Strona główna » Literatura faktu, reportaże, biografie » Nowy Dziki Zachód. Zwycięzcy i przegrani Doliny Krzemowej

Nowy Dziki Zachód. Zwycięzcy i przegrani Doliny Krzemowej

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8179-517-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Nowy Dziki Zachód. Zwycięzcy i przegrani Doliny Krzemowej

Nowi niewolnicy branży nowych technologii

W szczytowym okresie rozkwitu start-upów dziennikarz Corey Pein wyrusza do ich kolebki – Doliny Krzemowej, by dowiedzieć się, dlaczego ta branża tak długo prosperuje. Prędko okazuje się, że aby w pełni zrozumieć zwariowaną rzeczywistość przedsiębiorców internetowych, musi się w niej zanurzyć i stać się jednym z nich. Wynajmuje więc pokój, który dzieli z młodymi programistami na dorobku, i wkręca się na szumnie reklamowane, lecz w gruncie rzeczy mające niewiele do zaoferowania konferencje branżowe i zakrapiane alkoholem imprezy promocyjne. Rozmawia z inwestorami szukającymi okazji i naiwnymi zapaleńcami, którzy wierzą, że ich internetowy start-up osiągnie sukces na miarę Instagrama czy Facebooka.

Nowy Dziki Zachód to wnikliwy portret zafiksowanej na swoim punkcie branży high-tech i jej potentatów. Obnaża ich zachłanność i pychę, a także odsłania ich niepokojące plany na przyszłość. Autor stawia alarmującą tezę: choć przyszłość nowych technologii przedstawia się obiecująco, to przeciętnym ludziom nie pozostanie nic oprócz intensywnej i nieprzerwanej pracy – aż do śmierci. Z tej ścieżki „postępu” ludzkość nie może już raczej zejść.

 

Pein to doświadczony dziennikarz, który wie, jak nie przesadzić z żartami, i od czasu do czasu pozwala, by temat, którym się zajmuje, przemówił sam za siebie… Bez humoru autora z pewnością byłaby to depresyjna lektura. Daily Mail

Dolina Krzemowa, którą ukazuje Pein, niewiele różni się od dystopijnych wizji znanych nam z tekstów science fiction. The New Republic

Peinowi udało się uchwycić coś ważnego na temat Doliny Krzemowej, co dotąd umykało innym autorom. The New York Times Book Review

Zabawna książka, która otwiera oczy. Pein odkrywa grę pozorów uprawianą w branży, która okazuje się mniej przyjazna, niż wskazuje na to jej wizerunek. Publishers Weekly

Głęboko niepokojąca książka… Trzeźwe spojrzenie na negatywne konsekwencje przemysłu technologicznego i jego ideologiczne podłoże. Kirkus Reviews

Gdyby serial Black Mirror miał swój książkowy odpowiednik, z pewnością byłby to Nowy Dziki Zachód. Booklist

 

Corey Pein jest amerykańskim dziennikarzem śledczym, stałym współpracownikiem magazynu „The Baffler” i byłym członkiem zespołu redakcyjnego „Willamette Week”. Pisze między innymi dla „Slate”, „Salon”, „Foreign Policy”, „The American Prospect” i „Columbia Journalism Review”. Mieszka w Portland.

Polecane książki

To opowieść, jakich mało: epos o wytrwałości w obliczu zniszczenia, umiejętności przeżycia w czasach prześladowań, radości w czasach żalu, smakowania życia wbrew wszelkim przeciwnościom. Opowieść, która rozciąga się na całe tysiąclecia i kontynenty. Od Indii po Andaluzję i od bazarów Kairu po ulicz...
Królewskie skarby, tajemnice i trupy. Dużo trupów. Co łączy zabójczy obłęd kolumbijskich partyzantów, średniowieczny spiski zamek i trzy pokolenia polskich uczonych? Malownicze krajobrazy Małopolski spłyną krwią nowego ukrzyżowania i rajdu morderców &nd...
Warto zwrócić szczególną uwagę na różnice w regulacjach MSR/MSSF i UoR. Brak niektórych regulacji w ustawie o rachunkowości zezwala jednostkom, które nie są zobligowane do stosowania MSR, na wykorzystanie standardów w zakresie nieuregulowanym polskimi przepisami rachunkowymi...
W sierpniu 1942 roku przedstawiciele nowo powołanego do życia przez prezydenta Stanów Zjednoczonych Franklina Delano Roosevelta Biura Służb Strategicznych (Office of Strategic Services – OSS) nawiązali kontakt z polskimi władzami w Londynie, w wyniku czego powstała Sekcja Polska przy OSS. Dwa lata p...
Ostatni tom lawendowej trylogii. Wracamy do Trpanj i wraz z Gabrielą próbujemy odszukać cień wielkiej miłości do Ivo, który przed laty zostawił dziewczynę w obcym kraju i wyjechał do Włoch. Agnieszka Lingas-Łoniewska - wrocławianka, pisząca książki łączące sensację z romansem, kochająca zwierzaki...
Gdy byłam dzieckiem, pierwszy kęs robiłam z zamkniętymi oczami, by lepiej poczuć smak potrawy. Od zawsze uwielbiałam jeść, rozmawiać o jedzeniu, przygotowywać je, a z czasem zaczęłam też o nim pisać, a nawet je fotografować. Książka, którą napisałam, to właśnie taki pachnący, przepełniony smakam...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Corey Pein

Seria: MUNDUS. Fenomeny

Projekt okładki Agnieszka Winciorek

Tytuł oryginału: LIVE WORK WORK WORK DIE: A Journey into the Savage Heart of Silicon Valley

LIVE WORK WORK WORK DIE by Corey Pein Copyright © 2017 by Corey Pein Published by arrangement with Metropolitan Books, an imprint of Henry Holt and Company, New York

© Copyright for Polish Translation and Edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Wydanie I, Kraków 2019 All rights reserved

Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechniany w jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany w żadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawcy.

ISBN 978-83-233-4597-8

ISBN 978-83-8179-517-3 (e-book)

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków

tel. 12 663-23-80, fax 12 663-23-83

Dystrybucja: tel. 12 631-01-97, tel./fax 12 631-01-98

tel. kom. 506-006-674, e-mail: sprzedaz@wuj.pl

Konto: PEKAO SA, 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325

Vom Affen zum Roboter

Człowiek współczesny nie zastanawia się, jaką cenę będzie musiał zapłacić za swoją potęgę. Powinniśmy zadawać sobie to pytanie.

– Jacques Ellul,The Technological Society, 1954

Wstęp

Miliarder albo bankrut

Naiwni wyznawcy bywają najzacieklejszymi heretykami. To mój przypadek. Jako dzieciak sam nauczyłem się programowania na zakurzonym kompie Commodore 64. Na dobrą sprawę jako cudowne dziecko powinienem był zostać miliarderem najpóźniej na pierwszym roku studiów. Ale dałem ciała. Zamiast opuszczać zajęcia, żeby pracować w akademiku nad rewolucyjną stroną internetową, poddałem się czarowi muzyki, książek i dziewczyn. Jakiż byłem krótkowzroczny! Jak bardzo pobłądziłem! Mój potencjał dochodowy zleciał na łeb na szyję, kiedy przestałem pisać programy, a zacząłem pisać do gazet. W następnych latach, gdy branża, z którą na swoje nieszczęście się związałem, straciła swoją dotychczasową pozycję na rzecz internetu, spoglądałem z zazdrością na komputerowych guru, na zwycięzców, na pionierów. Oni mieli pomysły. Mieli energię. A co najważniejsze, mieli pieniądze. Czemu nie miałbym dołączyć do ich grona?

W 2010 roku moja dziewczyna i ja rzuciliśmy robotę w gazeciei uciekliśmy do Anglii, gdzie założyłem swój pierwszy start-up. Był to niszowy portal informacyjny. Biorąc przykład z dziennikarzy, którzy z oddaniem rozkręcali własne biznesy, korzystałem z taniej siły roboczej w postaci mojej skromnej osoby. Po dwóch latach pracy po dwanaście godzin na dobę w charakterze wydawcy, programisty, redaktora naczelnego i reportera, doszedłem do ściany. Zawiesiłem działalność i zacząłem szukać innej roboty. Mój pierwszy start-up okazał się niewypałem. A to oznaczało, że ja sam zawiodłem. Jak inaczej wytłumaczyć moją porażkę? Wiadomo przecież, że internet zapewnia wszystkim równe szanse, jest wolną i pozbawioną ograniczeń przestrzenią wymiany, w której najlepsze pomysły są po prostu skazane na sukces. Taka była wówczas fundamentalna retoryka tego medium, jego mantra, kwestionowana tylko przez zrzędliwych malkontentów i cyników. Był to również stek bzdur, choć wtedy jeszcze tego nie rozumiałem.

W okresie burzliwych przemian zawodowych stałem się namiętnym czytelnikiem blogów informatycznych. Początkowo odwiedzałem je, szukając pomocy w rozwiązywaniu problemów z programowaniem. Wkrótce jednak uzależniłem się od nich i w niewłaściwie pojmowanym dążeniu do osiągnięcia większej „produktywności” pochłaniałem niezliczone strony wypełnione poradami i materiałami motywacyjnymi, przeznaczonymi głównie dla takich potencjalnych założycieli start-upów jak ja. Nocami, leżąc w łóżku, z ręką zesztywniałą od trzymania smartfona, szukałem pociechy w strumieniu optymistycznych wiadomości napływających nieprzerwanie na portal Hacker News, forum dyskusyjne speców od komputerów prowadzone przez fundusz VC*i inkubator start-upów Y Combinator. Założyciele strony wydawali się godni zaufania, a autorzy komentarzy sprawiali wrażenie kompetentnych. Tytuły inspirujących artykułów zamieszczanych na stronie Hacker News utwierdzały mnie w przekonaniu, że mój przypadek nie był odosobniony: „Upadaj szybko, upadaj często, upadaj planowo”, „Szybka porażka oznacza częste porażki” i najbardziej lapidarny, „Sukces przez porażkę”. Wziąłem sobie to wszystko do serca. Zacząłem postrzegać swoje niepowodzenie jako cenne doświadczenie kształtujące charakter. Ale temu procesowi samokształcenia towarzyszyło jeszcze inne zjawisko. Rzecz w tym, że nie tylko zdecydowałem się na zmianę zawodu i uległem modzie na „uczenie się kodowania”. Byłem równocześnie indoktrynowany bałamutną ideologią. Przepełniony dumą, że udało mi się przyswoić nowe, „cenne” umiejętności – potrafiłem stworzyć aplikację w Ruby on Rails, nauczyłem się zarządzać wirtualnym serwerem! – nie dostrzegałem, że umiejętności te można było przekształcić w źródło utrzymania tylko w jeden sposób: akceptując ekonomikę cyfrowego świata, w którym wielkie korporacje dyktują warunki. Będąc spragnionym sukcesu właścicielem strony internetowej i aspirującym niezależnym dziennikarzem, zachowywałem się jak zamknięty w zagrodzie cielak, któremu się wydaje, że cała farma należy do niego.

