu Czteroletniego. Ciotka szczyciła się herbem Zarembów i w ogóle przywiązywała do tych kwestii wielką wagę, podczas gdy stryj, nie zważając na swój klejnot rodzinny – Rawicz – o herby nie tylko mało dbał, ale wręcz go irytowały. Kiedy więc stryjenka za dużo gadała o swoich szlacheckich koligacjach, to krzyczał na nią: „Ta twoja szlachta zgubiła Polskę!”. Tak przynajmniej opowiadał mi ojciec, który miał lat dwadzieścia jeden, kiedy stryj policjant został zamordowany i spoczął na Powązkach, nieopodal jego ojca, swojego brata,artylerzysty.

Odwiedzaliśmy oba te groby. Po Zaduszkach i świętach narodowych na mogile Aleksandra leżały wieńce z biało-czerwonymi wstążkami od „podwładnych”, którzy przeżyli wojnę i powojenną weryfikację „granatowych” przez „czerwonych”.

Poza ojcowskimi pogadankami i Powązkami do mojej edukacji na temat stryja należały książki. Nasze poniemieckie, wrocławskie mieszkanie sąsiadowało przez ścianę z przedwojennym sklepem, powojenną księgarnią, w której ojciec przesiadywał godzinami i gdzie kupował masę książek. Bardzo się ucieszył, kiedy znalazł tam w połowie lat sześćdziesiątych wspomnienia Tadeusza Sztumberka-Rychtera, z rzadkimi, jak na owe czasy, pozytywnymi wzmiankami o stryju, a konkretnie o paru przypadkach, kiedy pomógł lub próbował pomóc zwolnić zatrzymanych akowców. Wkrótce jednak do naszej księgarni trafiła publikacja o skrajnie przeciwnej wymowie, która ojca tak wzburzyła, że jej nie kupił, ale za to wysłał mnie, szesnastolatka, żebym ją tam sobie, jak to mówił „przestudiował”. Chodziło mu w szczególności o fotografię przedstawiającą, jak to ujęto w podpisie, „zdrajcę narodu polskiego, pułkownika Reszczyńskiego, podczas inspekcji w getcie”. Fotografia była ciemna i niewyraźna, ale wrażenie, jakie na mnie wywarł ten podpis, musiało być piorunujące, bo nawet po pół wieku cytuję go z pamięci. Książka nosiła tytuł Polacy–Żydzi 1939–1945. Stwierdzenie o zdradzie pułkownika Reszczyńskiego było żywcem wzięte ze znacznie wcześniejszego „dzieła” Władysława Gomułki, z lat czterdziestych, o którym ojciec też mi opowiadał. Niedługo potem ukazała się kolejna negatywna wzmianka o stryju jako o „funkcjonariuszu hitlerowskiego aparatu przemocy”, w poważnej książce Władysława Bartoszewskiego o okupacji w Warszawie. Co prawda, po interwencji różnych ludzi dobrej woli, w drugim wydaniu profesor zmienił „kwalifikację” stryja, ale była to jedynie kropla w morzu. W peerelowskiej historiografii pułkownik Reszczyński niewiele się różnił od hitlerowców i tylko mój ojciec ciągle uparcie powtarzał swoje, że „stryj był wielkim Polakiem, i patriotą był”. Ale władza twierdziła co innego.

I tak właściwie było zawsze, kiedy mieszkałem w Polsce: za komuny czy za demokracji moi rodacy mogą się w najlepszym razie z grubsza zgodzić co do porządku chronologicznego pocztu królów polskich (bo przecież nie w ich ocenie!), ale nigdy co do pocztu „wielkich Polaków” od trzeciego miejsca w dół, czyli po bezspornych liderach: Janie Pawle II, Koperniku i Kościuszce. Na każdego kolejnego, potencjalnego, wielkiego Polaka, każdy rodak ma – jak to się ordynarnie mówi – „haka”. Kończy się to wszystko w najlepszym razie zmianami nazw ulic; w bardziej skrajnych przypadkach demolowaniem nagrobków, a w ekstremalnych strzałem w Zachęcie.

Mój ojciec na szczęście nie był bohaterem – miał w czasie wojny dwadzieścia lat, mieszkał w Warszawie, a przecież przeżył – dzięki czemu z kolei żyję ja. Ale względność bohaterstwa zrozumiałem dopiero w pewnym wieku.

Najpierw, jako dziecko ery Gomułki i nastolatek z głową pełną głupich pomysłów o mały włos sam nie zostałem komunistą. Tak się bowiem przejąłem dojściem Gierka do władzy w 1970 roku, że mniej więcej w tym samym czasie, kiedy w księgarni na rogu pojawiła się książka ze zdjęciem stryja podczas inspekcji w getcie, mnie się zachciało do ZMS-u! Nie byłem aż taki głupi, żeby nie wiedzieć, że to był przedsionek PZPR-u. Wręcz przeciwnie, działałem z pełną premedytacją: nie chciałem zostać, tak jak mój pryncypialny, bezpartyjny ojciec – ubogim ginekologiem. Chciałem zrobić w PRL-u karierę! Nie musiałem przecież być od razu świnią. Nie na darmo szkoła pompowała nam głowy romantyzmem. Chciałem być Wallenrodem! Członkiem ZMS-u, a potem partii, cały czas potajemnie niewierzącym w komunistyczne brednie!

Poszedłem się zapisać do Związku Młodzieży Socjalistycznej w naszym ogólniaku.

– Hola! Nie tak szybko. Musicie najpierw wziąć udział w szkoleniu – powiedzieli mi.

– W szkoleniu! Nieźle – pomyślałem. I do tego zwracali się do mnie w liczbie mnogiej! Już czułem się jedną nogą w partii.

Na szkoleniu instruktor z województwa, równy chłop, przywitał ciepło naszą nieliczną gromadkę pryszczatych kandydatów na komunistów.

– Towarzysze!…

„Towarzysze!” No, to teraz już byłem prawie tak partyjny, jak sam Gierek, a przecież nawet się jeszcze nie zapisałem…

„Żeby nas nie zanudzać”, instruktor zaproponował, że nie będzie „teoretyzować”, a zamiast tego na kolejnych szkoleniach omawiać będziemy bieżące rocznice ważnych wydarzeń z historii ruchu robotniczego. I od razu przeszedł do rzeczy…

– Na przykład, co to dziś mamy? Piąty marca, tak? – Tu otworzył małą czerwoną książeczkę i przejechał palcem po stronie:

– O, proszę, piąty marca czterdziestego trzeciego roku, grupa bojowa sztabu Gwardii Ludowej wykonała w Warszawie wyrok śmierci na zdrajcy narodu polskiego, komendancie granatowej policji, pułkowniku Reszczyńskim.

Reszta „kandydatów na członków” była ze starszych klas i nie znała mojego nazwiska. Ale znałem je ja… Nie pozostało mi nic innego, jak wyjść. I właśnie w ten sposób, wbrew najszczerszym chęciom, nie dałem rady zostać komunistą. Nie mogłem. Nawet komunistą Wallenrodem – wrogiem wewnętrznym – mówiącym jedno, a myślącym drugie. Zostałem przed tym losem ocalony jako piętnastolatek. Ocalony przez stryjecznego dziadka, zamordowanego przez tychże komunistów, dwanaście lat przed moim przyjściem na świat.

Znalazłem się, pucułowaty piętnastolatek, po „jasnej stronie mocy”, dobra i sprawiedliwości. To było piękne uczucie. Ale też zwodne. Zrozumiałem to dopiero wtedy, kiedy na stare lata zacząłem porządkować sobie wiedzę na temat tych, co stryja zabili, i prześledziłem losy osób najbardziej dotkniętych jego zabójstwem. Zdałem sobie sprawę z tego, że – jak mówi historyk – dwa kolory: czarny i biały, to za mało, żeby opisać postaci historyczne, że nie obejdzie się bez wszystkich odcieni szarości.

