Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » O pewnej dziewczynce i jej podróży do Krainy Czarów na okręcie własnoręcznie wykonanym

O pewnej dziewczynce i jej podróży do Krainy Czarów na okręcie własnoręcznie wykonanym

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-8043-047-1

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “O pewnej dziewczynce i jej podróży do Krainy Czarów na okręcie własnoręcznie wykonanym

Jeśli lubicie „Czarnoksiężnika z krainy Oz”, „Alicję w krainie czarów” i „Opowieści z Narni”, to na pewno spodoba się Wam i ta książka. 12-letnia September za sprawą Zielonego Wiatru z małej farmy trafia nad Groźne Morze położone przy Krainie Czarów. A to dopiero początek jej niezwykłych przygód.

J.R.R. Tolkien pisał o tym, że kraina baśni nie jest bezpiecznym miejscem. Catherynne M. Valente udowadnia w spisanej przez siebie opowieści, że tak jest w istocie. Dwunastoletnia September trafia do Krainy Czarów, gdzie poznaje latające gepardy, wiedźmy i ożywione lampiony. Nie ma rzeczy, która nie może jej się przydarzyć. Autorka bawi się konwencją baśni i mitu, czerpie inspiracje z historii o czarnoksiężniku z Oz i z mitu o Prozerpinie. Z tego wszystkiego tworzy jednak swoją własną, oryginalną opowieść, pełną przygód, zaskakujących wydarzeń i przewrotnego poczucia humoru. Wciągająca lektura dla każdego, kto nie boi się zapuścić na ścieżki Krainy Czarów.

Zofia Stanecka

Polecane książki

Stanisław Wasylewski (1885–1953) to autor kilkunastu książek, setek felietonów, artykułów prasowych i słuchowisk. Był publicystą oraz utalentowanym popularyzatorem historii. Sympatię czytelników zaskarbił sobie barwnym stylem, a także darem wyszukiwania intrygujących faktów i ciekawostek. Opubli...
Opowiadanie oparte na motywach scenariusza serialu „07 zgłoś się”. Z pewnością przypomni przygody przystojnego porucznika Borewicza, przed którym drżał świat przestępczy PRL-u....
Yanira ma dwadzieścia pięć lat, mieszka na Teneryfie, śpiewa w hotelach i jest singielką. Nie spotkała jeszcze mężczyzny, który dorównywałby jej temperamentem i ciekawością nowych przeżyć. Przeprowadza się do Barcelony i zaczyna pracę na statku wycieczkowym kursującym po Morzu Śródziemnym. Na pokład...
Mało kto wie, że legenda i potęga Doliny Krzemowej to również zasługa pracujących tam Polaków. Magda Gacyk opowiada o tym, pokazując naszych rodaków na tle „krzemowej” rzeczywistości, pełnej utalentowanych, często wręcz ekscentrycznych, wynalazców i autor&oacu...
Najmłodszy w historii sędzia Trybunału Konstytucyjnego zostaje publicznie oskarżony o zabójstwo człowieka, z którym nic go nie łączy. Ofiara pochodzi z innego miasta i nigdy nie spotkała swojego rzekomego oprawcy, mimo to prokuratura zaczyna zabiegać o uchylenie immunitetu. Spisek na szczytach władz...
Monografia jest pierwszym na polskim rynku kompleksowym opracowaniem poświęconym interpretacji pojęcia inwestycji w międzynarodowym arbitrażu inwestycyjnym. Dynamiczny rozwój tego arbitrażu nie przekłada się na ujednolicenie poglądów w kwestii tak podstawowej, jaką jest interpretacja pojęcia inwesty...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Catherynne M. Valente

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału:

The Girl Who Circumnavigated Fairyland in

a Ship of Her Own Making

Przekład:

Karolina Socha-Duśko

© 2011 by Catherynne M. Valente

© Copyright for the Polish edition by M Wydawnictwo,
Kraków 2015

© Copyright for the Polish translation by Karolina
Socha-Duśko

ISBN 978-83-8043-047-1

M Wydawnictwo

31-002 Kraków, ul. Kanonicza 11

tel. 12-431-25-50; fax 12-431-25-75

e-mail:biuro@mwydawnictwo.pl

www.mwydawnictwo.pl

Dział handlowy:

tel. 12-431-25-78; fax 12-431-25-75

e-mail:handel@mwydawnictwo.pl

Księgarnia wysyłkowa:

tel. 12-259-00-03; 721-521-521

e-mail:bok@klubpdp.pl

www.klubpdp.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Wszystkim tym, którzy
przebyli ze mną tę przedziwną podróż, gotowi podać mi rękę, kiedy opadałam
z sił. Oto nasz okręt, samodzielnie wykonany.

OSOBY DRAMATU

SEPTEMBER,
DZIEWCZYNKA

JEJ MATKA

JEJ OJCIEC

ZIELONY WIATR,
ZJAWISKO POGODOWE

GEPARDZICA BRYZA,
JEGO WIERZCHOWIEC

HALO, WIEDŹMA

PAPA, JEJ SIOSTRA,
TAKŻE WIEDŹMA

DZIĘKI, JEJ MĄŻ, WIEDŹMAK, DODATKOWO WILKODŁAK

A—DO—L, WIWERNA

ŁUGA, GOLEM

KRÓLOWA MALWINA,

POPRZEDNIA WŁADCZYNI
KRAINY CZARÓW

KAROL MIAŻDŻYK, FEJ

GENERAŁ GLASZTYNÓW

MARKIZA,

OBECNA WŁADCZYNI
KRAINY CZARÓW

JAGO, PANTERA

SOBÓTKA, WODNIK

KALPURNIA SĄŻEŃ, FEJA

PENNY SĄŻEŃ, JEJ PODOPIECZNA

LICZNE BICYKLE

DOKTOR OCHRA, SKRZAT

RUBEDO, MAGISTRANT,
TAKŻE SKRZAT

CITRINITAS, GENIUSZ
ALCHEMII, TAKŻE SKRZATKA

ŚMIERĆ

DWA LWY, MAŚCI
NIEBIESKIEJ

PAN MAPA, NADWORNY
KARTOGRAF

ANI, INOG

NIESZCZĘSNA RYBKA

REKIN (W RZECZYWISTOŚCI CHOCHLIK)

HANNIBAL, PARA BUTÓW

BLASK, LAMPION

ROZDZIAŁ PIERWSZY. Eskapada na gepardzie

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ESKAPADA NA GEPARDZIE

w którym dziewczynka o
imieniu September zostaje uprowadzona z pomocą gepardzicy, poznaje prawa
Krainy Czarów i rozwiązuje pewną zagadkę

Pewnego razu dziewczynka o imieniu September poczuła
się naprawdę zmęczona domem swoich rodziców. Codziennie zmywała tam te
same różowo-żółte filiżanki i pasujące do nich kompotierki, spała na tej
samej wyszywanej poduszce i bawiła się z tym samym małym, przyjacielskim
pieskiem. Ponieważ urodziła się w maju i ponieważ miała znamię na lewym
policzku, i ponieważ miała bardzo duże i niezgrabne stopy, zlitował się
nad nią Zielony Wiatr. Pewnego wieczora, zaraz po dwunastych urodzinach
September, przyfrunął pod jej okno, ubrany w zielony frak, zieloną
pelerynę, zielone bryczesy i zielone śniegowce. W końcu ponad chmurami, w
dzielnicy biedy, którą zamieszkuje Sześć Wiatrów, jest bardzo zimno.