W 2012 roku zacząłem pracować dla awangardowego internetowego serwisu informacyjnego Demotix, który sprzedawał mediom materiały dostarczane przez pracujących na własny rachunek fotoreporterów z całego świata. Kiedy rozpoczynałem pracę jako redaktor naczelny, Demotix współpracował już z trzydziestoma tysiącami fotografów i zatrudniał niewielki zespół pracowników etatowych. W otwartym pomieszczeniu z wielkimi pufami sako i automatycznym ekspresem do kawy czułem się jak w siedzibie rasowego start-upu z branży IT. Nasze biuro mieściło się w londyńskiej filii głównego inwestora, należącej do Billa Gatesa korporacji Corbis, z siedzibą w Seattle.

Krótko po objęciu przeze mnie nowego stanowiska korporacja Corbis wykupiła Demotix. Jego założyciele – którzy moim zdaniem mieli jak najlepsze intencje – całkowicie wycofali się z interesu. Oznajmiono wszystkim, że przejęcie firmy to wspaniała nowina. „Jest to olbrzymi krok na drodze do realizacji naszego nadrzędnego celu”, napisano w oficjalnym komunikacie. Obiecywano w nim także, że Corbis dochowa wierności wyznawanym przez nas „wartościom: obronie wolności słowa i relacjonowaniu wydarzeń, o których opinia publiczna jest niewystarczająco informowana”. Zastanawiałem się, jaki będzie mój budżet wydawniczy teraz, kiedy znaleźliśmy się na liście płac bajecznie bogatego Gatesa – pięcio- czy może sześciocyfrowy?

Poznaliśmy straszliwą prawdę, kiedyz Nowego Jorku przyleciał z wizytą jedenz menedżerów Corbisa. Nazwałem go Trutniem. Chwalił się, że nie czytuje prasy codziennej – naszego najważniejszego klienta – a mimo to jakimś cudem odpowiadał w firmie za „wiadomości, sport i rozrywkę”. Truteń na dzień dobry zaserwował nam prezentację w Power Poincie, która jak przypuszczałem, była czymś w rodzaju ceremonii powitalnej, praktykowanej na statku bazie w Seattle. Później po kolei, małymi grupkami, siadaliśmy na czerwonych, biurowych sofach, aby wysłuchać, co Truteń ma nam do powiedzenia. Z szerokim, nieszczerym uśmiechem na twarzy zapoznawał nas z nowymi realiami. „Korporacji Corbis zależy na dwóch rzeczach”, wyjaśnił. „Pierwsza to zarabianie pieniędzy. Druga to innowacyjność i rewolucyjne zmiany. Moim zdaniem Billa interesuje przede wszystkim ten drugi element – innowacje i zmiany”.

Gapiliśmy się na niego bez słowa. Znając moich angielskich kolegów, wiedziałem, że mogą trwać w tym niezręcznym milczeniu bez końca, ale zdawałem sobie sprawę, że Truteń oczekuje jakiejś reakcji. Ponieważ poruszył już wcześniej temat pieniędzy, wyjaśniłem, że wielu naszych fotografów zadłuża się – nie wspominając już o narażaniu się na uwięzienie, uprowadzenie, a nawet utratę życia – żeby móc podróżować do regionów ogarniętych wojną i przesyłać wykonane przez siebie fotografie naszemu skromnemu start-upowi. Być może teraz, dzięki wielkim zasobom, jakimi dysponuje Corbis, moglibyśmy zacząć wypłacać tym fotografom jakieś skromne diety, powiedzmy, 100 dolarów dziennie. „Mowy nie ma”, stwierdził Truteń. Dokładnie tak samo odniósł się do kwestii ubezpieczenia zdrowotnego.

Najgorsze było jeszcze przed nami. Jak się okazało, korporacja Corbis miała skrajnie odmienny od naszego pogląd na to, co jest, a co nie jest newsem. Nowe szefostwo skarżyło się, że poświęcamy zbyt wiele uwagi protestom ulicznym i pożarom fabrykw odległych krajach. To za trudne. Zbyt ponure. Nowi właściciele firmy życzyli sobie, żeby nasi fotografowie biegali za gwiazdami telewizyjnych reality shows, pozującymi na czerwonym dywanie. Najwidoczniej Kardashianek nigdy za wiele. Truteń dał nam jednoznacznie do zrozumienia, że Corbis nie ma nic przeciwko otrzymywaniu fotoreportaży z walkw Syrii, Mali czy jakimś innym żałosnym kraiku, w którym akurat rozpętało się piekło, pod warunkiem że nie będziemy się zbytnio angażować, gdy nasi wolni strzelcy znajdą się w tarapatach.

Niebawem my, „świeżo pozyskane talenty”, odkryliśmy, że Truteń miał niecny plan pozbycia się połowy zespołu. Przy okazji zupełnie przypadkiem zamierzał przejąć lwią część moich dotychczasowych obowiązków jako redaktora naczelnego, podczas gdy ja miałbym odpowiadać za enigmatyczną „społeczność” czy coś równie bezsensownego. Odszedłem.

Kilka lat później Gates sprzedał Corbis chińskiej spółce, w której pakiet większościowy posiadał jego główny rywal, Getty Images. Demotix zniknął z rynku bez ostrzeżenia, zostawiając tysiące wolnych strzelców na lodzie, bez zleceń i bez grosza przy duszy – a wielu także w miejscach, gdzie groziło im poważne niebezpieczeństwo – i odcinając im dostęp do zdjęć, które umieścili na serwerach Corbisa. W rękach nabywcy znalazło się również przebogate archiwum fotograficzne korporacji Corbis, w tym słynne zdjęcie Nieznanego Buntownika (Tank Man), wykonane podczas protestów na placu Tiananmen. Gates sprzedał ów kultowy obraz odwagi i sprzeciwu wobec przemocy firmie, która mogła zostać zobligowana przez chiński rząd do jego ocenzurowania.

Kiedy zrezygnowałem z pracyu Wielkiego Ważniaka, przez kilka dni pławiłem się w poczuciu własnej prawości. „Może na jakiś czas wrócę do pisania”, mówiłem przyjaciołom. Następny rok spędziłem na błogim nieróbstwie, właściwie nie zdejmując piżamy. Później uznałem jednak, że najwyższy czas wziąć się w garść i znaleźć coś nowego, w czym znów mi się nie powiedzie – tylko co?

Rozważyłem możliwości. Mogłem spróbować szczęścia z następnym efemerycznym internetowym start-upem. Mogłem znów poszukać dla siebie miejsca w mojej wymierającej branży – prasie drukowanej. Mogłem też powrócić do zmywania podłóg, czym trudniłem się tuż po studiach. Gdzie popełniłem błąd? Co takiego miał Bill Gates, czego ja nie miałem – rzecz jasna oprócz wielomiliardowej fortuny? Rozumując w ten sposób, doszedłem w końcu do wniosku, że rozwiązanie mojego problemu jest banalnie proste: muszę zostać miliarderem, tak jak mój były pracodawca.

W dwudziestym pierwszym wieku zostanie miliarderem to chyba najbardziej upragniony rodzaj kariery, który ma zdecydowaną przewagę nad takimi dynamicznie rozwijającymi się formami zatrudnienia jak pańszczyzna czy praca niewolnicza. A jego zalety są nie do przebicia! Przed powstaniem korporacji U.S. Steel w 1901 roku na świecie nie było ani jednej firmy wartej miliard dolarów, nie wspominając już o samych miliarderach. Dziś mamy więcej miliarderów niż kiedykolwiek wcześniej – według zestawienia najbogatszych ludzi na świecie opracowanego przez „Forbesa” do tego zacnego i wciąż powiększającego się grona należy ponad dwa tysiące osób. Nie ma już chyba kwestii związanej ze sferą geopolityki, środowiska naturalnego czy też ludzkiego doświadczenia, która nie znajdowałaby się w obrębie ich wpływów. Tak się składa, że najsłynniejsza amerykańska fabryka miliarderów znajduje się na budzącym największe zainteresowanie – mimo niemal całkowitego niezrozumienia panujących tam porządków – skrawku przedmieścia na świecie: w Dolinie Krzemowej.

Dolina Krzemowa, ta kolebka przełomowych innowacji i siedziba bohaterów high-techu, wabi ambitnych, zdolnych i myślących perspektywicznie ludzi z całego świata niczym syrena. Tamtejsze wyjątkowe podejście do gromadzenia majątku – nazwijmy je „metodą Doliny Krzemowej” – zostało docenione przez samego prezydenta Baracka Obamę. W swoim orędziu noworocznym zadeklarował wsparcie dla „każdego niebojącego się ryzyka, przedsiębiorczego człowieka, który pragnie zostać nowym Steve’em Jobsem”.

Czyż wszyscy nie powinniśmy należeć do jednego procenta najbogatszych?

