Strona główna » Obyczajowe i romanse » Niezagojone rany

Niezagojone rany

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7999-386-4

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Niezagojone rany

"Światowej sławy skrzypaczka Gloria Tagger zleca Eduardowi Quintanie namalowanie portretu Arthura Fernándeza, wpływowego przedsiębiorcy winnego tragicznej śmierci jej syna. Zlecenie trafia do Eduarda nieprzypadkowo. Paręnaście lat wcześniej malarz stracił w wypadku samochodowym żonę i córkę. Gloria wierzy, że jedynie osoba, która doświadczyła podobnej jak ona traumy, będzie w stanie sportretować sprawcę jej cierpienia. Niezagojone rany to niezwykle oryginalny thriller osadzony w dusznej atmosferze współczesnego Madrytu. Niejasne powiązania i wspólne tragedie malarza, skrzypaczki, marszandki, przedsiębiorcy, reżysera filmowego, płatnego mordercy, chińskiego stręczyciela, agenta tajnej policji i wielu innych postaci stanowią elementy inteligentnie rozplanowanej łamigłówki, której rozwiązanie czytelnik poznaje stopniowo, z każdą przeczytaną stroną. „Víctor del Árbol zajmuje wyjątkową pozycję wśród twórców współczesnej literatury”. El Mundo „Pisarz, który może śmiało mierzyć się ze skandynawskimi twórcami thrillerów”. Radio RAC 1 Prawa do książki zostały sprzedane do Francji, Stanach Zjednoczonych, Holandii, Rumunii i Macedonii!"

Polecane książki

Debiut finalisty Anasoft Litera. Plastyczna opowieść bez jednej ilustracji. W podróży do wnętrza ginącego świata towarzyszą nam Andrij Pysanskij, Andy Warhol, Gotthard Heinrici i wiele innych, barwnych postaci. Zmysłowa odyseja w czasie i przestrzeni, heroiczna próba ocalenia od zapomnienia ziem...
Ośmioletni Mikołaj mieszka razem z rodzicami i siostrą w jednej ze starych kamienic na Górnym Śląsku. Rozgadany i ciekawy świata, bacznie obserwuje wszystko, co się wokół niego dzieje. A dzieje się bardzo dużo: jego wujek wraz żoną i córkami wyjeżdża do Anglii, bezczelna banda wyrostków sieje po...
"NOCNIK Wypełniana forma bardziej pojemna" to powieść zwodnicza i wielopłaszczyznowa, pełna ironicznej, wyrachowanej gry z literackimi konwencjami, z fromalistycznymi ograniczeniami powieści jako tworzywa, przesycona aluzjami i nawiązaniami do innych tekstów kultury. Narrator bawi czytelnika swoją b...
Roman Slater, właściciel firmy dochodzeniowej, nigdy nie wybaczył sobie, że przed laty zranił i zawiódł Grace. Ona też mu tego nie wybaczyła, mimo że kochała go bez pamięci. Gdy spotykają się po kilku latach, jej rodzina ma kłopoty. Negocjacje Grace z Romanem kończą się w sypialni. Roman obaw...
Opowiadania wybitnego rosyjskiego pisarza drugiej połowy XIX w., w których carska Rosja została przedstawiona w krzywym zwierciadle humoru podszytego ironią i sarkazmem.   Carska Rosja widziana okiem Antoniego Czechowa – mistrza małych form literackich i pisarza o wyjątkowo ostrym piórze. Opowiadani...
Projektantka wnętrz Eva Grey słyszała wiele niepochlebnych plotek o Markosie Lionidesie. Jest przekonana, że ten wielki biznesmen to cyniczny playboy. Po rozpadzie swego małżeństwa, zamierza trzymać się z daleka od takich mężczyzn. Gdy otrzymuje od Markosa zlecenie zaprojektowania apartamentu z ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Victor del Arbol

Tytuł oryginału:

RESPIRAR POR LA HERIDA

Copyright © Víctor del Árbol, 2013

Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan

Korekta: Barbara Meisner, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-7999-386-4

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:info@soniadraga.pl

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2015

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Dla Aurelii

Gdziekolwiek jesteś, czuwaj nad nami tak samo,jak robiłaś to w czasie trwania tego krótkiego cudu,jakim jest Życie.

Ból matek, które idąc przez pola, gubią kłosy złudzeń, cierpienie dzieci zawsze opuszczonych.

Federico García Lorca,

Pieśń żałobna dla Rosalíi de Castro (1919)

Śmierć jest jedynym skrajnym doświadczeniem, które jesteśmy w stanie przewidzieć.

Josep Forment,

Arthur Rimbaud, diabelskie piękno

Przedmowa

Krajobraz nie kłamie; to wzrok go zmienia w taki sposób, że za każdym razem to samo miejsce wydaje się inne. Jakby to, co widzimy, odzwierciedlało nasz nastrój.

Wyblakły znak przy drodze do Toledo wskazywał zjazd do miasteczka. Nie było ładne, nie miało nawet romańskiego kościoła; właśnie tak jak wszystkie inne brzydkie miejscowości. Niemniej jednak stanowiło punkt na mapie, istniało. Jego obecności można było się domyślić po widocznej z oddali samotnej szarej plamie, otoczonej wielkimi połaciami mieniących się złotem pól. Eduardo pogłośnił radio i zanurzył się w muzykę Milesa Davisa, jakby Blue in Green zostało skomponowane tylko po to, by mógł się nacieszyć tą ulotną chwilą. Przenikliwy dźwięk trąbki i syk palącego się papierosa sprawiły, że poczuł się dobrze, co zdarzało mu się bardzo rzadko. Whisky z turlającej się pod fotelem na wpół opróżnionej butelki też zrobiła swoje. Nie da się jednak żyć w piosence, podobnie jak nie da się żyć w cuchnącym tytoniem samochodzie ze schowkiem pełnym starych kwitów parkingowych, które ciągle zapomina się wyrzucić.

Opuścił szybę o kilka centymetrów i wyrzucił przez szparę niedopałek papierosa. Zwolnił, czując jednocześnie, że serce zaczęło mu mocniej bić. Po przeciwnej stronie szosy biegła droga, która wydawała się prowadzić donikąd. Stopniowo asfalt chował się pod grubą warstwą pyłu, żeby kilka metrów dalej zniknąć na dobre i przejść w polne wertepy. W końcu nawet i one się urywały. Dalej rozciągał się już tylko pas wysokich chaszczy. Sądząc po wyschniętych bruzdach i wszechobecnych chwastach, nikt od dawna nie obsiewał okolicznych pól. Obrazu zaniedbania dopełniał zaryty w ziemi stary ciągnik z wyblakłą karoserią i grubymi oponami. Na skraju pola stał płot, a za nim duże gospodarstwo. Dom i ugór, spoglądając na siebie obojętnie z daleka, tworzyły nierozerwalną całość, niczym obraz i rama.

Eduardo zamknął oczy. Pachniało wsią. „Jak aromaty i krajobrazy potrafią zwodzić” – pomyślał, przełykając ślinę. Podniósł z fotela pasażera bukiet dalii i zdjął z niego papier. Kwiaty nie miały zapachu, a ich kolor robił wrażenie wyblakłego, jakby ze zbliżaniem się do celu podróży wszystko stawało się dla Eduarda coraz mniej realne. Z trudem wysiadł z samochodu i pomasował kolano.

Zmierzchało, a ptaki polujące na owady zniżały lot nad strumieniem, który płynął równolegle do bocznej drogi. W świetle zachodzącego słońca sitowie skrzyło się kroplami wody jak mokre płótno kołysane delikatnie na tle wysokich gór. Eduardo zszedł po łagodnym nasypie, który oddzielał drogę od strumienia. Wokół było pusto i cicho. Kilka metrów dalej woda opływała ostrym łukiem dużą skałę, z której można było dostrzec majaczące w oddali zarysy przedmieść Madrytu.

To wydarzyło się tutaj.

Zdjął buty i zostawił je na brzegu. Podwinął nogawki do połowy łydki i zanurzył stopy w spokojnym lodowatym strumieniu. Zimny dotyk wody pobudził w jego ciele krążenie, pompując krew w kierunku głowy. Eduardo wszedł głębiej, aż woda niemal dosięgła mu kolan. Czuł na skórze ukłucia setek maleńkich, ostrych igiełek, mimo to wytrzymał przez kilka minut, wpatrując się w trzciny porastające przeciwległy brzeg. Próbował odnaleźć wzrokiem jakiś ślad po wypadku. Na próżno. Nie było tam niczego: ani jednego kawałka rozbitej szyby, śladu opon czy plamy, jakby ziemia i strumień tak po prostu pochłonęły dowody tego, co się stało, po czym odzyskały swój odwieczny spokój. Eduardo nabrał w dłoń wody i wypuścił ją przez palce. Nie miała szkarłatnego koloru, jak przed czternastoma laty.

– Śmierć jest jedynym skrajnym doświadczeniem, które jesteśmy w stanie przewidzieć – wyszeptał, przypomniawszy sobie słowa pocieszenia jednego z przyjaciół podczas pogrzebu.

Słowa pocieszenia, które nie pocieszają. Przyjaciele, którzy przestają nimi być. Krajobrazy, które zamazują ślady tragedii. Dalie bez zapachu i koloru.

To był zwykły dzień, kolejny podobny do poprzedniego, i nic nie wskazywało na to, że stanie się on ostatnim szczęśliwym w życiu Eduarda. Zdawał sobie sprawę z absurdalności takiego myślenia, ale gdyby wiedział o tym wcześniej, gdyby choć podejrzewał, że tak się stanie, nawet jeśli nie zdołałby temu zapobiec, mógłby przynajmniej mocniej je przytulić, powiedzieć coś mniej głupiego i banalnego, zamiast się z nimi kłócić. Zawsze jakieś słowa pozostają niewypowiedziane, kiedy zabraknie czasu, żeby je powiedzieć.

Powietrzem wstrząsnął grzmot, a z nieba zaczęły spadać duże krople deszczu i tworzyć szerokie kręgi na powierzchni wody wokół Eduarda. Niektóre rozbijały się jak gumowe pociski na jego płaszczu, inne spływały mu po czole i policzkach. Zrobiło się późno, a on pojechał za daleko. Musiał wracać. Wprawdzie nie miał dokąd wracać, ale nie mógł też stać tam dłużej. „Muszę wrócić” – powtórzył w myślach, ocierając łzy spływające z zaczerwienionych oczu.

Czasami łzy bólu można wypłakać tylko w sobie.

Wypuścił z ręki bukiet dalii, ulubionych kwiatów Eleny, i przez chwilę stał bez ruchu, patrząc, jak porywa je strumień. Potem wrócił do samochodu i odjechał, nie oglądając się za siebie.

Rozdział 1

Sześć miesięcy wcześniej, styczeń 2005 roku.