— Wydajesz się wystarczająco marudna i z
charakterkiem — rzekł Zielony. — A gdybym tak cię zabrał na gepardzicy
Bryzie nad potężne morze graniczące z Krainą Czarów? Niestety ja sam nie
mam do niej prawa wstępu, który Skrajnym Zjawiskom Pogodowym jest
wzbroniony, lecz z przyjemnością powierzę cię opiece Zdradliwego i
Groźnego Morza.

— Och, tak! — szepnęła September, której bardzo
się nie podobały różowo-żółte filiżanki i małe, przyjazne pieski.

— No cóż, chodź zatem i usiądź przy mnie. Tylko
nie pociągnij za sierść gepardzicy, bo gryzie! September wspięła się na
kuchenny parapet, zostawiając za sobą zlew pełen piany i różowo-żółtych
filiżanek, w których wciąż wiły się złowieszczo herbaciane fusy. W jednej
ułożyły się w kształt ciut podobny do taty September, ubranego w długi
brązowy szynel, jaki miał na sobie w chwili wyjazdu gdzieś za morze, z
karabinem i czymś błyszczącym na czapce. W innej przypominały nieco
sylwetkę mamy w roboczym kombinezonie — widać było jej napięte mięśnie,
gdy nachylała się nad opornym silnikiem samolotu w fabryce, w której
pracowała. Jeszcze inne wyglądały jak rozgnieciona kapusta.

Zielony Wiatr wyciągał do dziewczynki rękę otuloną
zieloną rękawicą. September chwyciła ją i wzięła bardzo głęboki oddech.
Kiedy przechylała się nad parapetem, jeden but zsunął jej się ze stopy (co
później okaże się faktem nie bez znaczenia). Poświęćmy chwilę, by pożegnać
mały półbucik z mosiężną klamerką, gdy akurat ze stukotem upada na
parkiet. Żegnaj, bucie! September wkrótce za tobą zatęskni.

— Słuchaj więc — zaczął Zielony Wiatr, gdy
dziewczynka usadowiła się w wysokim szmaragdowym siodle, wczepiając palce
w nakrapiane futro gepardzicy. — W Krainie Czarów obowiązuje wiele praw i
zasad. Wprawdzie pewnego dnia przestaną mnie one dotyczyć, gdy mój wniosek
zostanie w końcu rozpatrzony i otrzymam złoty pierścień zapewniający mi
immunitet, obawiam się jednak, że jeśli złamiesz jakiś przepis, nie będę
mógł ci pomóc. Możesz dostać mandat albo stracić głowę, w zależności od
nastroju Markizy.

— Jest aż tak straszna?

Zielony Wiatr skrzywił się, jeżąc swoją rozczochraną
brodę.

— Wszystkie małe dziewczynki są straszne —
przyznał w końcu — ale Markiza ma za to naprawdę wytworny kapelusz.

— Opowiedz mi o tych prawach — poprosiła z
powagą w głosie September. Mama nauczyła ją grać w szachy, kiedy była
jeszcze mała. Uznała zatem, że skoro zdołała zapamiętać, w jaki sposób
przemieszczają się na szachownicy skoczki, to z pewnością uda jej się
opanować także prawa Krainy Czarów.

— Po pierwsze, obowiązuje absolutny zakaz
posiadania przedmiotów żelaznych. Jeśli o to chodzi, celnicy są
nieprzebłagani. Wszelka amunicja, noże, maczugi czy gazrurki, które masz
przy sobie, zostaną skonfiskowane i przetopione. Po drugie, zabronione
jest praktykowanie alchemii, dotyczy to wszystkich oprócz młodych dam
urodzonych we wtorek…

— Ja urodziłam się we wtorek!

— Niewykluczone, że o tym wiedziałem. — Zielony
Wiatr mrugnął do niej okiem. — Po trzecie, transport powietrzny dopuszcza
się jedynie za pomocą gepardów lub licencjonowanych łodyg ziela starca.
Jeśli nie posiadasz któregoś z tych środków transportu, bądź uprzejma
poruszać się drogą lądową. Po czwarte, wszelki ruch odbywa się w kierunku
odwrotnym do ruchu wskazówek zegara. Po piąte, śmieci wynoszone są w co
drugi piątek. Po szóste, Odmieńcy zobowiązani są do noszenia oznakowanego
obuwia. Po siódme i najważniejsze, pod żadnym pozorem nie wolno ci
przekraczać granic Lasu Kamgarn. Grozi to najstraszliwszą śmiercią albo
niezmiernie uciążliwą wizytą na herbatce u kilku hamadriad, starych
panien. Te zasady są nienaruszalne, nie odnoszą się jedynie do
odwiedzających Krainę dygnitarzy oraz skrzatów. Zrozumiałaś?

Daję słowo, że September naprawdę starała się słuchać
z uwagą, lecz huczący wicher wciąż zawiewał jej czuprynę na twarz.

— Chyba… chyba tak… — wymamrotała, odgarniając z
buzi ciemne loki.

— Oczywiście spożywanie czarodziejskich potraw i
napojów pociąga za sobą obowiązek prawny powracania w to miejsce,
przynajmniej raz do roku, stosownie do przemian cyklu mitologicznego.

September drgnęła.

— Co? Co to znaczy?

Zielony Wiatr pogładził się po szpiczastej bródce.

— Oznacza to: jedz, co chcesz, niewinne dziecię!
— Zaśmiał się jak to wiatr gwiżdżący w gałązkach. — I wisienki, i jagódki,
i miesiąca blask calutki!

Gepardzica Bryza ziewnęła i pognała ponad dachami
Omaha w stanie Nebraska, któremu to miastu September nawet nie zdążyła
pomachać na pożegnanie. Nikt nie powinien jej za to osądzać: wszystkie
dzieci są bez serca. Nie urosło im jeszcze, dlatego mogą wspinać się na
wysokie drzewa, mówić szokujące rzeczy i skakać tak wysoko, że dorosłym
serca zamierają ze strachu. Serce sporo waży. To właśnie dlatego tak długo
rośnie. Ale tak samo jak nauka czytania, matematyki czy rysunku, u różnych
dzieci proces ten przebiega w różnym tempie (wiadomo, że nic tak nie
przyspiesza rozwoju serca jak czytanie). Niektóre dzieci są straszne i
dziwne, zupełnie bez serca. Niektóre zaś są kochane i słodkie, prawie z
sercem. September, kiedy zabrał ją Zielony Wiatr, była gdzieś pośrodku, w
połowie drogi pomiędzy byciem bez serca a byciem już trochę dorosłą.

