Odbicia
- Wydawca:
- Krytyka Polityczna
- Kategoria:
- Obyczajowe i romanse
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-64682-31-5
- Rok wydania:
- 2014
- Słowa kluczowe:
- bawiącego
- fikcyjne
- odbicia
- opowieść
- przypadkowo
- rozgrywa
- społeczne
- także
- wydawniczy
- zaangażowana
- życia
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Odbicia”
Chwila po zmierzchu, Paweł wchodzi do knajpy. Przy jednym ze stolików siedzi sześć osób. Trzy kobiety, trzech mężczyzn, w tym jedna para: facet, który dominuje i kobieta o zaniedbanych włosach i paznokciach. „Ładna” – myśli Paweł. Ta kobieta to Milena. Slawistka, tłumaczka. Mieszka w małym mieszkaniu z dużym balkonem. Od kilku dni ma chandrę nie do opanowania, ale Paweł o tym nie wie. Dla niego ta kobieta to Anna. Anna zginie niebawem w wypadku samochodowym - tak zdecydował. Facet, który dominuje będzie cierpiał. Paweł nie wie, że imię, które mu nada - Marek - jest prawdziwe. Trafił przypadkiem, ale to nie ostatni raz, gdy fikcyjne i realne życia pomieszają się ze sobą, by tworzyć wielowymiarowe i wieloznaczne Odbicia.
Akcja książki rozgrywa się na kilku poziomach. Paweł pisze powieść o sześciu przypadkowo zobaczonych osobach. Równolegle z wymyślanym na bieżąco światem fikcyjnych postaci poznajemy realne losy ich pierwowzorów. Każda postać ma jakby dwa życia, które się splatają. Co zatem jest bardziej realne? Tak zwana realność czy fantazmat? To co społeczne, czy to co psychiczne? Kolejne warstwy narracji to skrawki świata bawiącego się w demiurga Pawła oraz niezwykła biografia samej autorki, która splotła się z fikcją w sposób niezamierzony i nieoczekiwany...
Odbicia to nie tylko postmodernistyczna gra w metafikcję, ale także obfitująca w dramatyczne zwroty akcji,wycyzelowana, mozaikowa opowieść o dokonywaniu wyborów oraz możliwych i niemożliwych do kontrolowania emocjach.To intrygujący głos na temat współczesności i ram, jakie wyznacza ona ludzkiej tożsamości i międzyludzkim relacjom.
Aneta Modelska-Lemke urodziła się w 1966 roku w Bochni. W czasie studiów w Krakowie była aktywnie zaangażowana w podziemny ruch wydawniczy. Od 2003 roku mieszkała na stałe za granicą: w Bośni i Hercegowinie, potem we Francji. Pisać zaczęła późno – w roku 2011 zadebiutowała kryminałem „List, który przyszedł za późno”. Wcześniej, w 2006 roku w Sarajewie, rozpoczęła powieść „Odbicia”, którą ukończyła dwa lata później w Paryżu. Zmarła nagle i niespodziewanie w Warszawie 27 sierpnia 2013 roku.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Anna Modelska-Lemke
ROZDZIAŁ I
1
Paweł ma napisać powieść. Nie wywołuje w nim to ani entuzjazmu, ani uczucia paraliżu. Celem Pawła nie jest obnażenie duszy, tylko zarobienie pewnej konkretnej kwoty, łagodzącej niezręczność jego obecnej sytuacji życiowej. Ponieważ dotychczasowe zajęcie Pawła okazało się mniej dochodowe, niż się spodziewał, znalazł się na utrzymaniu osoby, którą to on powinien (a przynajmniej chciałby) utrzymywać. Propozycja zaprzyjaźnionego wydawcy daje szansę zmiany tego stanu rzeczy. Paweł nie jest w tej dziedzinie dyletantem, jego pseudonim pojawił się już kilka razy tu i tam. To, że sam zalicza swoje dokonania jedynie do kategorii „dobrze się czyta”, nie odbiera im ostrożnego uznania, z jakim zostały przyjęte. Chciałby pisać reportaże, które będą zmieniać ludzkie myślenie i naprawiać fragmenty świata, ale tego nie potrafi. Przegapił kilka znakomitych okazji. Potrafi natomiast bawić się wyobraźnią.
W tej chwili krąży od kilku godzin po ulubionym mieście, żeby swoją wyobraźnię jakoś „zakotwiczyć”. Kaprys, dziwactwo i przymus Pawła polega na tym, że musi zobaczyć „w realu” małą grupę osób, którym chce później w swojej książce nadać nowe imiona, wszczepić uczucia, wmusić złe i dobre nawyki, przypisać konkretny stan posiadania, poplątać życiorysy wątkami romantycznymi (kryminalnymi?, metafizycznymi?), zesłać na nich sny. Pierwszy obrazek musi być prawdziwy. Bez tego nie zacznie pisać, mimo że pewne pomysły już się urodziły. To, co będą robić pierwowzory jego postaci w chwili, kiedy zawłaszczy ich rysy i sylwetki, ma znaczenie drugorzędne. Mogą karmić gołębie, wyprowadzać psy na spacer, słuchać koncertu albo się upijać. Paweł jest w stanie zacząć historię od dowolnej sytuacji. Oby tylko mógł spokojnie zaakceptować ich twarze, a potem pogapić się jeszcze przez moment, zatrzymując scenę w swojej obrazkowej wyobraźni.
W końcu znalazł.
W kolejnej z miłych i sympatycznych knajp, do której wchodzi tego dnia, grupa sześciu osób przy dwu zsuniętych stołach spotkała się najwyraźniej z jakiejś specjalnej okazji. Szampan już został wypity, pustą butelkę zabierze zaraz kelner i Pawłowi raczej nie grozi, że czyjeś głośne toasty zdradzą mu sens imprezy. Rozmowy przestały być wspólne, dość emocjonalnie (szampan plus trzy wina) krzyżują się przez stół. Są też drobne, swojskie imprezowe napięcia. Mężczyzna w brązowej marynarce chciałby wreszcie zacząć szybciej pić (pusty kieliszek, kontrolne spojrzenia na trunki innych i na kelnera). Kobieta o nietypowym uczesaniu, świetnie kontrolując mowę ciała, pochyla się w stronę swojego zaangażowanego rozmówcy, a jej niekontrolowane spojrzenie jest znudzone.
Tyle na pierwszy rzut oka.
Obserwator siada kilka metrów dalej, zamawia piwo, zapala papierosa i chłonie obrazek, w którym tkwi według niego potencjał, jakiego poszukiwał.
Klimat:
Jest ciepły jesienny wieczór, rzecz dzieje się na dziedzińcu, otoczonym ścianami trzech starych kamienic, na którym rosną kolorowe drzewa kasztanowe. Zapach grilla, suchych liści i papierosów, muzyka niezbyt głośna.
Chwila po zmierzchu.
Osoby:
Trzy kobiety i trzech mężczyzn, w tym jedna para. Najbliżej Pawła, bokiem do niego siedzi kobieta o zaniedbanych włosach i paznokciach, na oko 35. Ładna, w każdym razie interesująca, szczupła, o delikatnych rysach. Paweł wyobraża sobie, jak wyglądałaby w innym uczesaniu, a ona mu to nieświadomie ułatwia – śmiejąc się z czyjegoś żartu, odchyla się do tyłu na krześle, splatając na chwilę dłonie na karku i odgarniając półdługie, zmierzwione włosy. Pali dużo, pije prawie tak szybko jak mężczyzna w brązowej marynarce, ale jest trzeźwa. Sweter, dżinsy i płaskie buty – brak dbałości widoczny szczególnie przez kontrast ze strojem kobiety o nietypowym uczesaniu, o której za chwilę. Śmiech urwał się szybko – przez większość wieczoru jest myślami nieobecna, co jest niezwykle intrygujące dla Pawła, a dla jej współbiesiadników w zasadzie niezauważalne. Mówi dość cicho. Obok jej stóp leży spokojnie duży, czarno-rudy pies. Od czasu do czasu kobieta gładzi go machinalnie. Pies albo śpi, albo gapi się na Pawła, jakby jako jedyny zauważył, że samotny facet z piwem nie błądzi wzrokiem, tylko koncentruje trzy zmysły i myśli na jednym obiekcie. Jest to chwilami nieco deprymujące.
Paweł wykonuje parę czynności pozornych (wyjmuje telefon, przekłada jakieś kartki). Jest zadowolony, że tak młodo wygląda – młodzi, natchnieni chłopcy mogą zachowywać się trochę ekscentrycznie. Chociaż oprócz bezczelnego czarno-rudego nikt nie zwraca na niego uwagi, zmienia kąt patrzenia.
Mężczyzna w brązowej marynarce siedzi naprzeciw kobiety z psem, ale daleko od niej, tak jak ona przy krótszym boku zsuniętych stołów, obok pnia kasztana. Jest o kilka lat starszy od reszty – ma jakieś 45, może nawet młodzieńcze 50. Włosy – ani krótkie, ani długie, posiwiały mu przedwcześnie, w kilkucentymetrowej brodzie są jeszcze ciemne pasma. Jego twarz byłaby bardzo typowa, gdyby miał też okulary, ale najwyraźniej ich nie potrzebuje. Ogorzały albo zaczerwieniony od alkoholu. Brązowa marynarka jest chyba z wełny, pod nią ruda koszula i dżinsy. Paweł zastanawia się nad jednym słowem, którym mógłby go określić – tak, wygląda dla niego jakby – dysydencko, i jest to szersze skojarzenie niż z polską opozycją lat osiemdziesiątych. Milczący na początku, mężczyzna stopniowo się rozkręca, śmieje się swobodniej, zamawia wódkę, a nie wino, już bez oglądania się na innych, ale nadal chwilami sprawia wrażenie skrępowanego. Ma dziwny sposób mówienia, który dla Pawła byłby irytujący. Zaczyna szybkim, zdecydowanym zdaniem, zatrzymuje się, jakby czekał na reakcję i kończy wolno, z przydługim namysłem. Mimo to pozostali słuchają go z uwagą. Wygląda na to, że ma charyzmę. Paweł przegląda w myślach miejscowe znane twarze i chociaż nie znajduje w pamięci niepokojących podobieństw, postanawia mieć to na uwadze.