Eduardo podszedł do okna. Plac zabaw po drugiej stronie ulicy był pusty i wyglądał dziwnie: kołyszące się puste huśtawki, mokre drewniane ławki, na których nie siedzieli dziadkowie, kałuże w piasku, w których nikt się nie taplał… W deszczowe dni z większą siłą uzmysławiał sobie, jak ogromna przepaść dzieliła go od spraw najwyraźniej ważnych dla innych ludzi. Nic nie było w stanie złagodzić tego uczucia.

Odwrócił wzrok od okna i rozejrzał się po gabinecie: regały ze sklejki, grube segregatory i książki z zakresu medycyny sądowej. W kącie stała gliniana donica z usychającym geranium.

Zamknął oczy. Kiedy je otworzył, Martina nadal siedziała za biurkiem z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Mogła się wydawać delikatna lub krucha. Jej uśmiech wywoływał natychmiastową sympatię, ale Martina rzadko się uśmiechała. Miała zaciśnięte usta, ale światło lampy stojącej na biurku łagodziło teraz surowy wyraz jej twarzy.

– Będzie pani zapisywała to, co powiem?

Skinęła głową, krzyżując ręce.

– Po to mam długopis i notatnik.

– A może podpisze pani sprawozdanie z dzisiejszej wizyty, wypisze mi pani receptę i pożegnamy się po przyjacielsku? Oboje wiemy, pani doktor, że te pogawędki to strata czasu.

Martina dotknęła mostka okularów. Długopis drżał jej w palcach niemal niedostrzegalnie. Jakich perfum używała? Na pewno jakichś z nutą cytrusową, bardzo subtelną. Naturalnie był to zapach, który nie mówił o niej za dużo.

– Absolutnie się z panem nie zgadzam. To, co robimy, jest dla mnie ważne, i to bardzo.

Eduardo wiedział, że kłamie; żeby robić to przekonująco, trzeba się najpierw nauczyć panować nad swoją twarzą, a nie każdy to potrafi. Spojrzenie lekarki zdradzało zbyt dużą nieufność. Nie lubił jej. Kwestia empatii. Od początku czuli w swojej obecności skrępowanie, jak źle dobrana para, która musi przebywać ze sobą przez kilka godzin w miesiącu, nie kłócąc się i odgrywając z góry wyznaczone role.

Pogłaskał gładką powierzchnię blatu, rysując kręte koryto wyimaginowanej rzeki na cienkiej warstwie kurzu.

– Dobrze, w takim razie o czym tym razem mam pani opowiedzieć?

Martina utkwiła na chwilę wzrok w bliznach na jego nadgarstkach. Widząc to, Eduardo ukrył je pod mankietami koszuli.

– Jak panu idzie dostosowywanie się do codziennego życia? – zapytała lekarka, trzymając się ustalonego scenariusza.

„Codzienne życie, głupie określenie” – pomyślał Eduardo. Dla niego śmierć oznaczała powolną utratę nawyku życia.

– Mieszkam w bloku przy ulicy San Bernardo, niski czynsz, spokojne miejsce, a dozorczyni jest porządną kobietą. Nie zadaje pytań. Maluję kilka portretów na zlecenia, które załatwia mi Olga, i jakoś wiążę koniec z końcem. Wydaje mi się, że nie jest źle.

– A pańskie uczucia?

– Proszę się nie martwić, moje uczucia są na swoim miejscu.

– Co to za miejsce?

– Bezpieczne.

Martina zanotowała coś w notatniku, a potem położyła na nim ręce i zaczęła przyglądać się Eduardowi z zaciekawieniem. Może udawanym, może szczerym.

– A nocne koszmary?

Eduardo docisnął powieki kciukami.

– Czy naprawdę musimy drążyć ten temat?

– Proszę mi opowiedzieć swoje sny – nalegała.

Eduardo się zawahał.

– Ale które? Za każdym razem śni mi się coś innego.

– Proszę mi opowiedzieć pański ostatni sen.

– Nawet nie wiem, od czego zacząć.

– Od początku.

„Koszmary nie mają początku ani końca” – pomyślał.

W jego koszmarze pojawiał się moknący na deszczu chłopiec. Ma rozmazaną twarz jak na obrazie, którego kolory i kontury rozmyto wilgotną gąbką. Siedmio-, ośmiolatek. Stoi na niewyraźnej drodze, bosy i z nagim tułowiem, tylko w poszarpanych spodniach. Pod ubrudzoną skórą widać mu żebra i siatkę żył rozchodzących się jak gałęzie drzewa od nóg aż po szyję. Wszystkie pulsują jednocześnie, jak podziemna rzeka magmy. Patrzy na szczyt wzgórza, jakby wiedział, że za chwilę coś tam się wydarzy.

Z mgły wybiega przerażony mężczyzna, którego gonią dwa ogromne psy o żółtych ślepiach, z kapiącą z pysków śliną i w obrożach nabitych ćwiekami. Mężczyzna ucieka, oglądając się za siebie, i chociaż biegnie długimi susami, psy są coraz bliżej. W każdej chwili mogą go dogonić.

W końcu, po desperackiej ucieczce w dół stoku, mężczyzna zatrzymuje się z otwartymi ramionami, jakby nie wiedział, co dalej robić albo miał dość uciekania. W ten sposób chce dać do zrozumienia, że to już koniec, nigdzie się nie ruszy. Psy, z pewnością zaskoczone, zwalniają bieg i zbliżają się do niego jak bandyci. Warczą, pokazując kły. Człowiek i zwierzęta mierzą się wzrokiem z odległości kilku metrów, aż w końcu psy, pchane instynktem, rzucają się jednocześnie na mężczyznę, a ten bezskutecznie próbuje zasłonić się rękami przed ich ugryzieniami. Psy z impetem powalają go na ziemię i rozpoczyna się bezładna jatka, trzask kości, uderzenia łap i krzyk.

Rozszarpują go w kilka sekund, jednak nadal oddycha. Z ust spływa mu wymieszana z deszczem strużka krwi. Patrzy w niebo i mimo że kona, uśmiecha się życzliwie. Potem wyciąga rękę, rozkłada palce, by po chwili zacisnąć je w pięść, nie w geście groźby, ale raczej jakby chciał pochwycić powietrze i dalej nim oddychać.

– Zadowolona? Czy może mi już pani wypisać receptę?

– Jaki sens ma dla pana ten sen?

Eduardo wzruszył ramionami.

– To pani jest specjalistką, tak przynajmniej napisane jest na dyplomie w ramce. Ja jestem tylko królikiem doświadczalnym.

Martina spojrzała ukradkiem na zegarek. Do zakończenia sesji brakowało pięciu minut, a na korytarzu czekała już następna osoba. Z ulgą pozbywała się Eduarda. Był kłopotliwym pacjentem.

Wypisując receptę z miną urzędniczki, ostrzegła go obojętnym tonem, żeby biorąc risperdal, nie nadużywał alkoholu. Eduardo nic nie odpowiedział, ale lekarka zauważyła na jego twarzy niepokojący cień. Czasami spojrzenia Eduarda były jak ciosy prosto w brzuch.

– To wszystko. Do zobaczenia za miesiąc.

Eduardo złożył na pół receptę i schował ją do kieszeni.

– Być może. Do widzenia, pani doktor.

Martina zobaczyła przez okno, jak przeszedł przez ulicę, kulejąc na prawą nogę.

– Po cholerę wybrałam ten zawód? – powiedziała sama do siebie.

Usiadła z powrotem przy biurku i przejrzała notatki, przygryzając lekko dolną wargę i zbierając myśli. W końcu pewnym ruchem napisała:

Eduardo Quintana, siódma wizyta kontrolna. Po ośmiu miesiącach wciąż ma te same objawy: lęk, zaprzeczenie i zachowania autodestrukcyjne. Wnioski: stan niestabilny.

„Dzień dobry, Madrycie. Jest siódma, dzisiejszy niedzielny poranek jest zimny i mglisty. Pada ulewny deszcz, a wy słuchacie stacji Onda Ciudad. Specjalnie dla was w sam raz na dzisiaj utwór Petera White’a Another Rainy Day, czyli kolejny deszczowy dzień”.

Eduardo zapalił lampkę nocną i obserwował upiorne cienie, jakie abażur rzucał na sufit. Usiadł na łóżku, oparł łokcie o uda i zaspanym wzrokiem rozejrzał się po pokoju.

Mieszkanie było skromne, ale niczego w nim nie brakowało: telewizor, wygodne łóżko, kilka opartych o ścianę obrazów, podwójna szafa z dużym lustrem, mała lodówka obok jednopalnikowej kuchenki oraz łazienka z prysznicem i umywalką, w której przeciekał kran. Problem w tym, że mimo tego wszystkiego nie czuł się w nim komfortowo. Przeszkadzała mu atmosfera smutku panująca w bezosobowych miejscach, które nie mają nic do opowiedzenia o zamieszkujących je ludziach. Eduardo mógłby umrzeć w tym pokoju, a następnego dnia wystarczyłoby tylko zmienić pościel, żeby całkowicie wymazać jego obecność.

Większość swoich rzeczy osobistych nadal trzymał w kartonowych pudłach, które Olga pomogła mu przywieźć z wynajmowanej przez ostatnie czternaście lat komórki. W jednym rogu piętrzył się stos książek o malarstwie, których nie czytał, a przy starym adapterze stała ułożona w porządku alfabetycznym jego ukochana kolekcja płyt winylowych. Były jedyną rzeczą, do której wciąż czuł pewne przywiązanie. Jazz, blues, soul. Tworzyły ścieżkę dźwiękową jego dzieciństwa, chociaż nauczył się ją doceniać dopiero po śmierci ojca, który pozostawił mu tę kolekcję w spadku. Mimo że Eduardo już dawno przestał być dzieckiem, ta muzyka nadal była „jego” muzyką.

Sięgnął do nocnej szafki po papierosa. Zapalił. Przy pierwszym zaciągnięciu poczuł gorąco w oskrzelach. Wyciągnął rękę trochę dalej, aż palce natknęły się na nierówny kształt niemal opróżnionej butelki wódki. Jednym haustem wypił resztkę alkoholu, czując, jak ból rozsadza mu głowę. Jego mózg wyłączył się na kilka sekund. Eduardo zamknął oczy i skupił się na solówce Petera White’a dochodzącej z radia. Czuł namiastkę spokoju, chociaż ojciec powiedziałby, że nic nie mogło się równać z saksofonem Dextera Gordona w It’s You or No One. Ojca tam jednak nie było.

Mdliło go, kac ściskał mu żołądek, a ból wątroby wykańczał go, ale niedostatecznie szybko. Marzył tylko o jednym: leżeć w łóżku i słuchać starych płyt, aż minie cały dzień, który – podobnie jak wszystkie poprzednie dni – nie pozostawi po sobie śladu. To jednak było niemożliwe. Musiał wstać, dowlec się do sedesu i stoczyć bitwę z zaparciem, umyć się, zrobić sobie coś na śniadanie albo zjeść chociaż jabłko, które zaczynało gnić w wiklinowym koszyku na owoce, być może poświęcić trochę czasu na ogarnięcie i przewietrzenie mieszkania, umycie naczyń, a przy odrobinie szczęścia także znaleźć w sobie odrobinę chęci, żeby popracować nad jednym ze zleceń od Olgi.

