Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Nieznana Australia

Nieznana Australia

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-62993-48-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nieznana Australia

Ta książka potwierdza siłę polskiego reportażu. `Nieznana Australia. Rzeczywistość przekracza fantazję` to zbiór niepublikowanych dotąd tekstów Lucjana Wolanowskiego - wybitnego polskiego dziennikarza, pisarza i podróżnika, autora ponad 25 książek reportażowych o Australii, Azji, Szwajcarii i Japonii. `Nieznana Australia`, opublikowana nakładem wydawnictwa Borgis, to opowieść o kontynencie, którego wstrząsająca historia miała ogromny wpływ na losy Europy. Bohaterami tej książki są podróżnicy, żołnierze, artyści, politycy i poszukiwacze złota - ludzie ambitni, szaleni, próżni, utalentowani. Połączyła ich miłość do miejsca, bez którego nie wyobrażali sobie życia; miłość często nieodwzajemniona, niszcząca, odbierająca nadzieję. Oto historia Australii - kontynentu spoza granic wyobraźni.

Polecane książki

Nieważne, czy dziecko właśnie się urodziło, czy ma już kilka lub kilkanaście lat. Nieistotne, czy przeszło już bunt dwulatka, czy za chwilę czeka go okres dojrzewania. Jeśli rodzice wdrożą ten plan w życie, łatwiej im będzie rozmawiać na trudne tematy, reagować na złe zachowanie, czy kształtować dob...
Ponure, zaściankowe miasteczko na południu Stanów Zjednoczonych. Młodzieńcze życie Dilla nie jest łatwe. Nie dość, że czuje się napiętnowany przez trudną rodzinną sytuację, to dodatkowo  w szkole traktowany jest jak odmieniec. Jedynym antidotum na cały ten wszechogarniający jad, jest jego przyjaźń z...
Książkę polecam tym którzy lubią chronologię biblijną, oraz szukają wyjaśnień symboli proroczych księgi Daniela i Objawienia Jana....
„Sprzedać duszę diabłu” to książka, dzięki której można przekonać się o sile ludzkiej pasji i charakteru. Autor zamieścił w niej wywiady przeprowadzone w latach 2004-2010 z indywidualnościami sceny muzycznej – m.in.: Steve Lukatherem, Garym Moorem, Danielem Lanois, Ianem Gillanem, Jamesem LaBrie...
Cosa Nostra – sycylijska ośmiornica – kładzie swoje macki na skorumpowanym futbolu. W świecie, gdzie piłkarskie ideały wyparła walizka pełna splamionych krwią banknotów, nic nie jest dziełem przypadku. W Palermo robi się coraz goręcej. I to nie za sprawą upalnej aury, lecz z powodu śmierci prezy...
Do dziś nie ustalono komu przyznać palmę pierwszeństwa i uznać za odkrywcę miłości między mężczyznami. Już w starożytności Grecy i Rzymianie toczyli spór na ten temat. Jedni uważali, że legendarny poeta Tamyris był pierwszym mężczyzną, który zakochał się w młodzieńcu o wdzięcznym imieniu Hyakint...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Lucjan Wolanowski

Lucjan Wolanowski

Nieznana Australia

Rzeczywistość przekracza fantazję

Opieka redakcyjnaMichał Klekowski

Redaktor prowadzącyAgnieszka Gortat

KorektaJolanta Miedzińska

Opracowanie graficzne i składMarzena Jeziak

Projekt okładkiAleksandra Sobieraj

© Copyright by Borgis 2018

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2018

ISBN: 978-83-62993-33-8

WydawcaBorgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 44www.borgis.plwww.wydajznami.plwww.facebook.com/wydajznami

Druk: Sowa Sp. z o.o.