O nich to, o zawsze komuś niewygodnych Polakach, jest ta opowieść: o Aleksandrze Reszczyńskim, o tym, co stało się z jego córką, moją ciotką, i o tym, kim byli i co stało się z jego zabójcami oraz niektórymi ich bliskimi.

Część I

ALEKSANDER, FRANCISZEK

Śmierć komendanta

KSIĘŻYCBYŁWNOWIU, AMIASTOZACIEMNIONE. Łoskot czarnej limuzyny na śliskim bruku wbijał się w ciszę opustoszałych ulic i odbijał złowrogim echem od ścian pogrążonych w mroku kamienic. W jednej z nich, ostrożnie, żeby nie wypuścić najmniejszej strużki światła na ulicę, ktoś uchylił roletę z czarnego papieru, ujrzał znikającą za rogiem maszynę i odetchnął z ulgą. Nigdy nie wiadomo, po kogo jadą.

Pomimo że blade wiązki światła z przesłoniętych reflektorów ledwie muskały rozpościerające się przed nim ciemności, chevrolet jechał dosyć szybko. Był jedynym pojazdem na drodze, a umundurowany kierowca znał trasę na pamięć. Pasażer też znał tu każdy kamień. Za szybą zamajaczył mu przechodzący ulicą niemiecki patrol. Śledził ich wzrokiem. Żandarmi też odwrócili głowy za chevroletem z umundurowanym mężczyzną, wyprostowanym jak struna na tylnym siedzeniu. Ani myśleli go zatrzymywać. Odprowadzili tylko limuzynę zazdrosnymi spojrzeniami. Każdy z nich rad by się rozparł w cieple, na miękkim siedzeniu, i bujał na resorach. Do głowy by im nie przyszło, że pasażer czarnej limuzyny bynajmniej nie czuł się wybrańcem losu. Wręczprzeciwnie.

Po zaledwie piętnastu minutach od opuszczenia Krakowskiego Przedmieścia byli już na miejscu. Kierowca wyskoczył otworzyć komendantowi drzwiczki wozu, zasalutował służbiście, tak jak szef lubił i, odczekawszy, aż dozorczyni otworzy bramę, odjechał.

W sieni, za plecami dozorczyni Górowej, czaiło się dwóch albo trzech ludzi. Jeden z nich pchnął komendanta między łopatki lufą pistoletu. Wyciągnęli mu z kabury służbową broń. Wszelki opór byłby szaleństwem. Mieli jego żonę i córkę. Górową wepchnęli do jej mieszkania i prowadząc przed sobą rozbrojonego mężczyznę, ruszyli na trzecie piętro.

Nie byli nawet zamaskowani. Jeden z nich, o żółtej cerze i bardzo wąskim nosie, otworzył drzwi do jego mieszkania, jak do swojego. Na darmo komendant wypatrywał w ciemnym korytarzu żony i córki. Wepchnęli go natychmiast do mniejszego pokoju. Tu spał, pracował, spisywał przy biurku swoje wspomnienia, grał w brydża albo w szachy przy niewielkim stoliku. Balkon wychodził na tyły budynku. Mogli go tu po cichu wykończyć.

Biurko było rozbebeszone. Ich dowódca z oskarżycielskim wyrazem twarzy dzierżył w ręku prywatne zapiski. Miał blond czuprynę i na oko około trzydziestki. Był ewidentnie wykształcony, o inteligentnym, ale zaciętym obliczu. Zapewnił go, że jego bliskim włos głowy nie spadnie, o ile, rzecz jasna, „pan komendant…” No właśnie, o ile co?… Czego od niego chcieli? Zlikwidować mogli go wszak już przy wejściu, jednak wciąż tego nie zrobili.

Żonę i córkę komendanta, wraz z jego teściową i pomocą domową, napastnicy uwięzili w ciemnej służbówce na tyłach mieszkania. Cztery kobiety odchodziły tam powoli od zmysłów. Skulone pod znalezionym po omacku kocem, dygotały z zimna i strachu. Wstrzymując oddech na każdy najmniejszy odgłos z głębi mieszkania, próbowały rozpaczliwie rozszyfrować sytuację, w której się znalazły.

Wcześniej tego popołudnia żona komendanta, poetka, kończyła właśnie pisać przy stole w pokoju od ulicy nowy wiersz. Piętro niżej bawiącą się na klatce schodowej córeczkę sąsiadów, minęło dwóch nieznajomych. Szli na trzecie piętro. Żona komendanta starannie zakręciła eleganckie wieczne pióro i poszła przeczytać wiersz swojej matce, pod której bacznym okiem pomoc domowa gotowała w kuchni kapustę. W oparach tej kapusty córka zaczęła czytać matce wiersz o rozstrzelanych zakładnikach. Słowo „rozstrzelanie” miało dla nich realny wymiar grozy. Na rozkaz Niemców, podwładni komendanta kilkakrotnie dokonywali egzekucji w getcie i nie tylko. Komendant wił się jak piskorz, żeby tego nie musieli robić, i Niemcy na razie ulegli jego prośbom. Ale uprzedził swą małżonkę, że ich cierpliwość może się wyczerpać w każdej chwili, a on sam może wylądować w Oświęcimiu. Żona komendanta była w połowie wiersza o egzekucjach, kiedy nagle w korytarzu mieszkania rozległy się podniesione niemieckie głosy. Zanim tam wybiegła za matką, odruchowo wrzuciła rękopis do garnka. Smugi atramentu poplamiły kapustęna granatowo.

W przedpokoju ujrzała córkę w otoczeniu trzech intruzów. Czternastolatka była przerażona, że to najście to jej wina. To ona niechcący wpuściła nieznajomych do mieszkania. Powiedzieli, że są z gazowni…

Prowodyr wymierzył lufę pistoletu w jej matkę.

– Macie w domu broń? – ryknął po niemiecku najpierw do niej, a potem do jej matki.

Nie zrozumiały.

Przyłożył lufę do podbródka jednej, a potem drugiej i uporczywie powtarzał pytanie, aż wreszcie żona komendanta wykrztusiła z siebie, że nie rozumieją po niemiecku. Zaskoczony mężczyzna opuścił broń i przeszedł na płynny, wręcz elegancki polski…

Później, już uwięzione w służbówce, kobiety słyszały kilkakrotnie dzwonek telefonu i głośne zapewnienia po niemiecku: Ja, ja! Alles in Ordnung! A potem wszystko ucichło. Zostały w ciemności same ze swoim strachem. Powoli traciły już poczucie czasu, kiedy nagle usłyszały kroki i zgrzyt klucza w zamku. Światło ze słabej żarówki w przedpokoju całkowicie je oślepiło. Usłyszały ten sam męski głos, najspokojniej w świecie mówiący po polsku:

– Proszę przyjść i zrobić mężowi herbaty…

Żona komendanta zerwała się na równe nogi – To mąż wrócił?

– Oczywiście. Wrócił i prosi o herbatę.

Wrócił. Żyje. Nic mu nie zrobili! Poprosił, żeby mu zrobiła herbatę, żeby wiedziała, że nic mu nie zrobili. Żona komendanta nabrała nieco otuchy. W kuchni zajrzała ukradkiem do garnka z kapustą. Wiersz diabli wzięli. Pod bacznym okiem napastnika, próbując opanować trzęsące się ręce, nastawiła wodę, przygotowała czajniczek z herbatą i jedną szklankę. Już dobrze, już dobrze. Nic mu nie zrobili. Poprosił o herbatę, żeby ją uspokoić. Będzie mogła przekonać się na własne oczy, że nic mu nie zrobili. Ale kiedy herbata była gotowa, mężczyzna bezceremonialnie odebrał szklankę z jej rąk i zamknął ją z powrotem w komórce.