Zdjął piżamę, złożył ją starannie i odkręcił kurek prysznica. Rury zajęczały głucho, lecz po chwili pojawił się strumień w miarę ciepłej wody, która nie wystarczała zazwyczaj na długo. Budynek był stary i potrzebował generalnego remontu, jednak najwyraźniej nikt nie chciał się go podjąć. Woda grzała się w zbiorczym bojlerze, więc gdyby jeden z sąsiadów wpadł na pomysł, żeby odkręcić kran w tym samym czasie, namydlony Eduardo nie miałby jak się opłukać.

Oparł czoło o spękane płytki, stanął pod rachitycznym strumieniem wody i patrzył, jak mydło spływa mu po nogach i znika w ujściu rury. Podrapał się po prawym kolanie, spuchniętym jak balon. Przecinała je ogromna blizna. I chociaż po latach skóra wokół rany zarosła, wciąż pozostawał ślad przypominający zapadlinę po trzęsieniu ziemi.

Kiedy głaskał ten fragment martwego ciała, miał wrażenie, jakby dotykał czasu, który pragnął wymazać z pamięci.

Stał pod prysznicem, dopóki rury dziwnie nie zarzęziły i przestała z nich lecieć woda. Odsunął zasłonę oddzielającą łazienkę od sypialni i zobaczył wiadomość, którą Graciela wsunęła przez szparę pod drzwiami.

Usłyszałam muzykę, więc domyślam się, że już nie śpisz. Jeśli masz ochotę na niewyspane towarzystwo, właśnie zaparzyłam kawę.

Graciela była dozorczynią w budynku. Eduardo podejrzewał, że nie tak miała naprawdę na imię. Wymyślając sobie nowe imię, łatwo można wymyślić sobie nowe życie. W jego przypadku to by się jednak nie sprawdziło.

Powoli włożył spodnie z tergalu i pogniecioną koszulę. Zmarszczył brwi na widok swojego odbicia w lustrze. Nie chciało mu się golić, przed wyjściem przeczesał tylko włosy ręką. Nie musiał robić na nikim wrażenia. Już nie.

Mieszkanie Gracieli znajdowało się na końcu korytarza. Większość lokatorów nie miała do niego wstępu, chyba że Graciela uznała inaczej, co się raczej nie zdarzało. Dozorczyni potrzebowała prywatnej przestrzeni, w której mogła być sobą, a przynajmniej pokazywać tę część siebie, której nie ujawniała publicznie.

Drzwi do mieszkania były uchylone. W przedpokoju stał fotel z obiciem w prążki, na którym leżała otwarta książka. Nieco dalej znajdował się stolik, a na nim w połowie pełny kieliszek wina, w którym pływały dwa niedopałki papierosów, w tym jeden ze śladami szminki. Przed drzwiami sypialni stały buty na obcasie, a na podłodze leżała sukienka. Poprzedniej nocy Eduardo słyszał głos Gracieli i jakiegoś mężczyzny. Robili wrażenie zadowolonych, donośny śmiech mężczyzny przypominał dziwną czkawkę – Graciela starała się go uciszyć, chociaż jej głos brzmiał równie wesoło. Po pewnym czasie umilkli. Zapewne spędzili razem noc, która o świcie skończyła się podobnie jak wszystkie randki dozorczyni: beznadziejnie.

– Jesteś tam? – zapytał głośno.

Graciela nie usłyszała go. Stała przed lustrem w łazience, owinięta ręcznikiem. Była już dobrze po czterdziestce, Eduardo nigdy nie zapytał jej o wiek, a ona nigdy go nie zdradziła. Nie należała do pięknych kobiet i prawdopodobnie już w młodości nie grzeszyła urodą, tyle że teraz wydawała się z tym pogodzona. Pewnie kiedyś chętnie się malowała i bywała u fryzjera; w czasach, gdy ktoś budził w niej ten rodzaj zdenerwowania, jaki odczuwa się przed randką: wybór stroju, butów, dodatków, ćwiczenie uśmiechów, tematów rozmów na wypadek milczenia podczas kolacji. Czasy te jednak, jeśli w ogóle istniały, przeminęły.

Graciela oddychała teraz powietrzem niechcianej samotności, znajdowała się w tym krytycznym momencie, w którym jej życie zbliżało się nieuchronnie do ślepego zaułka. W zmarszczkach na jej czole kryły się blizny błędnych decyzji, nieporozumień czy kłamstw, rozczarowań i przykrości, które stopniowo odsuwały od niej kolejnych mężczyzn. Najwyraźniej pogodziła się ze swoją rolą dozorczyni starego budynku, wysiadującej godzinami w dyżurce przy wejściu, odpływającej myślami w marzenia, zazwyczaj lądujące w popielniczce pełnej niedopałków i zmiętych chusteczek.

Przez uchylone drzwi Eduardo zobaczył, że zdejmuje ręcznik ostrożnie, jakby przykleił się do jej ciała i odklejanie go sprawiało jej ból. Kiedy Graciela nakreśliła palcem kółko na zaparowanej powierzchni lustra, popatrzył na głęboką różową bliznę bez żadnych oznak podrażnienia czy opuchlizny. W miejscu, w którym się znajdowała, brakowało piersi. Przez kilka minut Graciela przyglądała się sobie, a w zasadzie badała się wzrokiem, jakby nie mogła przyzwyczaić się do tego braku. Pogładziła bliznę, chcąc przypomnieć sobie dotyk, uczucie jędrności straconej piersi. Potem ukryła w dłoniach twarz i opierając się łokciami o umywalkę, wybuchła płaczem.

W pierwszym odruchu Eduardo chciał wejść do łazienki, szloch Gracieli jednak go przed tym powstrzymał. Co mógłby jej powiedzieć? Czy miał prawo naruszać jej prywatność? Niewiele o niej wiedział, oprócz tego, że oboje byli samotni, chociaż każde na swój sposób.

Wycofał się i po cichu dotarł do drzwi wejściowych. Zatrzymał się jednak w progu, kiedy poczuł na karku czyjeś spojrzenie. W korytarzu stała Sara, córka Gracieli. Eduardo uniósł rękę na powitanie, a dziewczynka powtórzyła ten gest. Oboje w milczeniu przyjęli, że nic się nie wydarzyło.

– To nie jest dobry dzień – odezwał się Eduardo.

Dziewczynka skinęła głową.

– Nie, nie jest.

Spacerując po opustoszałych ulicach Madrytu o tej nieokreślonej porze, kiedy wszystko może się za chwilę wydarzyć, ale nic się nie dzieje, można było zobaczyć zupełnie inne oblicze miasta, pozbawione bezładu i pozwalające uwierzyć w jego poczciwość. Eduardo szedł powoli, pewnym krokiem, nie czując oszołomienia zgiełkiem, do którego trudno byłoby mu się przyzwyczaić po czternastu latach nieobecności. Rozpoznawał ulice, chociaż w gruncie rzeczy czuł się tam obcy.

„Może wyruszymy na poszukiwania skarbu?” – pytał go ojciec głosem zachrypniętym od wieloletniego palenia tytoniu, które w końcu wpędziło go do grobu. Poszukiwanie skarbów oznaczało niedzielne myszkowanie między straganami targu staroci El Rastro, wśród tłumów wychodzących ze stacji metra i rozchodzących się ulicami Roda i Fray Ceferino w kierunku placu Cascorro i ulicy Ribera de Curtidores. Dawne potoki wpadające do rzeki Manzanares były teraz ulicami, na których panował zgiełk i urzekający chaos, gdzie ludzie spacerowali od straganów do barów, od małych skarbów z drugiej ręki do kieliszków wina i tapas.

Kiedy Eduardo był małym chłopcem, to zatłoczone miejsce go fascynowało. Szeroko otwierał oczy ze zdziwienia, gdy ojciec opowiadał mu o pochodzącym z przytułku dla podrzutków żołnierzu Eloyu Gonzalu, który został bohaterem narodowym podczas wojny o niepodległość Kuby, albo o tym, jak w dawnych rzeźniach zabijano bydło, a jego krew spływała ulicami, którymi spacerowali. Eduardo słuchał tego wszystkiego z wypiekami na twarzy i z łatwością wyobrażał sobie stanowiska wędrownych golibrodów, sprzedawców mebli i starzyzny oraz miejską rzeźnię – miejsca, które już nie istniały, ale w pewien sposób na pchlim targu nadal wyczuwało się panującą w nich atmosferę. „To nasze średniowieczne stare miasto” – mówił ojciec z dumą, trzymając syna mocno za rękę, żeby nie porwała go ze sobą ludzka fala.

Wszystko się zmieniło. Przedmioty. Widoki. Spojrzenie.

Eduardo wszedł do baru w pobliżu El Retiro. Było jeszcze wcześnie i lokal świecił pustką. Przy barze siedziało dwóch klientów, którzy sądząc po wyglądzie, mieli za sobą noc ciężką i nieudaną. Znudzony barman gapił się w wiszący na ścianie telewizor. Eduardo zamówił whisky bez lodu. Chociaż dochodziła dopiero ósma i nie jadł jeszcze śniadania, barman nie wydał się tym zaskoczony, najwyraźniej niejedno w życiu widział.

– Trzeba o czymś zapomnieć, co?

Eduardo nerwowo przygładził włosy. Szorstki, miejscami siwy zarost ciągnął się wzdłuż jego zapadłych policzków i wokół małych ust. Na jasnej karnacji od razu było widać, kiedy się rumieni w krępujących dla niego sytuacjach, czyli za każdym razem, gdy musiał podtrzymywać niechcianą lub zbyt długą rozmowę. Jego spojrzenie, płochliwe i niewyspane, przypominało spojrzenie myszy, która próbuje stać się niewidzialna. Czasami, kiedy coś przyciągało jego uwagę, oczy rozbłyskiwały mu delikatnym światłem, pozwalającym przez chwilę zobaczyć w nim człowieka, którym był w przeszłości. Szybko jednak ponownie pogrążał się we wszechobecnym mroku.

– Cokolwiek leży ci na sercu, szkoda w taki sposób niszczyć sobie wątrobę, przyjacielu.

Eduardo skrzywił się, próbując spławić nachalnego barmana. Dopił whisky i ruszył powolnym krokiem ulicą Moyano, aż dotarł do fontanny Upadłego Anioła. Usiadł na granitowym murku otaczającym cokół z rzeźbą.