Najbardziej bezpośrednia w stosunku do siwego mężczyzny jest siedząca po jego prawej, przodem do Pawła, zbyt pulchna kobieta z czarnymi, krótkimi włosami. Jest zresztą najbardziej bezpośrednia w stosunku do wszystkich – rozgadana, głośna i radosna, opowiada i słucha z przejęciem, przerywa innym z wdziękiem. Tym razem Paweł nie ma problemu ze skojarzeniami – nazwał ją natychmiast „dobrą ciocią”, wyobraził sobie, jak piecze ciasteczka, zachwyca się cudzymi dziećmi, łamie cudowną dietę odchudzającą – i obiecał sobie, że nie pójdzie ślepo za tym stereotypem. Dobra ciocia nie jest w typie Pawła – zbyt okrągła i zbyt ekstrawertyczna (Paweł nie zastanawia się, skąd wziął to drugie). Ale ma bardzo ładne dłonie o długich palcach, którymi właśnie szkicuje coś w powietrzu, ułatwiając sobie opowiadanie, i ciepły, szczery uśmiech. Zwariowany, stylizowany militarnie żakiet i młodzieńcze, ekstrawaganckie gadżety (bransoletka i naszyjnik z korkami od wina) mówią głośno i niekoniecznie szczerze, że wygląd nie jest dla niej powodem kompleksów. Jeśli wierzyć pozorom, reszta ją lubi. Między nią a kobietą z psem jest jakiś specjalny kontakt, od czasu do czasu wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. Są chyba w tym samym wieku.
Sąsiad z lewej pulchnej cioci jest anglojęzyczny. Chociaż powściągliwie, uczestniczy w toczącej się po polsku rozmowie mimiką, śmiechem i tak dalej, jakby za nią podążał, ale odzywa się bardzo rzadko i tylko po angielsku. Od czasu do czasu trzeba mu coś wytłumaczyć i najczęściej robi to, dyskretnie, siedząca najbliżej niego kobieta z psem. Trudno powiedzieć, żeby dobrze się bawił. Solidnie odrabia to spotkanie, jak zadanie domowe z lekcji języka. Poza tym, nie ma cech charakterystycznych. Ciemny blondyn, średniego wzrostu i średniej budowy, przystojny, ale nie na tyle, żeby zwrócić na niego uwagę na ulicy. Czarna bluza i czarne spodnie. Gdyby nie to, że Pawłowi wszyscy dają dziesięć lat mniej, niż ma, i nie lubi przez to oceniać wieku młodo wyglądających mężczyzn, uznałby, że anglojęzyczny jest przed trzydziestką. Nie wydaje się specjalnie związany z kimkolwiek z obecnych, nie wiadomo, czyim jest gościem. Problem do rozwiązania.
Teraz Paweł musi na chwilę wyjść i wrócić do innego stolika. Chce, chociaż przez moment, być vis-à-vis pary, którą zdążył obrzucić spojrzeniem, wchodząc, a potem widział tylko ich plecy. Zna już gesty i reakcje, potrzebuje jeszcze twarzy. Para na to zasługuje. Paweł patrzy na zegarek, płaci i wychodzi energicznie, odprowadzany psim spojrzeniem spod stołu. Idzie na spacer długości dwu papierosów. Jest podekscytowany. Poznaje właśnie ludzi, którzy będą – trudno, że brzmi głupio, taka jest prawda – żyć w jego wyobraźni przez najbliższe tygodnie, a może dłużej. Fakt, że pierwowzory jego postaci są z krwi i kości, dodaje sytuacji pikanterii, chociaż nie to było celem pomysłu. Ten niewinny kaprys nie może nikomu zaszkodzić. Paweł wie, że nawet przy dużym podobieństwie zewnętrznym nikt nie jest w stanie rozpoznać siebie w fikcyjnej postaci i fikcyjnej fabule. Sprawdził to.
Wraca do kawiarni, kieruje się prosto do wybranego wcześniej stolika i odgrywa swój mały teatr. Jeszcze stojąc, przywołuje kelnera, żeby wyprzedzić jego zaskoczony uśmiech. Mówi zagadkowo:
– No i znów jestem. Teraz potrzebuję czegoś mocniejszego. Podwójna whisky, bardzo proszę.
(Dobrze, że nie martini z wódką). Wraca do pracy.
Para to kobieta o nietypowym uczesaniu, która rzuciła się Pawłowi w oczy przy wejściu i przystojny mężczyzna z dwudniowym zarostem. Nietypowa fryzura to celowo finezyjnie zwichrowany, owinięty wokół głowy rustykalny warkocz, jak fantazyjna aluzja do Tymoszenko. Dzieło modnego fryzjera. Właścicielka warkocza cała jest modna, atrakcyjna i dopracowana w każdym calu – od wysokich obcasów po makijaż. Przez to kontrastuje z kobietą z psem, tym bardziej że siedzą blisko. Zwraca uwagę mężczyzn – świetnie podkreśliła dobrą figurę seksowną, ciemnoturkusową garsonką. Ładna, nieprzerysowana, efektowna i z klasą. Przy tym – przynajmniej teraz – jakaś taka przewidywalna, pozbawiona spontaniczności – mimo żywego udziału w imprezie. Poprawna. To ona udawała zaangażowanie w wywód partnera, który ją nudził. Paweł polega na swoich wrażeniach, czasem nieuchwytnych. Nie potrafiłby w tej chwili uzasadnić, co sprawiło, że to rozczochraną kobietę w czarnym swetrze, kiwającą się razem z krzesłem i gładzącą psa, zwróconą w tej chwili z błyskiem w oku i prośbą o nalanie wina w stronę anglojęzycznego, określił jako intrygującą, a nie jej atrakcyjną koleżankę.
Facet, który jest partnerem kobiety z warkoczem, dominuje nad pozostałymi. Swobodny, pewny siebie, przystojny. Prawdopodobnie świetnie zdaje sobie z tego sprawę. Około czterdziestki, ale zdradza to tylko lekka siwizna na skroniach, dzięki której jest atrakcyjniejszy. To jemu kelner podaje do spróbowania pierwszy łyk nowej butelki wina, które to on wybrał. To on narzuca tematy i najwięcej mówi, trudno mu przerwać. Samo w sobie – nic złego; sądząc na podstawie podsłuchanych, urwanych fragmentów, jest interesujący, niebanalnie dobiera kwestie, które jego kolejni partnerzy chętnie podejmują. Wybiera dobre wina. Ale chwilami przekracza granicę, dzielącą mile widziane zdolności przywódcze od apodyktyczności. Być może wtedy, kiedy wydaje wzrokiem swojej kobiecie polecenia, dotyczące wolniejszego picia albo zaniechania papierosa, a ona natychmiast rozumie ich znaczenie, przyjmuje je, albo buntowniczo próbuje odrzucić. Być może przez nieumiejętność słuchania.
Raz podczas tego wieczoru dominujący okazał speszenie, w zabawnej sytuacji. Po nisko zwieszonej gałęzi kasztana łaził młody kot, patrząc na stół z nadzieją na resztki. Siwy w brązowej marynarce zwabił go delikatnie do siebie, pokazał czarnowłosej, jak kot łasi się do niego i jak niewiele jest większy od jego dużych dłoni. Posadził sobie kota na kolanach i wrócił do przerwanej rozmowy. Pies spał pod stołem. Dominujący, pochłonięty wcześniej rozmową z anglojęzycznym, najpierw poczuł, a później zobaczył, że kot ociera się o jego przedramię. Poderwał się, jak dziewczęta w starych filmach na widok myszy, prawie przewracając krzesło. Opanował reakcję po kilku sekundach, ze śmiechem tłumacząc się alergią. Obudzony pies merdał ogonem do kota, mniejszego od jego mordy i próbował go obwąchać. Siwy zdążył zamknąć wystraszone zwierzę w dłoniach, powoli, dostojnie odszedł z nim do baru, kupił paczkę chipsów, rozsypał je w najdalszym kącie i życzył kotu smacznego. Wrócił i spokojnie podjął przerwany wątek. Właśnie wtedy dominujący się speszył. Na krótko.
To już wszyscy. Ostatnia stop-klatka:
Siwy, oparty o pień drzewa, słucha poważnie, ze skupieniem, pulchnej kobiety, która opowiada mu coś wolno i cicho, nie patrząc na niego, tylko na zwiędły liść, którego blaszkę odrywa kawałek po kawałku, tak, żeby zostały same włókna nerwów. Anglojęzyczny dolewa wszystkim wina, rozchlapując je wokół. Kobieta o zaniedbanych paznokciach, oparta łokciami o stół, bawi się zapałkami – zapala zapałkę, wypala do połowy, potem ustawia ją poziomo i chwyta drugą ręką za wypalony, gorący łebek, przekręca ogień i pozwala mu spalić drewienko do końca. Nuci coś przy tym. Atrakcyjna patrzy na jej dłonie i od czasu do czasu pomaga od niechcenia pojedynczym słowem partnerowi, który opowiada anglojęzycznemu coś o niej, obejmując oparcie jej krzesła lewym ramieniem. Teraz ona jest myślami gdzie indziej. Wszyscy są spokojnie pijani. Na stole palą się dwie świece. Pies położył łeb na stopie kobiety i gapi się na Pawła.
Paweł ma już wszystko, czego chciał. Jego obserwacje nie trwały tak długo, jak by się mogło wydawać – jest spostrzegawczy. Kręci mu się w głowie. Teraz musi się z tym wszystkim przespać. Wracając do siebie, stara się zatrzymać ożywiony alkoholem, obracający się w pamięci kalejdoskop spojrzeń, uśmiechów, grymasów, gestów, niedomówień.
Zostawiamy Pawła. Nie będziemy wiedzieć, kto go wita w domu, czym zajmuje się na co dzień, jaką ma przeszłość i czego chce od życia. Wrócimy do niego w odpowiednim momencie.
Lubimy Pawła, ale nie interesuje nas on sam ani jego życie. Interesuje nas tylko to, co (i czasem może jeszcze – dlaczego) napisze, i to tylko w pewnych konkretnych sytuacjach. Przypuśćmy, że dana nam właśnie została przypadłość – zdolność – podglądactwa perfekcyjnego – chcemy i jesteśmy w stanie zobaczyć, jak się ma to, co napisze Paweł, do rzeczywistości. I o to właśnie w tym wszystkim chodzi.
xxxx
2
Paweł postanowił, że w pierwszym rozdziale uśmierci kobietę o zaniedbanych włosach i paznokciach. Jest wściekły. To właśnie ona najbardziej go zaintrygowała. Jej zamyślenie, sposób trzymania papierosa, śmiech cichy i jakby ironiczny, brak stylizacji. Wrażenie jej dystansu do sytuacji, a jednocześnie, jak już zaczynała do kogoś mówić – przyjaznej otwartości. Głupi odruch skubania paznokci, zniszczone ręce. Niech będzie – jej ciemne oczy (bardzo ładnie rozszerzone i błyszczące od wina) i długie nogi – też. To wszystko sprawiło, że zobaczył to, co chciałby napisać, zupełnie inaczej niż dotychczas. Kiedy już zobaczył, pomysły zaczęły się pojawiać z tempem i intensywnością krajobrazów na alpejskiej autostradzie. A potem opowiedział wszystko temu bucowi.
