Strona główna » Humanistyka » Nocne Haiku

Nocne Haiku

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-935993-0-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nocne Haiku

Czy może być coś straszniejszego dla rodzica, niż śmierć jedynego dziecka. Do tego śmierć samobójcza? Jak pogodzić się żyć z taką stratą, gdy w dodatku nie widzi się dla takiej śmierci powodu? Próbując zrozumieć syna – niespełnionego pisarza, będący na emeryturze ojciec analizuje jego teksty z jedynego ocalałego zeszytu z zapiskami, z czasem otrzymuje również fragmenty tekstów syna od przyjaciela, a w końcu zapis telefonicznej rozmowy z synową. Wszystkie te „tropy” niczym puzzle odsłaniają obraz syna, rzucając kolejne światło na prawdziwe powody tego, co zrobił. Wczytując się w zapiski syna – niedoszłego pisarza, jednocześnie ojciec sam prowadzi zapiski z tych swoich spotkań z literaturą, poddając analizie sam proces pisania co sprawia, że w końcu sam doświadcza siły targających pisarzem uczuć. Jednocześnie poprzez zapiski syna, bohater mierzy się z własnymi wspomnieniami, ponownie musi ocenić własne wybory i doświadczenia a na ich tle snuje opowieść o życiu i przemijaniu w trudnych czasach, w jakich przyszło mu żyć. Przez to dramat ten staje się opowieścią o życiu, analizą jego mechanizmów i praw, które wpływają na wybór ostatecznej decyzji. Na tym tle odbywa się pozorny monolog ojca, a nieświadomie – wielopłaszczyznowa rozmowa ojca z synem, a właściwie z duchem syna, który próbuje nawiązać z żyjącym ojcem kontakt właśnie poprzez literaturę.

 

Polecane książki

Rowdy, utalentowany tatuażysta, nie zamierza się angażować emocjonalnie w żaden związek, odkąd zostawiła go dziewczyna, którą kochał. Nagle w jego życiu pojawia się jej siostra, Salem. I przypomina mu o wszystkim, co stracił. Salem ucieka od wspomnień o dzieciństwie pozbawionym miłości. Ma tylko jed...
Skondensowane wspomnienia z dzieciństwa z projektów: „Trzebień — tajemnice z dzieciństwa”, „Biała — bachanalie młodości”. Wzbogacone o kilka dodatkowych wspomnień. Opowiadania na podstawie prawdziwych wydarzeń. Historie, które wydarzyły się we wsiach: Trzebień, Kurowo, Biała i Gołogóra w latach 1980...
Osoby każdej społecznej kondycji znajdą tu coś, co je oświeci, a jednocześnie zabawi. Książka ta nie wymaga systematycznej lektury, w którymkolwiek jednak miejscu się ją otworzy, znajdzie się coś, co skłoni do zastanowienia. Najbardziej pożyteczne książki to te, których czytelnicy dołożą od siebie p...
Autor "Seansu", "Ptakona", "Ultra Montany", scenariuszy do wielu filmów, w tym do serialu "Ekstradycja" w bezpretensjonalny sposób pisze o miłosci, zdradzie i pojednaniu....
Świat mafii i przestępców, strzały, broń, niebezpieczny klimat kolejnych misji, ciągłe napięcie i wątpliwości. W samym środku tego świata za namową Konrada i na własne życzenie znalazła się Liza. Nie trafiła tam przez przypadek, ponieważ lata ćwiczeń na strzelnicy, aktywny tryb życia i nieza...
Podstawowe informacje na temat gruntowej uprawy roślin. Pochodzenie, właściwości, uprawa i zastosowanie dalekowschodnich roślin leczniczych. Opisane gatunki: aralia mandżurska - „czartowskie drzewo”, berberys amurski, bergenia grubolistna, „bluszcz amurski” - miesięcznik dahurski, cytryniec chiński,...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Radosław Lemański

Ra­do­sław Le­mań­ski

NOC­NE HA­IKU

dra­mat

na pod­sta­wie po­wie­ści

„Iskier­ki” Hen­ry­ka Urban­ka

Co­py­ri­ght@Ra­do­sław Le­mań­ski

Okład­ka: www.mpress-fre­elan­cer.pl

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne.