– Przez swoją dumę został na zawsze wyrzucony z nieba wraz z zastępami buntowniczych aniołów. Rzuca wokół zdenerwowane spojrzenia, w których odbija się ogromny ból i przerażenie, najgłębsza pycha i nienawiść – wyszeptał, wspominając słowa dawnego profesora z Akademii Sztuk Pięknych, który zachęcał studentów do uważnego przestudiowania odlanego z brązu ciała anioła atakowanego przez morskie węże, a zwłaszcza jego twarzy, na której maluje się potworna siła i emocje takie jak w Raju utraconym Miltona.

Wszystko w tej rzeźbie jakby zastygło w bezruchu: przestrzeń, czas, sam bohater.

Eduardo znał to uczucie: irytujące i wieczne odrętwienie, przekonanie, że nic się nie zmieni. Nawet jeśli rozkazałby swoim nogom przejść w prawo jeden, dwa, trzy metry i dotrzeć do ściany, a potem wrócić po swoich krokach i ponownie natrafić na tę samą ścianę, był przekonany, że nie poruszyłby się – jak ta rzeźba. Brak banalnych, pojedynczych myśli, scalanie ich w jedną przesadną, groteskową i przeważającą myśl, jego lekarka nazywała szaleństwem.

Nie był jednak szalony. Był tylko martwy.

Szedł bez pośpiechu w stronę Palacio de Cristal z przewieszoną przez ramię torbą z przyborami do rysowania. Jakimś dziwnym trafem zawsze w końcu tam docierał. Lubił godzinami wysiadywać na brzegu stawu i z fascynacją przypatrywać się cypryśnikom błotnym o gładkich i wysmukłych pniach, które potrafiły zakorzenić się w mulistym dnie.

Przypomniał sobie ostatni raz, kiedy był tu z Eleną i Tanią.

Elena wyglądała przepięknie, miała na sobie obcisłe dżinsy z podwiniętymi nad kostkę nogawkami i koszulkę na ramiączkach w abstrakcyjny biało-czarny wzór.

– Dlaczego się we mnie zakochałaś? – wyszeptał, pieszcząc w myślach to wspomnienie.

Często zadawał Elenie to pytanie, a ona w odpowiedzi zawsze wybuchała radosnym, szczerym śmiechem i całowała go w usta. Nigdy nie podała mu żadnego powodu, po prostu sprawiała, że był najszczęśliwszym mężczyzną na świecie.

Podniósł mały otoczak i rzucił go w nieruchomą powierzchnię stawu, próbując puścić kaczkę. Kamyk podskoczył dwa razy i zatonął, robiąc na wodzie szeroki krąg, który po chwili również zniknął. Eduardo uśmiechnął się na wspomnienie zawodów, które urządzał z Tanią. Zawsze wygrywała, jej kamyki przeskakiwały staw od jednego brzegu do drugiego. Tani nie podobały się zmiany, które zachodziły w jej ciele, żeby mogła stać się kimś, kto ją jednocześnie przerażał i wprawiał w zdumienie. Miała czternaście lat, ale w jej dużych oczach można już było dostrzec bunt i nieposłuszeństwo, które zaczynała dopiero nieśmiało okazywać, prowokując, pyskując i stając okoniem, co Eduarda przerastało. Gdyby żyła, przebiłaby matkę pod względem urody i charakteru.

Inny gatunek drzew – kasztanowce, solidne i mocno zakorzenione w ziemi – rósł wzdłuż prawego brzegu stawu. Eduardo popatrzył w ich kierunku i za zasłoną gałęzi i liści dostrzegł kobietę. Stała zamyślona wśród bujnej roślinności, paląc papierosa i spoglądając na staw. Widziana z profilu wydawała się głęboko pochłonięta myślami. Na jej ustach malował się lekko dostrzegalny grymas rozczarowania czy smutku, niczym wierzchołek góry lodowej jej myśli. Twarz miała szczupłą, jakby przeszła długotrwałą chorobę, po której wciąż dochodziła do zdrowia. Położyła na kolanach brązowy płaszcz pasujący do spódnicy i swetra w tym samym kolorze co buty na obcasach. Bujne kruczoczarne włosy opadały swobodnie na ramiona, nadając jej młodzieńczy wygląd.

Eduardo przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Po pierwszym rzucie oka potrafił rozpoznawać wyjątkową twarz. Wyjął z torby blok rysunkowy i węgiel, po czym szybkimi ruchami nakreślił profil kobiety, spiesząc się, by uchwycić jej autentyczność. Nieświadoma, że ktoś ją obserwuje, nieznajoma ofiarowała mu mały skrawek szczerości, ujawniała prawdziwą siebie o wiele lepiej, niż gdyby mu pozowała, leżąc nago na kanapie w jego pokoju. Kiedy wiemy, że ktoś na nas patrzy, nawet w pragnieniu pokazania prawdy chowamy zarodek kłamstwa.

Gdy tylko zda sobie sprawę, że jest obserwowana, szczery wyraz zniknie bezpowrotnie z jej twarzy, a wraz z nim rozpłynie się również obraz Eleny, który Eduardo przywołał w myślach. Elena nie żyła. Mimo to, im dłużej przyglądał się tej kobiecie, tym bardziej był zaskoczony i zaniepokojony jej obecnością. Ponieważ w pewien sposób była dokładnym ucieleśnieniem jego żony, jej odbiciem w niewidzialnym krzywym zwierciadle. Jakby zdarto z niej skórę i powleczono nią inne ciało, aby mogła żyć dalej.

To złudzenie trwało jeszcze kilka cennych minut. W końcu kobieta łagodnym ruchem odsunęła z twarzy grzywkę i napotkała wzrok Eduarda. Przez ułamek sekundy wydawała się nadal nieobecna, jakby w jej pełnym ciepłej łagodności spojrzeniu wciąż tkwił obraz dna stawu. Chwilę później w jej wzroku pojawiła się gmatwanina wyrzutów.

Kobieta gwałtownie złapała płaszcz i zniknęła za drzewami.

Eduardo podszedł do miejsca, w którym siedziała. Objął wzrokiem wszystko, na co wcześniej patrzyła, i wciągnął w płuca powietrze, na wypadek gdyby pozostał w nim ślad jej zapachu. Nie było niczego.

Po powrocie do domu wziął czyste krosno malarskie i ustawił je na sztaludze. Wiedział, że z każdą kolejną sekundą obraz, który miał w pamięci, rozwiewa się jak dym, a od dawna nie odczuwał tak palącej potrzeby, by uchwycić go, zanim zniknie.

Następnego ranka wrócił do Palacio de Cristal z nadzieją, że kobieta znów tam przyjdzie. Czekał wiele godzin, aż w końcu zrozumiał, że się nie pojawi, że zniknęła, kpiąc sobie z jego samotności, w której poszukiwał ciepła osoby istniejącej tylko w jego wyobraźni.

Poszedł do najbliższej stacji metra, postanawiając zapomnieć o zdarzeniu. W tle rozbrzmiewała muzyka Schuberta. Błyszczące szyny torów długim zakrętem znikały w ciemnym tunelu. Na peronie oprócz Eduarda czekał tylko chłopak o azjatyckich rysach – siedział na drugim krańcu ławki. Miał przewieszony przez ramię mały plecak, a między nogami trzymał jednego z tych jaskrawych plastikowych „kotów szczęścia”, jakie można kupić na chińskich bazarach. Chłopak ubrany był w długi czarny płaszcz, który bardzo podkreślał bladość jego owalnej, orientalnej, niemal dziecięcej twarzy. Pomalowane na czarno paznokcie i dolne powieki podkreślone wąskimi kreskami pasowały do jego potarganych włosów, równie ciemnych jak ubranie. Co najdziwniejsze, nie spuszczał oka z Eduarda.

Eduardo odpowiedział mu spojrzeniem, żałując w myślach, że usiadł akurat na tej ławce, chociaż miał do dyspozycji cały peron. I nagle wydało mu się, jakby chłopak zwrócił się do niego z wyrzutem: „Blizny na twoich nadgarstkach są stare. Odeszła ci już ochota na samobójstwo? Słyszałem, że prawdziwy samobójca musi mieć naprawdę silną wolę”.

Eduardo zarumienił się. Wstał, chcąc odejść jak najdalej od tego dziwnego typa.

„Lepiej zajmij się swoimi sprawami” – pomyślał, wbijając w niego wzrok.

Chłopaka najwyraźniej nie speszyła jego reakcja. Dziwne wydaje się milczenie, w którym dwaj nieznajomi mówią sobie tak wiele, nie wypowiadając ani słowa.

– Czy my się czasem nie znamy? – w końcu zapytał Eduardo.

Chłopak nie przytaknął, a na jego orientalnej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień, mimo to Eduardo domyślił się odpowiedzi.

Na stację wjechał pociąg. Chłopak odwrócił wzrok w kierunku wagonów i wstał z ławki. Uśmiechnął się, jakby rozbawiony zakłopotaniem mężczyzny, który mimo że miał swoje lata, wydawał się nie rozumieć tego, co oczywiste.

Eduardo odprowadził go wzrokiem do otwartych drzwi wagonu. Dopiero kiedy pociąg ruszył, zauważył, że chłopak zapomniał wziąć z ławki chińskiego kota.

Graciela siedziała na portierni. Przeglądała czasopismo modowe w świetle lampki, a refleksy odbijające się na jej twarzy nadawały jej wygląd ćmy. Ubrana była w wytarte dżinsy i pognieciony T-shirt z zaschniętą plamką po kawie na dekolcie. Z nogą założoną na nogę bujała butem na stopie. Na widok Eduarda uniosła spiczasty podbródek i odłożyła gazetę.

– Czekałam na ciebie z kawą.

Eduardo niepotrzebnie poprawił kołnierzyk koszuli. Na wspomnienie amputowanej piersi Gracieli poczuł zakłopotanie.

– Przepraszam. Olga prosiła, żebym wpadł do galerii. Chce mi zlecić serię szkiców anonimowych mieszkańców Madrytu. – W fikcyjnym, zmyślonym dla innych świecie Eduardo nadal był w miarę sławnym malarzem przygotowującym autorską wystawę w jednej z galerii prowadzonych przez Olgę. Kłamstwo było skonstruowane na tyle wiarygodnie, żeby nikt nie zadawał mu zbyt wielu pytań.

– Jadłeś kolację? Mogę coś przygotować. Nie mam ochoty jeść sama, a ty nie powinieneś kłaść się spać z pustym żołądkiem – przypuściła atak, nie dając mu czasu do namysłu.

Eduardo starał się być miły. Graciela w ogóle go nie interesowała, nie miał zamiaru stać się jednym z jej życiowych niepowodzeń. Nie musiał być jednak szczery do bólu. Czasami prawda jest tylko prowokacją brutalności.

– Jestem bardzo zmęczony i marzę, żeby położyć się do łóżka. – W rzeczywistości myślał o pełnej do połowy butelce, która stała na komodzie w jego sypialni. – Może innym razem.

Graciela zmęczonym gestem podrapała się po czole. Miała krótkie farbowane włosy z odrostami zdradzającymi siwiznę, którą z pewnością chciała ukryć. Westchnęła, rozszerzając skrzydełka nosa pokrytego drobnymi czerwonymi żyłkami.