– Bardzo świetnie, stary, to może być rewelacja, masz, napijmy się za twój pomysł. Ale pamiętaj, co mi obiecałeś. Obiecałeś mi powieść na wakacje, a wyskakujesz mi tu teraz z jakąś analizą kobiecej podświadomości w kontekście, cholera, już nie wiem, biblijnym czy mitologicznym. Biegnąca z wilkami oczami mężczyzny? Nie na to się umawialiśmy. Tak, jasne, wierzę ci, że tam też będzie akcja. Ale nie o taką akcję mi chodzi. Potrzebuję czegoś, co wyjdzie w czerwcu, a w lipcu i sierpniu sprzeda się tanio, ale w dużym nakładzie, i przypominam ci, że to leży też w twoim interesie. Żeby na okładce można było napisać: „opowieść o miłości i przyjaźni, namiętności i zdradzie, z akcją pełną napięcia już od pierwszych stron”, albo w tym stylu. Ludzie czasem muszą odpocząć od delirki, kompleksów z dzieciństwa i popieprzonej podświadomości, a ja czasem muszę zarobić, jak mam później ryzykować. Zresztą sam wiesz, miałeś już podobne pomysły jak dzisiaj, i pamiętasz, jak to się skończyło. Nie, no, przesadziłem chyba, ale ty wiesz przecież, że to tylko żart, z tobą mogę całkiem szczerze, czekaj, doleję ci. Słuchaj, bo to ważne – zaproponowałem ci tę powieść nie tylko dlatego, że pijemy razem wódkę, i że na kogo innego mnie nie stać, ale też dlatego, że jesteś w tym dobry. Nie robisz kiczu. A ja poniżej pewnego poziomu nie schodzę. Wyluzuj – nie dajesz nazwiska (nie wiem zresztą, czemu, ale niech ci będzie), realizujesz się gdzie indziej. Poza tym – zaliczkę już pewnie wydałeś. A do tamtego wrócimy, obiecuję, mówiłem, że to może być rewelacja, ale za jakiś czas.
Paweł wyluzował na pokaz. Teraz wygodną, buntowniczą wściekłością osłania ulgę, że nie musi za bardzo angażować się w coś, co mogłoby go przerastać. Złości się na siebie, że zmarnował trzy dni na mrzonki, złości się na tego cholernego buca, że zawsze musi posunąć się o jeden żart (i jedną pochwałę) za daleko, znów na siebie, że go to w ogóle obchodzi. Na kobietę spod kasztana też, bo to przez nią.
Więc kobieta zginie dramatycznie w pierwszym rozdziale. Będzie miała na imię Anna. Paweł poświęci temu całe czwartkowe popołudnie.
xxxx
Książka Pawła
Anna obudziła się po trzecim dzwonku i potrzebowała chwili, żeby zorientować się, gdzie jest. Lubiła pastelowe hotelowe pokoje takie jak ten, identyczne na całym świecie.
Ale nie tutaj – w mieście, które kiedyś było jej. Wyjechała z Wrocławia dziesięć lat temu; wcześniej, podczas studiów, mieszkała tu sama albo z kimś, w miejscach dobrych i podłych, każde z nich przyjmując za swoje. Później, już po przeprowadzce, telefon z dworca wystarczył, żeby zainicjować przegadany wieczór u kogoś z przyjaciół. Od pewnego czasu, przyjeżdżając na rocznicowe spotkania, które trwają siłą rozpędu, zatrzymuje się w hotelu. To jej wybór – Ela za każdym razem zaprasza do siebie naprawdę serdecznie, Anna za każdym razem znajduje mniej lub bardziej wiarygodny pretekst, żeby z tego nie skorzystać, a rano budzi się w czystym, pastelowym pokoju i czuje się w nim nienaturalnie. Ela po prostu jest zbyt ciepła i przyjazna, była zbyt bliska, żeby sam na sam z nią nie zacząć się jakoś otwierać. A tego Anna nie może zrobić. Jeszcze tylko chwila, uporządkuje pewne rzeczy, wsiądzie do samochodu i wróci do siebie.
*
Młody chłopak oderwał wzrok od monitora i przesunął się tak, żeby nie było go widać z zewnątrz. Na balkon hotelowego pokoju, po drugiej stronie wąskiej ulicy, dokładnie naprzeciw jego okna, wyszła zgrabna, bosa kobieta w kusym, białym, hotelowym szlafroku. Przeciągnęła się, zbierając dłońmi mokre włosy na karku, a potem zapaliła papierosa. Miły widok, chociaż to nie młoda dziewczyna, ma już chyba ze 30 lat. Wcześniej podniosła rolety i otworzyła szeroko okna, a przecież chyba musi zdjąć szlafrok, żeby się ubrać. Chłopak gratuluje sobie po raz kolejny wyboru pokoju w nowym mieszkaniu i ustawienia biurka. Jego gra komputerowa może poczekać, rodzice jeszcze śpią i nie wejdą do niego. Kobieta wraca do środka, szczotkuje przed lustrem wciąż rozczochrane włosy. Rusza się powoli, sprawia wrażenie zamyślonej. Wyjmuje z wewnętrznej kieszeni torby podróżnej książkę, z książki kopertę. Siada z nią na wielkim łóżku, oparta o ścianę. Z koperty wyciąga kartkę albo serwetkę, którą rozkłada delikatnie, pieczołowicie, jakby się bała, że stary papier rozkruszy się jej w dłoniach. Czyta coś, co jest tam napisane. Wyjmuje zapalniczkę z kieszeni szlafroka i powoli zbliża płomień do brzegu serwetki, ale tak, jakby z góry wiedziała, że nie zamierza jej spalić. Gasi zapalniczkę, wolno składa i chowa i kartkę, i kopertę. Odchyla głowę mocno w tył, nieruchomieje. Płacze? Jeżeli tak, to tylko przez moment. Nagle wstaje i zmienia tempo – szybko, energicznie zbiera i wrzuca do torby kilka rzeczy, coś wyjmuje, zgarnia porzucone obok łóżka ubrania, wychodzi do łazienki. Wraca po minucie, ubrana w dżinsy, czarny sweter i trampki, a nie w wąską czarną mini, jak spodziewał się Chłopak. Nawet makijaż przed lustrem robi szybkimi, agresywnymi ruchami. Dzwoni z hotelowego telefonu – najwyraźniej na swoją własną komórkę, którą znajduje dzięki temu gdzieś w pościeli. Wychodzi z torbą na ramieniu i plecakiem-torebką na plecach, jednocześnie zapalając papierosa, i nogą domykając drzwi.
Chłopak żałuje, że nie mógł zobaczyć, co jest napisane na kartce-serwetce, bardziej niż tego, że nie zobaczył tej kobiety nagiej. Czuje się głupio. Jakoś dziwnie mu jej jakby żal.
*
Anna jedzie szybko, trasą, którą dobrze zna. Słucha Stinga z iPoda, prowadzenie sprawia jej przyjemność. Cieszy się, że będzie dziś u siebie i że wczoraj było tak, jak było. Las za oknami jest piękny – mocny, ciepły wiatr sprawia, że listopadowe drzewa ożywają. To wszystko uspokaja. W pewnym momencie torebka na siedzeniu obok dzwoni pierwszymi taktami Żółtej łodzi podwodnej. Anna zrywa słuchawki, jedną ręką wysypuje wszystko, żeby dostać się do telefonu. Widząc numer, waha się przez chwilę.
– Tak?
Czyjś długi monolog sprawia, że ręka trzymająca telefon zaciska się coraz mocniej i zaczyna drżeć. Pęd powietrza przydusza do okna żółty liść klonu. Przed przednią szybą pojawia się fura z drewnem, wlokąca się tym samym pasem. Przy hamowaniu wyrzucona z torebki kredka do ust spada na podłogę.
– Czekaj – Anna odkłada telefon, redukuje bieg, wyprzedza, opanowuje się, żeby nie dopuścić do drżenia głosu.
– Przepraszam, musiałam wyprzedzić. Tak, prowadzę, trudno mi cię teraz słuchać, też przez to. Muszę zapalić. Nie wiem. Raczej tak, dobrze. Albo jeszcze się zastanowię. Jak nie, zadzwonię. No to – chyba – do zobaczenia.
Oddycha głęboko, zwalnia, zauważa z ulgą, że zbliża się właśnie do leśnego parkingu z grillem. Naprawdę bardzo potrzebuje papierosa.
*
Mężczyzna na parkingu przewraca na drugą stronę dopieczone kiełbaski, żeby zwrócić na siebie uwagę, ale bez większej nadziei, że kobieta, która zajechała właśnie zakurzonym oplem, będzie jego klientką. Wysiadła z samochodu, zapaliła papierosa, opierając łokieć o maskę, potem drugiego, a teraz stoi sobie i skubie paznokcie. Patrzy w jego stronę. Może się boi, bo sama jedzie, a mogła zobaczyć, że właśnie sobie łyknął, jak podjeżdżała. Jednak podchodzi do niego.
– Przepraszam, mam prośbę – rzuci mi pan monetę?
– Co proszę?
– No wie pan, orzeł czy reszka, jak dzieci robią. Chcę coś sobie sprawdzić.
– To czemu pani sama nie rzuci?
– Jak pan rzuci, będzie lepiej.
– Dobrze, ale moneta musi być pani. Ja utargu nie mam, a na reszty potrzebuję.
Reszka.
– Dziękuję, moneta dla pana, dobrze mi pan rzucił.
– To jak pani dołoży jeszcze jedną taką samą, to będzie kiełbaska. Zniżkowo.
– Poproszę.
Kurczę, ona naprawdę się jakoś w środku cieszy. Odchodzi, gryząc kiełbaskę na widelcu, jakimś takim długim, szybkim krokiem, tanecznym trochę, macha ręką, że nie, na plastikowy talerz i musztardę. Ludzie dziwaczeją ostatnio, dorosła kobieta, a jak dziecko. To chyba fajnie.
*
Anna wsiada do samochodu, wyjmuje ze schowka mapę, przypomina sobie dojazd do miejsca, które kiedyś, a może zawsze, było dla niej ważne. Pakuje rozsypane rzeczy do torebki. Po wyjeździe z pachnącego kiełbaskami parkingu jeszcze przez kilkanaście kilometrów trzyma się głównej trasy, a potem zjeżdża w lewo, na wąską boczną drogę.
*
Kierowca koparki, wycofując maszynę z błotnistych kolein na asfalt, zdążył tylko usłyszeć, zobaczyć szybki ruch po prawej i wbić dłoń w przycisk alarmu. Wycie klaksonu zlało się z piskiem hamujących opon, trzaskiem blachy i szkła. Wstrząs od uderzenia rzucił mężczyzną na ścianę kabiny. Absurdalna cisza. Drżąc na całym ciele, otworzył drzwi i wypadł, nie zeskoczył, na jezdnię. Zobaczył szarego opla wbitego przodem pod prawy bok koparki. Z ogromnym wysiłkiem opanował drżenie rąk na tyle, żeby jakoś wybrać numer pogotowia, i drżenie szczęk, żeby powiedzieć. Czuł, że zaraz zemdleje, bo nogi stały się miękkie, a przez ciało przeszła fala gorąca. Zmusił się, żeby jeszcze raz popatrzeć. Maska zmiażdżona, przedniej szyby nie ma. Ale otworzyły się obie poduszki powietrzne, krwi mało, więc może jednak. Rzucił się do wygiętych, zablokowanych drzwi opla i zaczął je szarpać, podważać, wyrywać, płacząc i klnąc, żeby dostać się do bezwładnego ciała w środku.