Tak czy siak, September nie zdążyła pomachać na
pożegnanie ani w stronę domu, ani w stronę fabryki, w której pracowała
mama, sapiącej białym dymem daleko w dole. Nie zdołała także pomachać
tacie, kiedy lecieli nad Europą. Dla mnie czy dla Was to może być
oburzające, ale September przeczytała bardzo wiele książek i wiedziała, że
rodzice złoszczą się jedynie, dopóki nie odkryją, że ich mały awanturnik
wybrał się do Krainy Czarów, a nie na przykład do pubu za rogiem, a potem
już wszystko jest w porządku. Patrzyła zatem prosto w chmury, a oczy
łzawiły jej od wiatru. Pochylona nad grzbietem gepardzicy Bryzy, której
futro było szorstkie i kolorowe, słuchała łomotu jej ogromnego serca.

—Jeśli mogę pana spytać, Panie Wietrze… — odezwała
się po odpowiednio długiej chwili — w jaki sposób można dostać się do
Krainy Czarów? Zaraz miniemy Indie i Japonię, a potem Kalifornię i w końcu
wrócimy po prostu do mojego domu.

Zielony Wiatr zachichotał.

— Tak by się stało, jak mniemam, gdyby Ziemia
była okrągła.

— Jestem przekonana, że tak właśnie jest…

— Będziesz musiała porzucić takie przestarzałe,
staroświeckie poglądy. Tam, gdzie się udajemy, konserwatyzm nie jest
zaletą. Kraina Czarów to bardzo uczone miejsce. Prenumerujemy wszystkie
czasopisma naukowe.

Gepardzica Bryza wydała z siebie krótki ryk i
natychmiast stado małych chmurek pokornie ustąpiło jej z drogi.

— Ziemia, moja droga, z grubsza rzecz ujmując,
jest trapezoidalna, nieco romboidalna, nieco hipersześcienna, a poza tym
marudna, jeśli źle się ją pogłaszcze. Jednym słowem, jest zagadką, moja
wrześniowa zdobyczy, niczym srebrny pierścień łamigłówka, który twoja
ciocia Margaret przywiozła z Turcji, kiedy miałaś dziewięć lat.

— Skąd znasz moją ciocię Margaret?! —
wykrzyknęła September, przytrzymując ręką włosy.

— Tak się składa, że wykonywałem rutynowe prace
porządkowe akurat w to popołudnie. Miała na sobie czarną spódnicę, a ty
żółtą sukienkę w małpki. My, Skrajne Zjawiska Pogodowe, mamy doskonałą
pamięć, jeśli chodzi o przedmioty, które szarpiemy i zwijamy.

September wygładziła zmiętą już teraz i pozwijaną
żółto-pomarańczową sukienkę. Lubiła wszystko, co żółto-pomarańczowe:
liście, niektóre wschody księżyca, kaczeńce, chryzantemy, ser, dynie
(zarówno w cieście, jak i bez niczego), sok pomarańczowy, marmoladę. To
jasny i zdecydowany kolor. Nie można ignorować czegoś, co jest
jasnopomarańczowe. Kiedyś zobaczyła pomarańczową papugę w sklepie
zoologicznym i tak bardzo zapragnęła ją mieć, jak jeszcze nigdy niczego
nie pragnęła. Nazwałaby ją Halloween i dawała jej do jedzenia toffi, ale
mama powiedziała, że ptak zatrułby się toffi, a poza tym na pewno zjadłby
go pies. Dlatego September przestała odzywać się do psa.

— Zagadka ta przypomina turecką układankę —
kontynuował Zielony Wiatr, zerkając znad zielonych okularów. — Rozłączymy
pierścienie i złączymy je z powrotem, a potem znajdziemy się w kolejnym
pierścieniu, to znaczy w Krainie Czarów. Już niedługo.

I rzeczywiście spomiędzy zimnobłękitnych chmur
wiszących nad Ziemią zaczęły wyłaniać się szczyty dachów. Budynki były
bardzo wysokie i… rozchwiane. Wieże katedr były wykonane z pozbijanych
gwoździami desek, a wieńczyły je zardzewiałe blaszane wieżyczki, do tego
obeliski zbite praktycznie z samych suchych liści. Ogromnym kopułom,
podobnym do tych, które September widziała w albumie o Włoszech, brakowało
wielu cegieł, inne zaś były poobijane lub zupełnie pokruszone. Takich
budynków można się było spodziewać w krainie, gdzie wiatry wyją
najgłośniej, gwiżdżą najprzeraźliwiej i zawodzą najprzeciąglej na świecie.
Wszystko było z wierzchu pokryte lodem, nawet osoby przebiegające ulicami,
opatulone tak jak Zielony Wiatr po sam nos, w kurtkach i bryczesach w
kolorze czarnym, różowym lub żółtym, z policzkami wydętymi jak u
dmuchających wiatrem cherubinów przedstawianych w rogach starych map.

— Witaj, September, w mym rodzinnym mieście
Westerly, tu mieszka Sześć Wiatrów, w wielkiej przyjaźni i niezgodzie.

— To… to fajnie. I zimno. I chyba zgubiłam but.

Zielony Wiatr spojrzał na palce stopy September,
które zaczynały przybierać lekko siną barwę. Ponieważ był w pewnym stopniu
dżentelmenem, zdjął kurtkę i pomógł założyć ją dziewczynce. Rękawy były
zbyt długie, ale kurtka nabyła nieco taktu, podróżując po świecie, i
dostosowała się do drobnego ciała September, rozdymając się, i zbiegając
kilkukrotnie, aż zaczęła wyglądać niczym uszyta na miarę.

— Wyglądam trochę jak dynia — szepnęła
September, kryjąc rozradowanie. — Jestem pomarańczowo-zielona!

Spojrzała w dół. Na szerokiej, szmaragdowej
aksamitnej klapie kurtka utworzyła dla niej małą pomarańczową broszkę —
kluczyk z kryształkami. Błyszczała, jakby była zrobiona z samego słońca.
Kurtka lekko rozgrzała się z onieśmielenia, mając nadzieję, że September
będzie zadowolona.

— But to bardzo wielka strata, bez wątpienia —
cmoknął Zielony Wiatr. — Ale jeśli wchodzi się do Krainy Czarów, potrzeba
poświęceń. — Zniżył głos i dodał poufnym tonem: — Westerly jest miastem
granicznym, a Czerwony Wiatr jest strasznie chciwy. W każdym razie but
prawdopodobnie i tak zostałby skradziony.

Zielony Wiatr i September dzięki staraniom gepardzicy
Bryzy bezpiecznie wylądowali w Westerly. Ruszyli wzdłuż Alei Salisz, gdzie
Błękitne i Złote Wiatry, niosąc naręcza kolczastego zielska na zdrową,
wietrzną sałatkę, kręciły się, załatwiając swoje sprawunki. Chmury śmigały
tam i sam po ulicy jak papierki unoszone wiatrem w znanych nam miastach.
Kierowały się ku dwóm wrzecionowatym filarom na końcu arterii, tak
ogromnym, że September nie od razu dostrzegła, że w rzeczywistości były
to osoby, tylko bardzo wysokie i chude, z ogromnymi, długimi twarzami. Nie
umiała powiedzieć, czy byli to mężczyźni, czy kobiety, natomiast od razu
mogła stwierdzić, że byli niewiele grubsi niż ołówek i wyżsi niż
którakolwiek z dzwonnic i wysokich platform w Westerly. Ich stopy tonęły w
chmurach w dole, znikając w kłębach cumulusów. Obie postaci miały na
nosach okrągłe, ciemne okulary w cienkich oprawkach, chroniące ich oczy
przed jasnym słońcem Westerly.