All ri­ghts re­se­rved.

E-book

Wy­da­nie I, Zie­lo­na Góra, 2012

ISBN: 978-83-935993-0-1

www.nad­chmu­ra­mi.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Oso­by

Oj­ciec – star­szy męż­czy­zna

Syn – duch zmar­łe­go syna

AKT I

Pierw­sze li­te­ry al­fa­be­tu

Sce­na I

Pod­no­si się kur­ty­na. Na środ­ku sce­ny wi­dać de­li­kat­nie pod­świe­tlo­ne, sta­re biur­ko z krze­słem, za któ­rym sie­dzi star­szy męż­czy­zna i pi­sze. W trak­cie swo­jej opo­wie­ści po­ru­sza się: cho­dzi, przy­sta­je, sia­da na stop­niu na wprost wi­dza i zwra­ca się do nie­go – w za­leż­no­ści od wi­zji re­ży­se­ra i przy­ję­tej kon­wen­cji.

Gdzieś z tyłu, na dru­gim pla­nie, sie­dzi na pod­wyż­sze­niu (na przy­kład sza­fie) mało wi­docz­ny Syn – a ra­czej jego duch.

W tle, jak­by z dru­gie­go po­ko­ju, by nie za­głu­szać dia­lo­gu, sły­chać ra­dio, ew. rów­nież te­le­wi­zor. Oprócz mu­zy­ki, co ja­kiś czas do wi­dza do­cho­dzą waż­ne wy­da­rze­nia na świe­cie, któ­re „prze­pły­wa­ją obok” bo­ha­te­ra, sku­pio­ne­go na swo­im wnę­trzu, sym­bo­li­zu­jąc upływ cza­su.

Syn

Wol­no sy­la­bi­zu­je li­te­ry i re­cy­tu­je ca­łość.

A

AAAAAAAAAAAAAAAAA!!!

AAAAAAAAAAAAAAAAA!!!

AAAAAaaaaaaaaaaaaaa…

Krzyk. Szcze­li­na krzy­ku. Szcze­li­na, po­przez któ­rą wdzie­wa się na świat pierw­sza li­te­ra. Wiem, nie usły­szał jej ża­den anioł, nie usły­szał nikt ze sto­ją­cych po­nad ich za­stę­pa­mi. Nie mam złu­dzeń, nie mam na­dziei. Uro­dzi­łem się w roku po śmier­ci Sta­li­na. Mogę tyl­ko krzy­czeć.

Aaaaaaaaaaaa!

Aaa…

Nie, nie je­stem cho­ry. Krzyk jest jed­nym ze spo­so­bów za­po­mi­na­nia się wy­obraź­ni. Na­uczy­łem się go od Czło­wie­ka Sza­lo­ne­go. Kie­dyś chcia­łem pójść jego dro­gą. Zre­zy­gno­wa­łem. Nie, nie dla­te­go, że zna­la­złem dro­gi prost­sze. Prze­stra­szy­łem się jej nie­mo­cy. A krzyk? Krzyk mi o tym przy­po­mi­na.

Aaa…

a…

…dziś już się nie boję. Nie boję się pierw­szej li­te­ry al­fa­be­tu, ni ostat­niej. Nie boję się słów, któ­re z tych li­ter ukła­da­ją się w prze­dziw­ną mo­zai­kę na prze­mian zdzi­wie­nia i tego, co owo zdzi­wie­nie uni­ce­stwia. Nie boję się i was, bez­i­mien­ni, mil­czą­cy anio­ło­wie, któ­rych już cza­sa­mi uda­je mi się usły­szeć…

Oj­ciec

Do tej pory po­chy­lo­ny nad ze­szy­tem – pa­mięt­ni­kiem. Mówi jak­by do sie­bie, wa­żąc po­szcze­gól­ne sło­wa.

O…

Pi­szę.