Niezależnie od tego, co mogliście słyszeć, ciężka praca w wybranym zawodzie to zdecydowanie najgłupszy sposób na dołączenie do klubu miliarderów. W Dolinie Krzemowej – tej ciepłej, kuszącej kolebce bezwzględnej, morderczej przedsiębiorczości – najbystrzejsi na świecie absolwenci studiów menedżerskich i informatycznych odkryli skrót wiodący prosto do bajecznych bogactw. Wyglądało na to, że dzięki wykorzystaniu cudownych mocy internetu każdy ubogi głupek może zostać współczesną wersją pana feudalnego. Publikowany co roku Silicon Valley Index, badanie gospodarcze opracowywane przez regionalny think tank i lokalną fundację społeczną, wykazuje, jak świetnie radzi sobie Dolina w porównaniu z resztą kraju. Jak wynikaz raportu, od 2007 roku, kiedy pojawiły się pierwsze symptomy kryzysu gospodarczego, w Dolinie Krzemowej odnotowuje się systematyczny wzrost zatrudnienia, podczas gdy w całych Stanach Zjednoczonych panuje – w najlepszym przypadku – zastój. Najbardziej dynamicznie rozwija się klasa posiadająca – założyciele start-upów, inwestorzy, zajmujący stanowiska kierownicze, posiadacze udziałów kapitałowych i pośrednicy pobierający prowizje. Dawniej firmy te ograniczały swoje aspiracje do sprzętu i oprogramowania komputerowego, obecnie jednak intensywnie rozszerzają obszar swoich zainteresowań o takie dziedziny, jak zarządzanie, finanse i biologia. Ambitni absolwenci najbardziej prestiżowych uczelni, którzy wcześniej ściągali tłumnie na Wall Street, teraz pakują manatki i wyruszają na zachód. CNBC (największa na świecie sieć telewizyjnych kanałów informacyjnych specjalizujących się w tematyce ekonomicznej) doniosła, że „rosnąca liczba finansistów i studentów szkół biznesu rezygnuje z pracyw bankowości na rzecz zatrudnienia w branży zaawansowanych technologii”. Zapomnijcie o Goldman Sachs. Myślcie o Google.

Nie dajcie się zwieść: jedyny sposób, żeby zagwarantować sobie przetrwanie ciężkich czasów, które was czekają, to posiadanie bajecznego majątku. Nikogo nie będzie obchodzić, skąd wzięliście pieniądze. W epoce, gdy nierówności w sferze materialnej osiągają niespotykaną dotąd skalę, mamy tylko jedną alternatywę – zostać miliarderem albo pójść na dno. Możecie się teraz zżymać, ale na pewno pożałujecie, że nie znaleźliście czasu, żeby dorobić się miliardów, kiedy w pracy zastąpią was roboty i nie będzie was stać na zakup nowego, ekonomicznego samochodu, dzięki któremu nużące, wielogodzinne jeżdżenie dla Ubera zacznie się w końcu opłacać. A poza tym – czy naprawdę chcecie pracować do końca życia? Oczywiście, że nie. Nikt nie chce. Ja na pewno nie.

Kiedy zaczynałem pisać tę książkę, nadałem jej prowizoryczny tytuł „Jak zarobić 30 miliardów dolarów metodą Doliny Krzemowej”. Mój plan zakładał, że rozwinę internetowy start-up i stanę się obrzydliwie bogaty, pisząc równocześnie książkę o tym, jak rozwinąć internetowy start-up i stać się obrzydliwie bogatym – metodą Doliny Krzemowej! Wprawdzie już dwa razy nie powiodło mi się w tej samej dziedzinie, ale nie próbowałem jeszcze ponieść porażki na najgorętszym rynku start-upów na świecie, w Bay Area**. Wyjechałem z domuz plikiem wizytówek własnego wyrobu i garścią niedoważonych pomysłów. Jedenz nich był wyjątkowo głupi – wydawało mi się, że jakimś cudem zdołam wykonać skok na główkę do brodzika z otwartym odpływem, jakim było środowisko start-upów w San Francisco, nie robiąc sobie przy tym większej krzywdy. Nie muszę chyba dodawać, że nie trafiłem na żyłę złota – ani nawet na piryt – tylko grzmotnąłem w twardy beton. Prawdziwymi problemami nie były kiepskie wyczucie czasu ani niedbała realizacja moich zamierzeń, choć z całą pewnością można było mi zarzucić jedno i drugie. Problem polegał na beznadziejnym braku zdecydowania. Czy przyjechałem do Doliny jako dziennikarz, czy raczej jako biznesmen? Oszukiwałem sam siebie, wierząc, że zdołam grać obydwie role, unikając przy tym nierozwiązywalnych konfliktów. Nic z tego. U podstaw mojej dziennikarskiej misji leżała głęboka niechęć, jaką żywiłem wobec branży najnowszych technologii. W końcu to ona pozbawiła mnie środków do życia, nie zostawiając mi nic prócz memów. Uprowadziła moich przyjaciół i codziennie przysyłała mi list z żądaniem okupu, nazywany inaczej Face­bookiem, w którym zakładnicy zapewniali, że wszystko jest w porządku, że są dobrze traktowani, że jedzenie jest wyśmienite; ale ja wiedziałem swoje. Branża Big Tech niszczyła każde przyjemne doświadczenie na tym świecie. I nie przestanie tego robić, dopóki nie sprowadzi wszystkiego do tylko jednej rzeczy: gapienia się w ekran. Moja misja jako przedsiębiorcy wymagała natomiast, żebym pozornie akceptował to wszystko, do czego prywatnie czułem szczere obrzydzenie. Na własne życzenie znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. Po pewnym czasie targające mną sprzeczności wykończyły mnie tak bardzo, że kompletnie załamany leżałem w pozycji em­brionalnej na zapadniętym materacu w zapyziałym mieszkaniu wynajętym przez Airbnb, otoczony przez puste butelki po piwie i małe, smutne pamiątki po życiu, które porzuciłem.

Moja podwójna rola dziennikarza i biznesmena była także źródłem różnorodnych dylematów natury etycznej oraz konfliktów interesów. Od czasu do czasu przynosiła mi jednak pewne korzyści. Na przykład organizatorzy konferencji poświęconych zaawansowanym technologiom wyłudzają setki, a nawet tysiące dolarów od każdego z żałosnych frajerów, którzy ustawiają się w kolejkach, żeby wysłuchać odpowiednika reklamy informacyjnej z ust jakiegoś nerda zajmującego nieznacznie wyższą pozycję w hierarchii dziobania. Zwyczajnie nie było mnie stać na płacenie za udział w tych wszystkich konferencjach, ale wiedziałem, że jako reporter i pisarz mogłem załatwić sobie darmowy wstęp dla VIP-ów w zamian za obietnicę reklamy. Uciekałem się do tego sposobu przy każdej nadarzającej się okazji. W niektórych sytuacjach wspominanie o dziennikarskiej przeszłości nie leżało w moim interesie. Niemal zawsze mówiłem ludziom, że pracuję nad książką o branży zaawansowanych technologii. Rzadko jednak prosiłem kogokolwiek o wywiad. Zakładałem po prostu, że mogę upublicznić wszystko, co usłyszę. Zresztą prawie nikt nie prosił mnie, żebym nie cytował jego wypowiedzi. Prawdę powiedziawszy, nigdy nie mówiłem dokładnie, jaką książkę piszę. Byłem też dyskretny. W większości przypadków nie rozmawiałem z ludźmi z notatnikiemw ręku; przeważnie trzymałem gow tylnej kieszeni. Nie jestem jednak jakimś terrorystą. Uważam, że nie należy narażać cywili. Dlatego ilekroć uznałem, że podanie czyjegoś prawdziwego imienia i nazwiska byłoby nie w porządku – jak choćby w przypadku współlokatorów – zmieniałem je. W mojej książce nie ma fikcyjnych postaci, skonstruowanych z kilku rzeczywistych. Wszystko, co opisałem, wydarzyło się naprawdę, czasami tylko w innej kolejności. Starałem się jak najwierniej przytaczać wypowiedzi moich rozmówców, a wiarygodność moich źródeł jest łatwa do sprawdzenia. Nie jest to dziennikarstwo w najczystszej postaci, ale jest szczere i uczciwe. Pragnąłem zgromadzić możliwie najbardziej autentyczne doświadczenia jako początkujący przedsiębiorca, nie udając, że pracuję „pod przykrywką”. Z perspektywy czasu uważam, że moje zadanie byłoby o wiele łatwiejsze, gdybym posługiwał się fikcyjnym nazwiskiem, zmyślonym CV i szedł po trupach do celu. Ale jestem kiepskim kłamcą, a poza tym przypuszczam, że za moim szalonym planem kryła się pewna skłonność do autodestrukcji.

Najbardziej niesamowite w Dolinie Krzemowej w tamtych szalonych dniach 2015 roku było to, że większość ludzi nie kpiła ze mnie, kiedy mówiłem, że zamierzam w krótkim czasie zarobić miliard dolarów dzięki start-upowi, o którym dosłownie nikt nigdy nie słyszał. W tamtym czasie i miejscu podobne cuda zdarzały się co dzień, przynajmniej jeśli wierzyć prasie. Spójrzcie na Ubera! Pojawił się znikąd. Snapchat! Instagram! Facebook! Historia każdego z nich zdawała się potwierdzać nasz narodowy mit, że determinacja i postęp to niezawodne źródła dobrobytu. Tymczasem to kompletna bzdura. 99,99999 procent z nas ma szansę zostać miliarderami jedynie w wyniku jakiegoś kataklizmu ekonomicznego na miarę kryzysu hiperinflacji w Republice Weimarskiej, za sprawą którego będziemy wędrować z taczkami pełnymi banknotów o kosmicznych nominałach do straszących pustymi półkami sklepów spożywczych i stać w długaśnych kolejach po czerstwy chleb i muesliz trocinami. Kolejną sprawą, o której nie wiedziałem, kiedy w 2015 roku spakowałem manatki i poleciałem do San Francisco, a która dziś wydaje się oczywista, jest to, że takie czasy mogą nadejść znacznie szybciej, niż sądzi większość tak zwanych rozsądnych ludzi.

** Venture capital (VC) – kapitał wysokiego ryzyka (przyp. tłum.).

*** Bay Area – wielki obszar metropolitalny obejmujący dziewięć hrabstw położonych nad Zatoką San Francisco (przyp. tłum.).