*
Jeden z policjantów podbiegł do radiowozu od strony karetki, która właśnie odjeżdżała na sygnale spod wraku opla.
– Powiedzieli, że raczej przeżyje.
– A co z nim?
– Nic, poobijany, zwichnięty nadgarstek, złamany palec, nawet tego nie zauważył, bo jest w szoku. Dostał jakąś chemię w żyłę i po niego też przyślą ambulans. Jeden z naszych przy nim siedzi i powtarza, że ona będzie żyła i że to nie jego wina, ale facet chyba nie kontaktuje.
– Trzeźwy?
– Ten z naszych, czy facet? Obaj trzeźwi, a on wydrapał pazurami zakleszczone drzwi od tego opla, żeby ją wyciągnąć, bo myślał, że zaraz wszystko pierdolnie. I wyciągnął ją tak, że nie zaszkodził. A czy to nie jego wina, to wy lepiej wiecie.
– Nie jego. Chcesz wiedzieć, jak było, to spytaj fotografa, i mu pomóż przy zdjęciach, ja muszę…
Policjant w radiowozie zaczął rozmawiać przez radiotelefon, przekrzykując hałas samochodu strażackiego, manewrującego na wąskiej drodze.
Policyjny fotograf pracował flegmatycznie i metodycznie, jakby ruch wokół należał do innej bajki, i w ten sam sposób opowiadał.
– Zbiegło się wszystko naraz. Na pasie była barierka, ale w nocy wiatr ją walnął na pobocze albo komuś przeszkadzała, tam leży. Zresztą i tak mieli ją zdjąć, facet już skończył, tylko odstawiał sprzęt, za pięć minut by go tu nie było. Tym zadupiem jeżdżą dwa samochody dziennie. On nic nie mógł zrobić, wycofywał z tego błota na drogę, kiedy wypadła zza zakrętu. Nie zdążyłby. A ona… przekraczała, ale nieprzesadnie. Miała jakieś 90. Ty akurat też byś tak tędy jechał w dobrych warunkach, a do zakrętu były dobre. Jak zobaczyła koparkę, depnęła na hamulec, i pojechała po tej mokrej glinie, co ją tu naniosło przy kopaniu, jak po ślizgawce, bo miała zdarte opony. Gdyby zobaczyła barierkę, zwolniłaby przed zakrętem. Gdyby nie było gliny, wyhamowałaby nawet przy swojej prędkości. Gdyby nie miała zdartych opon, wyhamowałaby nawet na glinie.
Ale grunt, że z tego wyjdzie żywa. Miała szczęście.
*
Sanitariusz czekał, aż pacjentka oprzytomnieje na tyle, żeby mógł nawiązać z nią kontakt. Bezpośrednie zagrożenie minęło, obaj lekarze byli zajęci odczytami przyrządów i papierami. Wiedział, że pacjent, odzyskując przytomność, nie zdaje sobie sprawy z tego, gdzie jest, i co się zdarzyło, a szok i dezorientacja mogą pogorszyć jego stan. Przyjął, że jego rolą jest opieka nad psychiką. Studiował zaocznie psychologię i swoje zadanie traktował poważnie. Sprawdził w paszporcie, jak ma na imię pacjentka. Delikatnie wytarł jej resztki krwi i brudu z czoła, odgarnął włosy z twarzy. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się nieświadomie, jakby przepraszająco.
– Pani Anno, jest pani bezpieczna. Jest pani pod opieką. Zagrożenie minęło. Jedzie pani karetką do szpitala. Pani stan jest stabilny. Miała pani wypadek na drodze krajowej numer…
– Co… gdzie…
Mogła mówić, ale z ogromnym trudem. Sanitariusz przeklął się w myśli za tę „drogę krajową”.
– Miała pani wypadek, ale sytuacja już jest opanowana.
– Gdzie jest mój telefon…
– Nie może pani teraz rozmawiać. Zajmiemy się tym. Jeżeli pani sobie tego życzy, w szpitalu powiadomimy pani rodzinę, będzie pani mogła mieć kontakt z psychologiem albo duszpasterzem…
– Nie, to nie… mój telefon… że ja się spóźnię.
Wiedział, że trzeba przytakiwać.
– Dobrze, proszę się o to nie martwić. Jeżeli życzy pani sobie…
Przerwał mu lekarz.
– Młody, już przestań, ona zasypia. Proszę cię, zadzwoń i sprawdź ją, miała to w portfelu. Ja teraz nie mogę.
– Ale jest już dobrze? Za chwilę będziemy w szpitalu.
– Tak, ale jedna rzecz mi się nie podoba. Zadzwoń.
Zadzwonił pod numer z wizytówki, przedstawił sytuację, podał dane, zanotował odpowiedzi.
– Panie doktorze, była ich pacjentką. Tu jest wszystko.
– Kurwa.
*
Wieczorem, w domu, lekarz nie umiał profesjonalnie zapomnieć. Nie chciał zostawać z tym sam. Zadzwonił do kolegi – zgrywusa, przed którym nie trzeba było niczego udawać. Poprosił, żeby przyjechał, odmówił mu spotkania na mieście. Potem słuchał przez pół godziny prawie bez słowa jego szybkiego, jak zawsze pełnego przesadnego zaangażowania opowiadania o filmie Borat, który mu się nie spodobał, patrzył na błazeńską mimikę i gestykulację i śmiał się w duchu z dyskrecji przyjaciela, który dobrze wie, co jest grane, ale wie też, że nie powinien pytać. Przerwał mu w pół słowa.
– Zmarła mi dziś pacjentka.
– Nie pierwsza i nie ostatnia.
– Nie lubię tego twojego.
– To nie jeździj na karetce.
– Już się przestań zgrywać.
– Przepraszam.
– Nie musiało tak być. Była po wypadku, miała silny wstrząs, krwotok, długo była nieprzytomna i tak dalej, ale wszystko opanowaliśmy. Wszystko. Jak już było prawie dobrze, znalazłem u niej w portfelu wizytówkę Centrum Leczenia Padaczek i Migren. Sprawdziliśmy. Miała padaczkę od piętnastu lat. Łagodną odmianę, ataki tylko we śnie. To samo w sobie niegroźne. Opanowaną – ostatni atak rok temu. Brała trileptal, po wszystkim sprawdziłem – za małe stężenie we krwi. Miała atak w karetce, tuż przed szpitalem. Nie będę ci tłumaczył jak lekarzowi, co na co wpłynęło – w każdym razie – w jej stanie wtedy – to ją zabiło.
– Mógłbyś temu zapobiec, gdybyś coś zrobił inaczej?
– Tak. Łatwo. Gdybym wszystko wiedział wcześniej, zanim jeszcze zacząłem się nią zajmować, i gdybym miał przy sobie, co trzeba. Ale nie miałem i nie wiedziałem.
– Cierpiała?
– Nie, przy tym, co się z nią działo, i co dostała, raczej nie czuła bólu, na pewno nie miała świadomości. Podczas ataku świadomość jest wyłączona. Wcześniej, jak na moment odzyskała przytomność, była już po zastrzykach. Nie mogła rozumieć ani się bać.
– Ty rozmawiałeś z rodziną?
– Nie miała rodziny. Bez męża, 35 lat, ale rodzice nie żyją. Może jakichś dalekich kuzynów, ktoś to sprawdza. Jakiś partner gdzieś pewnie jest, bo ładna z niej była kobieta.
– Hej, hej! Tobie tak nie wolno o pacjentce, jeszcze jak zeszła! Czekaj, może ty ją po prostu znałeś? Znałeś?
– Nie. Przypominała mi kogoś.
– Kogo? Powiesz? Nie, nie powiesz, bo by wyszło na jaw, że kobiety też lubisz, a nie tylko facetów, jak twierdzi moja żona, odkąd spędzacie razem…
Lekarz uśmiechał się, słuchając mądrego błazna, który trzema najprostszymi pytaniami potrafił tak bardzo mu pomóc, a jak już tego dokonał, natychmiast wrócił do swojej błazeńskiej roli, żeby przypadkiem ktoś nie poczuł się niezręcznie wdzięczny.
xxxx
Paweł wstał od komputera około pierwszej w nocy z czwartku na piątek. Był zadowolony. Wcześniej, podśpiewując w myśli Co się stało z nasza klasą, naszkicował imprezę pod kasztanem, czyniąc z niej nieformalne, rocznicowe spotkanie małej grupy przyjaciół ze studiów. Zmienił miasto, wyrównał wiek uczestników. Uchwycił cechy charakterystyczne, dodał i odrzucił kilka drobiazgów. Rozwiązał problem anglojęzycznego. Nie koncentrował się na dialogach, wprowadził tylko kilka urywanych fragmentów. Pokazał, jak osoby widzą się nawzajem, przez chwilę popatrzył oczami kelnera. Podarował kobietom zapachy swoich ulubionych perfum, bo prawdziwych nie mógł czuć przez dym papierosowy. Wspomniał, jak różnie działał na przyjaciół alkohol. Szkic mu się spodobał.
Dziś zajął się Anną. Po krótkim namyśle pozbawił ją psa. Gdyby tego nie zrobił, byłby zmuszony opisać albo jego śmierć, albo jego rozpacz. Cierpienie zwierząt intensywnie wpływa na ludzkie emocje, a Paweł nie chciałby zbyt mocno wzruszać czytelnika już w pierwszym rozdziale. Pies nie pokazał się u Pawła ani na imprezie, ani dzień po. Zdarzenia dramatycznej soboty powstawały powoli i w kilku wariantach – Paweł zawsze rozpędzał się stopniowo. Z kilku pomysłów jest szczególnie zadowolony – otworzyły wątki, które w ogólnym zarysie planował już wcześniej. Być może, dzięki retrospekcji, będzie mógł jeszcze na chwilę wrócić do Anny. Polubił ją. Miał nadzieję, że – mimo iż pozbył jej się tak szybko, aby nie ulegać wcześniejszym pokusom – udało mu się w jakiś sposób, mimochodem, oddać chociaż drobną część aury, którą wyczuł wokół kobiety z czarno-rudym psem, która z kolei musiała być chociaż drobnym odbiciem jej tożsamości, natury, charakteru, losu.
3
Pierwowzór Anny, kobieta z czarno-rudym psem, którą zgodnie z planem właśnie zaczynamy obserwować, ma na imię Milena.