W ciemnej komórce wkrótce znowu straciła poczucie czasu. Z otępienia wyrwało ją pukanie do drzwi wejściowych.

Uwięzione kobiety podskoczyły na odgłos szamotaniny w korytarzu, a potem skuliły się na odgłos kroków. Raptem drzwi służbówki się otworzyły i wpadł do niej, popchnięty od tyłu, mężczyzna. Przed oczyma mignął im granatowy policyjny mundur i znowu znalazły się w ciemności. Mężczyzna dyszał ciężko. Żona komendanta wzięła głęboki oddech:

– Olek? – wymówiła z nadzieją i niedowierzaniem imię męża.

– Pa… pani komendantowa?

Jak mogła być taka naiwna? To nie był jej mąż, ani żadna odsiecz, tylko posterunkowy, jąkała. Przyniósł biedaczysko, „tak jak pa… pan komendant kazał”, wkładki do tych śmierdzących lamp karbidowych – bez których nie można się było obejść przez coraz częstszy brak prądu.

Mój Boże, przydałaby się tu, teraz choćby taka cuchnąca karbidówka!

Ten posterunkowy nie miał nawet broni i był absolutnie przerażony. Po pewnej otusze, jaką wcześniej przyniosła kobietom prośba napastników o herbatę dla komendanta, strach tego policjanta zaczął im się udzielać. W ich sercach znów zagościł lęk.

Tuż przed końcem godziny policyjnej kobiety ponownie ocknęły się na odgłos kroków. Co teraz? Ale te kroki brzmiały inaczej. Dobrze znały ten odgłos ciężkich oficerskich butów. To on! Był coraz bliżej. Zatrzymał się. Już myślały, że zaraz otworzy drzwi do służbówki, że powie, że już po wszystkim, kiedy usłyszały, jak otwiera drzwi obok. Wszedł do ubikacji! Wkrótce dotarł do nich, wyolbrzymiony przez nocną ciszę, prozaiczny odgłos spuszczanej wody. Potem znowu oddalające się, jak ich nadzieja, kroki. A potem krótki, suchy strzał.

Komendant zwalił się z nóg na wznak tuż za progiem swojego pokoiku. Żeby stamtąd wyjść, napastnicy musieli jeden po drugim przestępować nad trupem leżącym z otwartymi szeroko oczyma w rozlewającej się powoli, ale uporczywie kałuży krwi. Jeden z nich, szczególnie wrażliwy, schylił się i zamknął trupowi oczy. Drugi, mniej delikatny, ukradł mu oficerki.

Kiedy pierwszy się wyprostował, jego wzrok padł na wiszącą na ścianie litografię. Wydął pogardliwie usta. Całą noc go drażniła swoim burżuazyjnym sentymentalizmem, a jednocześnie przyciągała wzrok, i wciąż jeszcze nie mógł zdecydować dlaczego. Ale na dalsze rozważania nie było czasu, trzeba się było zbierać. Jego towarzysze czekali ze swoimi trofeami. Dowódca przestąpił nad ciałem swej ofiary i wraz z nimi opuścił mieszkanie.

Na dworze dniało.

Tajemniczy telefon

MOJACIOTKA HANNA ESSIGMAN-RESZCZYŃSKAjest jedynym żyjącym świadkiem zabójstwa Aleksandra Reszczyńskiego. Od jesieni 2015 roku rozmawiamy długo i często, a zaczynamy od trzech dni i nocy przegadanych w jej mieszkaniu w Gdańsku-Oliwie. Wtedy to, na samym początku, Hance przypomina się sprawa „tajemniczego telefonu”:

– Taki wątek mi się przypomniał, Maćku, bo mi mama dokładnie to opowiadała: jak już była w Londynie i już nazywała się Stypińska, to pewnego dnia nagle dostała telefon. Wiesz, rozmaici ludzie tam byli, Polonia wymieniała się między sobą numerami. A więc nagle w mieszkaniu, gdzie mieszkała z moim ojczymem i z babcią, dzwoni telefon… I kobiecy głos mówi: „Czy to pani Reszczyńska-Stypińska?”. Mama mówi: tak. I ta kobieta na to: „Wiem od…” – nie pamiętam już, od kogo powiedziała, że wie, ale możliwe, że to od tego mordercy – „…wiem, co się stało, jak to nastąpiło, bo on zaraz przyszedł do mnie i powiedział mi o tym wydarzeniu…”.

– Od mordercy? – pytam.

– Tak. Powtarzam ci to, co mi opowiadała mama. Że ta kobieta była w Londynie i powiedziała wtedy mamie: „Wiem, że w czterdziestym trzecim roku mój ukochany” – czy już nie wiem kto to miał tam być – „przyszedł do mnie i powiedział mi o tym zdarzeniu”. No i mama się rozdygotała. Możesz sobie wyobrazić. Zorientowała się, jak daleko te macki sięgają, że nawet ją tam w Londynie dosięgły.

– Haniu… Ale po co właściwie ta kobieta zadzwoniła?

– Pojęcia nie mam po co.

– Może jej to ciążyło?

– Ja nie wiem, czy jej to ciążyło.

– Kim była?

– Nie wiem. Nie zostawiła swojego numeru ani niczego. Nie można było jej zidentyfikować. Ale z tego, co mi mama powtarzała, to ona, ta kobieta, mówiła bardzo agresywnie. To, o czym mówiła, nie ciążyło jej. Mówiła agresywnie i nieprzychylnie. Nie byłam przy tym. Nie wiem. Tylko relacjonuję…

Ul. Krasińskiego 4

AŻPIĘCIUCHŁOPATRZEBABYŁO, żeby ułożyć komendanta na tapczanie, takie z niego było wielkie chłopisko. Stali nad nim wciąż, kiedy Niemcy zaczęli walić wściekle w drzwi, jakby przyjechali na rewizję albo aresztowanie, a nie na miejsce zbrodni.

Niemcom po cywilnemu towarzyszyło kilku polskich policjantów. Oficerów śledczych było dwóch: Niemiec i Polak. Polak był wściekły, że przeniesiono zwłoki. Kazał się wszystkim natychmiast wynosić.

Grupa wypadowa I Komisariatu Kripo wzięła się do roboty. Jedni rozeszli się rozpytać sąsiadów, inni krzątali się po maleńkim mieszkaniu, zaglądając do wszystkich zakamarków, przeglądając rozrzucone papiery komendanta i zbierając odciski palców. Niemiec trzymał się z boku, a Polak wydawał polecenia na prawo i lewo. Kazał obfotografować denata ze wszystkich stron.

Mrużąc oczy z każdym błyskiem flesza, Polak czuł, jak powoli cierpnie mu skóra. Zawsze zdawał sobie sprawę z tego, co mu grozi w służbie u okupanta. Ale wiedzieć to jedno, a zobaczyć najwyższego rangą polskiego policjanta w Warszawie,zlikwidowanego z zimną krwią pod jego własnym dachem – to drugie.

Niemiec nie wtrącał się, kiedy Polak przesłuchał w kuchni żonę, teściową i córkę zabitego, pomoc domową oraz posterunkowego, który do nich dołączył, i dozorczynię Górową, która znalazła zwłoki. Niestety niewiele się od nich dowiedział i nawet za bardzo nie naciskał. Przystojna żona komendanta i dwie pozostałe kobiety, były wciąż zbyt roztrzęsione, a czternastolatka w ogóle nie mogła z siebie wydusić ani słowa. Kobiety podały tylko rysopisy napastników, z których jeden wyróżniał się w szczególny sposób, jakimś niecodziennym kształtem nosa. Natomiast jąkający się posterunkowy okazał się zupełnie bezużytecznym świadkiem. Bandyci tak go nastraszyli, że biedak wciąż jeszcze nie mógł przyjść do siebie. Nic nie widział i nic nie słyszał. Poza strzałem o świcie.