— Kto to? — szepnęła September.

— Tamten z żółtym pasem i z krawatką w perski
wzór to Szerokość, a drugi to Długość. Bez ich pomocy daleko nie
dolecimy, bądź więc grzeczna.

— Myślałam, że szerokość i długość
geograficzna to takie kreski na mapach.

— Nie lubią pozować do zdjęć. Wiesz, jak to jest
ze sławnymi ludźmi. Wszyscy, gdy tylko cię widzą, robią pstryk, pstryk,
pstryk. To irytuje. Umówili się kilkaset lat temu z Gildią Kartografów, że
będzie wolno publikować jedynie ich symboliczne przedstawienia, sama
rozumiesz.

Stojąc przed Długością i Szerokością, September
czuła się dziwnie przytłoczona. Jako dziecko była przyzwyczajona do tego,
że większość ludzi jest od niej wyższa. Ale to była zupełnie inna skala.
Poza tym nie jadła nic od śniadania, a podróżowanie na gepardzie jest
bardzo męczące. Nie chciała przed nimi dygać, bo uznała to za zbyt
staroświeckie, więc ukłoniła się w pas. Zielony Wiatr wydawał się tym
nieco rozbawiony, lecz także się ukłonił.

Szerokość ziewnął. Wnętrze jego ust było
jaskrawoniebieskie, jak ocean na szkolnych mapach. Długość westchnął,
jakby znudzony.

— Nie spodziewałaś się chyba, że będą coś mówić,
co? — Zielony Wiatr wyglądał na nieco zakłopotanego. — To są sławy! A one
strzegą swojej prywatności.

— Myślałam, że będzie jakaś zagadka czy
układanka — odrzekła September, podczas gdy Szerokość ziewał. Zielony
Wiatr skubał rękaw swego kubraka, jakby urażony, że September nie była pod
większym wrażeniem.

— A jak się postępuje z układankami, moja droga?

September zaszurała zmarzniętą stopą o gładką,
niebieską płytę Placu Dokładnego.

— No cóż… zaczyna się od rogów, a potem wypełnia
krawędzie, żeby powstała ramka, a potem wypełnia się ją kawałkami.

— Dobrze, a w historycznym ujęciu, ile mamy
wiatrów?

September pomyślała o swojej książce o mitologii,
która miała jasnopomarańczową okładkę i dlatego była to
jedna z jej ulubionych lektur.

— Chyba cztery.

Zielony Wiatr uśmiechnął się szeroko, wywijając swoje
zielone usta pod zielonym wąsem.

— Właśnie: Zielony, Czerwony, Czarny i Złoty.
Oczywiście mamy też przydomki rodzinne, jak Smith czy Nowak. I właściwie
są jeszcze Srebrny i Niebieski, ale narozrabiali trochę na wybrzeżu
Tunezji i musieli iść spać bez kolacji. Tym samym to właśnie my wyznaczamy
rogi, a oni — tu wskazał na milczących Szerokość i Długość — stanowią
krawędzie. Natomiast ty, September — ciągnął, delikatnie wyswobadzając
pasmo jej włosów, które zaplątało się w broszkę — stanowisz jeden z
elementów ze środka, tych, które mają dziwny kształt i są takie uparte.

— Nie rozumiem, proszę pana.

— No cóż, chodzi o podtekst. Jeden z elementów
to Dziewczynka
podskakująca na jednej nodze dziewięć
rewolucji. Inna to Ubieraj
się w szalone kolory. A jeszcze inna to Klepnij się nad okiem. A jeszcze inna Zrezygnuj z czegoś.
Następna to Niech
kot ci towarzyszy.

— Ale przecież to oczywiste!

—W większości wypadków. Ale Kraina Czarów to stary
kraj, a to, co stare, miewa dziwne zachcianki. Jeden z ostatnich elementów
układanki to Poleje
się krew. A kolejny to Skłam.

September przygryzła wargę. Nie przepadała za
układankami, choć jej babcia je uwielbiała i nawet przykleiła jedną,
składającą się z tysiąca kawałków, na ścianie niczym tapetę. Powoli, starając się przypomnieć sobie wszystko,
September pacnęła się ręką w czoło. Następnie uniosła stopę i podskakując
na jednej nodze, okrążyła gepardzicę Bryzę. Jej pomarańczowa sukienka
unosiła się przy tym pod zieloną kurtką, błyszczącą w słońcu. Kiedy się
zatrzymała, wypięła z klapy kurtki swoją broszkę, pomarańczowy kluczyk, a
następnie ukłuła się nią w palec. Kropla krwi upadła na niebieską kamienną
płytę placu. Położyła kluczyk u stóp Długości i Szerokości i wzięła
głęboki oddech.

— Chcę do domu — skłamała cicho.

Długość i Szerokość obrócili się powoli twarzami do
siebie niczym statuy na piedestałach. Zaczęli się zginać i skręcać jak
schodki, wyciągając do siebie ręce i zaczepiając stopami o kolana.
Poruszali się w mechaniczny sposób, a ich stawy wyginały się jak u lalek w
tym dziwacznym, cyrkowym tańcu. Ulice miasta zadrżały, a potem nastąpiła
cisza. Na mgnienie oka Długość i Szerokość pocałowali się, a kiedy ich
usta się rozłączyły, odległość między ich twarzami pozwoliła akurat
gepardzicy, niosącej na swoim grzbiecie Skrajne Zjawisko Pogodowe oraz
dziewczynkę, przelecieć między nimi. Po drugiej stronie September widziała
tylko chmury.

Zielony Wiatr z powagą wyciągnął okrytą rękawicą rękę
do dziewczynki w pomarańczowej sukience.

— Dobra robota, September — powiedział i uniósł
ją, sadzając w szmaragdowym siodle gepardzicy. — Nigdy nie wiadomo, co się
zdarzy w wyniku eskapady na gepardzie. Nie dzieje się to w zgodzie z
zasadami sztuki. Oszustwa zawsze było domeną fejów1, a ponieważ
wkrótce wkroczymy do ich krainy, powinniśmy szanować panujące tam
zwyczaje. Gdy September i Zielony Wiatr na ogromnym kocie przeszli przez
układankę świata, wysadzany kamieniami kluczyk podniósł się z ziemi i
poleciał w ślad za nimi, cichutko jak mysz.