Rzeczywistość
Dopadło ją to, kiedy wracała w czwartek z pracy. Chandra, nieuzasadniona i niedająca się opanować. Zaczęło się banalnie. Szła wtedy najbardziej znielubionym, monotonnym fragmentem codziennych powrotów. Zaczęła się zastanawiać, ile razy już przemierzyła ten chodnik wzdłuż tylnej ściany budynku, i ile razy jeszcze przez niego przejdzie. Przypomniała sobie zdanie, wyczytane chyba u Herty Műller: „Przecież człowiekowi nie musi być nawet tak całkiem źle, żeby pomyślał sobie: I to ma być całe moje życie?”. Końcówka przyczepiła się do niej. W dodatku nie po to, żeby otworzyć rachunek zysków i strat, rozpocząć płaczliwe rozważania nad tym, z czego się w imię czego zrezygnowało, niosące smutek, ale niepozbawione masochistycznej przyjemności.
Nie, to nie było to. To jakaś paranoja. Ogarniają ją uczucia, znane ze snu, który zdarza jej się co jakiś czas. Śni w nim, że przypomina sobie właśnie o dziwnym, brzydkim zwierzęciu. Zwierzę jest pod jej opieką i mieszka gdzieś w klatce, a ona zapomina od miesięcy o karmieniu go. Kiedy podbiega do klatki, nie wiadomo, czy zwierzę żyje, czy nie. Teraz nie ma snu i nie ma zwierzęcia, nie ma tamtego strachu. Ale jest napięcie. I poczucie, że być może spieprzyła kompletnie i niczego już nie można odwrócić. Niedające się w tym momencie niczym uzasadnić. Żal. I tamto bezradne–zdziwione–pogardliwe zdanie w tle. Milena nie jest histeryczką. Lubi mieć dystans do swoich uczuć i reakcji. Gdyby go nie miała, miałaby już kilka razy w życiu spory problem. Szuka banalnych przyczyn swojej słabości, typu PMS. Nie znajduje. Włącza ironię. Robi sobie w myślach wulgarną i prześmiewczą awanturę. Efekt jest tylko taki, że czuje się pusta, obolała. Zdanie-mantra miesza się w jej w głowie z podwórkowym wierszykiem z dzieciństwa i fragmentem głupiej piosenki, której słuchał dziś taksówkarz. Żal zostaje. W dodatku zaczyna się bać. Swojej chandry, wieczoru, nawet samego strachu, że może coś znaczyć. Nie zwracając uwagi na otoczenie, zdążyła tymczasem dojść do domu. Nie ma mowy o telefonie do kogokolwiek, takim stanem nie będzie się dzielić, a ukryć się go nie da. Sprawdziła tylko krótkimi esemesami tych, o których mogłaby się bać. Czytanie też nie pomaga, a to już bardzo dziwne. Pozostaje jeden sposób. Zamiast wyprowadzić psa na spacer, wlecze się z nim do najbliższego sklepu, do którego miała zamiar przez pewien czas w tym celu nie przychodzić. Kupuje butelkę, omijając spojrzenie kasjerki. W domu siada na balkonie, na podłodze, oparta o ścianę, osłonięta doniczką uschniętej bazylii. Pies przytula się do jej uda. Alkohol na szczęście działa szybciej niż zwykle. Podnosząc szklankę, jakby piła czyjeś zdrowie, myśli:
– Przecież nikt mnie tak naprawdę nie skrzywdził. Nikt mi nie zabił rodziców. Nikt nie zgwałcił ani mnie, ani mojego dziecka. Więc o co, kurwa, chodzi?
Działa.
Wywołuje wprawdzie ciąg obrazów, scen z pewnych sytuacji. Gdyby je przejrzeć według łagodniejszych kryteriów, można by uznać, że o coś jednak chodzić może. Ale Milena nie chce stosować łagodniejszych kryteriów. To wszystko ma być już przeżyte i oswojone. Dzięki wódce obrazy przyśpieszają i tracą ostrość. Milena się wyzłośliwia, że tak mają na filmach i w powieściach ludzie przed śmiercią. Półsen przerywa chłód i pełnia księżyca. Jedynym ciepłym miejscem jest noga, wzdłuż której wyciągnął się pies. Milena zatacza się do łóżka, zasypia głębokim snem bez snów.
Następnego dnia oczywiście się budzi.
Jest piątek, ma dziś tłumaczyć w domu. Nie ma o tym mowy. Jest kompletnie wypalona po wczorajszym odlocie, nie czuje nawet kaca. Nic nie czuje. Zastyga bezmyślnie po każdej czynności, tak jak czasem za kierownicą, po zatrzymaniu samochodu na parkingu, pod koniec dnia. Robi to, co musi, odruchowo, kąpie się, daje psu jeść, coś sprząta. Nie stać jej dziś na nic więcej. Żal, strach, poczucie przegranej odeszły, nie ma z czym się bić. Po południu wyprowadza psa trochę dalej, zgodnie z ich codziennym zwyczajem.
Wstępuje na moment do kawiarni, w której spotyka się w piątkowe wieczory z różnymi znajomymi, chce zostawić wiadomość, że jej nie ma.
Musi stamtąd prawie natychmiast wyjść, bo pies nagle odgrywa scenę: „jak podejdziesz, to cię zabiję” pod adresem niepozornego, speszonego młodego człowieka. Wielkie czarno-rude bydlę, na co dzień łagodne jak baranek i przyjazne jak szczeniak, warczy gardłowo, obnaża zęby i pręży mięśnie, stojąc naprzeciw chłopaka. Milena stara się psa opanować, przeprasza interweniującego kelnera, zamierza przeprosić chłopca, ale on już zdążył się wycofać, kiwa z daleka dłonią, że nie szkodzi. Jego speszenie jest dziwne, niewspółmierne do sytuacji. Milena chyba już go kiedyś widziała. Klucz, według którego jej pies wybiera sobie czasem wrogów, jest dla niej kompletnie irracjonalny. Zresztą zdarzyło mu się to dopiero cztery razy w jego trzyletnim życiu.
Scena agresji, po której nie ma już śladu (pies niewinnie obwąchuje pień kasztana) przełamała nareszcie wielogodzinny amok Mileny. Zmuszona do reakcji, do pewnej dawki zaangażowania, jest w stanie przełamać marazm na tyle, żeby przynajmniej skoncentrować myśli. Wykorzystuje to na siłę, z determinacją. Zmienia komunikat dla znajomych. Idąc do domu, kupuje książkę, wyszukaną kiedyś w internecie i otula w dłoniach myśl, jak miło będzie ją jutro czytać z psem i czerwonym winem na balkonie. Zmusza się do planowania dobrych, mądrych i pożytecznych rzeczy, które mogłaby zrobić w najbliższym czasie, nie dopuszczając ironii.
Udało się.
Kiedy wieczorem wracała pod kasztan, już było jej dobrze. Było jej nawet bardzo dobrze, tylko dlatego, że przestało być tak bardzo źle. Tak, jak przemarzniętemu człowiekowi po pięciu minutach w gorącej wannie albo nieśpiącemu od trzydziestu godzin kierowcy, kiedy opiera na czymś głowę i wie, że już nie musi walczyć ze snem. Prosta reakcja. Fizjologiczna prawie. Niedopuszczająca wątpliwości. Przestało boleć i reszta się w danym momencie nie liczy.
Milena, czując się w miarę bezpiecznie, ostrożnie popatrzyła wstecz. To wczorajsze zdanie… Bierze, to fakt. Ale to absurd, że przyjęła je za swoje. Mimo wszystko. Nie jest dla niej. W tylu miejscach jeszcze nie była, tylu rzeczy nie widziała. Tylu zapachów nie poznała. Tylu potraw nie jadła. Tylu książek nie przeczytała. Z tyloma ludźmi nie rozmawiała (i tak dalej, na siłę w tym stylu). Wiele się jeszcze może zdarzyć. To prawda, że pewnych uczuć, stanów, nie będzie już nigdy, ale… Co, znowu zaczynamy? Panienka znów chce się napić? Śmiech, stolik pod kasztanem, znajomi, piwo, czyjeś przygody pracowe, wspólne plany.
x
Paweł obiecuje sobie tego wieczoru, że nie wstąpi do stylowej kawiarni na dziedzińcu przynajmniej do czasu, aż skończy pisać.
x
Milena: o jej życiu sprzed słynnej kolacji pod kasztanem wiemy niewiele. Perfekcyjne podglądactwo nie obejmuje przeszłości.
Tylko kilka faktów z kilku dokumentów, listów, maili. Żeby wiedzieć, co znaczą, trzeba się nad nimi chwilę zastanowić.
Urodziła się w 1969 roku Warszawie, nieślubna córka polskiej studentki Politechniki Warszawskiej i dziennikarza z Belgradu, który był w PRL od marca do listopada 1968. Matka wychowywała ją razem ze swoim ojcem, dziadkiem Mileny. Od 1972 roku zaczynają się regularne kontakty z ojcem dziecka – latem, każdego roku, Milena i jej mama spędzają razem z nim dwutygodniowe wakacje w Bułgarii. Sytuacja finansowa rodziny jest stabilna, głównie dzięki wsparciu finansowemu kuzyna dziadka – od urodzenia w USA.
W 1973 roku matka Mileny kończy studia z dyplomem inżyniera. Latem 1979 rodzice Mileny spędzają razem z nią najdłuższy, miesięczny urlop w chorwackiej części Jugosławii, w okolicach Dubrownika. Pół roku później (w lutym 1980) matka Mileny wyjeżdża na roczny staż do Belgradu – temu celowi podporządkowane było całe jej dotychczasowe życie zawodowe. Wspólnie spędzony rok ma rozpocząć nowy etap związku rodziców. 11-letnia Milena zostaje z dziadkiem. Wakacje w 1980 spędzają w Polsce – dziadek, zaangażowany w politykę, nie chce i nie może wyjechać z kraju.
W lutym 1981 – mimo tego, że jej staż się skończył – matka Mileny nie opuszcza Jugosławii. Oficjalnym powodem jest zły stan zdrowia i wymagająca kontynuacji, długoterminowa kuracja neurologiczna, rozpoczęta w tamtejszej klinice. 13 grudnia 1981, kilka godzin po wprowadzeniu stanu wojennego, dziadek Mileny został internowany, a po tygodniu zwolniony, dzięki staraniom zaprzyjaźnionego adwokata, jako jedyny przebywający w Polsce prawny opiekun nieletniej. W lutym 1982 matka Mileny wraca do Polski. Po dwu miesiącach życia w trójkę matka i dziadek Mileny wchodzą w nagły i ostry konflikt, z powodów znanych tylko im dwojgu. Matka znajduje nisko płatną pracę w prowincjonalnej szkole i wyprowadza się od ojca. Zabiera z sobą Milenę. Rok później 58-letni dziadek Mileny umiera podczas drugiego zawału serca. Milena ma wtedy 14 lat i jest w przedostatniej klasie szkoły podstawowej.
W wakacje 1985 roku do Polski przyjeżdża po raz ostatni, na krótko, ojciec Mileny. Mieszka w hotelu, zabiera 16-letnią córkę na tydzień w Bieszczady i na trzy dni do Pragi. Z matką rozmawia tylko przez telefon.