Pierw­sze sło­wo…

Prze­pra­szam…

Czy ro­bię to wbrew so­bie?…

Co to zna­czy, że pi­szę?…

I czy to w ogó­le coś zna­czy?…

Dal­sze sło­wa są do wi­dza

Nig­dy się nad tym nie za­sta­na­wia­łem. Przez całe ży­cie uni­ka­łem py­tań o pierw­szeń­stwo kury przed jaj­kiem. Je­stem in­ży­nie­rem. Prag­ma­ty­kiem. Lu­bię (a wła­ści­wie lu­bi­łem) pra­co­wać, lu­bię słu­chać mu­zy­ki, lu­bię do­bre je­dze­nie i do­bre piwo. Je­stem he­do­ni­stą – je­śli uży­wam wła­ści­we­go sło­wa. O ko­bie­tach w moim wie­ku wspo­mi­nać ra­czej nie wy­pa­da. A szko­da. Mam 65 lat. Od kil­ku mie­się­cy je­stem też „eme­re­re”. Wy­słu­żo­ny. Tro­chę mi przy­kro z tego po­wo­du, bo chcia­łem jesz­cze pra­co­wać. Ale dano mi cał­kiem nie­de­li­kat­nie do zro­zu­mie­nia, że mój czas się skoń­czył. „Bez­ro­bo­cie, ko­le­go, ro­zu­mie­cie!”. Daw­niej mó­wi­ło się „to­wa­rzy­szu”. Do­sta­łem dy­plom, na­gro­dę za 40 lat pra­cy i urlop, z któ­re­go się nie wra­ca. Przy­znam, że zim­ny dreszcz ma­su­je mój krę­go­słup, gdy uświa­da­miam so­bie co to zna­czy. Nie­ste­ty, nie wol­ność, o któ­rej ma­rzy­ło się przez te wszyst­kie lata nie­na­wi­dze­nia bu­dzi­ka. Ra­czej strasz­li­wą sa­mot­ność i pust­kę, od któ­rych moż­na zwa­rio­wać. Na­praw­dę. Dla­te­go ku­pi­łem so­bie gru­by ze­szyt, bar­dzo dro­gie pió­ro i kil­ka pa­czek na­bo­jów z zie­lo­nym atra­men­tem. Zie­lo­nym, po­nie­waż ta­kie­go uży­wał w swo­im dzien­ni­ku Mi­chał, mój syn. Przy­najm­niej w tym, któ­ry mam przed sobą, bo tyl­ko ten się po nim ostał. Je­że­li były ja­kieś inne, to za­bra­ła je sy­no­wa. I chy­ba znisz­czy­ła, bo gdy ją o to za­py­ta­łem, z wście­kło­ścią po­wie­dzia­ła, że tak i że nie chce o tym wię­cej sły­szeć. Do­my­ślam się dla­cze­go. Mo­gło w nich nie być o niej ni­cze­go do­bre­go. Tak jak w tym, któ­ry mam przed sobą. Czy za­słu­ży­ła na tak su­ro­wą oce­nę? Nie wiem. Czy ja za­słu­ży­łem? Też nie wiem. Chy­ba dla­te­go ku­pi­łem ten ze­szyt. Bo może po­przez pi­sa­nie moż­na się cze­goś o so­bie do­wie­dzieć. I żeby nie zwa­rio­wać. Dzień jest pie­kiel­nie dłu­gi, gdy trze­ba go za­go­spo­da­ro­wy­wać sa­me­mu. Mu­szę przy­znać, że nig­dy tego nie czu­łem. Do nie­daw­na wszyst­kie wy­da­wa­ły mi się za krót­kie… Do cza­su, gdy to się sta­ło…

Mówi z tru­dem, wzru­szo­ny

Mój syn… Mi­chał… Nie żyje… Po­peł­nił sa­mo­bój­stwo…

Chwi­la ci­szy. Na­stęp­nie Syn re­cy­tu­je ko­lej­ną część „Abe­ca­dła”. Oj­ciec przy­sta­je bez ru­chu.

Syn

B

Byt.