ROZDZIAŁ DRUGI. Szafa pomiędzy światami

ROZDZIAŁ DRUGI

SZAFA POMIĘDZY ŚWIATAMI

w którym September
przekracza granice światów, zadaje cztery pytania, otrzymuje dwanaście
odpowiedzi i zostaje poddana odprawie celnej

Kobieta, nim dożyje złotej jesieni swego życia,
potrafi nagromadzić mnóstwo rzeczy. Każdy, kto był w wakacje u swojej
babci na wsi, z zaskoczeniem odkrywał, ile zdjęć nieznajomych osób wisiało
na ścianach jej domu, ile kaczuszek z porcelany, miedzianych patelni,
książek, ozdobnych łyżeczek, starych lusterek, drewnianych drobiazgów,
niedokończonych robótek, gier towarzyskich czy pogrzebaczy pochowała po
kątach. Trudno się domyślić, po co jednej osobie aż tyle barachła i
dlaczego przechowuje te wszystkie płowiejące w słońcu, szarzejące rzeczy.
Wydawało się Wam pewnie, że babcia musi być nieco szalona, skoro uzbierała
aż tyle szklanych sówek czy cukierniczek z porcelany.

Przestrzeń między Krainą Czarów a naszym światem
wygląda jak dom babci. Jest to babcina szafa, wielka i mroczna, jej szopa,
jej piwnica zagracona tysiącletnimi rupieciami. Świat nie bardzo wiedział,
gdzie to wszystko upchnąć. Ziemia jest gospodarna, nie wyrzuca
niezniszczonych przecież hełmów z brązu, kołowrotków i wodnych zegarów.
Jeszcze się przydadzą. A co do liczby portretów, to nie powinno nikogo
dziwić, że w jej wieku nie pamięta wszystkich swoich wnuków.

September ze zdumieniem przypatrywała się stosom
osobliwych przedmiotów zgromadzonych w szafie pomiędzy światami. Strop był
tu bardzo niski i przenikały przez niego korzenie, wszystko wyglądało na
spatynowane — stare koronki, maszyny kodujące, kotwice, ciężkie ramy od
obrazów, kości dinozaurów i telluria. Kiedy gepardzica kroczyła przez
słabo oświetlone przejście, September spoglądała w oczy wizerunkom
faraonów, niewidomych poetów, chemików i spokojnych filozofów. Wiedziała,
że to filozofowie, ponieważ mieli na sobie udrapowane szaty podobne do
zasłon. Większość stanowiły jednak portrety zwykłych osób, ubranych tak,
jak im się podobało za życia, grabiących siano albo piszących pamiętnik,
albo piekących chleb.

— Panie Wietrze — zagadnęła, kiedy jej oczy
przywykły do ciemności — mam pytanie i bardzo proszę o poważną odpowiedź,
bez nazywania mnie jakoś pieszczotliwie i droczenia się.

— Oczywiście, moja… September. Możesz mówić do
mnie Zielony. Stajemy się dobrymi znajomymi.

— Dlaczego zabrałeś mnie z Omaha? Porywasz dużo
dziewczynek? Wszystkie są z Nebraski? I dlaczego jesteś dla mnie taki
dobry?

September nie była tego pewna, ale wydawało jej się,
że gepardzica Bryza się zaśmiała. A może po prostu parsknęła.

— To więcej niż jedno pytanie. A zatem uczciwie
będzie udzielić ci więcej niż jednej odpowiedzi. — Zielony odchrząknął
teatralnie. — Po pierwsze, Omaha to nie byle jakie miejsce. Po drugie,
nie, dlatego że jestem zbyt zajęty. Po trzecie, patrz wyżej. Po czwarte,
żebyś mnie polubiła i nie bała się mnie.

Przed nimi ciągnęła się kolejka osób w długich,
kolorowych płaszczach, które przesuwały się powoli, zerkając na zegarki i
wygładzając włosy pod kapeluszami. Gepardzica zwolniła.

— Miało być bez droczenia się — odparła
September.

— Po pierwsze, byłem samotny. Po drugie,
zdarzyło mi się uprowadzić kilkoro dzieci, nie będę kłamać. Zresztą
chwytanie i unoszenie oraz porywanie różnych obiektów leży w naturze
wiatrów. Po trzecie, Nebraska nie obfituje w odmiany dziewczynek nadające
się do chowu w Krainie Czarów. Po czwarte, gdybym nie był miły, gdybym nie
wiedział, jak dostać się do Krainy Czarów i nie miał dość imponującego kota, nie
uśmiechałabyś się do mnie i nie mówiła zabawnych rzeczy. Oznajmiłabyś mi
grzecznie, że lubisz filiżanki i małe pieski, i że idziesz do domu.

Dołączyli do kolejki. Wszyscy górowali nad September,
nie wiedziała zatem, czy kolejka jest długa, czy krótka. Zsunęła się z
grzbietu gepardzicy na suche, ubite klepisko szafy pomiędzy światami.
Zielony Wiatr zeskoczył lekko tuż obok niej.

— Powiedziałeś, że mam zły charakter! Czy to był
powód?

— Po pierwsze, w Krainie Czarów istnieje
specjalny urząd zajmujący się porywaniem dziewcząt i chłopców, zresztą
głównie sierot, ale obecnie jesteśmy bardziej liberalni, dzięki czemu
posiadamy stałą podaż historyjek do opowiadania, kiedy przyjdzie zima i
nie ma nic do roboty oprócz siedzenia nad kufelkiem aromatycznego piwa i
zasypiania gruszek w popiele. Po drugie, patrz wyżej. Po trzecie, miejsca
suche i szarobure to właśnie spore siedliska dzieci, które pragną się z
nich wyrwać. O wiele trudniej takich lekkoduchów, gotowych latać na
gepardzie, znaleźć w Nowym Jorku. Tam przecież jest Muzeum Metropolitan,
które dostarcza im rozrywek. Po czwarte, wcale nie jestem miły. Nie
widzisz, jak cię okłamuję, żebyś robiła to, co chcę? Chodzi o to, żeby cię
przygotować do życia w Krainie Czarów, gdzie takie zachowanie uznawane
jest za szczyt grzeczności.

September zacisnęła pięści. Bardzo starała się nie
rozpłakać.

— Zielony! Przestań! Chciałam tylko wiedzieć…

— Po pierwsze! Bo się urodziłaś w…

— …czy jestem wyjątkowa — dokończyła zdanie
September, ni to szeptem, ni to piskiem. — W bajkach, jeśli ktoś pojawia
się w chmurze zielonego dymu i oferuje dziewczynce przygody, to dlatego,
że jest wyjątkowa, bo jest mądra, silna, umie rozwiązywać zagadki, władać
mieczem i ma dar przemawiania, a ja… ja żadnej z tych rzeczy nie potrafię.
Nie wiem nawet, czy mam charakterek. Nie jestem głupia czy coś, jestem
dobra z geografii, gram w szachy i umiem naprawić bojler, jak mama jest w
pracy. Ale chodzi mi o to, że może udałeś się do jakiejś innej
dziewczynki, żeby to ją zabrać na gepardzicę. Może wcale mnie nie
wybrałeś, bo ja nie jestem jak dziewczynki z baśni? Jestem niska, mój
tata pojechał na wojnę, a ja nawet nie potrafię powstrzymać psa przed
zjedzeniem ptaszka.

Gepardzica obróciła ku September swoją wielką,
nakrapianą głowę i spojrzała na nią ogromnymi, poważnymi, żółtymi oczami.