– Znów piłeś, prawda? W ten sposób nie rozwiążesz tego, co masz do rozwiązania – stwierdziła krótko.

Eduardo nie miał ochoty z nią dyskutować, więc postanowił zmienić temat.

– Jak się czuje Sara?

– Miała ciężką noc i teraz śpi. To dziwne, kiedy obudziła się rano, najpierw zapytała o ciebie. Nie wiem dlaczego, ale ona naprawdę cię polubiła. Powinieneś częściej do nas wpadać.

Eduardo pokiwał głową. On też odczuwał coś w rodzaju czułości do córki Gracieli. Miała trzynaście lat, rok mniej od Tani, kiedy ta zginęła.

– Daj jej to, kiedy się obudzi.

– Chiński kot szczęścia? – zdziwiła się Graciela.

Eduardo wzruszył ramionami.

– Jakiś bardzo dziwny facet zapomniał go w metrze. Pomyślałem, że spodoba się Sarze.

Graciela spojrzała na figurkę bez większego zainteresowania.

– Chyba tak, oboje gustujecie w dziwnych rzeczach… Jeśli zmienisz zdanie, przyjdź do nas.

Eduardo nie miał zamiaru zmieniać zdania. Oboje o tym wiedzieli.

Rozdział 2

Sala wystawowa znajdowała się na parterze starego budynku. W powietrzu unosił się zapach mokrego popiołu i starych mebli. Wśród prezentowanych prac kręciło się zaledwie kilka osób. Olga przechadzała się powoli, ignorując obrazy. Co najwyżej zaciskała mocniej usta, kiedy któryś z nich bardziej przykuł jej uwagę, ale poza tym wydawała się mocno rozkojarzona.

„Gdzie jesteś, do cholery, Eduardo?” – zastanawiała się.

Przecież to jego wystawa i powinien na niej być. Kiedy wreszcie zjawił się w drzwiach z półgodzinnym opóźnieniem, spojrzała na niego z mieszaniną irytacji i zdziwienia. Eduardo nie miał na sobie marynarki i nie ogolił się. Obrazu dopełniały potargane włosy i ciemne worki pod oczami.

– Wyglądasz okropnie. Poza tym spóźniłeś się…

– Czy nie tak właśnie zachowują się pijacy? – odpowiedział z kpiną. Pozwalał sobie na ironię jedynie w stosunku do swojej marszandki.

– Na mnie twoja poza cierpiętnika nie działa – zbeształa go Olga, wydmuchując kącikiem ust powietrze, jakby paliła papierosa.

Niektórzy mężczyźni czuli niepewność, a nawet dyskomfort w obecności zbyt inteligentnej, pięknej i świadomej swojej urody kobiety. Olga wyzwalała wszystkie męskie lęki. Miała ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, obcisłe spodnie podkreślały jej kształty, wąskie biodra i zgrabne nogi. Reprezentowała typ sportowy, była pewna siebie i lekko męska. Ludzie, którzy jej nie znali, podejrzewali, że jest lesbijką. Wyglądała jak ciemnowłosa bohaterka filmów science fiction, trochę jak cyborg. Podkreślała to dodatkowo bardzo krótka fryzura – wygolona z tyłu, z opadającą na oczy długą grzywą, której kolor mienił się od szarości po niebieski, w zależności od światła. Charakteryzowała ją ta wyniosła i trochę irytująca postawa, jaką przejawiają ludzie mało odporni na niepowodzenia. Zasadniczo sprawiała wrażenie kogoś trzymającego dystans.

Eduardo popatrzył na ludzi oglądających obrazy. Kilku obiboków, którzy ukryli się przed deszczem i zabijali czas, czekając, aż ulewa ustanie.

– Może angażowanie mnie do tego nie było dobrym pomysłem. Najwyraźniej moje obrazy nie wzbudzają zbyt dużego entuzjazmu.

Olga zmarszczyła brwi.

– Minęło dużo czasu i trzeba ludziom o tobie przypomnieć.

Eduardo spojrzał na dłonie, jakby ktoś przyszył mu je do nadgarstków. W którymś momencie w przeszłości jego palce i umysł utraciły ze sobą kontakt, jakby w jego ciele doszło do zwarcia.

– Teraz zajmuję się hurtową produkcją portretów, Olgo. Płacisz mi od sztuki i sprzedajesz w centrach handlowych. Tym właśnie jestem, producentem masowym.

Z jakiegoś powodu Olga wciąż próbowała przywrócić Eduarda do punktu w jego życiu, do którego nie było już powrotu.

– Nadal odczuwasz potrzebę stworzenia czegoś ważnego.

To nie była prawda. Jego czas przeminął, a wystawa prac zebranych przez Olgę stanowiła łabędzi śpiew, jego ostatni moment inspiracji.

Najwięksi krytycy zachwycali się tymi portretami. Wszyscy wydawali się zafascynowani odkryciem młodego talentu, który mając zaledwie dwadzieścia lat, był w stanie tworzyć coś tak przełomowego. Zapewniali, że do tej pory nie widzieli niczego podobnego. Obrazy Eduarda były nowoczesne, świeże i oryginalne. Dodatkowo swoją twórczością autor pisał własną, pełną niedopowiedzeń legendę, obnażając się bezwstydnie poprzez najbardziej sugestywne tytuły: Demiurg przedstawiający Boga podcinającego sobie żyły maszynką Gillette w mieszkaniu z widokiem na zatokę Rosas; Konik morski prezentujący mózg przeszyty szpilkami leżący w misce przed telewizorem; Zefir ukazujący nagą kobietę skaczącą z urwiska… Te obrazy w równej mierze niepokoiły, co przykuwały uwagę, zaskakując widza jaskrawością ludzkiego cierpienia, głębokim bólem odtworzonym grubymi pociągnięciami węgla, ciemnym jak spojrzenia modeli, ich wykrzywione ciała i deprymujące przygnębienie. Wszyscy zastanawiali się, skąd wziął się ten malarz.

Olga wskazała na niewielki olejny obraz, który wisiał w mało widocznym miejscu, pod słabo oświetlonym łukiem. Przedstawiał wiszącą na stryczku kobietę ze wzrokiem utkwionym w podłogę. Obok stało krzesło, na które weszła, żeby się powiesić. Można było odnieść wrażenie, że kobieta rozpaczliwie próbowała oprzeć o nie stopy, żałując tego, co przed chwilą zrobiła. Była przerażona, ale było już za późno. Malarz nie miał zamiaru jej uratować.

– Moim zdaniem ten obraz ma duży potencjał. Postaram się sprzedać go pewnej angielskiej galerii. Uważają, że jest sugestywny. Co ty na to?

Eduardo wbił wzrok w płótno. Dramaturgię sceny uzyskał głównie dzięki zastosowaniu odcieni ochry, ukazaniu głębi spojrzenia kobiety i wykręceniu jej ciała. Biły od niej emocje, które rozpacz i smutek zmieniają w nieodwracalny czyn. To obraz, którego nikt nie kupi.

– Ludzie zastanawiają się, dlaczego tak nagle porzuciłeś malarstwo. Nadal masz świetny, wyjątkowy warsztat, malujesz sugestywnie i precyzyjnie. Te obrazy, zamknięte w nich sceny, są tak piękne, że wydają się…

– Odrażające? – Eduardo dokończył zdanie z rezygnacją.

– Czasami potrafisz być prawdziwym dupkiem, wiesz?

– Tak, wiem.

Olga wyjęła z torebki wizytówkę i wręczyła ją Eduardowi. Na drogim papierze czerpanym nadrukowane były litery ozdobione arabeskami.

– Chyba tym razem mam dla ciebie coś naprawdę ciekawego. Poważna klientka skłonna jest zapłacić cenę na miarę twojego talentu. Zainteresowany?

Eduardo skinął nieznacznie głową. W rzeczywistości wystarczyły mu zamówienia, dzięki którym mógł się utrzymać, i nie miał większych ambicji. Sumiennie, chociaż bez zaangażowania, wywiązywał się ze zleceń Olgi, oddawał obrazy na czas, nie miał dużych oczekiwań finansowych i w ten sposób wiązał koniec z końcem.

„Gloria A. Tagger” – przeczytał na wizytówce.

– Kto to?

– Naprawdę nie wiesz? Nie kojarzysz tego nazwiska?

Eduardo zrobił minę zbitego psa.

– To jedna z najsławniejszych skrzypaczek na świecie. Poza tym jest żoną reżysera Iana Mackenziego. Wiesz, tego, który nakręcił Co kryje twoje imię, film dokumentalny o losach żydowskiej diaspory po drugiej wojnie światowej. Podobno pisząc scenariusz, inspirował się rodzinną historią swojej żony.

– Z przykrością przyznaję, że nie należę do miłośników muzyki klasycznej. Wystarczy mi moja kolekcja płyt. A jeśli chodzi o kino, już dawno przestałem być na bieżąco.

Olga spojrzała na niego jak na kosmitę.

– Gloria A. Tagger przyszła do galerii kilka tygodni temu. Właśnie zamykałam, ale postanowiłam ją przyjąć. Natychmiast poczułam bijącą od niej magnetyczną siłę. Kiedy tylko weszła, zapełniła sobą całą przestrzeń. Wiesz, co mam na myśli? To jedna z tych osób, która nic nie musi mówić ani robić, żeby zwrócić na siebie uwagę i mieć klasę. Od razu widać, że już dawno się przyzwyczaiła do podziwu, który wzbudza. Kiedy zapytałam, w czym mogłabym jej pomóc, z lekkim rozczarowaniem rozejrzała się dookoła, ale nie chciała nawet usiąść ani zdjąć płaszcza.

– Kupiła coś chociaż?

– Właściwie przyszła do ciebie, to znaczy, obejrzeć twoje obrazy. Chciała szczególnie zobaczyć najnowsze portrety, więc pokazałam jej kilka, których jeszcze nie sprzedałam. Obejrzała je doświadczonym okiem, chociaż nie wyglądała na specjalistkę. Zadała konkretne pytania o technikę, oprawę, a potem poprosiła, żebym pokazała jej zdjęcia sportretowanych modeli. Po półgodzinie stwierdziła, że chce cię zatrudnić.

– Ostrzegłaś ją, że wyleciałem z rynku? – przypomniał Eduardo z delikatnym sarkazmem, za którym nie udało mu się ukryć zaniepokojenia.

Na twarzy Olgi pojawiło się napięcie, spojrzała na niego wyczekująco.

– Ona może dać ci drugą szansę, Eduardo. Odkąd wyjechałeś z Hueski, tylko pijesz i marnujesz talent, chałturząc dla ludzi, którzy nie są w stanie odróżnić obrazu Velázqueza od etykiety na butelce anyżówki. Nie możesz tak dalej żyć. Minęło zbyt dużo czasu. Czternaście lat pokuty wystarczy.