Coś, co okre­śla, ale chy­ba nie aż tak bar­dzo, jak­by tego chcie­li ci, któ­rym okre­śla. Od­stę­pu­ję od nie­go bez żalu. Bach. Beetho­ven. Brahms. I nad wszyst­ki­mi Mo­zart. Dla­cze­go nie­miec­ka mu­zy­ka? Al­bo­wiem do­ty­ka­jąc ust usta­mi, sta­je­my się bar­dziej wraż­li­wi na do­gma­ty. Do­gma­ty dają pew­ność, ale za­bie­ra­ją sło­wa, któ­rych uży­wa­li­śmy tak nie­ostroż­nie, że prze­sta­ły zna­czyć. Nie­miec­ka mu­zy­ka nic tu nie po­mo­że. Ani żad­na inna. Mu­zy­ka nie ma mocy oca­la­nia słów ani ich zna­czeń. Dla­te­go nie po­tra­fię ukryć przy­jem­no­ści, z jaką za­ja­dam się świe­ży­mi pącz­ka­mi, piję wy­traw­ne wino, słu­cham Mo­zar­ta. Nie chcę ukraść cia­łu tych drob­nych ni­ja­ko­ści, któ­re tak bar­dzo utrud­nia­ją by­wa­nie czymś, co brzmi dum­nie.

Syn milk­nie i cho­wa gło­wę w ko­la­na. Po chwi­li mówi Oj­ciec.

Oj­ciec

Wy­rwa­łem… Wy­du­si­łem z sie­bie zda­nie, któ­re przez kil­ka lat nie prze­cho­dzi­ło mi przez gar­dło. Nie­zna­jo­mym mó­wi­łem, że wy­je­chał do Ame­ry­ki i nie daje zna­ku ży­cia. Ot, taka na­tu­ra. Zna­jo­mi wie­dzie­li, że nie war­to o tym przy mnie mó­wić. Dziś sam na­pi­sa­łem zda­nie, któ­re­go tak bar­dzo nie­na­wi­dzę… Aż brak mi tchu… Nie po­tra­fię tego wy­ra­zić… Ból mie­sza się z bez­rad­no­ścią, pust­ka z nie­wy­ra­żo­ną nig­dy mi­ło­ścią, wrzask z głu­chym, bez­względ­nym mil­cze­niem. Swo­im „czy­nem” mój ro­dzo­ny syn za­bił naj­lep­szą część mego ży­cio­we­go pro­gra­mu – na­dzie­ję. I może o to mu cho­dzi­ło, je­śli do­brze od­czy­ta­łem nie­któ­re zda­nia z jego ze­szy­tu. Nie­ste­ty, czę­sto ucie­kał się do ję­zy­ka za­cie­ra­ją­ce­go ko­mu­ni­kat. Jak gdy­by się bał, że może ko­goś ura­zić. Albo że to, co pi­sze, nie dość bę­dzie od­czy­ty­wa­ne jako po­ezja. I nie jest. W me­cha­ni­ce zu­peł­nie gdzie in­dziej znaj­do­wa­li­śmy pięk­no. W pro­sto­cie i nie­za­wod­no­ści kon­stru­owa­ne­go urzą­dze­nia. Dla­te­go po­plą­ta­ne i za­wi­łe fra­zy Mi­cha­ła cza­sa­mi bu­dzą moją iry­ta­cję:

Się­ga po sta­ry ze­szyt i czy­ta z nie­go

„Było to w śnie­gu. Le­że­li­śmy, nie pa­mię­tam czy nadzy, le­że­li­śmy tak bli­sko sie­bie, że nie mo­gło to mieć żad­ne­go dla ży­wych zna­cze­nia. Nie wi­ro­wa­li­śmy, nie spo­wi­ja­ły nas ko­ko­ny, nie sty­ka­li­śmy się uda­mi, nie było po­licz­ków i dło­ni, nikt nie do­znał za­wro­tu gło­wy ni spa­zmu, mo­gli­śmy w spo­ko­ju od­da­wać się śmier­ci. Nie za­uwa­ży­li­śmy, że oczy za­mro­zi­ły na­sze ser­ca i nie mo­gła już pły­nąć Bi­blia.”