— Przybyliśmy po ciebie — mruknęła. — Właśnie
po ciebie.

Wielka kocica polizała dziecko po policzku swoim
szorstkim językiem. September uśmiechnęła się leciutko. Pociągnęła nosem
i wytarła oczy rękawem zielonej kurtki.

— N a s t ę p n y ! — zadudnił głęboki, surowy głos,
odbijając się echem po całej szafie. Był tak potężny, że dosłownie
popchnął naszych bohaterów na osoby, które w milczeniu stały za nimi.
Grupka oczekujących z przodu postaci, z powiekami pomalowanymi różowym
cieniem i z pstrokatymi, sterczącymi włosami, przemknęła jak burza koło
wysokiego podium, szeleszcząc papierami i bagażami.

Na podium znajdował się olbrzymi gargulec, z masywnym
pyskiem z brązu i czarnego kamienia, ruchliwymi brwiami i potężną,
metalową żuchwą. W jego zapadniętych oczach płonęły czerwone ogniki. Jego
ciężkie, poruszane naoliwionymi cylindrami łapy trzaskały i zgrzytały.
Korpus stwora pokrywały pokrzywione, nabijane ćwiekami srebrne płyty,
spomiędzy których wyzierało przez szczelinę dudniące, biało-fioletowe
serce.

— P a p i e r y ! — zagrzmiał gargulec. Portrety na
glinianych ścianach zadzwoniły. Gargulec dyszał dymem, a w jego
mechanicznym pysku grzechotał stalowy język. September wtuliła się w
gepardzicę. Oddech gargulca napierał jej na twarz.

— B e t s y   B a z y l ó w n o,   n a t y c h m i a s t   s t a m t ą d   w y j d ź ! —
krzyknął Zielony Wiatr, jednak nie tak samo głośno, jako że nie miał do
dyspozycji płuc wielkich niczym miechy kowalskie.

Żelazny gargulec zawiesił głos.

— N i e !!! — zaryczał w końcu.

— Na nikim nie robisz wrażenia, wiesz? —
westchnął Zielony Wiatr.

— N a   n i e j   r o b i ę.   P o p a t r z,   t r z ę s i e   s i ę     i   w   o g ó l e
— odparł gargulec.

— Betsy, przyłożę ci, wiesz, że mnie na to stać.
Nie zapominaj, kto wychłostał Pana na Leafglen i jeździł na nim jak na
psie. Nie jestem turystą. Nie traktuj mnie w ten sposób — mówił Zielony.

— Nie, nie jesteś turystą — odwarknął szorstki,
flegmatyczny, lecz cichszy głos. Mała kobietka, nie większa od September,
a może nawet mniejsza, wyskoczyła z gargulca i stanęła na podium. Płomyki
w oczach gargulca zgasły, a jego olbrzymie barki zwiotczały. Muskularna
klatka piersiowa nieznajomej przypominała niedźwiedzią. Jej nogi były
grube i węźlaste, a krótkie, zaczesane do góry włosy sterczały jak ostrza
noży. W kąciku ust miała trochę zmiętego skręta, z którego snuł się słodko
pachnący dymek — jakby wanilia z rumem albo syrop klonowy czy inne nie do
końca zdrowe rzeczy.

— N i e   j e s t e ś   t u r y s t ą — powtórzyła burczącym,
suchym tonem. — J e s t e ś   n a   Z i e l o n e j   L i ś c i e, a to oznacza, że jesteś
s z u m o w i n ą,   c o   o z n a c z a   O d m o w ę   W s t ę p u   n a   T e r y t o r i u m na podstawie
Rozporządzenia Markizy.

— Betsy, złożyłem wniosek imigracyjny opatrzony
znaczkami skarbowymi Czterech Ukrytych już wiele tygodni temu. Mam nawet
list polecający od Parlamentu Silów. Znaczy od sekretarza… Jest to
jednak oficjalny dokument, sporządzony na urzędowej papeterii, a to coś
znaczy — bronił się Zielony Wiatr.

Betsy uniosła krzaczastą brew i w mgnieniu oka
znalazła się z powrotem we wnętrzu marionetkowego gargulca. Gargulec ożył
z rykiem, oczy mu zapłonęły, a łapy załoskotały.

— ODEJDŹ! ALBO TO TY OBERWIESZ!

— Zielony… — szepnęła September. — Czy ona jest…
krasnalem?

— Jasne, że jestem — burknęła Betsy, wyłażąc na
powrót z gargulca. Bez niej stwór znowu oklapł żałośnie.

Od ryku gargulca serce September waliło jak bęben.
Podniosła nieco ponad głowę lekko drżącą rękę.

— Szpiczaste… — powiedziała piskliwym głosikiem,
po czym odchrząknęła. — Krasnoludki mają… szpiczaste czapki? Myślałam… że
może szpiczasta fryzura będzie równie dobra jak czapka?

— Toż z niej urodzona logiczka, Zielonku. Moja
b a b c i a nosi szpiczastą czapeczkę, dziewczynko. Moja p r a b a b c i a też.
Wolałabym paść trupem, niż chodzić w takiej samej, tak samo jak ty nie
chciałabyś chodzić w czepeczku z koronką. Krasnoludki są n o w o c z e s n e . Nawet
więcej. Popatrz sobie! — Tu Betsy naprężyła wcale solidny biceps, rozmiaru
bańki na olej. — Koniec z hasaniem po ogródku i chowaniem się pod progiem.
Skończyłam technikum, aha. A teraz jestem urzędnikiem celnym i mam swojego
własnego mięśniaka-blaszaka, jak widać. A ty co masz?

— Geparda — szybko odparła September.

— Fakt — przyznała Betsy. — Ale nie masz
dokumentów ani obydwu butów, i to jest problem.

— A po co potrzebna ci ta maszyna? — zapytała
September. — U nas na lotniskach takich nie ma.

— Są. Tylko ich nie widzisz — odparła Betsy
Bazylówna z szerokim uśmiechem. — Wszyscy urzędnicy celni takie mają, w
przeciwnym razie ludzie nie staliby w kolejce i nie dawali się oglądać i
przeszukiwać. Wszyscy żyjemy we wnętrzu straszliwego mechanizmu władzy,
który zgrzyta, wrzeszczy i pali, aby nikt nie śmiał powiedzieć, że
t w o r z e n i e   l i n i i   n a   m a p a c h   t o   g ł u p o t a. Tam, skąd jesteś, ta straszna
maszyneria jest mniej rozbudowana, dlatego trudniej ją dostrzec. Nie
oszukujmy się, to jedyna różnica. A mój Rupert? Jest najuczciwszy na
świecie. Robi to, co ma robić.

Podrapała zwalistą skorupę w miejscu, gdzie być może
było ucho. Gargulec nie poruszył się i nie zaświecił.

— D l a c z e g o zatem musicie posługiwać się
kukiełkami i maszynami? Nie chcesz, żebym patrzyła ci w oczy? — zapytała
September.

Betsy przywołała ją gestem, aż prawie zetknęły się
nosami i September czuła tylko wymieszany zapach wanilii, rumu i syropu
klonowego z papierosa, którym Betsy cała była przesiąknięta.