PAN LUCEK

Kiedy wydano Pocztę do Nigdy-Nigdy, która natychmiast stała się hitem, korzystałam z okazji, żeby od czasu do czasu przysnobować wśród koleżanek, że mój tata zna autora tej sławnej książki, bo chodzili razem do szkoły. Sama nie znałam jeszcze pana Wolanowskiego, był dla mnie mityczną postacią, która potrafi dojechać w miejsca tak oddalone, że trudno sobie wyobrazić, i widział koale i kangury, których u nas w Krakowie nawet w zoo nie było. Tego zoo zresztą nie lubiłam, bo klatki były małe i widać było, że zwierzęta w nich cierpią. Ale on takie i wiele innych widział na wolności. I te zupełnie inne gwiazdy na niebie też widział! Czasem słyszeliśmy jego głos w radiu, kiedy tata słuchał reportaży z dalekich podróży kolegi z internatu w Rabce.

Kiedy wiele lat później, na początku lat dziewięćdziesiątych, po kilku latach w Niemczech i w Nepalu przeniosłam się wraz z moją rodziną do Warszawy, pan Lucek – bo tak o nim mówiliśmy – przychodził do nas, kiedy zjawiali się moi rodzice. Był taktowny, uroczy, dyskretny i zawsze miał coś ciekawego do powiedzenia. Tata odwiedzał go też na Odolańskiej i opowiadał z zachwytem, że „Lucek ma takie pomysłowe urządzenia jak na przykład lampka, która się włącza i miga, kiedy dzwoni telefon”. Obaj byli już starszymi panami i obaj mieli kłopoty ze słuchem. Pan Lucek mieszkał sam na Górnym Mokotowie w mieszkaniu pełnym książek i papierów. Rodzice przyjeżdżali do nas z Krakowa na Wigilie i tak się utarło, że pan Lucek był naszym przemiłym gościem przy kolędach, opłatku i przy stole. Umawialiśmy się z kilkudniowym wyprzedzeniem co do godziny i środka transportu. Przychodził zawsze bardzo odświętny. Był trochę obok naszego religijnego świętowania, ale partycypował z życzliwym uśmiechem. Dzieci za nim przepadały. Wcześniej najstarszą dla nich osobą na świecie był mój ojciec, a ich dziadek. Zjawił się pan Lucek i okazało się, że był w tym samym wieku. „Dziadzio, Papież i pan Lucek” – usłyszałam kiedyś. Był staroświecko szarmancki, do naszej najmłodszej córeczki zwracał się „panno Jadwigo!”, na co ona rumieniła się z zachwytu. Wnosił z sobą dyskretną serdeczność. Wigilia, mimo że uroczysta jak żaden inny wieczór w ciągu roku, traciła jakąkolwiek sztywność, kiedy nasi starsi panowie zaczynali wspominać, jak rozrabiali w szkole. Wszyscy wybuchaliśmy głośnym śmiechem i żądaliśmy więcej. Zupełnie do siebie niepodobni: jeden jasny, drugi ciemny, wyższy i niższy, rozumieli się świetnie, dobrze czuli się ze sobą i obaj nie wymawiali „r”.

Na mnie zawsze uśmiech i błysk w oku pana Lucka robiły specjalne wrażenie; myślałam o tym, że jego wspomnienia muszą kryć rzeczy straszne, których nawet wyobrazić sobie nie chcę i nie potrafię. Przecież w szkole przed wojną nazywał się jeszcze Lucjan Kon. Ale o tym nigdy nie rozmawialiśmy.

Przed którymś z kolei Bożym Narodzeniem wydzwanialiśmy do pana Lucka, lecz bez skutku; nie odbierał telefonu, ale i sam się nie zgłaszał, a zbliżała się Wigilia. Byliśmy pewni, że stało się coś złego. Po intensywnych poszukiwaniach dowiedzieliśmy się, w którym jest szpitalu. Pomaszerowaliśmy tam z jakimiś prezencikami, dzieci zrobiły gwiazdę betlejemską ze złotego papieru. Żegnał się z nami serdecznie, a nieco krzywą gwiazdę powiesił nad szpitalnym łóżkiem.

