Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Odrobina blasku

Odrobina blasku

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-66134-52-2

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Odrobina blasku

Kolejny tom serii pełnej blasku!

Po skończeniu szkoły średniej Riley przeżywa lekki kryzys tożsamości. Kiedyś była najpopularniejszą uczennicą i główną cheerleaderką, a teraz jest… właśnie, kim? Brak planów na najbliższą przyszłość trochę ją przeraża.

Dziewczyna postanawia jednak korzystać z pogody i cieszyć się wakacjami, które spędza u swojej ciotki. Zwłaszcza że w oko wpadł jej Zeke, przystojny artysta, który ma swój własny stragan na letnim targu. Aby mu się przypodobać, kłamie, że też ma zdolności manualne. Podobno jest niesamowita w wytwarzaniu mydła!

Czy Riley zdąży z nauką nowej umiejętności, aby wystawić się na stoisku obok Zeke’a? Może uda jej się przekonać chłopaka, że robi to całe życie. Przecież takie drobne kłamstwo, nie powinno zaszkodzić ich relacji. Prawda?

__

O autorce

Shari L. Tapscott miłośniczka ogrodnictwa, DIY i amatorskiego śpiewu. Autorka książek młodzieżowych i serii fantasy, które pokochały czytelniczki na całym świecie. Jej bohaterowie mają spore poczucie humoru i nieskończone pokłady energii. Autorka w wolnym czasie czyta, robi mydła i rozpieszcza swoje dwa bernardyny. Razem z mężem i dziećmi mieszka w Kolorado.

Polecane książki

„Pogrzeb nogi dziadka i jego ideałów” to opowiadanie napisane w konwencji dokumentu osobistego. Autorka opisuje historie związane z jej ukochanym dziadkiem, który oprócz miłości zaszczepił w niej ideały i one właśnie stały się fundamentem dorosłego życia. Utwór zawiera rozważania na temat wartości s...
Dzięki tej publikacji Czytelnik rozwieje swoje wątpliwości, dotyczące: kiedy przedsiębiorca dopłacając do wypoczynku pracowników będzie uznany za podatnika VAT; jak rozliczać samochód służbowy, używany podczas wakacji odpłatnie i nieodpłatnie; jak obliczać wynagrodzenie pracownika za czas urlopu, je...
Współczesna nauka potrafi prognozować zjawiska atmosferyczne, które jednak nadal pozostają nieprzewidywalne. W obliczu potęgi natury najnowocześniejsza technologia jest bezradna. Człowiek potrafi okiełznać niemal wszystko, lecz wciąż nie panuje nad pogodą.Nieobliczalnym żywiołem, który może zmieniać...
„Fundusze unijne w pytaniach i odpowiedziach” to miesięcznik dla każdego, kto pozyskał lub chce pozyskać dotacje z budżetu europejskiego. Opisane w miesięczniku sytuacje faktycznie przydarzyły się jego Czytelnikom. Dzięki temu znajdziesz w nim tylko i wyłącznie informacje z życia wzięte i poznasz sy...
W książce przedstawiono rolę osobowych źródeł informacji (OZI) w realizacji ustawowych zadań Policji, wskazując przyczyny zagrożeń bezpieczeństwa prawnego policjantów leżące w sferze ich kwalifikacji zawodowych i regulacji prawnych. ...
Książka zawiera holistyczne ujęcie czynników wpływających na działalność deweloperską na rynku mieszkaniowym. Wątek ten poprzedzają rozdziały dotyczące historii zawodu dewelopera i jego definicji, specyfiki procesu deweloperskiego, a także rynków mieszkaniowych Polski oraz wybranych państw europejsk...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Shari L. Tapscott

Rozdział 1

– Chyba granat z żółtymi i wściekle różowymi akcentami – mówię zamiast „cześć”.

– Rewelacyjne kolory – odpowiada bez zająknienia Lauren, moja najlepsza od dziesięciu lat przyjaciółka. – Na co to?

Poprawiam telefon przy uchu i zerkam na chłopaka w głębi parku, tego pod czarnym materiałowym baldachimem.

– Na moje wesele.

– Przepraszam – mówi Lauren – ale chyba zapomniałaś wspomnieć o tym, że masz chłopaka, a co dopiero narzeczonego.

– Chyba powinnam najpierw jego o tym poinformować.