I

Biedni zwycięzcy

Już w pierwszych godzinach po przybyciu do konsumenckiego raju, jakim było San Francisco w okresie swego niebywałego rozkwitu, zacząłem dostawać różne rzeczy za darmo. Darmowe przekąski, darmowy alkohol, darmowe T-shirty, darmowe gadżety reklamowe, darmowy buzz marketing mojej marki, darmowe porady – wszystko na wyciągnięcie ręki, pięknie ozdobione korporacyjnymi logo i w gruncie rzeczy ofiarowywane przez dobroczyńców, którzy nader rzadko pokazywali swoje twarze. Przynajmniej nam, zwykłym śmiertelnikom. Przedstawiciele na wpół mitycznej elity branży nowych technologii nie bratali się z pospólstwem; bytowali na wyższym poziomie, ze służącymi robotami i widokami na zatokę. Było dla mnie oczywiste, że gratisy nie są przejawem niczyjej osobistej hojności, lecz manną zsyłaną z wysokości przez niewidzialną rękę venture capital.

Pierwszym upolowanym przeze mnie gratisem był jasnoróżowy kupon, który wyciągnąłem z kosza obok kasy sklepowej. Kupon zapewniał darmowy przejazd taksówką należącą do Lyft, drugiej co do wielkości „obsługiwanej przez aplikację internetową firmy przewozowej” w mieście. Zmiana samogłoski w nazwie korporacji była moim zdaniem czymś wyjątkowo paskudnym (czy nie mogłaby się nazywać po prostu Lift?***). Podobnie fatalne wrażenie wywarło na mnie cukierkowate logo. Byłem jednak zbyt „oszczędny”, jak ujmowała to moja małżonka, żeby wyrzec się darmowego kursu taksówką wartego 25 dolarów wyłącznie ze względów estetycznych. Zainstalowałem więc aplikację Lyft w swoim telefonie, zezwoliłem firmie na zlokalizowanie mego położenia i Bóg jeden wie na co jeszcze, a następnie przywołałem samochód, który miał zawieźć mnie i mój bagaż do wynajętego lokum w mieście. Kiedy podniosłem wzrok znad ekranu telefonu, jakiś samochód właśnie zatrzymywał się przy krawężniku. Nigdy wcześniej nie korzystałem z aplikacji takich jak Lyft i wydawało mi się niemożliwe, żeby moja taksówka pojawiła się tak szybko. Stałem, rozglądając się bezradnie przez kilka minut. Kobieta za kółkiem nie sprawiała wrażenia zniecierpliwionej. Wyglądała na zadowoloną z krótkiej przerwy.

Simone była wykończona. Nic w tym dziwnego. Była podręcznikowym przykładem mikroprzedsiębiorcy na miarę dwudziestego pierwszego wieku, czyli innymi słowy – bezwzględnie wykorzystywaną wyrobnicą. Mieszkała w Oakland, ale wstawała wczesnym rankiem i dojeżdżała do centrum San Francisco, gdzie przepracowywała dwie zmiany jako kierowca szkolnego autobusu. Dla Lyft jeździła w przerwie na lunch i po pracy, aż do późnego wieczora. Obaj pracodawcy sklasyfikowali Simone jako zatrudnionego w niepełnym wymiarze godzin niezależnego wykonawcę usługi i w ogóle ich nie interesowało, czy siada za kółkiem wypoczęta, czy zmęczona. Nie liczyła na podwyżkę. „Chcę się wymiksować z Lyft”, powiedziała mi. „Teraz dzięki mnie bogaci się ktoś inny. Wiem, że mogłabym przeznaczyć ten czas na pracę w mojej własnej firmie”.

W Hollywood każdy ma w szufladzie niedokończony scenariusz. W Bay Area natomiast każdy ma firmę z branży zaawansowanych technologii, która znajduje się na tak wczesnym etapie rozwoju, że nie zdobyła jeszcze inwestora i póki co działa „w trybie niewidzialności” (co znaczy, że jej twórca nie ma pieniędzy, ale ma pomysł, którego rzekomo nie chce ujawniać, ale tak naprawdę sprzedałby własną matkę za odrobinę reklamy). „Jaki jest twój pomysł na start-up?”, spytałem.

Zawahała się, a potem zapytała, czy jestem religijny albo czy łatwo obrazić moje uczucia. „Nieszczególnie”, odparłem.

Kiedy samochód toczył się niespiesznie przez dzielnicę Tenderloin – pod autostradami, koło tętniących życiem obozowisk bezdomnych i płonących stert śmieci – Simone opowiedziała mi o swojej firmie. Nazwała ją Racy Laydeez. Zatrudniła kogoś bez grosza przy duszy, żeby założył jej stronę internetową. Racy Laydeez było katalogiem zabawek erotycznych, oferującym szczegółowe instrukcje dla początkujących użytkowników wraz z „prezentacjami”. Naturalnie byłem zaintrygowany. Mimo to nie było dla mnie całkiem jasne, na czym polegała wyjątkowość pomysłu Simone, która zamierzała zaistnieć na mocno nasyconym rynku gadżetów erotycznych; być może na tym, że podobne do niej czarne kobiety należące do klasy pracującej będą się czuły mniej skrępowane, mogąc zamawiać wibratory on-line zamiast krążyć wśród regałów w pełnym białych japiszonów sex shopie w środku miasta. Biznesplan Simone miał wprawdzie spore luki, ale jak powszechnie wiadomo, mnóstwo start-upów opartych na znacznie głupszych pomysłach przyciągnęło dużych inwestorów. Z całą pewnością nie brakowało jej entuzjazmu. „Wiem, że mogę się na tym dorobić!”, stwierdziła, zatrzymując samochód pod wskazanym adresem. Życzyłem jej szczęścia, pomachałem na do widzenia i rozejrzałem się dokoła.

Pośród pajęczyny betonowych estakad i obskurnych hal magazynowych wznosił się nowiutki apartamentowiec z lokalami własnościowymi. Postawiłem bagaże przed drzwiami frontowymi, na których znajdował się osobliwy napis: ŻYJ/PRACUJ. Przypuszczalnie odnosił się do nowoczesnej praktyki wykorzystywania przestrzeni mieszkalnych do różnych celów, czy czegoś w tym rodzaju, ale brzmiał raczej jak przykazanie. Żyj, pracuj. A cóż innego nam pozostaje, niż tylko pracować do samej śmierci? A może autorowi chodziło o to, że mamy wybór? Możemy albo żyć, albo pracować.

Kwatera, której nadałem nazwę Hacker Condo****, była najatrakcyjniejszym lokum za rozsądną cenę, jakie udało mi się znaleźć w krótkim czasie. Podobnie jak większość osób nowo przybyłych do Bay Area skorzystałem z aplikacji Airbnb do wyszukiwania ofert wynajmu krótkoterminowego. Cena 85 dolarów za noc była niższa od średniej rynkowej, choć i tak przekraczała moje możliwości finansowe. Zaletę wybranej przeze mnie kwatery stanowiła jej lokalizacja w modnej okolicy, którą wyszczekani agenci nieruchomości nazywali SoMa i która nadawała się idealnie do moich dziennikarsko-biznesowych celów. Rejon ulicy South of Market, kiedyś kiepska dzielnica przemysłowa, stał się ulubioną lokalizacją twórców start-upów poszukujących otwartych przestrzeni biurowych w modnym stylu industrialnym, choć trzeba dodać, że nie został jeszcze całkowicie oczyszczony z żebraków i bezdomnych. Ogłoszenie Hacker Condo było skierowane przede wszystkim do fanów nowych technologii: „Zapraszamy zmotywowanych i poważnych przedsiębiorców, którzy pragną rozszerzyć działalność i nawiązać korzystne kontakty”. Super. Najlepsza jednak była informacja: „bez łóżek piętrowych”. Powiedziałem gospodarzom, Brody’emu i Mike’owi, że jestem pisarzem oraz założycielem start-upu znajdującego się na razie w „fazie embrionalnej”. Dzięki tej informacji, zdjęciu profilowemu, na którym prezentuję pogodny uśmiech, a także pełnej opłacie z góry, przeszedłem śpiewająco przez rozmowę kwalifikacyjną. Brody i Mike nie byli właścicielami lokalu. Sprawdziłem to. Mieszkanie należało do jakiegoś gościa z Europy, który zapewne, zwyczajem znudzonych arystokratów, spędzał większość czasu, serfując w jakimś kurorcie, a biznesem zajmował się hobbystycznie. Status prawny procederu wynajmu był, delikatnie mówiąc, niejasny. Nacisnąłem guzik obok tabliczki z napisem LOKATOR. Odezwał się jakiś mężczyzna. Okazało się, że wiedział o moim przyjeździe i czekał na mnie. Po chwili drzwi się otworzyły i poznałem mego nowego współlokatora, wysokiego i chudego jak patyk Nowozelandczyka imieniem Liam. Wjechaliśmy windą na trzecie piętro i znaleźliśmy się na pogrążonym w ciszy, wyłożonym beżową wykładziną korytarzu. „Poznałeś sąsiadów?”, spytałem. „Nie widuję żadnego z nich”, powiedział. „Wczoraj wieczorem była impreza pod czternastką. Pukaliśmy, ale nikt nie otworzył drzwi”. Nasz apartament miał numer 16. Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy tuż po wejściu, był stos męskich butów. Dalej wszystko wyglądało lepiej. Hacker Condo było nowoczesne i większe, niż wydawało się z zewnątrz. Apartament obejmował trzy kondygnacje – dolną, przeznaczoną prawdopodobnie na pokój zabaw albo domową siłownię, środkową z kuchnią, salonem i jadalnią oraz antresolę, na której mieściła się główna sypialnia. Olbrzymie okna sięgały od podłogi z ciemnego drewna aż do sufitu, który znajdował się co najmniej sześć metrów nad nią. Umeblowanie składało się z drewnianej ławy i segmentowej sofy zajmującej całą szerokość salonu. Całkiem nieźle! „Jak jest z kluczami?”, spytałem.

„Jest tylko jeden klucz”, odpowiedział Liam.

„Jeden klucz?”, zdziwiłem się. „Dla wszystkich?”

„Masz dwadzieścia cztery godziny na poinformowanie Airbnb, że standard kwatery jest niezgodny z tym, co napisano w ogłoszeniu”, rzucił ktoś z drugiego końca pokoju. O kurczę. Zastanawiałem się, czy coś jeszcze jest nie tak.