Usiłując uspokoić komendantową, aby wydobyć od niej coś więcej, Polak uciekł się do starej sztuczki, której nauczył go szkolony jeszcze przed pierwszą wojną w Petersburgu policmajster. Zabrał ją mianowicie do pokoiku męża i poprosił, aby sprawdziła, czy nie znikły z niego jakieś przedmioty. Takie żądanie w obliczu ledwie ostygłych zwłok jej męża wydawać się mogło okrutne, ale istotnie pomogło jej wziąć się w garść.

Tylko w jednym momencie zrobiło jej się słabo. Na stoliku oprócz pustych kieliszków i opróżnionej flaszki po nalewce ujrzała opakowanie po pączkach od Bliklego. Bo przecież wczoraj był tłusty czwartek…

Musiał je Olek przynieść… – pomyślała i oparła się o stół obiema rękami.

Inspektor chciał ją przytrzymać, żeby nie upadła, ale kobieta powstrzymała go gestem. Wzięła głęboki oddech.

Na stole, obok opakowania po pączkach i pełnej niedopałków popielniczki, stała pusta szklanka komendanta, a na leżącej koło niej kartce były trzy starannie napisane, wykaligrafowane wręcz słowa: „ŚMIERĆ SŁUŻALCOM OKUPANTA”. Żona komendanta rozpoznała zielony atrament ze swojego wiecznego pióra. Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie je zostawiła. Rozejrzała się za nim po pokoju, a potem sprawdziła w jadalni. Oficer śledczy nie odstępował jej ani na krok.

– Pióro wieczne – powiedziała do niego – zabrali moje pióro wieczne „Watermana”.

Szukając pióra, zauważyła, że drewniana szkatułka w stylu zakopiańskim stojąca na sekretarzyku była otwarta. Kilkakrotnie przerzuciła między palcami jej zawartość… Okazało się, że zniknęła misternej roboty broszka ze złota i kości słoniowej, przedstawiająca feniksa odrodzonego z popiołów. Należała do znajomej, która prosiła komendantową, by dla niej przechowała kilka sztuk biżuterii, ale wcale nie była najcenniejszą z nich. A jednak to na nią połakomili się mordercy.

Po dwóch godzinach mieszkanie zaczęło stopniowo pustoszeć. Paru polskich policjantów w posępnych nastrojach wyszło jako ostatni. Na koniec zwłoki komendanta zabrano do prosektorium na Oczki w celu przeprowadzenia urzędowych oględzin, a na miejsce przybył zastępca denata w randze majora, który złożył rodzinie wyrazy współczucia.

Major solennie zapewnił wdowę, że zrobione zostanie wszystko, co tylko możliwe, dla ustalenia sprawców, chociaż w głębi ducha wiedział, że dochodzenie i tak nie miało najmniejszych szans powodzenia.

Zostawił ją w kuchni wraz z jej matką i córką, a przed wyjściem z mieszkania zatrzymał się nad zakrzepłą kałużą krwi. Kiedy tak stał zamyślony, usłyszał za sobą szelest papieru. Odwrócił się. W pokoiku za nim ktoś siedział przy biurku. Był to wysoki mężczyzna w cywilu, ale o wyprostowanej wojskowej sylwetce. Jedną ręką przytrzymywał otwarty brulion w marmurkowej okładce, a drugą skrzętnie coś notował w czarnym kieszonkowym notesie. Przez ułamek sekundy majorowi wydało się, że ujrzał nieboszczyka. A kiedy tamten podniósł głowę i ujrzał pod światło sylwetkę majora w granatowym szynelu, także odniósł podobne wrażenie.

Major otrząsnął się pierwszy i przedstawił.

Tamten, nie wypuszczając notesu z ręki, podszedł do niego i przywitał się.

– Inspektor Weiss, Pierwszy Komisariat – powiedział, po czym wrócił do biurka. Stanąwszy nad nim, podnosił z blatu pojedyncze, zapisane drobnym maczkiem kartki i próbował dopasować je do miejsc, gdzie zostały wyrwane z brulionu. Brał stronę po stronie, metodycznie przymierzał, dopasowywał i odkładał na miejsce.

– Czy pan inspektor będzie sobie życzył przesłuchać mnie… jako zastępcę komendanta? – zapytał major.

Weiss spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem i podrapał się w głowę.

– Tak, tak… naturalnie. Uczyni to mój zastępca Szulc – odrzekł, wstał i zaczął zbierać papiery do teczki.

Nekrologw telegraficznym skrócie

PRZYPORANNEJKAWIEWSOBOTĘ, WPOŁOWIESIERPNIA 2015 ROKU, przeglądam w Internecie archiwalne wydania gadzinowego „Nowego Kuriera Warszawskiego” z początku marca 1943 roku. Szukam szczegółów z życia codziennego okupowanej Warszawy, takich jak ten, że przydział na kartkę żywnościową wynosił 350 gramów „chleba razowego mieszanego” dla dorosłych mieszkańców i 175 gramów dla dzieci, albo tego, że godziny zaciemnienia właśnie skrócono. Dnie były coraz dłuższe i od początku marca zaciemnienie obowiązywało od osiemnastej piętnaście do piątej rano.

Zabójcy opuścili mieszkanie właśnie około piątej – po godzinie policyjnej.

Wreszcie, w wydaniu poniedziałkowym z 8 marca 1943 roku, znajduję nekrolog Aleksandra Reszczyńskiego. Nekrolog – czy to ze względu na ograniczone miejsce, czy na koszt – składa się prawie wyłącznie ze skrótów. I nie chodzi tu jedynie o zwyczajowe „Śp.” zamiast świętej pamięci czy o „ppłk.” zamiast podpułkownika, „dn.” – zamiast dnia, i tak dalej. Co drugie słowo nekrologu to skrót – co wywołuje u mnie dosyć makabryczne wrażenie.

Ciarki mnie przechodzą, kiedy czytam: „Nab.” „żał.” „odb.” się w „kość.” Karola „Borom.” na „Pow”.

A dalej, po dacie i godzinie – 9 marca o 11.30 – informacja o tym, że:

„wypr.” zwłok zaraz po „skończ.” „nab.” na „cm.” „miejsc.” do „gr.” „rodz.”.

I na sam koniec – aż płakać się chce:

Na „sm.” te „obrz.” „zapr.” „krew.” „przyj.” „kol” i „znaj”. Podpisano: „Pogr.” w głębokim smutku Rodzina.

Niejako na otarcie łez znajduję później w poprzednim wydaniu „Kuriera” taki oto „smaczek”. Dnia 5 marca – czyli w dniu zabójstwa komendanta Reszczyńskiego – o 17.00 dano w Warszawie jedno jedyne, premierowe przedstawienie „rewii promienności” z Adolfem Dymszą w roli głównej, pt. Idzie wiosna!…

Prosektorium, ul. Oczki 1

MARTA RESZCZYŃSKAZCZARNĄOPASKĄNARAMIENIUi z ciężkim sercem, szykowała się przed lustrem w przedpokoju do wyjścia. Jej matka obserwowała ją bacznie, a córka – z błaganiem w oczach. Marta była nieugięta. Do prosektorium pójdzie sama.