Dzisiejszy dzień to ucieleśnienie idealnej letniej soboty w Montanie. Po jasnym błękitnym niebie tu i ówdzie przepływa jakaś chmurka, a ciepłe górskie powietrze nie ma w sobie ani odrobiny parności. To moje pierwsze lato bez Lauren, ale ona i jej nowy chłopak Harrison są obecnie męczącą parą gołąbków, która nic, tylko spija sobie z dzióbków, więc myślę, że ta rozłąka dobrze zrobi naszej przyjaźni. Ona może sobie spokojnie bujać w obłokach, a ja nie muszę udawać, że nie zielenieję z zazdrości.

Nie żebym zazdrościła jej tego ciacha – Harrisona. Po prostu też chciałabym znaleźć to, co oni znaleźli. Chcę upajającej, świeżej miłości pod tytułem „Nie, ty pierwszy się rozłącz”. Albo coś nieco mniej ckliwego, na przykład w stylu książkowych romansów.

Szczęście mi sprzyja, ponieważ mniej niż dwadzieścia cztery godziny po przyjeździe do ciotki znalazłam swojego księcia z bajki. Do tego jest malarzem – nie pokojowym, ale najprawdziwszym, stuprocentowym artystą.

Ma gęste brązowe włosy, dużo dłuższe niż u osiłków, z którymi zazwyczaj się spotykam. Są pofalowane i zmierzwione, jakby aż się prosiły, żeby ktoś – ja – przeczesał je palcami.

Jest ubrany w tak obcisły podkoszulek, że równie dobrze mógł go sobie namalować na ciele, a na jego rękach jest więcej tatuaży niż u gwiazdy rocka z czerwonoustą pretendentką do kalendarza dla panów u boku. Ale to ładne, opalone pod tatuażami ręce. Reszta artysty też jest niezgorsza.

– W co on gra? – pyta Lauren, sprowadzając mnie z powrotem na ziemię. – Ciągle masz fazę na piłkarzy?

– Olejne? Akrylowe? Nie jestem pewna.

Następuje długa chwila ciszy po drugiej stronie słuchawki.

– Riley, farb nie używa się w żadnym sporcie.

Niewidoczna w tłumie, posyłam mu z cienia altanki jeszcze jedno taksujące spojrzenie.

– On chyba nie należy do miłośników sportu.

– No proszę, rozszerzasz swoją działalność.

Uśmiecham się, gotowa rozszerzyć ją jeszcze trochę.

– Przedstawię mu się.

– Jeszcze go nie znasz?

Chociaż tego nie widzi, wzruszam ramionami.

– Zaraz to naprawimy.

Lauren się śmieje.

– Zadzwoń później.

– Się wie. – Wsuwam telefon do tylnej kieszeni spodni, potrząsam włosami i ruszam do przodu, w kierunku trawnika, na którym sprzedawcy ustawili namioty.

Latem co tydzień odbywa się tu Festyn Rzemiosła. Wystawcy z całej Montany zjeżdżają się w każdą sobotę, by sprzedawać nie tylko prace artystyczne, ale i rzemieślnicze. Można tu znaleźć wszelakie rzeźby ze złomu, tabliczki z piaskowca, pięknie opakowaną biżuterię czy barwione woskiem tkaniny. Są tu nawet owieczki z waty i szydełkowe pojemniki na papier toaletowy.

Na skraju parku swoje przyczepy rozstawili sprzedawcy jedzenia. Pełno tu rodzin, które spacerują, popijając lemoniadę i zajadając się lanym chrustem, a rodzice odsuwają dzieci od stoiska z dmuchanym szkłem. W powietrzu roznosi się zapach polnych kwiatów, świeżo skoszonej trawy i kremu z filtrem – innymi słowy: zapach lata.

Przeciskam się przez tłum i już jestem w połowie drogi do baldachimu adonisa-artysty, gdy nagle wpada na mnie jakiś chłopak. Przystaje i odskakuje, odwracając się do mnie ze skruchą.

– Och, przepraszam… – mówi, po czym odchodzi kawałek; pewnie zauważył, że nie jestem trzydziestolatką ciągnącą za sobą sznurek dzieciaków. Jest dość przystojny, ale ewidentnie widać po nim, że pochodzi z małego miasteczka. Ma opadające rudoblond włosy, nieokreślonego koloru oczy – niebieskie, szare albo nawet jasnobrązowe – i z powodzeniem zdołałby zniknąć w pięcioosobowym tłumie.