My zapamiętaliśmy pana Lucka najlepiej z naszych wspólnych Wigilii. Miał nieprawdopodobną pamięć do ludzi, nazwisk i sytuacji. Nad barszczem z uszkami opowiadał anegdotki i historyjki z podróży do najdalszych zakątków świata, o spotkanych ludziach z ulicy i ludziach tronu, z którymi rozmawiał albo wiedział o nich rzeczy ciekawe i zabawne. Potrafił też notować i cudownie przekazywać dalej doświadczenia z dnia codziennego, na przykład o tym, jak ostatnio przechodził koło eleganckiej witryny z jaskrawym napisem „Dorabianie kluczy”, a w środku siedzieli modnie ubrani młodzi mężczyźni. Pogratulował im wtedy ewidentnego sukcesu, bo jeszcze niedawno była to nikczemna nora, w której pracowali ci sami chłopcy, zwani czule „złodziejami” i odpowiednio do tego wyglądający, znani z tego, że potrafią migiem za pomocą pilniczka i druciczka pomóc w sytuacjach beznadziejnych, jak choćby zostawienie kluczy na biurku i zatrzaśnięcie drzwi do mieszkania. Oni, patrząc z wyraźnym współczuciem na jego szlachetnie zużytą kurtkę, zapytali, czym sąsiad się zajmuje, bo widują go, jak tu tak chodzi z tą starą teczką. Dowiedziawszy się, że pisze, ale kokosów mu to nie przynosi, poprosili, żeby pokazał dłonie. Przyjrzeli się dokładnie i zaproponowali: „Mielibyśmy tutaj lepsze zajęcie dla pana. Z takimi palcami by się pan nadał. Pan się zastanowi, pan to przemyśli”.

Życzę Państwu wspaniałej lektury napisanej ręką, która nie tylko do pióra się nadawała, ale na rzecz pisania zrezygnowała ze spektakularnej kariery włamywacza.

Róża Thun

LU I MRU

Tatę nazywałam Lu, zaś on mnie Mru, co było skróconym: Mruczek. Miałam zaledwie kilka lat, gdy Tato został samotnym ojcem, lecz z pomocą naszej gosposi i Jego dwóch sióstr, moich ciotek, nasze życie dalej funkcjonowało.

Był dla mnie fantastycznym Ojcem, nawet chyba czasem nazbyt dobrym. Nigdy nie podnosił głosu i nigdy się na mnie nie rozgniewał, mimo że nie zawsze byłam grzecznym dzieckiem. Z każdej podróży przywoził mi jakieś ciekawe prezenty, na przykład byłam jedyną w szkole dziewczynką z prawdziwą lalką Barbie.

Tato nigdy nie mówił w domu o swoich przeżyciach z czasu wojny. Dziś żałuję, że nigdy Go o to nie pytałam. Ot, głupota młodości. Ale wspomnienie grozy tamtych lat nie pozwalało Mu o niej zapomnieć. W Sydney odwiedził mnie kilka razy. Pamiętam, jak w 1974 roku poszliśmy na spacer po mojej dzielnicy. W naszym kierunku szedł pewien młody człowiek w czarnym, skórzanym płaszczu. Na jego widok Ojciec zbladł i złapał moją rękę. Trwało to kilka sekund. Nigdy też nie zostawił jedzenia na talerzu, twierdząc, że nie wiadomo, kiedy będzie następny posiłek.

Miał zawsze wielu przyjaciół. Gdy w Domu Literatów odbywał się wieczór poświęcony Jego pamięci, sala była wypełniona po brzegi.

Raz w życiu widziałam Ojca płaczącego, a było to w wieczór poprzedzający mój wylot z Polski w 1970 roku. Musiało być dla Niego wielkim przeżyciem i poświęceniem posłanie jedynego dziecka na drugi koniec świata.