W 1987 roku Milena zaczyna studia na slawistyce UJ i wyjeżdża do Krakowa. Do matki wprowadza się przyjaciel, z którym pobiera się w 1988, w swoje 40 urodziny.
W ciągu pierwszych dwóch lat studiów Milena zdobywa przyjaźnie, uczestniczy w zmianie ustroju, przeżywa odwzajemnioną miłość, bierze ślub i rodzi syna. Jej mąż, Piotr, to starszy od niej o pięć lat doktorant z Akademii Medycznej.
W 1991 roku, kiedy synek Mileny i Piotra – Andrzej, kończy dwa lata, Milena zalicza po powrocie z urlopu dziekańskiego trzeci rok studiów, a Piotr broni pracę doktorską, wybucha wojna na Bałkanach.
Biologiczny ojciec Mileny jest Serbem, ma wtedy 47 lat, od 1984 roku mieszka i pracuje w Sarajewie. Do wiosny 1992 wiadomości od niego są enigmatyczne, ale regularne. Ostatnia została przekazana 10 kwietnia 1992, ponad miesiąc po ogłoszeniu przez Bośnię i Hercegowinę niepodległości, kilka dni po rozpoczęciu oblężenia Sarajewa przez armię jugosłowiańską i odziały serbskie. Żadne metody poszukiwań nie przynoszą rezultatu.
W Bośni Milena ma też przyrodniego brata. W 1981 roku związek rodziców rozpadł się z powodu innej kobiety, która urodziła ojcu Mileny syna. Chłopiec powinien mieć w 1992 około 10 lat. Prawdopodobnie, ale nie na pewno, właśnie z nią i z nim ojciec był w Sarajewie w momencie wybuchu wojny. Ich los też jest nieznany.
Po siedmiu miesiącach ojciec odnajduje się w Berlinie – sam. Milena leci do niego, razem z trzyletnim Andrzejem i długą listą ważnych pytań, na miesiąc.
Rok później, w 1993, Milena zgłasza się jako wolontariuszka do jednej z europejskich organizacji humanitarnych, wysyłających do Bośni konwoje z lekarstwami i żywnością. Jedzie jako tłumaczka, próbuje odszukać jakikolwiek ślad wiadomości o losie przyrodniego brata i jego matki.
Po powrocie z powodu wyraźnych symptomów chorobowych zostaje skierowana na leczenie psychoterapeutyczne w specjalnym ośrodku. Rezygnuje na własne żądanie po pierwszej sesji, symptomy po krótkim czasie ustępują.
Zaczyna się okres względnej stabilizacji. Milena z opóźnieniem kończy studia i zdobywa uprawnienia tłumacza języków bałkańskich (bez wysiłku – już jak miała kilka lat, język ojca był dla niej jak własny). Wychowuje dziecko i pracuje przez internet dla kilku organizacji międzynarodowych – po wojnie też na miejscu, w Sarajewie, ale jej wyjazdy są krótkie, nie chce zostawiać męża i synka na dłużej. Tłumaczy najpierw dokumenty ludobójstwa, później literaturę piękną.
Piotr pracuje w szpitalu i na uczelni, zaczyna publikować pierwsze teksty specjalistyczne za granicą. Andrzej chodzi do dobrej prywatnej szkoły.
W 2001 mąż Mileny otrzymuje propozycję pracy w londyńskiej klinice o dużym prestiżu.
Na pierwsze pół roku wyjeżdżają do Londynu całą rodziną. Podejmują decyzję, że Milena z synem wrócą do Polski na czas potrzebny do skończenia przez Andrzeja gimnazjum. Potem, jeżeli Andrzej zechce, szkoła średnia i studia w Anglii.
Stopniowo przyjazdy Piotra do Polski i Mileny do Londynu stają się coraz krótsze i coraz bardziej skoncentrowane na dziecku. Kiedy Andrzej wyjeżdża na wakacje sam, jakoś nigdy nie spędzają czasu razem.
Ale to już historia niemieszcząca się w ramach tego niepełnego, stylizowanego CV, które już za bardzo się rozrosło. Podobnie jak nie mieści się w nim nic więcej, jak tylko wzmianka na temat dziwnego wyjazdu Mileny do Paryża na miesiąc w 2003 roku, z niewiadomych przyczyn, w połowie roku szkolnego, kosztem pracy.
2004/2005 i 2005/2006 – zgodnie z wcześniejszym planem, Andrzej na dwa ostatnie lata przed studiami idzie do szkoły międzynarodowej w Londynie. Milena nie chce rozstawać się z synem, zanim to on nie wyprowadzi się z domu, i razem przyjeżdżają do Piotra. Pracuje przez internet.
„Teraz” jest jesień 2006. Andrzej przed niespełna dwoma miesiącami zaczął swoją własną przygodę z Cambridge i wyprowadził się do tamtejszego kampusu. Piotr zdobywa coraz większe uznanie w londyńskiej klinice. Ojciec Mileny zadomowił się w Berlinie, pisuje analizy sytuacji na Bałkanach dla niemieckich tygodników. Matka Mileny wraz z mężem planują spokojną emeryturę na Mazurach.
Milena wróciła do Polski, do małego mieszkania z dużym balkonem. Zaczęła regularną pracę w wydawnictwie, specjalizującym się w literaturze bałkańskiej, z którym do tej pory sporadycznie współpracowała na odległość. Przyjęła tłumaczenie kilku scenariuszy.
Ma 37 lat. Kocha swojego psa.
Czasem, kiedy pies leży sobie zwinięty w kłębek albo na boku, Milena kładzie się prostopadle do niego na podłodze i opiera głowę między jego karkiem a początkiem przednich łap, gdyby to był człowiek, należałoby powiedzieć „na jego barkach”. Lubi czuć zapach sierści psa, słyszeć oddech i bicie serca, szybsze niż u człowieka. Wywołuje tow niej trudno uchwytne, ale na pewno dobre uczucia. Odkąd zniknął Andrzej, pies stara się mieć ją cały czas, kiedy to możliwe, w zasięgu wzroku.
Coś jeszcze o Milenie? Karana dwa razy – przez kolegium do spraw wykroczeń – w 1987 za posiadanie nielegalnych publikacji, w 1988 za posiadanie narkotyków. W 2003 roku, we Francji, zawieszono na trzy miesiące jej międzynarodowe prawo jazdy za trzykrotne przekroczenie dozwolonej prędkości. Leczy się na nadciśnienie. Mieszka 5 przecznic i 700 metrów w linii prostej od Pawła.
Mieszka 5 przecznic i 700 metrów w linii prostej od Pawła. Mężczyzny o chłopięcej urodzie, który wczoraj kilkanaście razy, za każdym razem nieco lepiej, układał w wyobraźni i ubierał w słowa scenę jej sensacyjnej śmierci. Człowieka, w którym w ciągu kilku ostatnich dni, nieświadoma tegow najmniejszym stopniu, wzbudziła kolejno:
– niepokój i nadzieję, że tym razem uda mu się zrobić coś więcej niż to, na co było go stać dotychczas,
– uczucie buntu i chęć zemsty,
– kilka godzin intensywnej gimnastyki myśli,
– satysfakcję, wynikającą z wykonania wprawdzie niezbyt trudnego, ale dobrze, według niego, zrealizowanego zadania.
Gdyby pójść za skojarzeniem… Czy to więcej, czy mniej, niż daje mężczyźnie udany, ale nieporywający seks z atrakcyjną nieznajomą?
ROZDZIAŁ II
1
Książka Pawła
Pogrzeb Anny odbył się tydzień po jej śmierci, w niewielkim miasteczku, w którym mieszkała od roku. Stary cmentarz, położony na zboczu wzgórza, z krętymi alejami wśród kamiennych rzeźb nagrobnych, wysokich topól i różanych krzewów, był pełen dostojeństwa. Kuzyn Anny, który zorganizował tę uroczystość, uznał, że to bardzo piękne miejsce na jej grób. Była to spokojna, szybka ceremonia, bez rozpaczy, osieroconej rodziny, mów pożegnalnych i łez. Kuzyn i jego żona, czwórka przyjaciół Anny, którzy przyjechali z Wrocławia i zdążyli mu się przedstawić, młody mężczyzna, trzymający się na uboczu, trzy stare sąsiadki i ksiądz. Gdyby nie to, że energiczna, tęgawa nauczycielka przyprowadziła klasę, którą uczyła Anna w tutejszej szkole, byłaby ich tylko garstka. Teraz, kiedy ceremonia zbliża się do końca, mężczyzna próbuje myśleć o swojej tragicznie zmarłej kuzynce, ale wspomnienia z dzieciństwa są blade i niepełne. Była jak chłopak, lubiła wspinać się po drzewach, uczyła go kląć. Onieśmielała go. Pogrzeb jej rodziców… Tego nie chce pamiętać. Rozpacz ojca była dla niego zbyt dużym szokiem. Zamiast tego zastanawia się więc, czy ktoś z zebranych zgodzi się zrealizować jego prośbę. Może ta elegancka, ładna, młoda kobieta w czerni, z interesującą fryzurą – o ile pamięta – Irena? Sprawia wrażenie osoby solidnej i godnej zaufania. Chętnie współpracowałby w tej sprawie właśnie z nią. Może powinien zwrócić się bezpośrednio do niej? Rozmyślania przerwał mężczyźnie drobny incydent. Przyjaciółka Anny, nieznana mu wcześniej pulchna kobieta z czarnymi, krótkimi włosami – Ela – stojąca z przodu – odwróciła się nagle, jakby chciała odejść. W zupełnie niestosownym momencie. Natrafiła jednak na naturalną barierę – dzieci ze szkoły, ustawione ciasno w podwójnym rzędzie. Mężczyzna w brązowej marynarce – Czarek – dotknął jej ramienia, ścisnął je, popatrzył na nią pytająco. Uśmiechnęła się do niego, pokręciła głową, powiedziała – stanowczo zbyt głośno – Nie, naprawdę OK – i czyniąc pewne zamieszanie wśród ustępujących jej miejsca uczniów, przedostała się poza krąg uczestników ceremonii. Tylko po to, by pięćdziesiąt metrów dalej zapalić papierosa. Kuzyn Anny nie potrafił ocenić, czy przypływ żalu i wywołana nim słabość usprawiedliwia ten gest. Uznał, że raczej nie. Czarek, znacznie dyskretniej, po chwili też się wycofał – do niej. Wtedy, kiedy należało jeszcze przez chwilę pomilczeć nad grobem. Stali razem z zapalonymi papierosami w dłoniach. Miał wrażenie, że poruszają ustami w zgodnym rytmie – tak jakby się modlili – albo raczej nucili coś wspólnie. Razem, niedostępni innym, zamknięci w jakimś wspólnym, ważnym wspomnieniu. Przez moment, patrząc na nich, tak to widział. Później zobaczył już tylko, że Czarek położył na grobie wśród kwiatów jakąś małą, abstrakcyjną akwarelkę, a Ela – opleciony kolorowymi wstążkami bukiet z gałęzi jarzębiny. Trochę nietypowo.