Eduardo nie odpowiedział, oderwał oczy od wizytówki i spojrzał przed siebie. Olga nie miała pojęcia, co mógł oznaczać ten zagubiony wzrok.

– Co to za propozycja? – zapytał w końcu ostrożnie.

– Zdradziła mi tylko, że chodzi o portret. Uparła się, że o szczegółach będzie rozmawiać tylko z tobą. Zostawiła mi swoją wizytówkę i obiecałam jej, że spotkasz się z nią jutro rano.

– Dlaczego, skoro nie wiesz, czy to zrobię?

Olga uśmiechnęła się pobłażliwie i podniosła ręce na wysokość klatki piersiowej, jakby broniąc się przed ewentualnymi protestami Eduarda.

– Ponieważ dała mi dla ciebie bardzo przekonującą zaliczkę – odparła, wyjęła z kieszeni spodni kopertę, otworzyła ją i dwoma palcami podała mu czek. – Wiesz, ile to pieniędzy? Kupa kasy, a to tylko pierwsza zaliczka.

– Przyjęłaś od niej pieniądze? Dlaczego?

– Bo powiedziałam, że jesteś świetnym zawodowcem i będziesz w stanie zrobić wszystko, o cokolwiek cię poprosi.

– W takim razie ją okłamałaś.

Olga podeszła do Eduarda i musnęła zimnymi ustami jego miękki policzek, pozostawiając na nim grubą warstwę czerwonej szminki.

– Nie, nie okłamałam jej. Jesteś bardzo dobrym malarzem i udowodnisz to tej bogatej i wyrafinowanej dziwce. A teraz muszę wracać do pracy – powiedziała i odeszła w kierunku pary japońskich turystów, którzy chcieli się czegoś dowiedzieć o jego obrazach.

Eduardo pochwalił ich gust. Zwrócili uwagę na Spacer po brzegu twoich oczu. To bez wątpienia był piękny obraz. Przedstawiał spacerującą po plaży Elenę w rozwianej przez morską bryzę sukience.

Eduardo w myślach wyciągnął rękę i pogłaskał wspomnienie pewnego sierpniowego popołudnia w Cadaqués. Wiał wtedy silny północny wiatr i spacer po plaży nie należał do przyjemności, a odpłynięcie daleko od brzegu było wręcz niebezpieczne. Wiklinowy kosz na owoce przesiąknięty był zapachem cytryny, sznurkowe podeszwy espadryli – solą morską, a szum fal mieszał się ze śmiechem dzieci grających w piłkę przy brzegu. Elena leżała kilka metrów dalej w osłoniętej skałami zatoczce. Wpatrując się w morski horyzont, który próbowała ogarnąć wzrokiem, zapadała czasami w uporczywe milczenie. Mogliby trwać tak do końca życia – pomyślał Eduardo, obserwując ją – pogrążeni w spokoju pozbawionym tarć, otuleni promieniami słońca, ukryci w sosnowych lasach, zatoce, każde w swoim świecie, czując milczące porozumienie, wzajemną bliskość i ochronę. Pragnienie samo w sobie niemożliwe do spełnienia, ale wspaniale było sobie chociaż pomarzyć.

– Dobrze się czujesz, Eduardo? – głos Olgi oblał go niczym żrący kwas.

Eduardo stał przy drzwiach z ręką na klamce, wpatrzony w litografię, która nadal stała na kontuarze, tyle że obraz ponownie zastygł w bezruchu, a Japończycy zniknęli.

Nie. Nie czuł się dobrze, ale na odchodne zmusił się do uśmiechu.

– Spotkam się z tą klientką, ale niczego ci nie obiecuję.

Chwilę przed dotarciem do zjazdu z głównej drogi zwolnił. Na poboczu po prawej stronie widać było podwozie wywróconej ciężarówki. Koła nadal się kręciły, a w powietrzu unosił się kurz. Wypadek musiał wydarzyć się kilka minut wcześniej. Gdyby Eduardo jechał szybciej, z całą pewnością byłby jednym z poszkodowanych. Jego życiem zawsze rządziły zbiegi okoliczności.

– Co się stało? – zapytał policjanta z drogówki.

– Nie widzi pan? – odpowiedział niechętnie funkcjonariusz.

Ciężarówka transportowała świnie do lokalnej rzeźni. Kiedy się przewróciła, zwierzęta zostały uwięzione w zgniecionej masie metalowych klatek, inne wyleciały z impetem i leżały teraz z rozprutymi brzuchami porozrzucane w promieniu kilku metrów od pojazdu. Najgorsze w tej makabrycznej scenie były okropne piski konających stworzeń, które ćwiartowały mózg Eduarda jak noże.

– Na miłość boską, czy nie możecie zastrzelić tych zwierząt i zakończyć ich cierpienia?

Policjant spojrzał na niego bezradnie.

– Musimy czekać na weterynarza z firmy, do której należą. Jeśli je zabijemy, najprawdopodobniej pozwie nas o zniszczenie towaru.

– To przecież absurd.

Policjant wzruszył ramionami ze smutkiem.

– Żyjemy w kraju absurdów.

– Jak długo ruch będzie wstrzymany?

Funkcjonariusz spojrzał na zegarek.

– Godzinę, może dwie. – Równie dobrze mógłby powiedzieć miesiąc albo rok. Eduardo otworzył schowek, wyjął z niego kartkę i pokazał policjantowi.

– Szukam osiedla Mayoral, ulica Doctor Ochoa.

Mężczyzna spojrzał na niego ze zdziwieniem trwającym zaledwie przez ułamek sekundy, zaczął mówić z większą uwagą, przybrał poważniejszy wyraz twarzy, nagle wyprostował ramiona i wysunął do przodu podbródek. Ludzie zamożni zawsze wywołują w biedakach nerwowość i chociaż Eduardo nie wyglądał na bankiera, nigdy nic nie wiadomo.

– To niedaleko stąd. Ta polna droga prowadzi przez stok, na którym znajduje się pole golfowe. Na miejscu ochroniarz dokładnie wskaże panu ulicę. Kłopot w tym, że musi pan tam pójść piechotą, bo na drodze jest pełno dziur i tym samochodem pan nie dojedzie. Może pan też zaczekać, aż przywrócimy ruch i dojechać do osiedla drogą asfaltową biegnącą mniej więcej dwa kilometry dalej.

Eduardo ocenił sytuację. Nie był w stanie dłużej wytrzymać smrodu spalonego mięsa ani pisków konających zwierząt.

– Zaparkuję samochód na początku drogi i dalej pójdę piechotą, dziękuję.

Policjant skinął głową, po czym spojrzał na niebo.

– Jeśli się pan nie pospieszy, po drodze złapie pana deszcz.

– Zaryzykuję.

Zostawił auto przy dość stromej drodze i ruszył pod górę, wydając z siebie krótkie sapnięcia. Zatrzymując się co kilka metrów, żeby odzyskać oddech, przeszedł zaledwie jedną trzecią drogi, kiedy zaczęło padać. Początkowo deszcz wydawał się słaby i przelotny, co nie zniechęciło Eduarda do dalszej drogi, lecz po kilku minutach z nieba popłynęły tak gęste strugi, że chwilami szlak rozmazywał się mu przed oczami albo zupełnie znikał. Mokry i ubłocony po uszy Eduardo doszedł do wniosku, że szukanie schronienia nie ma sensu, więc szedł dalej wolnym krokiem, zrezygnowany i wściekły. Brudny i przemoczony do suchej nitki nie zrobi bynajmniej na Glorii A. Tagger dobrego wrażenia, pomyślał.

Z trudem dotarł do bardzo wysokiego, porośniętego czerwonym bluszczem ogrodzenia otaczającego osiedle. Przeszedł kilka metrów dalej, szukając dzwonka do furtki, na której widniało ostrzeżenie o złych psach pilnujących terenu. Wśród bluszczu dostrzegł obiektyw maleńkiej kamery monitoringu, który zamykał się i otwierał niczym skanujące go bioniczne oko.

– Słucham pana? – zaszczekał metaliczny głos z głośnika.

– Przyszedłem do pani Tagger, z ulicy Doctor Ochoa.

Wciąż moknąc na deszczu, Eduardo został poddany dokładnemu i bezlitosnemu przesłuchaniu. Musiał podać swoje imię, nazwisko, numer dowodu osobistego, dokładnie wyjaśnić, jak tam dotarł w tak opłakanym stanie i dlaczego piechotą. Kiedy niewidzialny ochroniarz najwyraźniej otrzymał wystarczająco dużo danych, kazał mu zaczekać. Nie powiedział, jak długo ani na co. A ulewa nie słabła.

Po kwadransie pojawiła się kobieta o szerokich biodrach i atletycznych ramionach. Niosła ogromny czarny parasol. Miała na sobie koszulę z podwiniętymi rękawami i fartuch, który sięgał jej niemal do cholew kaloszy.

– Czy to pan jest tym malarzem z Madrytu? – zapytała, starając się przekrzyczeć szum deszczu.

Eduardo skinął głową i kobieta otworzyła pilotem furtkę, po czym gestem dała mu do zrozumienia, żeby szedł za nią.

Osiedle składało się z ogromnego pola golfowego z tarasami, sztucznymi oczkami wodnymi i pofalowanymi zielonymi pagórkami, na których wznosiły się luksusowe, nowoczesne wille otoczone kamiennymi murami. Na szczycie jednego ze wzgórz stał stary wiejski dom. Nietrudno było sobie wyobrazić, że w przeszłości było to gospodarstwo rolne, a tereny aktualnego pola golfowego najprawdopodobniej stanowiły należące do niego pola uprawne. Być może dawni właściciele sprzedali swoje ziemie za ciężkie pieniądze w czasach spekulacji na rynku nieruchomości.

Kobieta zaprowadziła Eduarda na placyk z równo zagrabionym żwirem. Był tam basen, z którego wylewała się woda, dudniąc głucho, jakby ktoś grał na bębnie. Dalej widoczna była część elewacji budynku i zasypane suchymi liśćmi schody, które prowadziły do głównego wejścia ukrytego pod portykiem z kolumnadą. W strugach deszczu wszystko rozmywało się jak urojenie. Dźwięk spadających kropli tkał ciszę, nadając scenie rzeczywistą spoistość.

Weszli do domu przez przybudówkę, która wyglądała na dawną spiżarnię lub stajnię. Wnętrze było przytulne: w dużym kominku z poczerniałymi ścianami płonął leniwie ogień, słychać było pisk pękającej kory na palących się klockach dębiny, od których biło miłe uczucie ciepła. Wielkie lustro wiszące nad okapem odbijało pomieszczenie i opłakany wygląd Eduarda.

– Wyglądam okropnie – szepnął.

Kobieta bez skrępowania potwierdziła jego obawy energicznym skinięciem.

– Lepiej niech pan zdejmie ubranie, inaczej dorobi się pan zapalenia płuc. Przyniosę panu jakieś suche rzeczy.