Tato zawsze fascynował się liniami lotniczymi, rozkładem i trasami lotów. Pewnego dnia usłyszałam w słuchawce telefonu głos przyjaciela Ojca, doktora Schenberga. Przekazał mi wiadomość o Jego poważnej chorobie z sugestią, abym jak najszybciej przyjechała. Ustaliliśmy, że nie przyznam się, iż przyjechałam specjalnie z Australii, lecz powiem, że podskoczyłam przy okazji do Warszawy z jakiejś konferencji w Wiedniu. Tak też uczyniłam. Prosto z lotniska udałam się do szpitala na Pradze i po przywitaniu oznajmiłam Tacie, dlaczego jestem w Warszawie. On wtedy na mnie popatrzył i po pewnej chwili rzekł: „Mruczku, dziś rano nie ma przylotów z Wiednia”. Chyba znał prawdę…

Zostałam w Warszawie do końca grudnia. Więcej Go nie zobaczyłam. Odszedł sześć tygodni później.

Anna Nathan

BITWA PODSTĘPÓW

W Canberze, stolicy Australii, był wtedy piątek. Po chłodnej nocy zapowiadał się ciepły dzień australijskiej wiosny 1939 roku. Z dalekiej Europy nadchodziły coraz to bardziej niepokojące wieści, ale premier rządu federalnego Robert Menzies zapewnił jeszcze poprzedniego dnia, że kraj jest przygotowany.

W kinach widzowie oglądali Jeanette MacDonald w filmie Serenada na Broadwayu oraz zachwycali się Shirley Temple w Małej księżniczce. Maszyny drukarskie opuszczało najnowsze wydanie gazety Canberra Times. W stałej rubryce Sentencja na dziś tym razem pojawiła się filozofia C.J. Foxa: „Wolę najbardziej twarde warunki pokoju od najbardziej sprawiedliwej wojny”. W Klubie Inżynierów profesor William A. Pearson powiedział zebranym, że w sensie podstawowych składników chemicznych ciało ludzkie nie jest wiele warte, jeden człowiek około 8 centów.

Od tygodni doniesienia z Europy były niepokojące. „Obawa przed rozszerzeniem roszczeń niemieckich” – głosił nagłówek jednej z depesz. To, że Japonia i Chiny od lat toczyły wojnę, zostało jakby w cieniu wydarzeń.

1 września 1939 roku około godziny 13.15 w Canberze rozpoczęła się przerwa obiadowa w biurach, urzędnicy spieszyli na lunch. Nie wiedzieli, że wtedy z lotnisk w Niemczech wystartowały lekkie i szybkie rozpoznawcze samoloty, które poszybowały na północ i wschód. W Europie zalegały jeszcze mroki nocy i trwało trochę, nim piloci i obserwatorzy dostrzegli obiekty, które mieli rozpoznać.

Lotnicy nie widzieli, jak pod nimi ruszają na wschód setki tysięcy uzbrojonych żołnierzy, nie słyszeli turkotu gąsienic pojazdów pancernych. Wiedzieli, że inne samoloty czekają na sygnał do startu ku celom, które miały się wyłonić w świetle jesiennego poranka.

Około 13.45 urzędnicy w ministerstwach rządu federalnego byli już od kwadransa w swych biurach. Studiowali depesze nadchodzące z Londynu i słuchali doniesień obcych krótkofalówek, mimo że – jak notuje kronikarz – brak im było biegłości w językach obcych. Akurat wtedy pancernik Schleswig-Holstein otworzył ogień z ciężkich dział na polskie pozycje.

O 20.20, gdy Radio Warszawa od siedmiu godzin nadawało doniesienia z placu boju, rząd w Canberze nie miał jeszcze oficjalnego rozeznania sytuacji. O 21.30 pan Stirling z Urzędu Australijskiego Wysokiego Komisarza w Londynie informował Canberrę, że „krążą rozmaite plotki na temat działań bezpośrednich podjętych przez pana Hitlera, a to włącznie z bombardowaniem Warszawy”. W dwadzieścia minut później sam wysoki komisarz kablował z Londynu, że „pojawiły się gazety z sensacyjnymi doniesieniami, ale dotąd nie ma potwierdzenia”.