*
Irena uważa, że zrobiła dobrze, przyjeżdżając, ale jak pogrzeb się skończy, chciałaby się jak najszybciej pożegnać. Czuje się jakby – nietaktownie, stojąc obok byłej żony Marka, szczególnie teraz, kiedy Ela i Czarek gdzieś zniknęli. Kiedy na stwierdzenie Marka: Nie jedziemy odpowiedziała równie oznajmującym, zbyt głośnym: W takim razie ja pojadę sama – Marek pomilczał chwilę i powiedział z lekkim uśmiechem: Wobec tego będziesz miała okazję poznać moją żonę. Znały się, więc do niej zadzwoniłem. Lubiła Annę i przywiązuje wagę do takich gestów. Na pewno przyjedzie na pogrzeb. Irena myślała wtedy, że jego uśmiech ma ukryć zmieszanie. Teraz jest skłonna uznać, że był po prostu złośliwy. Chociaż kobieta przyjęła jej obecność ze stoickim spokojem i uprzejmą obojętnością, Irena czuje dyskomfort.
Po pogrzebie nie mogła jednak spokojnie odejść do swojego samochodu, tłumacząc się pośpiechem albo złym samopoczuciem. Kuzyn Anny zaprosił zebranych na wspólną kolację – poczęstunek w pobliskiej restauracji, starannie unikając słowa stypa. Irena uznała, że bardzo nieładnie byłoby odmówić. Tym bardziej że było ich tak niewielu. Trzy sąsiadki – staruszki uciekły od razu. Młody, nieśmiały chłopiec okazał się być sanitariuszem z karetki, w której umarła Anna. Widząc lepiej lub gorzej skrywane zdumienie, jakie wywołał, przedstawiając się, wycofał się natychmiast, żeby zdążyć na najbliższy pociąg. Oprócz kuzyna i jego żony została ich czwórka.
Knajpka w centrum miasteczka, którą kuzyn wybrał na kolację, okazała się całkiem sympatycznym miejscem. Nazywała się Granada, oferowała potrawy kuchni hiszpańskiej, a na ścianach wisiały odbitki sepiowych zdjęć Barcelony z lat czterdziestych. Przyglądając się jednemu z nich, Czarek powiedział: Catala-Roca.
– Nazwisko fotografa – wytłumaczył się, widząc, że nikt nie ma pojęcia, o czym mówi.
Irena miała nadzieję, że Czarek zainicjuje jakąś rozmowę z kuzynami. Ona sama była zbyt smutna i zagubiona, żeby się odzywać. Czarek i Ela zostali potraktowani jak para, a ją posadzono obok żony Marka.
*
Kuzyn Anny postanowił przejść do konkretów. Mimo tego, że milcząca grupa raczej nie spełniała jego wyobrażeń o bliskim gronie przyjaciół, którzy nie mają przed sobą tajemnic. Na pewno nie spełniała podobnych wyobrażeń jego żony. Nie znalazł w myślach stosownego wstępu, zaczął wprost.
– Chcielibyśmy prosić państwa o radę, a właściwie pomoc, w pewnej sprawie. Już wyjaśniam. Być może wiedzą państwo, że oprócz zawartości konta Anna nie zostawiła żadnego majątku. Mieszkanie było wynajęte, ubezpieczenie samochodu pokryło koszty pogrzebu. Zostało po niej trochę rzeczy prywatnych – komputer, sprzęty, ubrania, dokumenty – wszystko, co jest w jej dwu pokojach przy Ogrodowej. Jesteśmy najbliższą rodziną, jaką miała, więc powinniśmy coś zrobić z tymi rzeczami, ale, prawdę mówiąc, nie czujemy się upoważnieni, żeby w tym grzebać. Nosimy to samo nazwisko – mój i jej ojciec byli braćmi, ale znaliśmy się tylko jako dzieci, i to niezbyt blisko. Nasze kontakty urwały się w zasadzie całkiem po śmierci rodziców Anny. Cóż, dzwoniliśmy do siebie czasem z okazji świąt, Anna była na komunii naszej córki, i to wszystko. Więc wolelibyśmy nie łamać jej prywatności. Poza tym, byłoby to dla nas pewnym problemem technicznym – ani ja, ani żona nie możemy pozwolić sobie w tej chwili na dłuższą nieobecność w Warszawie. Zastanawialiśmy się, czy nie przekazać wszystkiego, jak jest, jakiejś instytucji charytatywnej. Ale tu pojawia się problem. Mogą tam być rzeczy, które przedstawiają dla kogoś – może dla kogoś z państwa – wartość emocjonalną. Albo niedokończone prace, możliwe do wykorzystania. Albo – zawahał się celowo, przeszkadzało mu, że nie jest w stanie nawiązać z nikim kontaktu wzrokowego – coś, co należałoby zniszczyć. Oczywiście nie mam w tej chwili na myśli niczego konkretnego ani niczego złego. Państwo rozumieją chyba, o co mi chodzi, każdy ma jakąś sferę intymną, nieprzeznaczoną dla obcych, chociażby ci obcy byli wolontariuszami Owsiaka – na przykład jakieś listy. Stąd nasza prośba. Byliście państwo przyjaciółmi już od dawna. Znacie Annę znacznie lepiej niż my. Czy moglibyśmy prosić o dokonanie selekcji jej rzeczy, sprawdzenie…
*
Ela słuchała go w milczeniu, obracając w palcach wysmukłą białą solniczkę, patrząc na pretensjonalne sztućce …oczywiście prosimy o dochowanie… Porcja soli na talerz. Telefon dawno temu, pytanie, brak odpowiedzi, jej ironia. Infantylne i irytujące wtedy dla niej zdanie Anny:
– Elu, sprawy sobie nie zdajesz, jak bardzo bym chciała móc nie mieć przed tobą żadnych tajemnic.
Porcja soli na talerz. Spróbujemy, Anno, spróbujemy. Teraz już na pewno możesz. Tym razem nie odpowiem ci tak, jak wtedy. Za chwilę.
Porcja soli na talerz. …rzecz jasna nie oczekujemy jakichkolwiek rozliczeń ani sprawozdań. Jedynie w przypadku… Łysiejący kuzyn rozkręcił się, potraktował rzecz pracowo, już nie ma problemów z rolą. …mieszkanie jest wynajęte do końca miesiąca, to jeszcze trzy weekendy… Dobrał spinki od mankietów do krawata. Spinki mają czarny, płaski, matowy kamień, a krawat jest w tym samym odcieniu czerni. Zdumiewające… …sfinansować hotel. Czy, biorąc pod uwagę te wszystkie okoliczności, ktoś z państwa byłby skłonny poświęcić temu swój czas?
Ela odstawiła solniczkę. Chce zobaczyć reakcję pozostałych.
*
Czarek odezwał się pierwszy. Jakby uznał, że należy przestrzegać zasady starszeństwa.
– Wspomniał pan o niewykorzystanych pracach. Jest jedna rzecz, którą być może warto sprawdzić. Anna kiedyś pisała wiersze. Głównie erotyki. Być może wiecie o tym lepiej ode mnie – spojrzenie na Elę. Nie, nic nie wiedziała, zresztą to kompletnie nie w stylu Anny. Czarek mówił dalej, zastanawiając się teraz nad każdym sformułowaniem, przejęty tym, że przekazał wiadomość, która zwróciła uwagę wszystkich. Jak zawsze.
– Nie wiem, dla kogo były przeznaczone. Być może to tylko zabawa w pisanie. Kilkanaście lat temu prowadziłem zajęcia z poetyki z grupą, w której była Anna, i dowiedziałem się o tym w zasadzie przypadkiem. Po jej śmierci odnalazłem u siebie jeden z tych wierszy. Prawdę mówiąc, miałem nadzieję – sądziłem, że może – jeżeli był mężczyzna, dla którego powstały, spotkamy go tutaj. Jeżeli u Anny jest więcej tekstów, chciałbym je przejrzeć, ocenić pod kątem możliwości wydania. To tylko przypuszczenie, pewnie mało prawdopodobne. Nie wiem zresztą, czy były dobre. Ale chciałbym się przekonać. A ten jeden – jeżeli chcecie go posłuchać – zresztą, najzręczniej mi będzie napisać.
Wyjął z kieszeni brązowej marynarki długopis, napisał kilka zdań na odwrocie wizytówki, którą podsunął mu kuzyn. Kartka powoli okrążała stół. Czarek, prawdopodobnie nieświadomie, wywołał głupio filmową sytuację. Kuzyn i jego żona patrzyli na każdego kolejnego czytającego, jakby spodziewali się jakiejś szczególnej reakcji. Marta, oddając wizytówkę, demonstracyjnie zapatrzyła się na zdjęcie z Barcelony. Irena dolała sobie wina. Ela była ostatnia w kolejce.
Zbudowałam z twojego oddechu kokon,
Który mnie chroni przed koszmarnymi snami
I jestem bezpieczna jak mleko z miodem
Kiedy zasypiam na twoim ramieniu
Z bolącymi udami
W oparach rumu.
Schowała wizytówkę do kieszeni, nie przejmując się spojrzeniami. Tak, to było Anny. Poznała ją po tych oparach rumu. Gdyby nie one – nie uwierzyłaby. Sięgnęła po solniczkę.
Ciężką ciszę przerwała żona kuzyna.
– Nie jesteśmy co do tego zgodni z mężem, ale sądzę, że rzeczy Anny powinna uporządkować kobieta. Tampony, kosmetyki, lekarstwa, bielizna – czułby się pan zapewne skrępowany. Chyba że to dla pana były te wiersze.
Nie mogła skuteczniej sprowadzić wszystkich na ziemię. Czarek przyjął ze spokojem sugestię, że mógłby być zainteresowany biustonoszami zmarłej. Skinął głową z godnością:
– Szanuję pani obiekcje.
*
Zatem kobieta. Zanim Ela zdążyła się odezwać, była żona Marka zaczęła monolog, przez który Irena musiała natychmiast zapalić i skoncentrować wzrok na kieliszku wina, żeby nie otworzyć szeroko oczu i ust ze zdumienia.