– Przepraszam – powtarza, ale tym razem jego usta rozciągają się w uśmiechu.

Staję na palcach, zerkając mu przez ramię, i próbuję go obejść.

– Nic się nie stało.

– Jestem Linus.

Do mojego artysty podkrada się dziewczyna o godnej pozazdroszczenia figurze klepsydry. Wskazuje na jego pracę, a on upaja się jej uwagą.

Super, teraz dotyka jego ręki.

Poirytowana, zerkam znowu na chłopaka, który mnie obserwuje. Czeka, aż się przedstawię, choćby z uprzejmości. Innego dnia uśmiechnęłabym się i może trochę z nim poflirtowała dla zwykłej zabawy, ale teraz mój wysoki, przystojny brunet sięga po telefon tamtej dziewczyny.

– Nie! – szepczę przerażona.

Stojący przede mną chłopak unosi brew i zerka przez ramię. Gdy znowu się odwraca, jego uśmiech zastępują zmarszczone brwi.

Malarz prosi sąsiada, by popilnował jego stoiska, po czym odchodzi w towarzystwie dziewczyny.

Wzdychając z rezygnacją, krzyżuję ramiona i wreszcie skupiam uwagę na Chłopaku Który Nie Wie Kiedy Odejść.

– Riley.

– Jesteś tu nowa? – Najwidoczniej to typ, który łatwo nie odpuszcza – przypomina mi te uparte pieski, które wciąż dopominają się o uwagę.

– Moja ciotka tu mieszka – odpowiadam. – Przyjechałam do niej na lato.

Kiwa głową, a uśmiech powoli wraca na jego twarz.

– Ja się tu wychowałem.

– To… – Mam pustkę w głowie. – Super – kończę niezręcznie.

Chłopak przewraca oczami, śmieje się sucho pod nosem i wskazuje brodą opuszczony warsztat malarza.

– Ma na imię Zeke.

– Znasz go? – pytam ze zbyt dużym podekscytowaniem, zmuszam się więc do przyjęcia obojętnego wyrazu twarzy, żeby nie wyglądać na zbyt zainteresowaną.

– Pewnie. – Linus zakłada ręce za głowę. – To małe miasteczko. Można powiedzieć, że wszyscy się razem wychowywaliśmy.

– Czyli on tu mieszka?

Linus kręci głową.

– Nie, ale latem wraca na festyny.

Trawiąc tę informację, przenoszę wzrok na koszulkę Linusa. Jest szara, leży luźno na jego szczupłych ramionach i klatce piersiowej, a z przodu zdobi ją zamazana pikselowa zielona postać.

– Psychole będą psycholami? – Wskazuję na napis nad obrazkiem. – Co to właściwie znaczy?

Przez jego twarz przemyka uśmiech.

– Niech zgadnę – nie jesteś fanką gier wideo.

– O nie – mówię, zanim zdążę ugryźć się w język, po czym się krzywię.

Linus tylko się śmieje i macha ręką w kierunku sklepu po drugiej stronie ulicy biegnącej koło parku.

– W te wakacje pracuję w sklepie z grami wideo.

Przyglądam mu się. A więc jest geekiem.

Chociaż nie wygląda na geeka. Nie jest cherlawą fajtłapą, niemniej fakty pozostają faktami.

– Przepraszam – mówię w nadziei, że go nie uraziłam, ale brzmi to bardziej jak „Przykro mi, że jesteś takim przegrywem”.

Linus wzrusza ramionami.

– Do zobaczenia?

– Pewnie. – Prawie go nie słucham, bo właśnie wrócił Zeke – i to sam. Z grzeczności posyłam Linusowi szybki uśmiech i pospiesznie go wymijam. – Miło było cię poznać.

– Ciebie też! – woła za mną, ale ja już zdążyłam odejść.

Idąc w stronę baldachimu, prostuję się i robię poważną minę. Starając się usilnie nie patrzeć na niemożliwie przystojnego ciemnowłosego malarza, oglądam jego obrazy.

Są śmiałe, głębokie i mroczne. A tak naprawdę bardzo przypominają dzieła przedszkolaka, którego kiedyś pilnowałam i które na jego prośbę zawieszałam na lodówce w domu jego rodziców.