Pomimo zachęty, gdy Eduardo został sam, nie odważył się rozebrać. Rozwiesił tylko marynarkę na ławce z kutego żelaza i uważnie zaczął się rozglądać po pomieszczeniu. Po pięciu minutach kobieta wróciła z ręcznikiem, wełnianymi skarpetkami i górskimi butami z grubą podeszwą. Przyniosła też szorstki golf z niebieskiej wełny i spodnie ze znoszonego sztruksu.

– Na co pan czeka w tym mokrym ubraniu? Chce pan umrzeć z zimna? – zganiła cierpko Eduarda. – Przyniosłam kilka rzeczy pana Iana. Pani nalega, żeby je pan włożył. Pan Ian nie miałby nic przeciwko temu. Wydaje mi się, że będą na pana za duże, ale mamy tylko to. Niech pan się doprowadzi do przyzwoitego stanu i trochę rozgrzeje. Tam po prawej jest umywalka, jeśli chce się pan umyć. I proszę się nie martwić o swoje ubranie, niech je pan tu zostawi, a ja się nim zajmę.

Eduardo zdążył tylko wymamrotać nieśmiałe podziękowanie. Wciągnął przez nos zapach czystego ubrania – używanego, ale dobrej jakości – umył twarz nad kamienną umywalką, rozebrał się i pozostał w bieliźnie. Pożyczone rzeczy były na niego za duże, szczególnie zbyt długie spodnie (ten Ian musiał być od niego o dwie głowy wyższy), ale sweter okazał się miękki i wygodny. Kiedy włożył suche skarpetki i buty, odetchnął z ulgą. Spokojnie ubrał się do końca i usiadł w oczekiwaniu na to, co będzie dalej.

Po kilku minutach kobieta wróciła i zmierzyła go wzrokiem. Sądząc po jej minie, Eduardo w ubraniu Iana musiał wyglądać co najmniej komicznie.

– Tak jest lepiej – skwitowała. – Pani czeka na górze. Zaprowadzę pana.

Przeszli przez duży hol umeblowany w stylu toledańskim. W kątach stały rzeźby z brązu, jakby wciąż nie znaleziono dla nich odpowiedniego miejsca. Na ścianach wisiały portrety ludzi o wyniosłej postawie i mglistym, tajemniczym spojrzeniu. Achromatyczne, bardzo blade barwy nadawały im wygląd zjaw, których dusze po śmierci zostały uwięzione w pozłacanych ramach.

Kobieta szła przodem szybkim krokiem, otwierając po kolei drzwi prowadzące do równie chaotycznie wyglądających pomieszczeń. W miarę jak mijali kolejne pokoje, czas przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, jakby tutaj obecność zegarów oznaczała świętokradztwo. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny i smutku. Wnętrze przypominało stare zaniedbane muzeum.

– Czy pani Tagger tutaj mieszka?

– Państwo kupili ten dom i otaczający go teren kilka lat temu od dewelopera, który zbankrutował. Jednak praktycznie przez cały rok mieszkają gdzie indziej, więc dom stoi zamknięty.

Eduardo nie pytał dalej, ale pomyślał, że zakup domu nie zmienia człowieka w jego właściciela. Dom musi być zamieszkiwany, żeby stać się ogniskiem domowym, a ten nim nie był. Po co kupować nieruchomość i wypełniać ją dziełami sztuki, jeśli nie po to, żeby w niej zamieszkać? Przypuszczał, że takie osoby jak Gloria A. Tagger potrzebowały miejsca, w którym odnalazłyby sens, mogłyby odkrywać siebie.

Weszli do dużego pokoju. Kobieta dała mu znak, żeby zaczekał, i poszła sobie, zostawiwszy uchylone drzwi.

Pomieszczenie było przytulne, niczym nieprzeładowane. Na biurku leżały pobazgrane partytury i pojemnik z kredkami. Przylegające do ścian przepierzenia sprawiały, że pokój był dźwiękoszczelny. W środku przez oszklone drzwi było widać muzyczny mikser i stołek, sprzęt audio, głośniki i wyłączony monitor komputera. Z popielniczki unosił się dym, jakby ktoś chwilę wcześniej tam był i pracował.

Uwagę Eduarda szczególnie przykuł duży obraz wiszący na przeciwległej ścianie. Nie był to zwykły portret namalowany farbami olejnymi, ale raczej scena emanująca niejednoznaczną siłą. Przedstawiał kobietę patrzącą w stronę ogrodu, w którym rozróżnić można tylko kilka gałązek mirtu i drzewa pomarańczowego. W jej zmrużonych, załzawionych oczach malowało się głębokie zmęczenie, być może spowodowane odmiennym stanem, dostrzegalnym pod ręką, którą położyła na brzuchu. Po jej prawej stronie mąż rzucał na nią wyniosłe spojrzenie, jakby ciąża kobiety była grzechem, który powinna odpokutować, a on jej niechętnie darował.

– Zna pan ten obraz? – Rozległ się głos.

Eduardo odwrócił się.

Zamrugał, jakby oślepiło go słońce. Dopiero po kilku sekundach zdał sobie sprawę, że mówiła do niego ta sama kobieta, którą widział w parku Retiro. Co najdziwniejsze, miał wrażenie, że tkwiła w innym wymiarze, jakby była klonem tamtej.

Jeśli nawet go rozpoznała, nie okazała tego po sobie.

– Jestem Gloria A. Tagger – przedstawiła się. – Czy źle się pan poczuł? Zbladł pan.

– Nie, nie, wszystko w porządku.

– Podoba się panu? – zapytała, wskazując obojętnie obraz, i powoli podeszła do niego, aż jej ramię musnęło ramię Eduarda.

Ubrana była w obcisły golf w kolorze marengo, który podkreślał jej kształtny biust. Pachniała delikatnymi, zmysłowymi perfumami, których nie potrafił rozpoznać. Była niezwykle szczupła i drżały jej palce, w których trzymała niedopałek papierosa.

– Portret małżonków Arnolfinich Jana van Eycka. Malarstwo flamandzkie jest naprawdę piękne, chociaż na mnie jakoś nie robi wrażenia – przyznał Eduardo.

– Ja nie znoszę szczególnie tego obrazu – odparła, wbijając wzrok w nieco zaskoczoną twarz Eduarda, jakby chciała przejrzeć go na wylot.

Gloria mówiła spojrzeniem, a krótkie mrugnięcia powiek były jak przecinki i kropki.

– Być może nie podoba się pani, ponieważ nie przekazuje niczego dobrego. Proszę spojrzeć na kobietę: jej życie jest tragedią, apatia ogranicza jej umysł, chce być tak wolna, jak prawdopodobnie była, zanim zaszła w ciążę. Proszę się przyjrzeć, jak patrzy na ogród ledwie dostrzegalny za plecami jej męża. Żyje jak mniszka zamknięta w czterech ścianach, słyszy dochodzące z zewnątrz dźwięki codziennego życia, w którym nie może uczestniczyć. Niezmienna rutyna jedzenia śniadań, mycia się, spania musi być chwilami trudna do wytrzymania. A teraz przypatrzmy się mężowi: patrzy błędnym wzrokiem, może podejrzewa, że to nie jego dziecko. Że żona go zdradziła. Albo się zastanawia, jak ją ukarać za ten dyshonor. Każdy szczegół niepokoi swoją lapidarnością: podwójna koronka na chustce okrywającej głowę żony, pierścienie tkwiące na palcu serdecznym i małym powyżej zgięcia stawów, fałdy czarnej koszuli męża, wrażenie niewygody obszytych futrem szat, które oboje mają na sobie, ziemista, matowa skóra, jak u mistyków, trupi stoicyzm i jednocześnie sugestywność bijąca z ich twarzy.

Gloria spojrzała na Eduarda ze źle ukrywanym podziwem.

– Pan maluje czy pisze obrazy?

Eduardo się uśmiechnął.

– Może pędzel i pióro nie są tak sobie dalekie, jak się powszechnie uważa.

Pod oknem znajdowały się dwa fotele i stolik, na którym stał dzbanek z kawą, dwie filiżanki i dzbanuszek z dymiącym mlekiem. Gloria poprosiła, żeby usiedli.

Na dworze wciąż padało, a w pokoju panował chłód, mimo że gdzieś musiał być włączony grzejnik. Gloria nalała kawę do filiżanek i oboje popijali ją w milczeniu. Chociaż skrzypaczka uśmiechała się uprzejmie, sprawiała wrażenie, jakby w rzeczywistości myślami była zupełnie gdzie indziej. Jak gdyby jej uśmiech i spojrzenie stanowiły nieruchomą pozostałość istoty, z której uleciała dusza, tak samo jak w chwili, kiedy Eduardo ujrzał ją po raz pierwszy siedzącą nad stawem przy Palacio de Cristal.

– Nie chciałabym być niedyskretna, ale co się panu stało w nogę?

Eduardo zawahał się przez chwilę, szukając odpowiednich słów.

– Miałem wypadek samochodowy.

Gloria spojrzała na niego wzrokiem niezdradzającym żadnych emocji. Przez kilka sekund wydawało się, że czeka, aż Eduardo powie coś więcej, on jednak milczał, więc napięcie na jej twarzy okrył cień rozczarowania.

– Boli pana teraz?

– Prawdę mówiąc, tak. Chociaż lekarze zapewniają, że to tylko ból somatyczny.

Nie był tego do końca pewien. Teoretycznie zakończenia nerwowe obumarły i nie powinien nic czuć, ale to nie była prawda. Dotykając blizny, wyczuwał ten sam straszny ból, którego doznał w chwili, kiedy zmiażdżyło mu nogę.

Gloria w milczeniu wpatrywała się w dłonie Eduarda, które położył na kolanach. Odstawiła ostrożnie filiżankę na stolik, odwróciła się na chwilę w kierunku małego sekretarzyka, na którym stał adapter, pokazując swój piękny profil, po czym ponownie spojrzała na Eduarda.

– Czy będzie miał pan coś przeciwko temu, że włączę muzykę? Pomaga mi zebrać myśli i się odprężyć.

Delikatnie wyciągnęła za krawędź płytę winylową z okładki, uważając, żeby palcami nie dotknąć wytłoczonych rowków. Stanęła tyłem do swojego gościa, opuściła igłę na kręcącą się płytę i czekała, aż adapter zadziała. Kiedy wydał z siebie pierwsze dźwięki, skinęła z zadowoleniem głową i ściszyła dźwięk, żeby muzyka stała się przyjemnym i niezbyt głośnym tłem.

– Podoba się panu? To 1. koncert skrzypcowy 1 g-moll opus 26 Brucha.

Eduardo wsłuchał się w kilka taktów, przymykając oczy. Muzyka wydała mu się głęboko romantyczna, a jednocześnie radosna.