Dopiero w sobotę 2 września nad ranem oficjalna Canberra przyjęła do wiadomości, że jedna z największych katastrof w dziejach ludzkości przybrała realne kształty.

Udział australijskiego oręża po stronie Sprzymierzonych w bitwie o Anglię czy w Afryce Północnej lub na Bliskim Wschodzie jest dość znany. Ale kto zna dzieje tych przeważnie bezimiennych Australijczyków, którzy stawili czoła najazdowi japońskiemu, tę epopeję „bitwy podstępów” na dalekich wyspach, gdzie ważyły się losy wojny na frontach Dalekiego Wschodu? Są to dzieje ludzkiego bohaterstwa i tchórzostwa w tropikalnej dżungli i na bezludnych wyspach. W naszej opowieści występują zwyczajni Australijczycy, którzy po szybkim przeszkoleniu mieli zatrzymać japońskie dywizje idące od zwycięstwa do zwycięstwa i oprzeć się żołnierzom i marynarzom cesarza – zaprawionym już w boju i szkolonym latami.

Będzie to opowieść przeważnie o ludziach. I to raczej tych, którzy nie byli uczestnikami słynnych bitew i kampanii, które kształtowały losy świata. Chciałbym opowiedzieć przede wszystkim o tych, którzy zaznali goryczy klęski już w pierwszych dniach japońskiego ataku. O tych, którzy zostali rozproszeni z dala od Australii.

Nie będę komplikował opowieści dokładnym wymienianiem jednostek. Niemal wszyscy uczestnicy walk zostali wyszkoleni jako komandosi i będę często posługiwał się tym określeniem. Należeli do grup z ptasimi nazwami i zajmę się przede wszystkim przygodami grupy „Wróbel”.

Przez lata wędrowałem po dawnych pobojowiskach australijskich żołnierzy. Byłem na Borneo, Nowej Gwinei i w Timorze. Oglądałem na wyspie Leyte na Filipinach lądowisko zbudowane przez australijską jednostkę, która ze swym dowódcą trafiła do legendy jako „Ali Baba i czterdziestu rozbójników”. Żyję anegdotą, więc spieszę z wyjaśnieniem, że ta baśniowa nazwa miała prozaiczne zaplecze. Dowódca miał mianowicie pod swymi rozkazami czterdziestu żołnierzy. Ci z kolei mieli do dyspozycji sześć ciężarówek i tyleż łopat. Robota dosłownie paliła im się w ręku, gdy pod ogniem japońskim budowali lotniska czy naprawiali zbombardowane drogi. Mieli więc zwyczaj pożyczania sprzętu, gdzie się tylko dało. Gdy się nie dało, to go zabierali.

Na Leyte byli wystawieni nie tylko na ogień cesarskiej floty, ale i na chorobę tropikalną zwaną „gorączką ślimaczą” – przekleństwo tamtych stron. Bo trzeba pamiętać o dekoracjach, jakie do tego dramatu przygotowała historia: dżunglę, gdzie walczy się o samo przetrwanie, gdzie w gęstwinie jest mrok w południe i straszliwa wilgotność, gdzie australijskich żołnierzy zżerały owady, gnębiła choroba wrzodowa, gdzie były ofiary śmiertelne od ukąszeń żmij. Wspomnę więc o warunkach, w jakich ludziom tym przyszło żyć, walczyć czy umierać. Na pewno nie lubili wielkich słów, więc będę się starał ich unikać.

A zresztą czy tylko odmienność scenerii wymaga opisu, kiedy zwracam się do polskiego Czytelnika? Świat oswoił się z myślą, że najazd Japonii rozpoczął się od zaatakowania Pearl Harbour na Hawajach niedzielnego poranka 7 grudnia 1941 roku. Wiemy, że zaskoczona została zupełnie flota wojenna USA, że poniosła ciężkie straty.