Ale te pewnie mają jakąś symbolikę. Jakąś głęboką symbolikę, którą będę musiała szybko rozgryźć, bo kątem oka widzę podchodzącego do mnie Zeke’a.

Staje przy mnie, krzyżuje ramiona i patrzy na obraz, któremu się właśnie przyglądam.

– Co tu widzisz?

Czerwonego kleksa na plamie błękitu w kształcie jeziora. I parę żółtych smug, które wyglądają, jakby zostały zrobione szczoteczką do zębów – oto, co widzę. Mówię jednak coś zupełnie innego:

– Surowość, emocjonalność. Barwy podstawowe przywodzą na myśl elementarne zasady rządzące życiem.

Kłamstwa. Same kłamstwa. Zeke przenosi na mnie wzrok i przygląda mi się z głębokim wyrazem twarzy.

– Niesamowite. Gdy go malowałem, byłem w bardzo emocjonalnym stanie, ale nie potrafiłem nazwać uczucia, które za tym stało – wiesz, to był taki ból. A ty po prostu… – Kręci głową, a na jego ustach pojawia się pełen aprobaty uśmiech. – Niesamowite.

„W emocjonalnym stanie”.

Okej, będę szczera. Nie mam pojęcia, jak na to zareagować. Wzruszam ramionami, siląc się na minę skromnisi, ale w duchu modlę się, żeby mnie nie przejrzał.

To dobry moment, żeby wyjaśnić coś o mnie. Plastyka i rękodzieło raczej nie leżą w kręgu moich zainteresowań. W liceum omijałam pracownię szerokim łukiem, chyba że Lauren zaciągała mnie tam siłą. A mój jedyny kontakt ze sztuką to było oglądanie reprodukcji na hotelowych ścianach.

Nie mam zdolności manualnych i przez ostatnie osiemnaście lat życia zupełnie mi to nie przeszkadzało.

I właśnie dlatego, gdy Zeke pyta: „A ty malujesz?”, zamieram.

– Nie – mówię nieco piskliwym głosem. – Interesuję się bardziej DIY – dodaję szybko, widząc jego rozczarowaną minę.

To nieprawda. Nie umiem się nawet posługiwać pistoletem do klejenia.

Zeke opiera się o stolik i krzyżuje ramiona. Jego pokryte tatuażami muskuły napinają się dosłownie na moich oczach.

– Tak? A co tworzysz?

Rozglądam się ukradkiem w poszukiwaniu natchnienia. Pikowane kołdry?

Odpada – kiedyś niechcący przyszyłam sobie palec do rękawicy kuchennej, kiedy babcia próbowała nauczyć mnie je robić.

Ubranka dla lalek? Papier-mâché? Origami ze sreberek po gumie do żucia?

„Co by tu powiedzieć?”

– Mydło.

„Mydło?”

To pierwsze, co przychodzi mi do głowy. Lauren parę razy robiła mydło, ale ja nigdy nie widziałam jak.

Zeke kiwa głową, najwyraźniej uznając moją odpowiedź za rozsądną.

– Znam parę osób, które się tym zajmują. Zmydlasz czy wolisz „roztop i wlej”?

„Roztop i wlej” wymówił z taką pogardą, że odpowiadam:

– Eee… zmydlam?

– Robisz też świece?

„Pewnie, czemu nie?”

Posyłam mu lekki uśmiech.

– Oczywiście.

W końcu jak już kopać sobie grób, to od razu głęboki.

– Powinnaś porozmawiać z Lindą. – Wskazuje brodą w stronę kobiety w budce przy wejściu na festyn. – Zapytaj ją o miejsce na stoisko.

Chyba w snach.

– Tak?

Kiwa z zapałem brodą, a w jego oczach pojawia się wilczy błysk.

– Zdecydowanie. Chociaż mówię to z czysto egoistycznych pobudek.

Zadowolona, przekrzywiam biodro.

– Tak? A jakich?

Zeke posyła mi stłumiony uśmieszek.

– Jeśli będziesz na stoisku obok, będę chętniej wstawał w sobotnie poranki.

A ja, jak jakaś głupia gąska, nachylam się, spoglądam na niego spod rzęs i mówię:

– W takim razie… pójdę porozmawiać z Lindą.