Gloria podała mu okładkę płyty. Widniała na niej fotografia młodej dziewczyny siedzącej na stołku bokiem ze skrzyżowanymi nogami. W opartej na udzie dłoni trzymała skrzypce, a drugą jakby od niechcenia bawiła się cienkim złotym łańcuszkiem z medalikiem.

– To pani.

– Nie wydaje się panu, że w jednym życiu jesteśmy kilkoma różnymi osobami? Na okładce to nie jestem ja, tylko moje ciało, które należało do innej Glorii, dwadzieścia lat młodszej. To było specjalne nagranie dla orkiestry budapeszteńskiej. Miałam wtedy dwadzieścia lat i nie powinnam była przyjąć tego wyzwania, nie byłam na nie gotowa. Oczywiście wtedy nie chciałam się do tego przyznać i postąpić odpowiednio.

– Nie znam się za bardzo na muzyce klasycznej, ale wydaje mi się, że ten utwór wykonała pani znakomicie.

Gloria uśmiechnęła się z pobłażaniem.

– Proszę uważnie się w niego wsłuchać. W każdym utworze artysta pozostawia kawałek swojej duszy. Tutaj nie znajdzie pan mojej.

Eduardo z trudem wczuwał się w konsystencję utworu, który chwilami stawał się twardy jak kamień, a w innych partiach miękki jak rozpływające się na okiennej szybie krople deszczu. Koncert rozpoczynał się w tempie allegro vivace, potem następowało długie interludium, by przejść w niespieszne i łagodne zakończenie. Rzeczywiście można było usłyszeć lekką nerwowość solistki, jakby nie czuła się komfortowo lub – wystawiana przez cały czas na próbę – obawiała się, że tempo zapisane w partyturze za chwilę przerośnie jej możliwości. Mimo to, w miarę trwania utworu, to wrażenie zanikało, skrzypaczka rozluźniała rękę i pozwalała wciągnąć się do innego świata, zatracając się w nim aż do zakończenia utworu.

Gloria zdjęła ostrożnie płytę z adaptera, jakby brała w ręce noworodka, przetarła ją szmatką i włożyła w okładkę.

– No i co?

– Chyba panią rozumiem – powiedział Eduardo, patrząc jak Gloria obraca w palcach papierosa. Jej gesty całkowicie różniły się od ruchów kobiet, które znał. Jakby tańczyła subtelny, uspokajający taniec.

– Naprawdę? – Gloria rozłożyła swoje piękne palce i zaczęła się im przyglądać pod światło, niczym wyłaniającym się z nicości mackom, którymi mogła w powietrzu dotknąć muzyki. – Zarabiam na życie grając, ale zawsze czuję się jak oszustka, która przywłaszcza sobie to, co do niej nie należy, i swoimi pragnieniami ingeruje w twórczość innych ludzi.

– Moja marszandka powiedziała mi, że chce mi pani zlecić coś szczególnego.

– Rzeczywiście, można by to tak nazwać.

– Widziałem czek z zaliczką. To duża kwota. Przypuszczam, że wypisując go, wiedziała pani, że nie zajmuję się już malowaniem zawodowo.

– Wiem o tym.

– W takim razie, skoro jakiś czas temu przestałem być znanym malarzem, czego pani ode mnie chce?

Gloria nie odpowiedziała, przynajmniej słowami. W milczeniu popatrzyła tylko na niego opanowanym wzrokiem. Potem wstała, otworzyła szufladę w komodzie i wyjęła z niej zdjęcie. Spojrzała na nie przelotnie i oczy się jej zaszkliły.

– To mój syn. Jak się panu podoba?

Eduardo spojrzał na fotografię, którą mu podała.

Większość ludzi jest skrępowana przed obiektywem, ich twarze zamierają i twardnieją jak skorupa, od której odbija się światło, albo wykrzywiają się w absurdalnym, niemal dziecinnym uśmiechu i zastygają w wymuszonych, sztucznych pozach. W przypadku tego chłopca było inaczej. Chociaż nie odziedziczył urody po matce, biła od niego pewność siebie, jaką uwielbia obiektyw. Na zdjęciu wyraźnie było widać napięcie, pojedynek między fotografem a fotografowanym, walkę o to, kto nad kim zdobędzie przewagę. Chłopak był szczupłym szatynem, o wiele za chudym, żeby wyglądać zdrowo. Jego kości policzkowe wystawały jak spiczaste wzgórki pokryte trądzikiem. Trzy włoski na krzyż nigdy nie będą przypominać porządnego zarostu, bez względu na to, jak rzadko by się golił. Długie ręce i chude nogi nadawały mu trochę niezgrabny, jakby nieproporcjonalny wygląd. Miał na sobie budrysówkę w kolorze khaki z postrzępionym kapturem i naszywką Walk of Life Dire Straits na prawym ramieniu oraz wytarte dżinsy.

– Bez wątpienia to bardzo przystojny chłopak.

Gloria wzięła z jego rąk zdjęcie, a jej oczy zapłonęły jak odbijający się w szybie ogień.

– Miał siedemnaście lat i był bardzo zdolny, czekała go wspaniała przyszłość. Zmarł cztery lata temu.

Przed czterema laty w radiowych serwisach informacyjnych uprzedzano kierowców przejeżdżających obok Palacio de Oriente, że kilka ulic zostało wyłączonych z ruchu z powodu poważnego wypadku: mercedes wjechał w okno wystawowe salonu sukien ślubnych. Policja zablokowała przejazd, czekając na karetki i straż pożarną. Sprawca wypadku śmierdział alkoholem, robił wrażenie oszołomionego i obficie krwawił z rany na czole, chociaż nie doznał większych urazów. Lekarz pogotowia ostrożnie zakładał mu usztywnienie na szyję, podtrzymując mu głowę, jakby obchodził się z drogocenną porcelanową wazą z epoki Ming albo laską dynamitu. Tymczasem jeden ze strażaków ciął blachę na dachu samochodu ciężkimi hydraulicznymi kleszczami. Z potłuczonego okna wystawowego sterczała połowa manekina ubranego w strój pana młodego, z urwaną łysą głową zwisającą na ramieniu. Z oddali wyglądał bardzo realistycznie. Wokół, na masce samochodu, w kałużach na chodniku, leżały porozrzucane ubrania: suknie ślubne, błyszczące kamizelki z guzikami obciągniętymi materiałem, spodnie z kantem, fastrygowane marynarki.

Spod auta wystawały czyjeś stopy. Z jednej spadł but i bosa mokła na deszczu. Samochód przejechał człowieka – zmiażdżył go między podwoziem a asfaltem. Chłopak próbował coś powiedzieć, śledząc wzrokiem kierowcę, którego właśnie przenoszono na noszach do karetki, ale z ust płynęły mu tylko strużki krwi.

Kilka metrów dalej, na środku przejścia dla pieszych, policjant klęczał przed małym leżącym na ziemi kształtem. Ciało policjanta zasłaniało gapiom widok. Z daleka kształt przypominał średniej wielkości psa, policjant nie robiłby sztucznego oddychania psu ani nie próbowałby rozpaczliwie reanimować jego serca rytmicznym masażem. Kilku świadków zdarzenia zasłoniło usta rękami w geście przerażenia, kiedy funkcjonariusz, z grymasem na twarzy, poddał się i poprosił o koc termiczny, żeby przykryć nim martwe ciało. Podmuch wiatru uniósł przykrycie, ukazując bladą twarz mniej więcej sześcioletniej dziewczynki, wyglądającej jakby spokojnie spała.

Ratownicy przenieśli ciało zmiażdżonego chłopaka do karetki. Na ziemi pozostała ciemna plama krwi i pęknięty but.

Ktoś zapytał, czy chłopak był w ciężkim stanie. Odpowiedzieli, że nie żył, podobnie jak dziewczynka.

Oboje martwi.

Kiedy Gloria dowiedziała się o tym przez telefon, podziękowała uprzejmie za wiadomość głosem zupełnie nie pasującym do sytuacji, jakby dokładnie nie zrozumiała, co jej powiedziano, ale nie miała odwagi zapytać o szczegóły. Siedziała nieruchomo na brzegu łóżka, patrząc i nie widząc telefonu, który stał na nocnym stoliku, i trzymając w ręku słuchawkę, w której słychać już było tylko nieprzerwane brzęczenie. Wbiła oszołomiony i zdezorientowany wzrok w koszyk z owocami stojący na blacie kuchennego stołu, który było widać przez uchylone drzwi sypialni. Potem wstała i podeszła do okna. Z zaskoczeniem poczuła nagłe drżenie w całym ciele i z trudem zdołała utrzymać się na nogach, jakby wszystkie jej kości jednocześnie rozpadły się na drobne kawałki. Patrzyła na ludzi przechodzących ulicą, zachmurzone niebo, błyszczące dachówki, po których spływał deszcz, słyszała odległy pomruk ulicznego ruchu. Dzień jak co dzień, zwyczajny. I nagle poczuła potworny ból. Bolało ją absolutnie wszystko.

– Utratę dziecka można porównać do amputacji części ciała. Ważnej części, która nie przestaje boleć, chociaż już jej nie ma. Jest jak ból somatyczny, który odczuwa pan w zakończeniach czuciowych nerwów w pańskim kolanie. Na pewno rozumie pan, co mam na myśli.

Gloria obserwowała, jakie wrażenie zrobiły na Eduardzie jej słowa, pozwalając, żeby opadły na dno jego umysłu, by wynurzyć się ponownie pod postacią wahania.

Eduardo czuł, że znalazł się daleko, bardzo daleko i cokolwiek się wydarzy, nigdy nie zbliży się do tej kobiety bardziej niż w tej chwili. Dwie zderzające się samotności, które za moment oddalą się od siebie. To przeczucie, chociaż absurdalne, zasmuciło go.

– Bardzo mi przykro.

Gloria zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła, coś w jej wnętrzu eksplodowało. Właśnie wtedy.

– Przykro panu? To wszystko, co ma pan do powiedzenia, Eduardo?

– Cóż więcej można powiedzieć?

Nagle jej spojrzenie stało się ostre jak krawędź krzemienia.

– Szczerze mówiąc, spodziewałam się, że zrozumiemy się bez słów.

– Nie rozumiem.

– Zebrałam o panu trochę informacji. Czternaście lat temu stracił pan żonę i córkę w wypadku samochodowym… Oboje jesteśmy żywymi trupami. Dlatego chciałam się z panem spotkać i zlecić panu stworzenie portretu, który tylko pan jest w stanie namalować.

Eduardo zbladł i pogłaskał się po szyi.

– Sportretowanie w przyzwoity sposób nieżyjącej osoby przypomina namalowanie krajobrazu z pamięci. To nie będzie pejzaż, tylko jego zniekształcone odbicie w umyśle malarza.

Gloria wyjęła z komody wycinek z gazety ekonomicznej sprzed czterech lat. Widniało na nim zdjęcie przystojnego biznesmena o szerokich ramionach i gęstych rudych włosach.

– Nie chcę, żeby pan namalował mojego syna, ale jego zabójcę.