Pożegnała się z nimi rezolutnie i zamknęła za sobą drzwi na trzy spusty. I wtedy dopadło ją przerażenie. Opuściła mieszkanie po raz pierwszy od śmierci męża. A co będzie, jeżeli mordercy wrócą? Wydawało jej się, że słyszy jakiś hałas na dole. Może już wrócili? Z zapartym tchem wychyliła się ostrożnie przez poręcz i spojrzała w dół. Ani żywego ducha.

Po co mieliby wrócić? To by nie miało żadnego sensu.

Ale nic już nie miało sensu. Marta nabrała powietrza i ruszyła w dół.

Mieszkali na najwyższym piętrze. Piętro niżej minęła drzwi państwa Niżyńskich. To ich młodsza córka, Kazia, miała czwartego marca imieniny, na które „Ita” się wybierała i pobiegła otworzyć drzwi, przekonana, że to właśnie jej przyjaciółka. Naprzeciwko Niżyńskich, pod siódemką, mieszkał mecenas z żoną. Ich mała Mirka bawiła się wtedy na schodach i widziała, jak napastnicy szli na górę. Mecenasostwo mieli też synka, a w dodatku ukrywali jakieś dzieci z getta. Żydówką była też pani Jeryszowa z dołu. Niedawno aresztowało ją Gestapo i wszelki ślad po niej zaginął.

Dozorczyni Górowa, która mieszkała na samym dole, krzątała się w sieni. Zagadała do Marty. Było jej żal komendantowej. Jeszcze nie czterdziestoletnia, a już wdowa.

W czeluściach niskiego budynku na Oczki unosił się trupi odór. Rana postrzałowa w głowie pułkownika Reszczyńskiego była raną ślepą. Pocisk z jego własnego parabellum, wystrzelony z niewielkiej odległości w potylicę, przeszył mózg i utkwił w twarzoczaszce, tuż po okiem. Rozległy wylew zniekształcił lewą stronę twarzy.

Jak to dobrze, że odmówiła „Icie”, która tak prosiła, żeby mogła po raz ostatni zobaczyć ojca.

Młodszy brat komendanta wrócił z Martą z Oczki na Krasińskiego, żeby omówić z nią kwestię pochówku. Całą drogę milczał, zatopiony w swoich myślach. Z natury nie był szczególnie rozmowny. A teraz, kiedy został ostatnim żyjącym z trzech braci, to w ogóle się nie odzywał.

Przy stole jadalnym w domu ustalili treść nekrologu. Pogrzeb zamówi się na wtorek. Trumna będzie, rzecz jasna, zamknięta.

Robiło się ciemno i Stanisław musiał się zbierać, żeby zdążyć do domu przed godziną policyjną. Ciemność i pustka otaczały ich ze wszystkich stron. Marta czuła się tak, jakby to z tej ciemności wyłoniła się niewidzialna ręka, która zabrała jej męża. Szybko zamknęła drzwi za szwagrem. Chociaż widziała oblicza zabójców i słyszała ich głosy, to nie miała pojęcia, skąd przyszli, kim byli i za co go zabili.

W kolejnych dniach jej osamotnienie wywołane śmiercią męża zaczęło się jeszcze bardziej pogłębiać. Spostrzegła, że znajomi na jej widok przechodzą na drugą stronę ulicy, a sąsiedzi ukradkiem przemykają się koło niej na schodach. „Aha, a jednak! Widać, ten pryncypialny pułkownik musiał coś mieć na sumieniu, bo jeżeli zabiło go podziemie, to już oni na pewno wiedzieli za co” – zdawały się mówić ich zacięte oblicza.

Tylko poczciwy mecenas spod siódemki brał stronę komendanta:

– Pani rozumie, że nie mogę powiedzieć wszystkiego, ale wiele rozmawiałem z pani mężem. I dlatego uważam, że zaszła jakaś straszliwa pomyłka, którą ani chybi właściwe czynniki pilnie wyjaśnią.

Wciąż oszołomiona Marta niewiele z tego rozumiała, a mecenas nie mógł wchodzić w szczegóły. W skrytości ducha gnębiły go obawy, że jakiś sąd kapturowy, jakkolwiek niesłusznie, mógł uznać komendanta za zdrajcę i zasądzić jego likwidację. Tylko jaki sąd? Na pewno nie jego sąd, bo on wiedziałby o tym jako pierwszy. Służył przecież, jak by nie było, jako prokurator Izby Cywilnej Sądu Polskiego Państwa Podziemnego.

Sąsiad z Krasińskiego

PRZYGOTOWUJĄCSIĘDOKILKUDNIOWEGOWYWIADUZHANKĄ, dalej buszuję w Internecie i znajduję wywiad z Jerzym Zbigniewem Sakowiczem o jego ojcu, który podczas okupacji mieszkał w Warszawie przy Krasińskiego 4, działał w podziemiu i ratował Żydów, a po wojnie mieszkał w Kutnie, gdzie za czasów stalinowskich spotkały go różne nieprzyjemności.

Zakładam, że pan Jerzy nadal mieszka w Kutnie, i szukając związanych z tym miastem osób o tym nazwisku, znajduję na Facebooku panią Natalię, która pracuje w Brukseli. Okazuje się ona córką Jerzego Zbigniewa i wnuczką sąsiadaReszczyńskich.

– Tak, słucham…

– Dzień dobry. Ja dostałem pański numer telefonu od pani Natalii…

– Tak, tak, wspominała coś. Tak, Ludomir Sakowicz to jest mój ojciec. To był mój ojciec. A pana dziadek był pułkownikiem granatowej policji?

– Stryjeczny dziadek.

– No więc mogę panu w tym temacie powiedzieć, że nie musi się pan wstydzić za dziadka. Myśmy mieszkali w Warszawie na Krasińskiego 4 i naszym sąsiadem był właśnie pan Reszczyński. Ja byłem mały w czasie okupacji. Urodziłem się we wrześniu 1939 roku. To, co pamiętam, to ludzi powieszonych i ludzi rozstrzelanych, bo tak dziwnie leżeli. I to wszystko. Ale siostra już była bardziej kumata, bo miała jedenaście–dwanaście lat i opowiadała o tej historii z ludźmi, którzy wpadli do tego mieszkania.

– Widziała ich na własne oczy?

– Niechcący była świadkiem, bo akurat bawiła się na schodach, jak dwóch facetów wparowało tam do mieszkania.

– Podobno pana ojciec często się spotykał z Reszczyńskim?

– Z opowiadań ojca wiem, że ojciec nawet z nim przyjacielskie stosunki utrzymywał, sąsiedzkie takie. To byłoby niemożliwe, gdyby pan Reszczyński współpracował z Niemcami, dlatego, że ojciec był z ramienia rządu londyńskiego prokuratorem tzw. Izby Cywilnej i na wszelkiego rodzaju kolaborantów czy innych takich wydawał wyroki jako prokurator tej Izby. Ojciec się pochlebnie wyrażał i powiedział, że to, że pana pułkownika zabili, to była prawdopodobnie pomyłka albo jakaś nadgorliwość którejś organizacji. To jest niewykluczone, bo przecież nawet za okupacji byli tacy, wszelkiego rodzaju elementy, którzy mogli mieć różnego rodzaju zatargi z panem Reszczyńskim. I może na tej zasadzie został on wykończony. Bo ojcu nic nie było wiadomo na temat działań jakiejś organizacji, która by wykonała wyrok. To raczej mogły być jakieś bandziory, którym zalazł za skórę, bo ojciec mówił, że to był bardzo porządny człowiek. Ja też wiem od ojca, że grali w szachy, no a przecież ojciec nie utrzymywałby żadnych kontaktów z kimś podejrzanym.