Rozdział 2

Od godziny surfuję po stronach internetowych, czytając opowiadania grozy o wodorotlenku sodu – związku chemicznym, z którego wyrabia się mydło. Ług, jak się go powszechnie nazywa, jest najbardziej przerażającą substancją na świecie. Chwila nieuwagi i może dosłownie przeżreć człowiekowi skórę.

Przeżreć skórę. Drżącymi palcami wybieram numer Lauren. Na szczęście nie jest zbyt zajęta gruchaniem do Harrisona i odbiera już po drugim sygnale.

– Zrobiłam coś głupiego – mówię.

– Co takiego? – Byłoby miło, gdyby brzmiała na zaskoczoną, ale tak nie jest.

– Pamiętasz faceta, o którym ci mówiłam?

– Tego nie-piłkarza?

– Powiedziałam mu, że wyrabiam mydło. Tak… od początku do końca.

Cisza.

– Lauren? – Smutne, jak desperacko brzmię. – Właśnie o tym czytam… I czy to jest naprawdę tak niebezpieczne, jak wszyscy twierdzą?

– Nie – odpowiada machinalnie, ale zaraz milknie. – To znaczy, może być niebezpieczne.

Włączam tryb głośnomówiący i chowam twarz w dłoniach.

– Co mam teraz zrobić?

Za oknem pada, co się często zdarza w letnie popołudnia w górach, ale nawet łagodne bębnienie kropel deszczu o kwiaty ciotki nie potrafi mnie uspokoić.

– Chyba musisz się nauczyć robić mydło. – Lauren chrząka. – Albo… wiesz, powiedzieć mu prawdę.

– Czyli mydło.

Lauren wzdycha.

– Proszę, bądź ostrożna.

Obiecuję jej, że będę, a potem jeszcze chwilę rozmawiamy o tym, jaki Harrison jest cudowny… I o tym, co wczoraj powiedział śmiesznego… I jaki jest inteligentny.

„No naprawdę”.

Gdy się rozłączamy, mam ochotę udusić się poduszką. Nie żebym nie kochała Lauren – bo ją kocham. Ale kiedyś byłam lekko zauroczona Harrisonem, a słuchanie, jak bez przerwy o nim mówi, przypomina mi sypanie soli na mikroskopijną, lecz drażliwą rankę.

Cieszę się, że moja przyjaciółka jest szczęśliwa, naprawdę. A im lepiej poznaję Harrisona, tym jaśniej widzę, że ja i on nie pasowalibyśmy do siebie. On i Lauren są, no cóż, troszeczkę nudni. Harrison w dni wolne od szkoły i pracy godzinami przesiaduje w garażu, szlifując deski do krojenia i stojaki na przyprawy. Lauren mu towarzyszy, rysując, malując albo siedząc nad projektami do pracy jako asystentka koordynatorki imprez, którą poznała tuż przed końcem szkoły. Ja z kolei potrzebuję kogoś ekscytującego. Kogoś niekonwencjonalnego. Kogoś o zmysłowych oczach, z tatuażami i harleyem. Nie wiem, czy Zeke jeździ na motocyklu, ale w moich snach na jawie wygląda na nim jak prawdziwe ciasteczko.

Po powrocie do domu kładę się na przykrytym pikowaną kołdrą łóżku, które w lato należy do mnie, i gapię się na spływające po szybie krople deszczu. Zastanawiam się, czy nie sięgnąć po książkę, jedną z mojego ulubionego gatunku romansów, o których Lauren mówi, że to same głupoty. Deszcz musiał mnie w końcu ukołysać do snu, bo budzi mnie trzaśnięcie drzwi wejściowych i ciotka wołająca mnie na dół.

Z zapuchniętymi oczami, ziewając, człapię do kuchni.

Ciotka Marissa zdążyła już włączyć radio i gdy wchodzę, śpiewa lecącą w nim piosenkę, która wydaje mi się nieco zbyt nowa, żeby ciotka tak dobrze znała jej słowa. Widząc mnie, odgarnia za ucho swoje krótkie włosy o barwie gałki muszkatołowej, uśmiecha się promiennie na powitanie i wprawną ręką eksperta kontynuuje wyławianie z szafek rozmaitych składników kulinarnych.

Ta domowa scenka oglądana przez kogoś obcego wywarłaby na nim wrażenie, że ciotka Marissa to świetna kucharka.

Jakże błędne byłoby to przekonanie!