Albo to:

„Nig­dy nie my­li­li­śmy dnia z nocą. Jako dziec­ko uczy­łem się prze­śla­do­wać śmierć za­po­mnie­niem. Do­sta­wa­łem za to do­bre stop­nie i drob­ne pie­niąż­ki. Czy te­raz ro­zu­mie­cie moją po­gar­dę dla na­uczy­cie­li? I ro­dzi­ców?”

O co tak na­praw­dę cho­dzi, je­że­li mam po­waż­nie trak­to­wać to, co na­pi­sał…

Kim był mój syn? Przy­znam, że nig­dy się nad tym nie za­sta­na­wia­łem. Nie mia­łem ani cza­su, ani po­trze­by ta­kie­go py­ta­nia sta­wiać. Był po pro­stu moim sy­nem. Cała resz­ta wy­ni­ka­ła z tej pro­stej kon­sta­ta­cji. Przy­najm­niej do pew­ne­go mo­men­tu. Jego ro­śnię­ciu było pod­po­rząd­ko­wa­ne na­sze ży­cie. Ro­bi­li­śmy z żoną wszyst­ko, żeby miał szczę­śli­we i do­stat­nie dzie­ciń­stwo, po­tem mło­dość. I chy­ba miał. Bo to, czy ma się dzie­ciń­stwo szczę­śli­we czy nie, nie za­le­ży od kra­ju ani ustro­ju, w ja­kim się żyje. Zresz­tą mó­wi­li­śmy mu praw­dę. Że kła­mie­my. Co in­ne­go mó­wi­my w domu, co in­ne­go poza nim. Nie wy­da­je nam się to nor­mal­ne, ale po­nie­waż jest po­wszech­ne, na­bra­ło sta­tu­su nor­my. I nie ma co so­bie ła­mać tym gło­wy. Tym bar­dziej prze­ciw­ko owej nor­mie wy­stę­po­wać. Nie ukry­wam, że cho­dzi­ło głów­nie o za­cho­wa­nie dość wy­so­kie­go stan­dar­du ma­te­rial­ne­go. Jako spe­cja­li­sta od tak zwa­nych „ma­szyn cięż­kich”, zjeź­dzi­łem służ­bo­wo pra­wie całą Eu­ro­pę i część Afry­ki. W cza­sach go­muł­kow­sko-gier­kow­skich było to coś, co bu­dzi­ło sza­cu­nek. Zwłasz­cza, że by­łem Ślą­za­kiem, któ­ry nie­miec­kie­go na­uczył się jesz­cze w szko­le. Oczy­wi­ście nie­miec­kiej, bo w cza­sie woj­ny in­nych nie było. Dla­te­go mu­sia­łem się za­pi­sać do par­tii. In­nej dro­gi awan­su nie wi­dzia­łem. Kil­ka ty­się­cy fra­ze­sów wy­gło­szo­nych pu­blicz­nie w cią­gu kil­ku pierw­szych lat mej par­tyj­no­ści po­zwo­li­ło mi do­stać miesz­ka­nie. W cza­sach wo­je­wódz­twa sta­li­no­grodz­kie­go był to wy­czyn nie lada. Szcze­gól­nie dla po­cząt­ku­ją­ce­go, bar­dzo bied­ne­go in­ży­nie­ra. Czy le­gi­ty­mi­zo­wa­łem w ten spo­sób wiel­ką wów­czas ma­chi­nę ter­ro­ru i zbrod­ni? Nie wiem. Ja na pew­no ni­ko­mu nie zro­bi­łem krzyw­dy. A gdy jesz­cze dziś po­rów­nu­ję to miesz­ka­nie z ge­hen­ną mego bra­ta, któ­ry przez po­nad dwa­dzie­ścia lat tu­łał się z żoną i dzieć­mi po róż­nych no­rach, to roz­grze­szam się ze swej par­tyj­no­ści w spo­sób na­tu­ral­ny.