Tymczasem z długiego wywiadu z Hanką na razie nici. Muszę zwrócić bilety za 210 złotych na pendolino do Gdańska, bo moja ciotka w ostatniej chwili odwołuje nasze spotkanie. Wróciła właśnie ze szpitala. Jej aorta jest zwężona do średnicy jednogroszówki i czeka ją poważna operacja. W jej wieku (osiemdziesiąt siedem lat) to nie żarty, więc na razie wywiad przełożyłem. Za anulowanie biletów PKP „Intercity” potrąca 15 procent. No cóż, trudno.

I wtedy znowu dzwoni Hanka. Choć „w Polsce są tacy świetni lekarze”, to boi się, że może „nie przeżyć czekającej ją operacji”. Mam natychmiast do Gdańska przyjechać.

– Muszę ci przecież to wszystko opowiedzieć – mówi.

Bilety na pendolino zdążyły tymczasem dwukrotnie podrożeć, jadę więc samochodem. Jedna autostrada, druga i już jestem w Gdańsku. Od razu przechodzimy do rzeczy.

Hanka zna mnie od dziecka i nieraz opowiadała mi o moim stryjecznym dziadku, a swoim ojcu, ale o tej chwili nie opowiadała nigdy:

– Wiesz, Maćku, wprawdzie tam były podwójne drzwi, bo najpierw do korytarzyka i potem drugie – tam, gdzie myśmy były – zamknięte… ale usłyszałyśmy strzał, który był bardzo krótki, ale charakterystyczny i… łoskot upadającego ciała. A potem nastała cisza, głucha cisza.

Między nami też zapada cisza. Hanka odchrząkuje, sięga po szklankę z wodą i reflektuje się:

– Przecież ja to wszystko opisałam w mojej książce, więc właściwie dlaczego każesz mi to jeszcze raz opowiadać?

– Opowiedz mi jeszcze raz o zamachu.

– Jeszcze raz?

– Nie o tym. O tym drugim…

Cmentarz na Powązkach

JESZCZEJAKOMŁODEMUOFICEROWIŚLEDCZEMU Weissowi wbito do głowy, że nic tak nie popycha śledztwa do przodu, jak udział w pogrzebie ofiary zabójstwa, ale on wybrał się na pogrzeb komendanta nie tylko ze służbowego obowiązku. Gdyby tylko wiedział, że nie wzbudzi to podejrzeń, to najchętniej oddałby zamordowanemu hołd, wdziewając na tę okazję galowy mundur. Ale z drugiej strony, czy nieboszczyk czułby się uhonorowany hitlerowskimi dystynkcjami? Koniec końców Weiss pojechał na Powązki w towarzystwie swego zastępcy Szulca po cywilnemu: w zimowym płaszczu w jodełkę i w tyrolskim kapeluszu na głowie.

Z przeciwnego krańca Warszawy, z duszą na ramieniu, jechał na Powązki dwudziestoletni Jędrek Reszczyński.

Jędrek obawiał się, że na pogrzebie stryja będzie cała kupa Niemców, tymczasem on od dwóch dni się ukrywał, bo jego oddział zgarnęli żandarmi podczas ćwiczeń pod Komorowem. A nie mówił dowódcy, że musztra w otwartej przestrzeni to głupota? Ale ten tylko na niego ryknął: „Milczeć! Tu jest wojsko!”.

Wojsko, akurat! Wielka kompania ckm-ów, co ckm znała tylko z obrazka!

No i dzielny dowódca wpadł z całym oddziałem. Jedynie Jędrkowi z kolegą udało się uciec. Takiego popędu dostali z przerażenia, że zanim się obejrzeli – byli już w Milanówku. Tam dopiero, u wuja, Jędrek zorientował się, że jego płaszcz z dokumentami został na łące.

– Aha – śmiał się głośno wuj Rembek, który całą okupację spędził na lekkim rauszu – tyś wyszedł cało, a szynel poległ na polu boju!

Ale Jędrkowi było zimno i nie do śmiechu. No i od wpadki pod Komorowem nie spał w domu.

Tak jak przewidywał, na Powązkach było dużo Niemców, mundurowych i po cywilnemu. Rozpoznał nawet kilku, których obsługiwał w szulerni ojczyma, więc trzymał się od nich w bezpiecznej odległości. Dla kogoś innego by nie ryzykował, ale stryja musiał pożegnać, choćby nie wiadomo co. Własnego ojca, którego mogiłę kondukt żałobny właśnie mijał, pamiętał tylko jak przez mgłę, a stryj Aleksander, który przed wojną służył zawsze poza Warszawą i którego poznał dopiero za okupacji, był dla niego prawdziwym odkryciem.

Najstarszy brat ojca był dla Jędrka po prostu wielkim człowiekiem. Był też wielkim służbistą, ale wobec niego był serdeczny, jak rodzony ojciec właśnie. Polubił się z jego matką i ojczymem. Często wpadał do ich szulerni na Marszałkowskiej, zawsze po cichu, kuchennym wejściem, jakby go śledzono. Czasem przychodził z córką, Hanią. Zostawiał ją wtedy w kuchni z kuzynami i szedł rżnąć w brydża. Gospodyni, pani Murzyńska, zawsze dała młodym coś do przegryzienia i tak sobie siedzieli we trójkę. Młodszy brat Jędrka zabawiał Hankę chodzeniem na rękach, a Jędrek, poważniejszy, opowiadał o książkach. W głębi ducha zazdrościł tej smarkuli takiego ojca. Ich ojczym, zwany Misiem, bardzo Jędrka i jego brata kochał, ale – przy całym swoim szlacheckim pochodzeniu – był człowiekiem nieskomplikowanym. Lubił karty i dziewczyny, a w swoim domu gry prowadził szemrane interesy z Żydami i Niemcami. Stryj tymczasem, choć Niemcom z konieczności służył, już samym swym wyglądem budził respekt. Biły od niego powaga, duma i poczucie odpowiedzialności, z którymi nawet przed wojną nie było mu łatwo, a co dopiero teraz. Podczas gdy Miś kazał Jędrkowi chodzić z towarem do getta, to stryj kazał mu wstąpić do konspiracji i walczyć. Taka była międzynimi różnica.

A teraz kładli go w dziurze wykopanej w marcowym błocie.

Wobec tego widoku bieganie po lesie z chłopakami z 1 kompanii ckm, wydawało się dziecinadą. Wielkie mi wojsko, co ćwiczy musztrę z patykami zamiast karabinów, podczas gdy bandyci mordują najlepszych Polaków! – myślał Jędrek.

Jakiś starzec przemówił nad otwartą mogiłą zdumiewająco mocnym głosem. Mówił odważnie o ciemnych siłach, uzurpujących sobie prawo decydowania o życiu i śmierci współobywateli. Pięknie mówił, ale Jędrek nie czekał już do końca mowy. Wolał się zawczasu ulotnić.

Już prawie przedostał się przez ciżbę żałobników, kiedy ktoś nagle położył mu rękę na ramieniu. Zamarł. Przeleciało mu przez myśl, że papiery, które zostały w płaszczu, to jedno, ale co będzie, jeżeli któryś z pojmanych kolegów zacznie sypać? Albo już zaczął? I wtedy usłyszał znajomy, nieco piskliwy głos:

– Co ty tu robisz, na Boga?

Odetchnął z ulgą. Dziadek! Staruszek miał już pod osiemdziesiątkę, a jednak też się pofatygował. Odeszli trochę na bok.

– Podobnież się ukrywasz? Gadaj natychmiast, coś nabroił? Albo nie, nic mi nie mów. Ja wszystko rozumiem. Tajemnica!

Jędrek przytaknął tylko.

– Biedny Olek – westchnął dziadek. – I pomyśleć, że dopiero co byłem u niego na pysznym obiedzie! – Dziadek wskazał w kierunku mogiły. – To był wielki patriota! Za Polskę zginął.