Liam pokazał mi zainstalowany w korytarzu kinkiet, w którym trzymali klucz do drzwi od mieszkania. Żeby go stamtąd wyciągnąć, trzeba było podskoczyć albo mieć ręce jak orangutan. Na skutek, jak przypuszczałem, nie do końca legalnego charakteru wynajmu oraz ewidentnego skąpstwa naszych gospodarzy z Airbnb musiałem opanować jeszcze kilka sztuczek. Liam wyjaśnił mi, że mieszkańcy Hacker Condo nigdy nie wchodzili do budynku przez drzwi frontowe. Za bardzo rzucaliby się w oczy. Zszedłem za nim do garażu na parterze, a następnie wyszedłem na zewnątrz i znalazłem się na tyłach budynku. Pokazał mi, jak wsunąć dłoń przez kratę, żeby dosięgnąć do szafeczki z zamkiem cyfrowym, w której znajdował się klucz do drzwi zewnętrznych. Powiedział, że najlepiej to robić, kiedy nikt nie patrzy.

Wróciliśmy na górę, żebym mógł poznać resztę lokatorów. Wiedziałem, że nie powinienem tracić czasu na zaprzyjaźnianie się z nimi, ponieważ wszyscy byliśmy takimi samymi pozbawionymi korzeni wędrowcami, poszukującymi swego miejsca w technologicznym raju, nasza znajomość miała tymczasowy charakter, a nasz status w każdej chwili mógł ulec zmianie. Pokój, który wynająłem, był dostępny tylko na dwa tygodnie. Natychmiast po podłączeniu się do wi-fi powinienem zacząć się rozglądać za nowym lokum, z innymi meblami, innym rozkładem szafek, do którego będę się musiał przyzwyczaić, nowym hasłem, którego będę się musiał nauczyć na pamięć, i nowymi współlokatorami, których poznam, a potem o nich zapomnę. Pod oknem, przy jedynym prawdziwym biurku, siedział Raj, muskularny programista, który roztaczał wokół siebie aurę nonszalanckiej męskości. To on odezwał się do mnie, kiedy stałem w drzwiach. Był z natury chętny do udzielania pomocy.

Na środkowym segmencie sofy pochylał się nad laptopem wyraźnie nerwowy Arun, chuderlawy stażysta urodzony w Bangalurze, który zapisał się na studia licencjackie w Dartmouth*****. Na samym końcu sofy rozsiadł się Norweg Yuri z maleńkimi słuchawkami w uszach. „Yuri jest w połowie Norwegiem, a w połowie Arabem. Codziennie pije”, powiedział Raj. Yuri skinął głową w milczeniu.

Przy kuchennym stole siedział samotnie Diego. Tak jak wszyscy pozostali był programistą, ale jego jedynym hobby, któremu poświęcał każdą wolną chwilę, było „hakowanie hardware’u”. W czasach, kiedy używano mniej pretensjonalnego języka, można by go było scharakteryzować po prostu jako miłośnika elektroniki albo szeregowego klienta Radio Shack. Diego był dziwakiem. Zastanawiałem się, czy coś nie poprzestawiało mu się w głowie pod wpływem oparów unoszących się znad jego lutownicy. Częściowo miałem rację.

Poprosiłem Liama, żeby pokazał mi mój pokój. W pierwszej chwili wyglądał na zdziwionego, ale skinął na mnie, żebym poszedł za nim na niższy poziom. Zakląłem, kiedy tam zszedłem. W „moim” pokoju stało pięć łóżek. Wydawało mi się, że zapłaciłem za samodzielny pokój. „Ja też tak myślałem”, powiedział Liam. „Treść ogłoszenia była mało precyzyjna”. Sprawdziłem jeszcze raz. W ogłoszeniu stało jak byk: „bez łóżek piętrowych”, ale w tekście dopisanym na dole drobnym drukiem znalazłem w końcu dwa kluczowe słowa: „wspólny pokój”. „Cwany numer”, przyznał Yuri.

Ponieważ zbliżała się pora obiadu, udałem się do kuchni na głównym poziomie. „Czy jest tu coś, w czym można zagotować wodę?”, spytałem.

„Nie. Witamy w domu”, powiedział Diego.

Wszyscy mieszkańcy Hacker Condo byli imigrantami albo dziećmi imigrantów i nieraz padali ofiarą oszustw oraz złego traktowania. Byli jednak zbyt zajęci, żeby robić z tego aferę. Rzadko odrywali się od pracy, nawet kiedy pili. Zawsze przynosili pracę do domu. Wydawało im się, że są dobrze zapowiadającymi się przedsiębiorcami, a w gruncie rzeczy byli pracownikami migrującymi, wyposażonymi w MacBooki Pro. Podobnie jak tysiące innych wyrobników zatrudnionych w branży nowych technologii ci z nich, którzy urodzili się za granicą, wjechali do USA dzięki wizom nieimigracyjnym H-1B dla „fachowców posiadających specjalne kwalifikacje”, wydawanych w przypadku, gdy pracodawca gwarantuje ciągłość zatrudnienia. Każdy z nich, tak samo jak ja, miał pomysł na start-up. Ale w przeciwieństwie do mnie oni posiadali specjalistyczne wykształcenie i przygotowanie zawodowe poszukiwane przez pracodawców, cenne umiejętności i realne szanse na to, że kiedyś będą przyzwoicie zarabiać.

Opadłem ciężko na wolny segment sofy. Wszyscy w milczeniu stukali w klawiatury. Po chwili Raj wstał i popatrzył na mnie. „To dom bractwa”, stwierdził. Sam już się zorientowałem. W ciągu dwóch godzin usłyszałem dwa dowcipy na temat gwałtu. „Czekają cię otrzęsiny”, ciągnął Raj. Zmierzyłem go wzrokiem. Był większy ode mnie, ale może gdybym walnął go pierwszy z całej siły, prosto w nos, uratowałbym się przed jakimś upokarzającym rytuałem, który dla mnie zaplanował.

Liam wychynął z pokoju na dole i stanął za plecami Raja.

„Palisz?”, spytał.

„Zależy co”, wykrztusiłem.

„Prawidłowa odpowiedź”, ucieszył się Raj.

Otrzęsiny w postaci skręta wypalonego wspólnie na dachu nie były takie straszne. Gadaliśmy o komputerach i podziwialiśmy krajobraz, kiedy słońce zachodziło nad zatoką – co nie znaczy, że ją widzieliśmy. Z jednej strony mieliśmy bowiem widok na budynek sądu, więzienie okręgowe i szereg krytych gontem biur poręczycieli kaucji. Z drugiej – na ruchliwą estakadę, pod którą co noc pojawiały się legowiska z brezentu i kartonów, aby zniknąć o brzasku. „Nie chodź tamtędy”, ostrzegł mnie Liam.

Ktoś zaproponował, żebyśmy zamówili pizzę. Okoliczne restauracje, w których stołowali się policjanci i prawnicy, miały właśnie przerwę obiadową. „Nikt tu nie mieszka”, powiedział Yuri. „Oprócz nas”.

Dopiero zaczynałem się oswajać z bezgranicznym solipsyzmem mego nowego środowiska. Był to świat, w którym zapunktowanie w mediach społecznościowych liczyło się bardziej niż bliższe poznanie ludzi, z którymi dzieli się łazienkę, gdzie satysfakcja życiowa była postrzegana jako kulminacja prostego, powtarzalnego procesu, jak w instrukcji przygotowania makaronu z serem wydrukowanej na opakowaniu. Byliśmy dorosłymi mężczyznami, którzy żyli jak myszoskoczki w klatce, naciskając jedną dźwignię, kiedy pragnęliśmy pożywienia, i drugą, kiedy mieliśmy ochotę na chwilę niezobowiązującej rozrywki – wszystko na żądanie. Airbnb i Foodpanda służyły do zaspokajania potrzeb ciała, a Netflix i Lifehacker karmiły duszę.

Nie chcę przez to powiedzieć, że fascynaci najnowszych technologii informatycznych byli kompletnie pozbawieni osobowości. Na przykład Yuri był rasowym dupkiem. Ale i tak go lubiłem. Zaproponowałem mu, żeby wybrał się ze mną na przyjęcie zorganizowane w celu uhonorowania programistek. Założył, że mam jakieś znajomości wśród organizatorów, dzięki czemu poczułem się jak ktoś ustosunkowany, ale tak naprawdę to konkretne przyjęcie, podobnie jak większość darmowych imprez organizowanych w mieście, zostało rozreklamowane on-line. Żeby móc bywać na różnych imprezach i poznawać nowych ludzi, nie nadwyrężając przy tym budżetu, korzystałem z takich portali jak Eventbrite i Meetup. Yuri był wdzięczny za zaproszenie. Zaproponował, że zamówi dla nas Ubera, choć od miejsca, gdzie odbywało się przyjęcie, dzieliło nas najwyżej półtora kilometra. Nakłoniłem go do spaceru. Tak jak przewidywałem, przeszliśmy przez obozowisko bezdomnych koło Hacker Condo przez nikogo nie niepokojeni. Wbrew powszechnie panującej opinii i przeświadczeniu odzwierciedlonemu w lokalnym prawie jego mieszkańcy byli po prostu biedakami, a nie jakimiś kanibalami.