– Co na kolację? – pytam, ostrożnie siadając przy blacie.

Cała kuchnia jest ozdobiona bibelotami w stylu lat sześćdziesiątych: zasłony, ręczniczki i rękawice w czerwono-zieloną kratę, oprawiony w ramki plakat vintage przedstawiający park stanowy, znajdujący się nad ekspresem do kawy – wisi w tym samym miejscu, które moja mama wybrała dla tablicy z podziałem zajęć domowników (a przy dwóch córkach i siedmioletnich bliźniakach jest co zapisywać). Blaty są upstrzone rozmaitej wielkości figurkami łosi, wiewiórek i baribali, a drzwi lodówki zdobią ich magnesowe odpowiedniki.

To prawda, miasteczko rodzinne ciotki leży w dolinie w samym sercu gór i przyciąga żądnych wspinaczkowych przygód turystów, ale Marissa trochę z tym wszystkim przesadziła. Na miłość boską, jesteśmy o kilka minut drogi od Starbucksa!

– Spróbuję zrobić enchiladę – oznajmia z dumą.

„Spróbuję” to w tym zdaniu słowo klucz.

Włosy mam odgniecione po drzemce, więc wyjmuję gumkę i upinam je na czubku głowy.

– Mogę pomóc.

Ciotka stawia na stole opakowanie kwaśnej śmietany i mruży oczy.

– Nie ufasz mi.

Nic nie mówiąc, uśmiecham się i myję ręce.

– Tata ma świetny przepis. Mogłybyśmy do niego zadzwonić…

Tak jak jej siostra, również moja mama nie jest zbyt dobrą kucharką, więc gotowaniem w naszym domu zajmuje się głównie tata – gdy już uda nam się zasiąść całą rodziną do stołu. Przy meetingach lekkoatletycznych mojej starszej siostry, moich treningach i zawodach cheerleaderek oraz meczach Małej Ligi moich braci, gdy byłam w liceum, rzadko spędzaliśmy wieczory w domu.

Szczerze mówiąc, trochę dziwnie się czuję, mając teraz tyle wolnego czasu – całe lato i nic do roboty. Może założenie małego stoiska z mydłem okaże się lepszym pomysłem, niż myślałam?

Marissa marszczy nos, czytając datę ważności śmietany, i unosi wzrok.

– A może zjemy chińszczyznę na mieście?

Amatorzy turystyki górskiej najwyraźniej uwielbiają chińszczyznę, bo restauracja pęka w szwach. Wchodzimy i natychmiast owiewa mnie zapach smażonego ryżu, sajgonek i moo goo gai pan, niczym ciepły uścisk węglowodanów.

Dzięki szybkiemu metabolizmowi i napiętemu jak postronek grafikowi cheerleaderki nigdy nie udało mi się przytyć, ale skoro od przyjazdu do ciotki tylko się obijam, trochę się martwię, że będę musiała zacząć uważać na to, co jem.

Ale jeszcze nie dziś.

Gdy tylko kelnerka przynosi nam porcję jedzenia, która z powodzeniem wystarczyłaby dla czteroosobowej rodziny, odzywa się dzwonek nad drzwiami i do lokalu wchodzi Zeke. Zsuwa okulary przeciwsłoneczne z oczu na czoło i rozgląda się po sali, czekając na obsługę.

Jestem właśnie w trakcie opychania się wielką porcją makaronu lo mein. Gdy dostrzegam Zeke’a, zamieram z pałeczkami w dłoni. Szybko przeżuwając, odkładam je i zasłaniam dłonią oczy, zacieniając twarz.

Siedząca naprzeciwko mnie ciotka unosi znacząco brwi.

– To zupełnie nieoczywiste, ani trochę. Przed kim się chowasz? – pyta, po czym odwraca się na krześle, żeby zerknąć do tyłu, jak zrobiłaby to każda pełnokrwista ciotka-wariatka.

– Marissa! – syczę.

Za późno.

Zeke ją zauważa i zaczyna się uśmiechać, a potem dostrzega też mnie. Jego uśmiech właściwie nie słabnie, ale na jego twarzy pojawia się osobliwy wyraz. I nagle ot tak rusza w naszą stronę.

Przywdziewam maskę swobody i nonszalancji, ale w duchu wydaję z siebie jęk.