– Tak, dziadku – przytaknął skwapliwie Jędrek. – Prawdziwy Konrad Wallenrod!

Dziadek Gąsiorowski miał zakład fryzjerski na Marszałkowskiej i trzy kamienice w mieście, ale o żadnym Wallenrodzie nigdy nie słyszał.

– To utwór Adama Mickiewicza, dziadku. Wallenrod pracował dla wroga, ale był szpiegiem i zaraził Hiszpanów śmiertelną chorobą.

– Aha – rzekł dziadek. Widać było, że nadal nie rozumie, co robił ten Wallenrod w Polsce, ale że żałobnicy zaczęli się już rozchodzić, to Jędrek nie miał czasu się w to zagłębiać i zaczął się żegnać.

Dziadek przyciągnął go do siebie:

– Tylko do domu na razie nie chodź – powiedział konfidencjonalnie – i uważaj na tę waszą gospodynię…

– Co, dziadek!? Na panią Murzyńską?

– To jest potwór. Wiem, co mówię. Znam się na ludziach.

Coś sobie ubzdurał staruszek – pomyślał Jędrek. Cmoknął dziadka w jak zawsze gładko ogolony policzek i czmychnął w boczną alejkę.

„Podejrzewano,że ktoś z AK to zrobił”

KIEDYNAPOCZĄTKULATDZIEWIĘĆDZIESIĄTYCH, nie mając zielonego pojęcia o dziennikarstwie, trafiłem do Polskiej Sekcji BBC w Londynie, to moją zawodową „matką chrzestną” została Krystyna Cywińska. Pod jej bacznym okiem jako początkujący radiowiec tłukłem całymi dniami w maszynę do pisania, kiepsko tłumacząc ze dwa tuziny depesz agencyjnych dziennie, do audycji zwanej w redakcyjnym slangu „Arenarem” – od angielskiego Radio News Reel – czyli „AR and AR”.

Tę audycję wspomnieliśmy sobie z Krysią, kiedy dwadzieścia pięć lat później, w 2015 roku, zadzwoniłem do niej do Londynu z prośbą o kontakt z jej mężem, żołnierzem AK, Januszem Cywińskim.

Zadzwoniłem wkrótce na jego własny numer, bo – żeby nie biegać do telefonu – każde z nich ma swój własny numer stacjonarny…

– To, czym się zajmowałem – mówi Janusz Cywiński – wystarczyłoby na napisanie książki. Na przełomie tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego i czterdziestego trzeciego roku byłem po pierwsze na szkoleniu w oddziałach „Baszty” i to nazywało się Szkoła Podchorążych Rezerwy. Po drugie byłem adiutantem, jeśli to tak można nazwać, takim pomocnikiem szefa kontrwywiadu Armii Krajowej, Bolesława Kozubowskiego, pseudonim „Mocarz”, więc sprawa pułkownika Reszczyńskiego jest mi znana.

– Podobno przez dłuższy czas nie było wiadomo, kto stał za zamachem na Reszczyńskiego? – pytam.

– Tak, to się zgadza, dlatego że w „Biuletynie Informacyjnym” umieszczony był tylko jednozdaniowy komunikat o tym, że doszło do takiej likwidacji. Ale nie było na ten temat nic więcej. Nikt z Armii Krajowej nie odważył się rozszerzać tej informacji i dawać czegoś więcej, bo Armia Krajowa przypuszczała, że może ktoś z wewnątrz to zrobił. Nie na skutek jakiegoś wyroku sądowego, ale na skutek decyzji jakiegoś miejscowego dowódcy. Likwidacji bez wyroku sądowego, tego było w czasie okupacji dość dużo.

– Sami zabójcy udawali na początku Niemców…

– … To żeby przekonać rodzinę o tym, że to jest akcja niemiecka, a nie akcja podziemna. To jest jedyne wytłumaczenie.

– A dlaczego, według pana, czekali aż do rana, do końca godziny policyjnej? Żeby się bezpiecznie ulotnić?

– Niekoniecznie. W czasie godziny policyjnej ludzie z konspiracji poruszali się ulicami, dlatego że przede wszystkim było zmniejszone oświetlenie. Przesuwanie się ciemną ulicą nie było takie trudne.

– Jak pan myśli, dlaczego spędzili z nim tyle godzin?

– Widocznie potrzebne były im jakieś informacje, które Reszczyński mógł posiadać. Likwidacje, które przeprowadzała Armia Krajowa, to były likwidacje natychmiastowe, szło się na jakąś akcję i przeprowadzało likwidację. Idea była taka, żeby wykonać to zadanie w jak najkrótszym czasie. Wykonać i ulotnić się. W żadnym wypadku nie przebywać przez dłuższy czas w obecności tego, kogo się likwidowało.

Ul. Chocimska

„POMIMOWIELOKROTNYCHZARZĄDZEŃISUROWYCHKAR powtarzają się nadal wypadki picia wódki przez policjantów podczas służby. Tego rodzaju postępowanie jest najczęściej przyczyną różnych wykroczeń służbowych, a nawet ciężkich występków. Przestrzegam tedy ponownie lekkomyślnych policjantów przed skutkiem raczenia się wódką podczas służby. W stosunku do niestosujących się do tego rozkazu wyciągane będą w przyszłości jak najsurowsze konsekwencje, przy czym żadne względy nie będą brane pod uwagę. Nietrzeźwy policjant zamiast być opiekunem i obrońcą, staje się niebezpiecznym dla otoczenia. Picie wódki nie jest nikomu potrzebne do szczęścia, a pociąga za sobą zwykle bardzo przykre następstwa dla zainteresowanego i jego rodziny, często uginającej się pod brzemieniem niedostatku materialnego. Policjant, który nadużył alkoholu, przynosi nadto ujmę ogółowi policyjnemu, naraża się na śmieszność i złośliwe uwagi, podważając powagę policji w ogóle”.

Czytając te słowa Reszczyńskiego, inspektor Kriminalpolizei Joachim Weiss uśmiechnął się do siebie. Przetarł zmęczone oczy. Pierwsze promienie marcowego słońca wpadły do okna niewielkiego mieszkania w niemieckiej dzielnicy, w którym mieszkał samotnie od swego przyjazdu do Warszawy przeddwoma laty.

Przedarłszy się przez szparę między roletą zaciemniającą i framugą okna, promienie słońca musnęły sansewierię na parapecie, przeszyły koronkową firankę, a następnie, ślizgając się po zawalonym papierami stole, poprzez zielonkawe szkło pustej butelki po koniaku wpadły prosto w lewe oko inspektora.

Weiss zmrużył oko, ale nie przerwał lektury znalezionego na Krasińskiego, zapisanego gęstym maczkiem brulionu. Przewrócił kolejną kartkę. To właśnie w tym miejscu kilka stron zapisków komendanta było wyrwanych z zeszytu. Na biurku na Krasińskiego Weiss znalazł cztery wyrwane kartki. Tak jak wszystkie kartki brulionu, te wyrwane były obustronnie zapisane, a każda strona nosiła na górze podkreślony esem-floresem numer. Wyjął je z teczki, przewertował i tak jak to już próbował zrobić na miejscu zbrodni, teraz już na spokojnie dopasował do miejsca, z którego zostały wyrwane.

Ten brulion nie dawał mu spać całą noc i Weiss zerwał się dziś z łóżka bladym świtem. Nie po raz pierwszy w swojej karierze przekonał się, że wczesnym rankiem jego umysł był jasny i niezburzony nieistotnymi sprawami.

Jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć: brakuje jednej kartki!