Imprezę zorganizowano w posępnym wieżowcu w stylu art déco – który wyglądał, jakby przeniesiono go tu z komiksowego Gotham City – w dawnym budynku PacBell, zbudowanym dla kalifornijskiej filii tego telekomunikacyjnego monopolisty w szczytowym okresie jego rozwoju. Obecnie głównym najemcą był Yelp, serwis internetowy, który umożliwia anonimowym półanalfabetom zamieszczanie opinii na temat sklepów spożywczych, lekarzy, restauracji, barów i innych lokalnych firm oraz usług. W opiniach, które nie są szczególnie interesującą lekturą, dominuje ton małostkowego nadąsania, ale w pewnym sensie właśnie o to w tym wszystkim chodzi. Yelp zarabia, kontaktując się z właścicielami firm ocenianych przez internautów i proponując im wykupienie reklam. Niektóre z firm donoszą, że pracownicy Yelpa, którzy działają pod olbrzymią presją, zmuszeni do wyrabiania normy narzuconej przez pracodawcę, obiecują niekiedy usunięcie negatywnych opinii lub zablokowanie postów z pozytywnymi opiniami na temat konkurencji w zamian za wykupienie comiesięcznej reklamy, której koszt może sięgać kilku tysięcy dolarów rocznie. Założony w 2004 roku Yelp po dziesięciu latach działalności zaczął osiągać roczne przychody rzędu 370 milionów dolarów. W opinii niektórych firm praktyki Yelpa mają charakter wymuszenia rozbójniczego. Jak dotąd jednak sądy rozstrzygały spory dotyczące charakteru działalności Yelpa na jego korzyść. „Vanity Fair” uznało szefów serwisu za przedstawicieli „nowego establishmentu”. Czterdziestoparoletni prezes firmy Jeremy Stoppelman osobiście przekazał 125 tysięcy dolarów Partii Demokratycznej i jej kandydatom. Nic więc dziwnego, że w 2013 roku, kiedy Yelp przeniósł się do nowej siedziby głównej, uroczystego przecięcia wstęgi dokonała członkini Kongresu Nancy Pelosi, zamieszkała w Pacific Heights, najbogatszej dzielnicy miasta. Pelosi wygłosiła wówczas mowę pochwalną, nazywając Yelpa „wzorem dobrych praktyk biznesowych” i jednym z „motorów społeczno-ekonomicznych, które napędzają american dream” – marzenie „zbudowane na wierze w przyszłość, wierze w ducha przedsiębiorczości, wierze w innowacyjność, wierze w technologię i prawdziwej wierze we wspólnotę, bo właśnie wspólnota stanowi esencję Yelpa”. Zapomniała dodać, że w przeciwieństwie do lokalnych gazet, które znikają z rynku za sprawą Stoppelmana i jemu podobnych szefów firm technologicznych, Yelp nie zatrudnia małej armii dziennikarzy, aby nękali polityków pokroju Pelosi pytaniami o ich zażyłość z darczyńcami finansującymi ich kampanie albo pisywali uczciwe i merytoryczne opinie o restauracjach.

Yuri i ja staliśmy przed solidnie wzmocnionymi drzwiami wejściowymi do wieżowca i zaglądaliśmy przez szybę do olbrzymiego holu, którego ściany wyłożone były czarnym marmurem, a sufit pomalowany w misterne wzory przypominające chiński gobelin. Mieliśmy problem. Wyglądało na to, że liczba chętnych do wzięcia udziału w imprezie przekraczała liczbę miejsc. Yuri zbył niefrasobliwym wzruszeniem ramion surowego odźwiernego, który ku memu niepomiernemu zdumieniu wskazał nam złotą windę. Zauważyłem, że nie ma w niej przycisków. Było to moje pierwsze zetknięcie z „inteligentną windą”, zmyślnym urządzeniem, które stanowiło dodatkową linię obrony przed namolną hałastrą – zarówno szemranymi żebrakami naszego pokroju, jak i restauratorami, doprowadzonymi do ostateczności przez kretyńskie opinie zamieszczane na stronie Yelpa.

Drzwi windy rozsunęły się, ukazując naszym oczom zwartą grupę odzianych w jednakowe T-shirty, solidnie podchmielonych amatorów piwa obojga płci, którzy otaczali ciasnym kręgiem stanowisko didżeja. Radio internetowe Pandora, które przejawia szczególne zamiłowanie do pozbawiania muzyków źródeł utrzymania, jak na ironię przysłało żywego człowieka, aby zapewnił dyskretny akompaniament muzyczny do pulsującego, rytmicznego murmuranda rozmów na tematy zawodowe. Ponad głowami tłumu widniała wypisana świecącymi literami nazwa wielkiego dobroczyńcy i fundatora imprezy: Yelpa.

Zgodnie z szumną zapowiedzią wśród gości było więcej dziewczyn niż na typowym przyjęciu dla pasjonatów nowych technologii, choć większość z nich, jakby w odruchu obronnym, skupiła się w odrębne grupy i bawiła we własnym towarzystwie. Nawiązałem rozmowę z pełnym najlepszych intencji organizatorem, od którego usłyszałem o wykorzystywaniu, drwinach, odrzuceniu i protekcjonalnym traktowaniu, na które narażone są kobiety pracujące w zawodach technicznych. Impreza ta stanowiła element szeroko zakrojonych działań zmierzających do wyeliminowania tych patologii. Nie mogłem zapewnić z ręką na sercu, że robię co w mojej mocy, żeby pomóc, ponieważ przyprowadziłem ze sobą faceta, który właśnie ruszył na podryw. W pobliżu konsolety didżeja jakiś duży blondas poruszający się o kulach rozepchnął bezceremonialnie grupkę kobiet w firmowych T-shirtach, dorwał się do mikrofonu i zaczął okropnie rapować. Uznałem, że najlepiej będzie się oddalić.

Przeciskając się niespiesznie przez tłum gości, co rusz obserwowałem osobliwe połączenie przyjemności z wytężoną pracą. Jaki był cel tego wszystkiego? Oczywiście nawiązywanie kontaktów. Po to, żeby zdobyć lepszą pracę, a potem jeszcze lepszą i tak dalej, aż do chwili, kiedy zarobione pieniądze pozwolą wreszcie powiedzieć szefowi: „Pieprzę cię. Rzucam w diabły tę robotę”. Każdy miał inne wyobrażenie o tym, jaką kwotę należy uznać za wystarczającą, ale w powszechnym przekonaniu powinna to być suma, dzięki której nie trzeba już będzie nigdy pracować ani bywać na tych debilnych niby-przyjęciach. Przypuszczałem, że większość gości stanowili pracownicy Yelpa, zobligowani do udziału w tym wydarzeniu, ponieważ od zgromadzenia sumy, która pozwoliłaby im się uniezależnić, dzieliła ich jeszcze bardzo długa droga. Ale było jeszcze coś, co trzymało ich w tym budynku – przytłaczający lęk przed nieznanym otoczeniem.

Życie na zewnątrz start-upowej bańki było przerażające i nieprzewidywalne. Środek natomiast oznaczał bezpieczeństwo. W technologicznym getcie Bay Area „zabawa” była obowiązkowa, a stan upojenia alkoholowego – mile widziany. Klienci baru w siedzibie Yelpa mieli na przykład do dyspozycji trzy beczułki piwa kraftowego z najwyższej półki oraz szeroki wachlarz win i alkoholi wysokoprocentowych. Nie był to bynajmniej tymczasowy zestaw, przygotowany specjalnie w celu uhonorowania gości, lecz stały asortyment biurowego bufetu. Yelp Café, na co dzień dostępna tylko dla pracowników firmy, była lokalem pięciogwiazdkowym… w skali Yelpa. „Cóż, wygląda na to, że nigdy nie wyjdę z mojego biurowca!”, napisał autor jednej z opinii. No, jasne – przecież właśnie o to chodzi.

„Taki lokal to nic niezwykłego, zwłaszcza w większych firmach”, stwierdził Yuri. „W GitHub mają bar na każdym piętrze i tajny pokój, w którym trzymają rzadkie gatunki whisky. To jakieś szaleństwo”. (Nasz współlokator Arun utrzymywał, że był kiedyś w tym legendarnym pokoju, ale powiedziano mu, że nie wolno tam robić zdjęć). Faktycznie, rozdawanie darmowego jedzenia i alkoholu każdemu, kto tylko wejdzie z ulicy, wydawało się z lekka odjechane. Poszedłem po dolewkę mocnego piwa i wróciłem z plastikowym kubkiem pełnym bursztynowego płynu oraz talerzem jakichś orzechowych zawijańców na zakąskę. Yuri i ja popatrzyliśmy na siebie, a potem na gęsty tłum gości. Oglądaliśmy hałaśliwe widowisko z udziałem bandy dziwaków, dokazujących wysoko ponad resztą miasta przez całą noc, a raczej najpóźniej do dziewiątej, bo rano wszyscy musieli stawić się w pracy.

„Myślisz, że to będzie trwać? A może to tylko bańka?”, spytałem Yuriego. Przełknął swoją zakąskę. „Może”, odparł. Z czasem zorientowałem się, że poruszanie tego drażliwego tematu nie jest dobrze widziane, ale z pewnością nie ja jeden zastanawiałem się, czy i kiedy skończy się łatwa forsa, tak jak choćby w branży dot-comów, która półtorej dekady temu załamała się dosłownie z dnia na dzień. „Ale to jest bańka innego rodzaju niż ta z 2000 roku”, ciągnął Yuri. „Te firmy mają użytkowników i przychody”. Rzeczywiście, zaledwie tydzień przed imprezą Yelp poinformował o swoim pierwszym rocznym zysku – po dwóch latach strat, które ponosił już jako spółka publiczna, i ośmiu latach wcześniejszej działalności jako prywatny start-up, duży i dynamicznie się rozwijający, a mimo to niedochodowy. Yuri miał więc rację. Ale nie w pełni. Zyski były niepewne ze względu na duże fluktuacje grona użytkowników – w szczególności tych, który zamieszczali opinie na stronach Yelpa. Zaledwie parę miesięcy po tym przyjęciu akcje Yelpa zanotowały 75-procentowy spadek wartości, a część inwestorów twierdziła nawet, że spółka wpadła w „spiralę śmierci”. (Po pewnym czasie cena akcji wzrosła, ale nie osiągnęła wcześniejszego, rekordowego poziomu). Łatwo przyszło, łatwo poszło.