– My – położyła dłoń na ramieniu Ireny – znałyśmy Annę jedynie jako przyjaciółkę – lepiej powiem: przyjaciela – naszego mężczyzny, Marka. Lubiłyśmy ją obie … – Irena nie cofnęła ramienia. Zwolniła ruchy, żeby nie zdradzić nerwowości myśli: „My??” Widzimy się pierwszy raz, wymieniłyśmy „dzień dobry”. „Naszego mężczyzny?!” W co ona gra? Po co jej ten trójkąt? Kogo chce zaszokować, niesympatyczną parę czy mnie?… Lubiłyśmy ją obie, ale widywałyśmy się tylko w większym gronie, na spotkaniach Marka. Ja – kiedy byłam jego żoną, Irena… teraz. Dobrze, że przynajmniej wprowadziła to rozróżnienie w czasie. Nie przyjaźniłyśmy się z Anną „oddzielnie”. Swoją drogą szkoda. Marka tu nie ma, bo w ostatniej chwili musiał wyjechać w sprawach firmy. Przepraszamy za jego nieobecność. Jasne, że w sprawach firmy. Skąd wie? Irena maskowała wrażenie, mocząc usta w winie. Rozpoznała ten klimat. Film.Film, którego tytułu na pewno sobie teraz nie przypomni. O mężczyźnie umierającym na raka i jego pożegnaniu z życiem. Byli z nim wtedy wszyscy jego bliscy – trzy kobiety – byłe żony i kochanki w różnych konfiguracjach, para przyjaciół – homoseksualistów i syn. Kobiety się przyjaźniły. Film według niej piękny, mądry i surowo smutny, według Marka zbyt sentymentalny. Żona cytuje go świetnie, Irena jest pewna, chociaż nie jest w stanie uchwycić, jakim sposobem – nie tylko słowami – ten gest… Ale dlaczego? Czy to jakiś atak na nią? Irena jest uregulowana, nie potrafi bez podpowiedzi, intuicyjnie reagować w tak dla niej nietypowych sytuacjach. Szuka wzrokiem wskazówki. Czarek i Ela znają byłą żonę Marka lepiej. Czarek uśmiecha się kącikami ust, patrzy mi w oczy. Dobrze.
– …więc my się, niestety, nie nadajemy – podsumowała żona.
Irena uśmiechnęła się do niej, skłoniła w jej kierunku:
– Masz rację, Marto. Przepraszamy, ale nie możemy. Za Marka też przepraszamy.
Czarek dolał obu kobietom wina. Obie miały puste kieliszki.
Kuzyn i jego żona oczywiście nie okazali konsternacji. Mężczyzna rozłożył ręce, spojrzał na Elę.
– Cóż, więc…
– Tak, dobrze. Ja to zrobię. Ja się nadaję. Mieszkałyśmy z Anną razem podczas studiów. Mogą państwo być spokojni. Po kolacji umówimy się na kontakt i wymienimy namiary. Przepraszam, czy może mi pan wymienić talerz? – Ela podała kelnerowi czysty talerz pełen soli.
– Dla mnie proszę podwójną wódkę – Czarek.
– I może jeszcze jedno wino dla wszystkich – nie mają państwo nic przeciw temu? – żona Marka.
Cała sprawa została załatwiona między przystawką a daniem głównym, tak jak kuzyn Anny to zaplanował. Miał poczucie, że zachował się mądrze i rozsądnie, nie zgadzając się na oczyszczenie mieszkania przez wolontariuszy instytucji dobroczynnej. Kto wie, co może tam być. Ci ludzie byli ekscentryczni. Jak Anna.
*
Kiedy kolacja dobiegła końca i kelner podawał wszystkim płaszcze, Irena poprosiła Martę na bok.
– Czy mogłaby mi pani dać swój numer telefonu?
Marta uniosła brwi i po prostu wyjęła wizytówkę. Irena zaryzykowała jeszcze raz:
– Jaki jest tytuł tego filmu? Nie mogę sobie przypomnieć.
– Inwazja barbarzyńców. Podobał się pani?
– Tak.
– A Markowi pewnie nie?
– Markowi nie.
Irena uciekła do Czarka. Nie wiedziała, czemu zdecydowała się zadać te dwa pytania.
Kelner powtarzał tytuł w myśli. Był zapalonym kinomanem i zaskoczyło go, że nie zna tego filmu. Postanowił wypożyczyć go tego wieczoru.
*
Ela wymyśliła jeszcze w Granadzie, jak opanować strach przed żywym mieszkaniem Anny. Żeby się nie rozkleić, wyobrazi sobie przeprowadzkę. Kiedy mieszkały razem, zmieniały wynajęte pokoje kilka razy. Ela kilka razy wyprowadzała się do swoich kolejnych miłości i prędzej czy później wracała do Anny. Pakowały nawzajem swoje rzeczy. Tekturowe pudła oklejone szarą taśmą, z koślawymi podpisami: „buty”, „ubrania A”, „książki” były swojskim elementem rzeczywistości. To powinno pomóc. Teraz, kiedy zamknęła drzwi za parą kuzynów, starała się nie widzieć brudnego kubka po kawie ze śladami kredki do ust, pantofli rozrzuconych w przedpokoju, książki na poduszce. Nawet nie sprawdziła tytułu. Podeszła prosto do komputera. Jest tu po to, żeby przynajmniej spróbować zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Czemu Anna tak się od niej odsunęła. O jakich „tajemnicach” wspominała. Czemu tak często zmieniała pracę, mieszkania, pasje. Czemu stała się nagle tak zamknięta, że nawet Eli, przy której wszyscy pozbywali się oporów, nie udawało się do niej dotrzeć. Miała jej to za złe. Nie uznawała przyjaźni na odległość. Olała. Tylko czasem, raz w roku, tak jak tydzień temu, w jakimś błysku porozumienia odnajdywała dawny związek. Teraz…
Anna, która nigdy nie miała nawyku gromadzenia rzeczy, z przesadną, śmieszną skrupulatnością przechowywała wszystko, co dało się zapisać. Nieważne maile, eseje na zajęcia, nawet żarty krążące w internecie, które jej się spodobały. Przy tym nie znosiła dyskietek, bo zawsze je gubiła. Kiedy kupiły sobie na spółkę pierwszy komputer, Elę to irytowało. Jeżeli ten nawyk przetrwał chociaż w części, komputer będzie mówił. Ewentualne hasła nie powinny być problemem. Na drugim roku studiów Anna stworzyła sobie prosty system, żeby ich nie zapominać: jej wiek + rok + inicjały – czyli teraz 3506AK – i odpowiednio. Wystarczy sprawdzić datę zapisania pliku. To było wtedy, kiedy postanowiły zarobić ogromne pieniądze, pisząc wspólnie opowiadania erotyczne dla brukowego wydawnictwa. Ela uruchomiła eksplorator. Foldery – te najstarsze opisane datami – sięgały 15 lat wstecz. Czyli Anna zgrała tu wszystko z kolejnych twardych dysków. Są nawet ich opowiadania, hasło się zgadza. Ela uśmiechnęła się, uświadamiając sobie, jak bardzo były niewinne przy całym swoim wyuzdaniu. Oczywiście nigdy ich nikomu nie pokazały, znudziły się nimi szybko.
Powinna zacząć od poczty, ale jeszcze nie była na to gotowa. Opór przed grzebaniem w cudzych listach trudno złamać. Najpierw spełni prośbę Czarka. Wstukała w wyszukiwarkę wers zapisany na wizytówce:
Zbudowałam z twojego oddechu kokon
Jest. Aż trzy pliki. W folderze z 1996 – Ela wtedy była au pair w Szwecji. Hasło zgodne z systemem. Pierwszy wiersz był identyczny jak ten od Czarka. Drugi – jeszcze jeden wers na koniec:
Nie budź się, bo wszystko zburzysz.
Ale trzeci, kilka miesięcy później…
Zbudowałam z twojego oddechu kokon,
Który mnie chroni przed koszmarnymi snami
I jestem bezpieczna jak mleko z miodem
Kiedy zasypiam na twoim ramieniu
Z bolącymi udami
W oparach rumu.
Powinnam cię zabić, ale wtedy przestałbyś oddychać.
Zrobię to, jak stanę się motylem.
Motyle nie śnią.
Były jeszcze inne wiersze – spokojniejsze. Delikatne, kilkuwersowe erotyki – zbliżone do haiku. Żaden z nich nie był taką mieszanką miłości i… Ela nie wiedziała, czy nazwać to nienawiścią, żalem czy zagubieniem. Może zresztą tylko egzaltacją? Ten był ostatni.
Eseje na zajęcia. Praca magisterska i okolice. Ela chce zobaczyć Annę. Nieważne, że będzie bolało. Przechodzi do folderu ze zdjęciami. Są też ich wspólne, zeskanowane. Wtedy nie było jeszcze cyfrówek. Anna zawsze chowa się gdzieś z tyłu. Zwierzęta. Czyjś duży, czarno-rudy pies – bawi się z kotem. Góry. A potem – wiele zdjęć drewnianego, starego domu w lesie – jak leśniczówka z filmów. Ela go nie zna. Ciekawa zmiana – właśnie z tego miejsca są też takie, na których Anna jest sama, robił je ktoś inny, i to tak, jakby chciał uchwycić każdy jej ruch – większość z zaskoczenia. Jak przeciąga się w drzwiach. Podnosi się po upadku z roweru. Zapala papierosa na wietrze. Robi w domu makijaż przy małym lusterku z otwartymi ustami – zdjęcie jest z zewnątrz, przez okno. Je coś, co parzy ją w usta. Pije wino z butelki. Śpi pod drzewem. Mówi albo krzyczy coś z wściekłym grymasem. Śmieje się wariacko. I tak dalej. Na dwóch z nich Anna jest naga – ale są tak niewinne, że na przykład Czarek – Ela przypomniała sobie obawy żony kuzyna – mógłby je spokojnie zobaczyć. Na jednym Anna bierze prysznic w bardzo małej łazience pełnej pary, na drugim – leży w trawie. Aparat był tuż nad ziemią, zdjęcie zrobione jest tak, jakby głównym tematem były małe, niebieskie kwiatki, a ciało nagiej kobiety – przypadkowym tłem. Wyraźniej widać tylko jej twarz z miną tak przekorną i łobuzerską, że zupełnie nie kojarzy się z fotografiami erotycznymi. Na żadnym ze zdjęć nie ma drugiej osoby. Chociaż Ela nie zobaczyła tego, kto uruchamiał migawkę, ma wrażenie, że w jakiś sposób potrafi go wyczuć – przez obrazki, które chciał zatrzymać i to, w jaki sposób to zrobił. Nietypowo, z fantazją – delikatnie, a jednocześnie tak, żeby niczego nie sfałszować – nie upiększyć Anny. Żałuje, że go nie znała. Jeżeli to ten sam, o którym były wiersze – musiał być ważny.
Po kilku godzinach przerzucania kolejnych plików – sprawozdań pracowych, fragmentów projektów, nie do końca dla niej czytelnych rozliczeń – Ela jest już bardzo zmęczona. Nie znalazła więcej nic prywatnego. Za późno wpadła na prosty pomysł, żeby szukać tylko plików zahasłowanych. Odnalazła ostatni – sprzed roku. Pod tytułem „list”.
Tylu rzeczy nigdy się nie dowiesz. Na przykład tego, że zawsze mam przy sobie serwetkę, na której do mnie wtedy napisałeś. I że byłam z Tobą w Berlinie. Nie mogłam wtedy wytrzymać z