W swoim nieodłącznym, czarnym, kieszonkowym notesie zapisał brakujące strony. Zapiski urywały się na stronie 49 i wznawiały na 59. Cztery wyrwane strony ponumerowane były od 52 do 58. Kartki ze stronami 50 i 51 nie było ani na stole, ani – mógł dać za to głowę – na biurku pułkownika…

Gdyby nie była ona próżna, to Weiss napiłby się prosto z butelki. Ale najbliższa pełna butelka stała na serwantce w rogu, a on był zbyt zaaferowany, żeby przejść te parę kroków.

Prawe górne rogi wyrwanych stron zagięte były w sposób sugerujący, że wyrwano je jednocześnie. Ktoś przytrzymał otwarty brulion lewą ręką, a wyrwał je prawą. Weiss mógł sobie świetnie wyobrazić, że ten ktoś spojrzał potem na plik wyrwanych stron i po namyśle jedną z nich wziął ze sobą.

Niedobrze – pomyślał. I wtedy właśnie, na domiar złego, tuż przed miejscem, gdzie strony były wyrwane, dostrzegł niezauważony wcześniej, niemal nieczytelny dopisek. Z gąszczu mikroskopijnych liter wyrastały wyraźnie dwie, które przykuły jego uwagę i głęboko go zaniepokoiły. Były to litery „J” i „W”.

Jego inicjały…

Reszty długo nie mógł rozgryźć. Po pierwsze, nie posługiwał się polskim w piśmie na tyle biegle, żeby móc wydedukować treść z samego kształtu, długości i następstwa słów, a po drugie, te dopiski komendanta czynione były dosłownie na marginesie jego wspomnień i przemyśleń, naprędce, szybciej i jeszcze bardziej nerwowym od reszty charakterem pisma.

Słońce coraz odważniej przebijało się przez szparę w rolecie. Weiss dawno dałby już sobie spokój, gdyby nie to, że poza inicjałami i czymś, co wyglądało na datę, odcyfrował także słowo, które niemal w stu procentach wyglądało mu na „Kraków”.

A „Kraków” i „J.W.” w tym samym zdaniu to już było coś więcej niż prosty zbieg okoliczności. To właśnie Kraków bowiem łączył inspektora Kripo Joachima Weissa z zamordowanym komendantem z miasta Warszawy. Było to dobrych kilka lat temu, ale to, co wtedy między nimi zaszło, i to, o czym wówczas mówili, pod żadnym pozorem nie mogło wyjść na światło dzienne. Kłopotliwe byłoby również ujawnienie ich późniejszych kontaktów, już w czasie wojny w Warszawie, ale to, co komendant wiedział o Weissie jeszcze z Krakowa, oznaczać mogło nie tylko nagły koniec jego kariery, ale obóz i pewną śmierć.

Inspektor zamyślił się głęboko ze wzrokiem wbitym w papier. A potem – chociaż racjonalnie rzecz biorąc, było to zupełnie pozbawione sensu – jednym ruchem ręki wyrwał z brulionu kartkę z niemal nieczytelnym zapiskiem na spodzie 49 strony.

Nie wypuszczając jej z ręki, podszedł do okna i wolną ręką zwinął roletę. Światło padło na papier i oślepiło go. Przymrużył oczy i skierował się do drzwi. Jak zwykle zawadził przy tym o zajmujący pół pokoju fortepian, pamiątkę po muzyku filharmonii, do którego mieszkanie należało, zanim wysiedlono go z kamienicy razem z zamieszkującymi ją Polakami. Weiss skorygował kurs, ominął Blüthnera i wyłączając po drodze świecący nad stołem przez całą noc żyrandol, udał się do toalety. I tu nie przestał wpatrywać się w gąszcz liter, nawet kiedy płukał lewą rękę pod kranem, i dalej, w kuchni, gdzie na oślep napełnił wodą czajnik na poranną kawę. Odłożył kartkę na bok dopiero po to, żeby tę kawę zaparzyć, ale wtedy rozległ się dzwonek u drzwi. Jego kierowca już ty był.

Bazgroły komendanta i cała ta niebezpieczna historia musiały poczekać.

Pan komendant i dorożkarz

ABYOŻYWIĆJEJWSPOMNIENIA, jadę do Hani z tabletem pełnym archiwalnych znalezisk na temat jej ojca. Zanim zaczniemy główny wywiad, na którym oparta będzie książka, gadamy sobie przy herbatce.

– Wiesz, Haniu, w pewnym sensie całą historię przedwojennej kariery twojego ojca i frustracji z nią związanych można w dużym stopniu odtworzyć z ówczesnej prasy…

– Ale w jaki sposób?

– Dziś jest to dosyć proste. Wiele gazet z tamtych czasów jest już dostępnych w wersji cyfrowej, czyli w Internecie. A gazety pisały dosyć o dużo policji i o twoim ojcu. „Kurier Wileński” na przykład go lubił. To była dość liberalna gazeta. Ale nawet oni dwa czy trzy razy się go czepiali. Na przykład, w 1927 roku zmarł bardzo młodo, po zabiegu ślepej kiszki, Kazimierz Wimbor. To był komisarz rządu na Litwę. Był bardzo szanowany i lubiany, a miał zaledwie trzydzieści parę lat. I pisze „Kurier Wileński”: „Niemiły zgrzyt. Do utrzymania porządku na pogrzebie świętej pamięci Wimbora powołana została policja. Zwykła w takich razach gorliwość władz policyjnych przeszła wszelkie oczekiwania, niemile rażąc uczestników pogrzebu. Od ósmej rano zamknięty został dostęp publiczności na plac Katedralny. Od dziesiątej, w czasie nabożeństwa, policjanci informowali przybyłych, nawet członków delegacyj, że drzwi już zamknięte i do kościoła przejść nie można”. I tak dalej, i tak dalej, i na zakończenie: „Nie chcieliśmy tej przykrej sprawy poruszać, ale szereg poważnych obywateli przyniósł nam obserwacje…”. I dalej jest o tych obserwacjach, i wreszcie, kto za to wszystko odpowiada. No i tu jest o twoim ojcu: „Sprawami porządkowymi w komitecie pogrzebowym kierował nadkomisarz Reszczyński”. Nie raz go tak opisali.

– Coś takiego! – konstatuje Hania.

– Pisali o nim dużo, nawet o tym, kiedy komendant wyjeżdżał i kiedy wracał z urlopu. O tu: „Komendant Policji miasta Wilna Nadkomisarz Reszczyński począł korzystać z czterotygodniowego urlopu wypoczynkowego…”.

– Ho, ho!

– Pisali o tym, że zakupił łodzie dla policji wodnej, że działał w kasie zapomogowo-pożyczkowej policji i upominał się o proporcjonalne traktowanie jej członków… A tu jest coś szczególnie śmiesznego. Kiedy ty się urodziłaś?

– Piątego stycznia…

– …tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego, tak? No, a drugiego stycznia „Kurier Wileński” pisze: „Inspekcja komisariatów. Onegdaj komendant policji wileńskiej, nadkomisarz Reszczyński…” – onegdaj, czyli pierwszego stycznia – „…przeprowadził szczegółową inspekcję wszystkich komisariatów na terenie miasta Wilna” – ewidentnie nie mógł usiedzieć, oczekując na twoje urodziny…

– Ja ci powiem, jak to musiało być. Widocznie oni nie mogli pójść na bal sylwestrowy, bo mama już nie była w stanie, i wobec tego on się musiał jakoś wyładować.

– I wyładował się na biednych policjantach. No to teraz: gwóźdź programu. Jest piętnasty czerwca dwudziestego siódmego roku. „Kurier Wileński” pisze: „Komendant Policji miasta Wilna i dorożkarze”.

– Porządny ojciec, porządna matka, a syn dorożkarz? Tak się kiedyś mówiło…

–