– Co słychać, Zeke? – pyta uśmiechnięta Marissa. – Całe wieki cię nie widziałam! Przyjechałeś w odwiedziny do rodziców?

„Chwila moment”.

– Tak, proszę pani – odpowiada to wcielenie luzu. – Przyjechałem na lato.

– Jak miło! – Ciotka przekrzywia głowę, posyłając mu udawane surowe spojrzenie. – Dbasz o ząbki?

Zeke uśmiecha się szeroko, prezentując piękne perłowobiałe uzębienie.

– Grzeczny chłopiec.

Oczywiście, że Marissa go zna. Jest higienistką stomatologiczną w maleńkim miasteczku zaopatrzonym tylko w jeden gabinet dentystyczny. W latach jego dzieciństwa na copółrocznych kontrolach pewnie pytała małego Zeke’a, czy chce pastę miętową, czy o smaku gumy do żucia.

To wcale nie poprawia krępującej sytuacji. Szczerze mówiąc, nawet ją pogarsza. Moja ciotka już zbadała usta, które sobie wyobrażałam w… nieważne.

– Cześć, Riley – mówi w końcu Zeke, przesuwając swoje czekoladowe oczy na mnie.

– Znacie się? – pyta ciotka z nagłą podejrzliwością.

Uśmiech Zeke’a wyczynia z moim żołądkiem niestworzone rzeczy, ale staram się wyglądać na wyluzowaną i opanowaną.

– Poznaliśmy się dziś na Festynie Rzemiosła – odpowiada ciotce Zeke.

Marissa się uśmiecha, najwyraźniej zapominając o swoich podejrzeniach.

– Wciąż malujesz?

Zeke kiwa głową, zadowolony, że o tym pamiętała.

– To świetnie.

Rozmowa zaczyna kuleć, bo żadne z nas tak naprawdę nie wie, co jeszcze powiedzieć. Na szczęście z opresji ratuje nas kelnerka, przynosząc Zeke’owi jego zamówienie na wynos. Jest ładna, ma ciemne oczy i jedwabiste czarne włosy upięte w wysoki kucyk, a gdy uśmiecha się, podając mu „to, co zawsze”, czuję leciutkie ukłucie zazdrości.

Zeke dziękuje dziewczynie, podaje jej dwudziestodolarówkę i mówi, żeby zatrzymała resztę. Nie da się nie zauważyć, że kelnerka biegnie do następnego stolika z zarumienionymi policzkami.

– Do zobaczenia, proszę pani – żegna się z ciotką Zeke, odwracając się do wyjścia, po czym spogląda mi w oczy. – A my zobaczymy się w sobotę. Potrzebujesz pomocy przy rozstawieniu stolika?

Stolik? Po prostu super. Będę musiała go najpierw kupić.

– Byłoby miło.

Ostatni raz kiwa do mnie znacząco głową i wychodzi. Podążam za nim wzrokiem, uśmiechając się jak idiotka. Gdy wreszcie wracam do kolacji, napotykam na wpół skonsternowany, na wpół zmartwiony wzrok Marissy.

– Stolik…?

Rezygnując z pałeczek, nawijam makaron na widelec.

– Zamierzam otworzyć stoisko na festynie – wyjaśniam. – Linda już mnie zarejestrowała i wytłumaczyła mi sprawy podatkowe – dodaję, jakbym musiała uspokoić ciotkę, że wszystko mam pod kontrolą.

Marissa otwiera usta ze zdumienia.

– Co będziesz sprzedawać?

Przeżuwam kęs, upijam łyk herbaty i wreszcie odpowiadam:

– Mydło.

Na twarzy ciotki maluje się dezorientacja.

– Mydło? A dasz radę?

Nie jestem pewna, czy pyta o moje umiejętności robienia mydła, czy o ogólną możliwość jego produkcji.

– Pewnie – odpowiadam. – Wszystkie osadniczki je robiły.

Ciotka powoli kiwa głową.

– Jesteś teraz… osadniczką?

– Pionierstwo jest bardzo trendy. – Nachylam się, lekko podekscytowana. – I można bawić się z niesamowitymi kolorami. I jakimś miliardem zapachów. Czy to nie cool?

– Bardzo cool. – Krzyżuje ręce na piersi. – Czyli już to kiedyś robiłaś?

Kelnerka przynosi rachunek, a ja biorę z koszyczka ciastko z wróżbą.