„Chyba powinniśmy się trochę zintegrować”, powiedział Yuri. Rozdzieliliśmy się. Wdałem się w pogawędkę ze śniadym gościem, który stał samotnie koło beczek z piwem. „Nie wiem, czemu kiedykolwiek płaciłem za alkohol!”, stwierdził. W rzeczy samej. Pożegnałem się z moim rozmówcą, który tak samo jak ja przyszedł tu wysępić nieco jadła i napitku, ponieważ wypatrzyłem w tłumie kogoś, kogo koniecznie musiałem poznać. Wyglądał i brzmiał jak niedożywiony uczestnik konkursu Eurowizji, który urwał się z balangi zorganizowanej gdzieś tak pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Najważniejszy element jego stroju stanowiła opaska na głowę, ozdobiona parą puchatych, białych, elektronicznie sterowanych króliczych uszu, które zdawały się żyć własnym życiem i poruszać zupełnie niezależnie od woli właściciela. Stał po drugiej stronie sali, wydzierając się irytująco wysokim głosem do grupki kobiet. Podszedłem do nich, żeby posłuchać, o czym rozprawia z taką swadą, ale miał tak dziwaczny akcent, że choć bardzo się starałem, nie zrozumiałem ani słowa. Królicze uszy musiały jakoś wyczuć moją konsternację, bo zwróciły się w moją stronę. Kiedy znalazłem Yuriego, powiedział mi, że natknął się już na królika cyborga na innym przyjęciu. „Jego pomysł na start-up polega na zastąpieniu wizytówek jednorazowym linkiem osobistym. Ma to być następca LinkedIna”, wyjaśnił Yuri. Wszyscy moi znajomi nienawidzili LinkedIna – portalu społecznościowego o profilu zawodowo-biznesowym, na którym można umieszczać swoje CV – porównywanego nierzadko do wirusa komputerowego, ze względu na jego denerwującą praktykę polegającą na wykorzystywaniu list kontaktów użytkowników do rozsyłania spamu w postaci maili „przypominających”. Mimo to, jak niosła wieść gminna, ta plaga internetu była warta ni mniej, ni więcej tylko 25 miliardów dolarów. A oto teraz stał przed nami domniemany założyciel następcy LinkedIna.

„Myślisz, że to możliwe?”, spytałem. Trudno mi było sobie wyobrazić, że gość z króliczymi uszami mógłby kierować firmą wartą 25 miliardów dolców.

„Nie”, odparł lakonicznie Yuri.

Nasze spojrzenia powędrowały w głąb sali, gdzie nowa grupka zaintrygowanych imprezowiczów skupiła się wokół ekstrawaganckiego przedsiębiorcy, aby przyjrzeć się z bliska jego osobliwemu nakryciu głowy i posłuchać jego świdrującego głosu.

„Ale kto wie?”, powiedział mój towarzysz. „Bywa, że poszczęści się facetowi z króliczymi uszami”.

Tanie chwyty były nie tyle ostatnią deską ratunku dla zdesperowanych założycieli start-upów, ile raczej niezbędną metodą przyciągnięcia uwagi. Wszyscy pasjonaci najnowszych technologii informatycznych wyglądali, jakby zeszli z tej samej linii produkcyjnej, i każdy, kto choć odrobinę się wyróżniał, automatycznie zapadał ludziom w pamięć. Programiści, projektanci graficzni i zwykli internetowi wyrobnicy wszelkiej maści tysiącami uciekali ze swoich zadupi, żeby osiąść w San Francisco, krainie 13-procentowego wzrostu liczby miejsc pracy po okresie recesji – i gratisów! Wyglądali tak samo, wysławiali się tak samo, myśleli tak samo i jadali to samo. Wkrótce opracowałem swoją prywatną taksonomię owej „technologicznej braci” – jako że składała się w przytłaczającej większości z mężczyzn. Na własny użytek podzieliłem ją na trzy zasadnicze kategorie: błaznów, naśladowców bez polotu i osiłków.

Nie wszyscy błaźni rzucali się w oczy tak bardzo jak Pan Królicze Uszy. W środowisku przesyconym głębokim lękiem społecznym wystarczyło być osobą z natury towarzyską. Któregoś wieczoru, snując się bez konkretnego celu wśród uczestników przyjęcia poprzedzającego jakąś konferencję poświęconą nowym technologiom informatycznym, zawędrowałem do stolika, przy którym brylował hałaśliwy, pyzaty młody człowiek. Miał na imię Adrian. Tym, co wyróżniało Adriana, nie były jego pomysły. Wręcz przeciwnie. Był współzałożycielem start-upu, który zajmował się sprzedażą kuponów zniżkowych na towary i usługi lokalnych firm. W zamian owe firmy płaciły start-upowi Adriana procent od każdej transakcji zrealizowanej z wykorzystaniem kuponu. Był to całkiem sprytny model biznesowy, ale ktoś już wcześniej wpadł na ten pomysł. Mam na myśli słynną firmę Groupon. Trudno winić naśladowców pokroju Adriana za to, że próbowali szczęścia w tej branży, jak bowiem powszechnie wiadomo, Groupon przyniósł swoim założycielom wielkie bogactwo. W 2011 roku był największą firmą technologiczną, która dokonała pierwszej oferty publicznej (IPO) od czasów Google. Już po roku Groupon stoczył się jednak na samo dno, ponieważ inwestorzy zorientowali się, że firma stosuje podejrzane praktyki księgowe. Jej chełpliwy i pretensjonalny założyciel Andrew Mason wraz z grupką pierwszych inwestorów pozbył się swoich akcji i zainkasował mnóstwo gotówki jeszcze przed IPO. Adrian powiedział mi, że wzorując się na Grouponie, przeprowadził już kilka rund inwestycyjnych, dzięki czemu udało mu się zdobyć jakieś 4 miliony dolarów. Upór i wytrwałość są ważne, stwierdził. Ale bez klasy i stylu ani rusz. „Mnóstwo ludzi stara się być trendy”, powiedział. „Trzeba się wyróżniać!” Adrian wyróżniał się, nosząc jasnobłękitną koszulę i przytroczony do paska jaskrawożółty, kanciasty futerał, który upodabniał go do ludzika Lego. W futerale mieścił się gigantyczny iPhone 6 Plus, którego jego dumny właściciel demonstrował przy każdej nadarzającej się okazji. Adrian przyciągał uwagę otoczenia w sposób typowy dla sprzedawców używanych samochodów – i robił to niezwykle skutecznie!

Przedstawiciele kolejnej kategorii „technologicznej braci”, których nazwałem naśladowcami bez polotu, szczerze wierzyli, że jeśli im się powiedzie, to tylko dzięki ciężkiej pracy i poświęceniu. Niemal wszyscy lokatorzy Hacker Condo zaliczali się właśnie do tej kategorii. Każdy z nich miał jakiś tajemniczy projekt na boku – start-up w powijakach – który był zawsze zbyt niedopracowany, żeby warto było o nim opowiadać, albo za bardzo skomplikowany pod względem technologicznym, żeby dało się to przystępnie wyjaśnić. Pozbawieni polotu naśladowcy wydają się skazani na spędzenie życia za biurkiem i oddawanie się marzeniom, że kiedyś zabłysną jako Twórcy Miejsc Pracy. Na którejś imprezie poznałem niezdarnego młokosa z Estonii o cuchnącym oddechu. Miał pomysł na wyprodukowanie gry fabularnej na smartfona, w której gracze przeżywaliby wielką przygodę, zakładając start-up i pozyskując venture capital. Moim zdaniem był to osadzony w świecie biznesu odpowiednik powieści o rozterkach grupy początkujących pisarzy na Brooklynie. I co najmniej tak samo ekscytujący!

Naśladowcy bez polotu nadrabiali brak twórczej inwencji niesamowitą pracowitością. W ciągu dnia zlatywali się do wolnych gniazd sieciowych jak ćmy do płomienia świecy. W jednym z miejsc, gdzie często pracowałem, znajdowało się atrakcyjne stanowisko usytuowane przy oknie i wyposażone w solidne biurko oraz źródło zasilania. Bardzo często od najwcześniejszych godzin rannych zajmował je pewien chłopak z Essex, tej niecieszącej się sympatią krainy błotnistych równin i samoopalaczy położonej na północny wschód od Londynu. Podsłuchałem, jak niezmordowanie wydzwaniał do potencjalnych klientów i zachwalał im swój start-up. Miał na imię Toby i przyznał mi się, że „absolutnie” woli San Francisco od Essex. „Pierwsze pytanie, jakie ci tam zadają, to: «Skąd pochodzisz i gdzie chodziłeś do szkoły?». Tutaj pytają cię najpierw: «Jaki masz pomysł i czym się zajmujesz?»”, powiedział. Czym więc zajmował się Toby? Spróbował mi to wyjaśnić. Z tego, co mówił, wywnioskowałem, że jego pomysł miał coś wspólnego z werbowaniem dzieciaków na obozy letnie. Nie do końca zrozumiałem, o co chodzi, ale opowiadał o tym z wielką pasją.

Mimo wszystko wyglądało na to, że w jego przypadku strategia pracowitego naśladowcy bez polotu całkiem dobrze się sprawdza. Współpracował z godnym pozazdroszczenia źródłem VC – kolejny Brytol, który wyemigrował, żeby pracować dla Sequoia Capital, jednego z najważniejszych graczy w branży. Posiadał także sprawnie funkcjonujący produkt. Czułem się przy nim jak pospolity obibok. Działając w tym tempie, Toby zostanie pierwszym na świecie miliarderem, który dorobił się fortuny na sprzedaży on-line miejsc na obozach letnich, zanim ja zdążę znaleźć najbliższy przystanek autobusowy. Naśladowcy bez polotu byli przynajmniej skromni. Najbardziej drażniącymi przedstawicielami społeczności pasjonatów nowych technologii informatycznych byli goście, którzy niezachwianie wierzyli, że ich przeznaczeniem jest zostać nowym Markiem Zuckerbergiem. Zaliczyłem ich do ostatniej kategorii – osiłków.

Osiłki to ostro pijący maniacy fitnessu, którzy niezależnie od wieku czują się tak, jakby mieli wciąż dwadzieścia pięć lat. Większość z nich to biali, ale osiłkiem rezydującym w Hacker Condo był Pakistańczyk Raj. Naśladując wystudiowaną, napędzaną koką i przesadnie manifestowaną męskość swoich guru, panów i władców z sektora finansowego, osiłki starają się za wszelką cenę przeciwstawić tradycyjnemu, stygmatyzującemu wizerunkowi komputerowca jako uśmiechającego się głupawo, rozlazłego eunucha.

Rzadko spotykałem ich w pojedynkę, ponieważ w gruncie rzeczy są osobnikami pozbawionymi pewności siebie. Pewnego dnia popijałem herbatę, siedząc na ławce w pobliżu grupki dobrze odkarmionych, aspirujących członków „technologicznego bractwa”, którzy rozsiadłszy się w nonszalanckich pozach, przechwalali się swoimi ostatnimi rozmowami w sprawie pracy. Napakowany koleś w czapce bejsbolówce stwierdził, że właśnie otrzymał ofertę pracy w charakterze webmastera w jednej z sieci telewizji kablowej. Zamierzał jednak zwlekać z odpowiedzią najdłużej, jak się da, w oczekiwaniu na lepszą propozycję od znacznie ciekawszego pracodawcy. Inny gość krążył od drzwi do drzwi, próbując zainteresować kogoś swoimi pomysłami. Mięśniak nieproszony udzielił mu światłej rady: myśl pozytywnie. Bądź przekonujący. „Zaangażowanie to słowo klucz”, stwierdził. Cenna wskazówka; dzięki, brachu.