— Bo jak ludzie przyjeżdżają do Krainy Czarów,
mamy ich oszukać i okraść, i wystrzelać po uszach. Ale mamy też rzucić na
nich urok, żeby w miarę przejrzeli na oczy. Nie całkowicie, ale na tyle,
żeby działały na nich grzybowe czary, i nie na tyle, żeby uodpornili się
na złoto głupców. To cała dziedzina nauki. Dawniej korzystało się z
maści. Tak mówi regulamin.

— Posmarujesz mi czymś obrzydliwym oczy?2

— Mówiłam ci już, dziecko, że krasnoludki idą z
duchem czasu. Osobiście wybrałam Aptekę Hallowmash. Istnieją alternatywne
metody otwierania waszych opornych umysłów. Weźmy choćby Ruperta: świetnie
sobie radzi, jeśli ktoś jest gruboskórny. Większość ludzi, kiedy pokażę im
Ruperta, widzi to, co chcę, żeby zobaczyli. A teraz dokumenty proszę.

Zielony Wiatr spojrzał kątem oka na September, a
następnie na swoje stopy. September mogłaby przysiąc, że się zarumienił.
Jak nic spiekł zielonego raka przez krzaczastą brodę.

— Doskonale wiesz, Betsy — szepnął — że
Uprowadzeni nie potrzebują papierów. Tak stoi w podręczniku, strona
siedemset sześćdziesiąta czwarta, punkt szósty — tu Zielony Wiatr
uprzejmie kaszlnął —
Precedens Persefony.

Betsy rzuciła mu szybkie spojrzenie, a jej wyraz
twarzy zdawał się mówić: „Co tu się kroi, ty stary worze powietrza?”.
Dmuchnęła gęstym, pachnącym dymem prosto w twarz Zielonego i chrząknęła. September wiedziała, że nie
jest pierwszym „uprowadzonym” dzieckiem.

— To nie ma zastosowania do ciebie, dryblasie.
Dobra, ona może przejść, ale ty zostajesz. — Betsy żuła swój papieros. —
Kot zresztą też. Nie będę naruszała przepisów Zielonej Listy dla takich
jak wy.

Zielony Wiatr pogłaskał September po włosach swoimi
długimi palcami.

— Czas się rozstać, okruszku. Na pewno niedługo
dostanę wizę… Może gdybyś wstawiła się za mną w ambasadzie… No, mniejsza z
tym. W każdym razie pamiętaj o zasadach: nie pływaj zaraz po jedzeniu i
nigdy nie podawaj nikomu swojego prawdziwego imienia.

— Mojego prawdziwego imienia?

— Przyszedłem po ciebie, September. Tylko po
ciebie. Życzę ci wszystkiego najlepszego, co może się zdarzyć, i niczego
gorszego niż to, czego można się spodziewać. Nachylił się i pocałował
dziewczynkę w policzek, wytwornie, delikatnie, sucho, jak pustynny wiatr.
Gepardzica serdecznie polizała ją po ręce.

— Zamknij oczy — szepnął Wiatr.

September posłuchała. Poczuła na twarzy ciepły, letni
wiatr, przepełniony zapachami zieleni: mięty, trawy, rozmarynu, świeżej
wody, żab, liści i siana. Powiew odgarnął jej ciemną czuprynę z czoła, a
kiedy otworzyła oczy, Zielonego Wiatru i gepardzicy Bryzki już nie było. W uszach szumiały jej ostatnie
słowa Zielonego: „Zajrzyj do kieszeni, moje drogie Dziecię z Komina”.

Betsy zamachała rękami w powietrzu, jakby chciała
odpędzić nieprzyjemny zapach.

— Same z nim problemy. Lepiej ci będzie bez
niego. Takie typki, co to robią wszystko na pokaz, mają do zaoferowania
tylko swoje monologi i fobie.

Krasnoludka wyciągnęła zza swojego podium małą,
zieloną, oprawną w skórę książeczkę i polerowaną pieczątkę ozdobioną
rubinem. Otworzyła książeczkę i z wielkim zapałem zaczęła wbijać
pieczątki.

— Wiza na pobyt tymczasowy, typ: granatowa.
Adres zameldowania: brak. Kategoria przybysza obcego: człowiek,
Uprowadzona, nie-Odmieniec. Rozmiar: średni. Wiek: dwanaście. Przywileje:
brak czy też „bierz, co dają”. Masz coś do oclenia?

September pokręciła przecząco głową. Betsy
przewróciła oczami. Miały czerwone obwódki.

— Deklaracja celna: but, sztuk jeden, czarny.
Sukienka, pomarańczowa. Jedna marynarka, n i e   t w o j a. — Tu krasnoludka
spojrzała na dziewczynkę w dół ze swojego podium. — Jeden całus, s k r a j n i e  
  z i e l o n y — podkreśliła z naciskiem, przybijając pieczątkę z całej siły i
podając książeczkę September. — A teraz przechodzimy dalej, proszę nie
blokować kolejki!

Betsy Bazylówna złapała September za poły kurtki i
uniosła dziewczynkę w powietrze, kierując się w stronę zarosłej
korzeniami, wilgotnej i pełnej robaków dziury w ścianie szafy pomiędzy
światami. W ostatniej chwili wypluła z siebie — niczym tytoniowy dymek —
krasnoludzkie przekleństwo i wyjęła z kieszeni małe czarne pudełko.
Wysunęła z niego czerwony pręcik i wieczko uniosło się. Pudełko wypełniał
złotawy żel.

— To maść „Kac fauna”, mała. — Tu Betsy znów
zaklęła. — Stary krasnoludzki nawyk, trudno się powstrzymać.

Zatopiła zatłuszczony palec w tajemniczej substancji
i zatrzymała go przed oczami September. Kapnęła jej na twarz czymś, co
przypominało roztrzepane żółtko. Krasnoludka wyglądała na mocno
zakłopotaną.

— No cóż — wymamrotała, patrząc pod nogi. — A
gdyby strach przed Rupertem nie podarowałby ci czarodziejskiego wzroku, a
ty trafiłabyś tam i widziała tylko patyki i koniki polne, a poza tym
ciągnącą się daleko pustynię? Czeka cię długa podróż. Tak czy siak, nie
muszę się tłumaczyć. No, leć już, leć!

Betsy Bazylówna mocno pchnęła dziewczynkę na miękką,
liściastą ścianę szafy. September szarpnęła się, zaparła i z odgłosem
pacnięcia wypadła na drugą stronę.