Umiejętność lania wody liczyła się bardziej niż zdolności informatyczne, dryg do projektowania czy wyczucie popytu rynkowego. I choć przedstawiciele kategorii osiłków kompensowali sobie posturą ewidentny brak uzdolnień lub uroku osobistego, w pewnym sensie byli sprytniejsi od pozbawionych polotu naśladowców i błaznów, ponieważ ich podejście nie opierało się na autentycznej pracy, lecz przede wszystkim na fanfaronadzie. Zapewniało im ono znaczącą przewagę nad najbardziej ambitnymi założycielami start-upów: wolny czas.

Osiłki są najzabawniejsze, kiedy zapędzą się same w kozi róg, o czym miałem okazję się przekonać krótko po przybyciu do Doliny. Podczas jednego z moich wieczornych polowań na gratisy w pobliżu mariny nawiązałem rozmowę z pewnym masywnym założycielem start-upu, który lubił pozować do zdjęć z cygarem w jednej ręce i szklaneczką whisky w drugiej. Jego firma świadczyła usługi fotograficzne dla spółek medialnych. Ponieważ tak się złożyło, że pracowałem wcześniej w jednej z takich spółek, spytałem swego rozmówcę, co jego zdaniem sprawia, że jedne start-upy odnoszą sukces, podczas gdy inne sobie nie radzą. Uśmiechnął się drwiąco, spoglądając na mnie z politowaniem. „Chłopcze, widać, że jesteś w Dolinie od niedawna”, rzucił. „Inaczej zadawałbyś bardziej wyrafinowane pytania”. Odparłem, że to prawda i że przyjechałem do miasta niespełna tydzień temu, a następnie spytałem, jak długo on tu mieszka. „Sześć tygodni”, odpowiedział. To ci dopiero zaprawiony w bojach weteran!

Od czasu do czasu pojawiał się ktoś, kto nie pasował do żadnej kategorii – kto nie był ani błaznem, ani pozbawionym polotu naśladowcą, ani osiłkiem, lecz najprawdziwszym, wymykającym się wszelkim schematom oryginałem. Poznałem takiego człowieka, kiedy w ramach mego osobistego kalendarza imprez zawędrowałem pewnego wieczoru do dużego, kamiennego budynku na Market Street. Na parterze mieściły się dwa sklepy z elegancką odzieżą, a na wyższych kondygnacjach ekskluzywne przestrzenie biurowe. Dwie z nich zostały niedawno wynajęte przez gospodarza przyjęcia, NerdWallet. Podobnie jak większość pozostałych gości, których spotkałem na piętrze, nigdy wcześniej nie słyszałem o tej firmie. Dla nas było to po prostu jeszcze jedno biuro start-upu ze wspaniałym widokiem na centrum miasta, stołem do piłkarzyków i darmowym alkoholem.

Naturalnie uczestnictwo w imprezie miało swoją cenę. Nasza obecność sankcjonowała istnienie tej firmy, potwierdzała niezaprzeczalne prawo Nerd­Wallet do konsumowania mnóstwa środków i zajmowania tej wielkiej przestrzeni. Korzystanie z oferowanego tu darmowego poczęstunku było równoznaczne z wyrażeniem zgody na uczestniczenie w marketingu internetowym. Gości zachęcano do zamieszczania na Twitterze, Instagramie i gdzie się tylko da zdjęć, fragmentów wypowiedzi i żartów zasłyszanych podczas imprezy, opatrzonych specjalnym hasztagiem. Była to standardowa praktyka stosowana przez start-upy: uraczyć gości darmowymi drinkami i zwerbować ich do uprawiania marketingu szeptanego. Z jakiegoś powodu NerdWallet zorganizował swój „wieczorek zapoznawczy” wspólnie z innym, równie tajemniczym start-upem, Muck Rack, który sprzedawał profile dziennikarzy gościom od marketingu. Nie wiedzieć czemu to właśnie Muck Rack osiągnął lepszy wynik, mierzony liczbą postów z irytującym hasztagiem #MuckedUp, wrzuconych na portale społecznościowe. W celu uatrakcyjnienia imprezy organizatorzy zainstalowali projektor, który wyświetlał na ścianach wszystkie posty oznaczone #MuckedUp, jakie pojawiały się na Twitterze. Bardzo niewiele osób robiło to, o co prosili organizatorzy. Znalazł się nawet jakiś sabotażysta, który przejął kontrolę nad hasztagiem i ukrył pod nim link do książki pod tytułem Toxic Sludge Is Good for You: Lies, Damn Lies, and the Public Relations Industry [Toksyczny szlam jest zdrowy. Kłamstwa, cholerne kłamstwa i branża public relations]. Co kilka minut na ścianach pojawiała się okładka tej heretyckiej księgi, stanowiąca wysoki na pięć stóp krytyczny osąd wszystkich zebranych. Udało mi się później skontaktować z winowajcą, który wyjaśnił, że pragnął jedynie – zgodnie z uświęconą tradycją Twittera – trochę sobie pomoralizować. Nie miał pojęcia, że jego ulotna, niewinna drwina stała się wyjątkowo trafnie zaadresowaną krytyką, a obraz książki unosił się niczym oskarżycielski palec nad głowami wszystkich tych bajerantów z branży medialnej – ale kiedy dowiedział się, co się stało, był zachwycony. Większość obecnych na imprezie udawała, że niczego nie zauważa.

„Fakt, iż dziś wieczór są z nami dziennikarze i specjaliści od PR, jest dla mnie źródłem szczególnej satysfakcji”, powiedział jeden z organizatorów, weteran branży PR z dwudziestoletnim stażem, biorąc do ręki mikrofon, żeby wygłosić krótką pochwałę nowego ducha przyjaźni między przedstawicielami niegdyś wrogich profesji. „Najlepszym rodzajem wzajemnych relacji jest symbioza. Lubimy, kiedy wy nas lubicie. A teraz delektujcie się swoimi drinkami”.

Niestosowne? Z pewnością. Ale czy ja sam, z moim darmowym drinkiem i talerzem przekąsek, miałem prawo ferować wyroki? Ledwie wymigałem się od rozmowy ze znudzonym dziennikarzem działu nowych technologii z agencji Bloomberg News, a już wpadłem w szpony rzecznika branży produkcji rolnej, który chciał uraczyć mnie pogadanką o plastiku. Oto jakie udręki muszą znosić pisarze w świecie nowych technologii. Pomyślałem, że żaden z uczestników imprezy nie zdoła opuścić tego miejsca jako osoba zdrowa na umyśle – nie po takiej dawce nachalnej reklamy, od której mózg się lasuje. Bardzo szybko zacząłem mieć dość nędznych łapówek i udawanego zaangażowania. Tęskniłem za bardziej cynicznie nastawionym towarzystwem, ale nie pogardziłbym także paroma szczerymi słowami.

Wycofałem się pod okno, gdzie odwrócony plecami do ulicy za szybą, siedział samotnie mężczyzna w średnim wieku i z pochylonymi ramionami oraz spuszczonym wzrokiem bawił się telefonem. Mimo że ograniczał się do sączenia piwa i milczącego obserwowania otoczenia, nie dało się go nie zauważyć. Robił wrażenie kogoś, kto jest ponad to. Słyszałem, że w Dolinie Krzemowej ci, którzy wyglądają najbardziej niechlujnie, mają najzasobniejsze konta bankowe. Zgodnie z tą zasadą gość pod oknem mógłby być światowej sławy miliarderem. Miał na sobie spłowiałe dżinsy i zwyczajną koszulę w kratę. Na podłodze między jego nogami leżał mocno sfatygowany plecak. Spod czapki bejsbolówki wymykały się gęste, czarne loki. Byłem w zrzędliwym nastroju, ale coś w tym mężczyźnie sprawiło, że nagle zapragnąłem go poznać. Żeby jakoś nawiązać rozmowę, zagadnąłem go o jego telefon. Nie znałem tego modelu. „Ten? To Obamaphone”, powiedział. Miał schrypnięty głos nałogowego palacza.

„Co to jest Obamaphone?”, spytałem.

„Możesz sobie sprawić ten telefon, jeśli otrzymujesz dofinansowanie od państwa”, wyjaśnił.

Wiedziałem, że ten mężczyzna z kręconymi włosami nie jest taki jak wszyscy. Uścisnął mi dłoń i uśmiechnął się, przyglądając mi się życzliwie swoimi przekrwionymi oczami. „Mam na imię Lawrence. Palę mnóstwo zioła”, stwierdził.

Skusił się na tę imprezę, aby zaspokoić ciekawość. Poza tym odbywała się niemal po sąsiedzku. Podobnie jak ja odpowiedział na zaproszenie, na które natknął się w internecie. „Mnóstwo dużych graczy nie lubi się chwalić swoimi inwestycjami. Chciałem po prosu zobaczyć, co to za jedni”, stwierdził. „Nie muszę ci mówić, że ten budynek to prestiżowa nieruchomość. Mieszkam pięć przecznic stąd”.

Lawrence powiedział mi, że zamieszkał w San Francisco dwadzieścia lat temu. Wcześniej długo włóczył się po kraju, zahaczając między innymi o Nowy Jork i Teksas – gdzie ze względu na swoje żydowsko-afroamerykańskie pochodzenie czuł się jeszcze bardziej nie na miejscu niż zazwyczaj. Urodził się w Rodezji, byłej kolonii brytyjskiej, gdzie przeżył wojnę o niepodległość i miał okazję obserwować powstawanie współczesnego Zimbabwe. „Mój tato zorganizował tam koncert z udziałem Boba Marleya. Poznałem gościa, kiedy byłem dzieciakiem”, powiedział. Trudno byłoby zweryfikować tę informację. Podobnie zresztą jak większość wydarzeń z jego opowieści.