ROZDZIAŁ TRZECI. Halo, Papa i Dzięki

ROZDZIAŁ TRZECI

HALO, PAPA I DZIĘKI

w którym September o mały
włos nie tonie, spotyka Trzy Wiedźmy (w tym wilkodłaka) i otrzymuje
zadanie odnalezienia pewnej Warząchwi

Dla September nagły kontakt z taflą morza był jak
zderzenie ze ścianą. Fale ryknęły jej pieniście prosto w twarz, schwyciły
ją za włosy i pociągnęły za nogi swoimi zimnymi, fioletowo-zielonymi
mackami. September, próbując zaczerpnąć powietrza, wciągnęła do płuc
mnóstwo lodowatej, słonej wody. Umiała całkiem nieźle pływać. Dostała
nawet srebrny medal na zawodach pływackich w Lincoln i puchar z figurką
skrzydlatej pani. Zastanawiało ją zawsze, do czego niby miałyby się jej
przydać w pływaniu skrzydła. September była przekonana, że ta pani powinna
mieć raczej płetwy. Niestety na zajęciach pozaszkolnych na pływalni nikt
nie uczył September stylu motylkowego i nie rzuca bezceremonialnie z dużej
wysokości w ocean, z maścią krasnoludków na powiekach. Doprawdy —
pomyślała September — dlaczego mnie tego nie nauczyli?

Rzucała się gwałtownie na wszystkie strony i zapadała
pod ogromne fale, by po chwili znowu wypłynąć na powierzchnię, plując i
chciwie łykając powietrze. Machała mocno nogami, próbując kierować się w
stronę brzegu, jeśli w ogóle był gdzieś jakiś brzeg, i pozwalała nieść
się falom w stronę lądu, jeśli w ogóle był gdzieś jakiś ląd. Unosząc się
gwałtownie w górę na grzbiecie straszliwej fali, najszybciej jak umiała
obróciła głowę i przez ostatnie rozmyte smużki mazi dostrzegła na
zachodzie pomarańczowy pasek. Walcząc z naporem wody, obróciła się mniej
więcej w jego kierunku i popłynęła na grzbiecie następnej fali, poddając
się jej sile, gdy ta ją pchała i podrzucała, no i w ogóle September
robiła, co mogła, byle tylko zbliżyć się do lądu. Ręce i nogi płonęły,
płuca powoli się poddawały, ale mimo to parła naprzód, naprzód, naprzód,
aż z zaskoczeniem poczuła pod kolanami piasek i upadła na wznak. Ostatnie
fale ocierały się o różowy brzeg.

September drżała na całym ciele i gwałtownie
kaszlała. Uniosła się na czworaki i zwymiotowała sporo Groźnego i
Zdradliwego Morza na plażę. Zacisnęła powieki i poczekała, aż serce
przestanie jej tak bardzo łomotać. Kiedy otworzyła oczy, czuła się już
pewniej, ale okazało się, że zapadła się po łokcie w piasku i zapada się
coraz głębiej. Plaża zasypana była po horyzont grubymi płatkami czerwonych
róż, gałązkami, kolczastymi liśćmi, żółtawymi łupinkami kasztanów,
sosnowymi szyszkami i zardzewiałymi dzwoneczkami. September zaczęła się
przez nie przedzierać, potykając się i brodząc w tych dziwnych, słodko
pachnących odpadkach, za wszelką cenę starając się odnaleźć jakiś twardy
grunt pod jeżynami, skorupkami rudzikowych jajek i zwiędłymi, wyschniętymi
muchomorami. Ląd nie był o wiele twardszy od morza, ale przynajmniej mogła
oddychać krótkimi, urywanymi oddechami, mimo że kłuły ją jeżyny, a gałązki
szarpały za włosy. Jestem zbyt krótko w Krainie Czarów, żeby już się
rozpłakać, pomyślała September i ugryzła się bardzo mocno w język.
Pomogło. Warstwa wyrzuconych przez morze odpadków stawała się coraz
płytsza. W końcu sięgała jedynie do kolan i można było brodzić w niej jak
w kopnym śniegu. W oddali majaczyły srebrzyste, wysokie klify, z plamkami
małych, dzielnych drzewek, które wczepiły się w skałę i wyrastały teraz
wprost ze stromej ściany. Wokół ich koron krążyły wielkie rozwrzeszczane
ptaki. Ich długie szyje połyskiwały niebiesko w wieczornym świetle.
September zatrzymała się na plaży, ciężko dysząc. Przetarła oczy, by
pozbyć się resztek maści krasnoludków, która zastygła jej w kącikach
powiek. Gdy w końcu uwolniła się od owych morskich, magicznych śpiochów”,
September obejrzała się za siebie, czyli w kierunku, z którego przyszła.
Teraz plaża nie wyglądała już jak utworzona z płatków róż, patyczków i
skorupki jajek. Lśniła jak złoto, najprawdziwsze złoto, aż do brzegu
liliowo-zielonej wody. Czego tam nie było! Wyłowiła wzrokiem złote dukaty,
naszyjniki, korony, talary, talerzyki, sztabki i długie, lśniące berła.
Błyszczały takim blaskiem, że September musiała przesłonić ręką oczy.
Zarówno z prawej, jak i z lewej strony brzeg był cały złoty.

Zadrżała. Była niesamowicie głodna i ociekała wodą.
Wycisnęła wodę z włosów i pomarańczowej sukienki, prosto na wielką złotą
koronę przyozdobioną krzyżami. Kurtka, zawstydzona z powodu swojego
wcześniejszego rozkojarzenia, jako że przecież zbiło ją z pantałyku byle
podtopienie, szybciutko się nadęła i otrzepała z morskiej wody, tak że
prawie wyschła. No cóż, pomyślała September, wszystko to jest z pewnością
bardzo dziwne, ale nie ma tu Zielonego Wiatru, który mógłby mi to jakoś
wytłumaczyć, lecz ostatecznie nie mogę siedzieć cały dzień na plaży,
jakbym zamierzała się opalać. Dziewczyna bez geparda po prostu chodzi
piechotą.

Spojrzała raz jeszcze na przetaczające się
liliowo-zielone fale morza. Coś drgnęło w jej sercu, jakieś mocne i obce
odczucie, związane właśnie z morzem i niebem. Ale nawet od niego silniejszy
okazał się głód. Musiała znaleźć coś, co owocuje, sprzedaje mięso albo
piecze chleb. Ostrożnie odłożyła więc to dziwne odczucie w najbardziej
oddalony zakamarek umysłu i z trudem oderwawszy wzrok od wzburzonych fal,
zaczęła iść.

Po chwili rozsądek nakazał jej przyklęknąć i
podnieść z ziemi wyjątkowo bogato wysadzane klejnotami berło. Nigdy nie
wiadomo, czy nie przyda się jako okup, łapówka albo środek płatniczy.

September, rzecz jasna, nie była złodziejką ani nigdy
w życiu nie wykazywała tego rodzaju przestępczych skłonności, ale nie
była też głupią gęsią. Podpierając się berłem, poszła dalej plażą. A nie
szło jej się łatwo. Złoto stanowi dość śliskie podłoże i cały czas się
przesuwa. Okazało się, że nieco lepiej niż ta obuta radziła sobie bosa
stopa September, zapierając się palcami o przedmioty. Tak czy owak każdy
jej krok powodował malutką lawinę monet. Kiedy popołudnie dobiegło końca,
September miała wrażenie, że przeszła już cały skarbiec państwa Finlandii.
Kiedy ta całkiem dorosła myśl właśnie przemykała jej przez głowę, drogę
przeciął jej podłużny, dziwny cień.