– Nie do końca – ale Lauren je robiła i poczytałam o tym w internecie.

„Internetowe opowieści grozy”.

– Wyjdzie super – dodaję.

– Super – powtarza ciotka, po czym wzrusza ramionami i wraca do wołowiny i brokułów. – To miłe ze strony Zeke’a, że zaproponował ci pomoc – dodaje trochę za bardzo mimochodem.

Powstrzymuję się od uśmiechu.

– Tak, on wydaje się… miły.

I seksowny. Bardzo, bardzo seksowny.

Ciotka wbija we mnie wzrok.

– Twoi rodzice mnie zabiją, jeśli pozwolę ci się umawiać z tym chłopcem.

– Ciociu! On jest po prostu przyjazny – wołam, udając obrażoną. – A poza tym mam już osiemnaście lat. – Nachylam się w oskarżycielskiej pozie. – Mama opowiadała mi, z jakimi chłopakami ty się spotykałaś w moim wieku.

Kręcąc głową, Marissa próbuje ukryć uśmiech.

– No i spójrz, jak mi się to przysłużyło: jestem trzydziestopięcioletnią panną. Wierz mi na słowo: Zeke może i jest przystojniakiem, ale ma kłopoty wypisane na czole. Znajdź sobie lepiej jakiegoś porządnego chłopaka.

I wtedy, jak na życzenie, w drzwiach pojawia się Pan Porządny we własnej osobie.

Co ten lokal ma w sobie takiego? Przecież to nie jedyna restauracja w miasteczku.

Jęcząc, opieram się plecami o krzesło, czekając na to, co nieuchronne. Chłopak, który dziś na mnie wpadł – zaraz, jak on miał na imię? – czeka cierpliwie przy stanowisku kelnerskim. Jest zbyt zajęty stukaniem w telefon, żeby się rozejrzeć. W końcu, po kilku dobrych chwilach mojego gapienia się na niego, podnosi wzrok. Posyła mi na powitanie szybki uśmiech i… wraca do telefonu.

Osobliwie urażona, odwracam się do ciotki.

– Muszę skoczyć do toalety – mówi, gdy wstajemy, żeby wyjść. – Może poczekaj na mnie przy drzwiach?

– Okej. – To znaczy, że będę musiała przejść obok tego do bólu przeciętnego faceta, który właśnie mnie olał.

Zastanawiam się, czy by go nie minąć z zadartym nosem, ale to nie w moim stylu. Gdy lawiruję między stolikami, znowu podnosi wzrok i przypadkowo spotykamy się spojrzeniami.

– Cześć, Riley – mówi z lekkim skrępowaniem.

Oczywiście pamięta, jak mam na imię.

– Cześć…

Rozluźnia ramiona. Próbując ukryć złośliwy uśmieszek, wskazuje na swoją klatkę piersiową.

– Linus.

Kiwam głową, jakbym wcale nie zapomniała.

Gdybym była mądra, minęłabym go, jakby to było zwykłe powitanie w biegu, ale z całkowicie nieznanych sobie powodów zatrzymuję się przed nim. Teraz oboje kiwamy głowami.

– Widziałem, jak rano rozmawiałaś z Zekiem – odzywa się w końcu.

– Eee… tak – potwierdzam. – Czekasz na danie na wynos? – pytam, rozglądając się.

– Nie, umówiłem się tu z rodzicami.

W pierwszej chwili myślę, że musi być straszną ofiarą, skoro w sobotni wieczór nie ma nic lepszego do roboty niż kolacja z rodzicami, ale potem uświadamiam sobie, że sama właśnie jadłam kolację z ciotką, więc ten jeden raz mu wybaczę.

– Zjemy coś na szybko, bo zaraz odwożę ich na lotnisko – dodaje. – Wyjeżdżają na lato na Florydę.

A więc będzie miał dom tylko dla siebie. Ciekawe, czy odważy się wynurzyć ze swojej piwnicy i pograć w gry wideo w salonie. To dopiero byłaby przygoda!

Bezwiednie zaczynam mu się przyglądać. Wciąż ma na sobie tę dziwną koszulkę z obrazkiem, który najwidoczniej rozumieją tylko gracze komputerowi, ale szczerze mówiąc, to jedyna zewnętrzna oznaka jego lamerstwa. Poza tym jest idealnym uosobieniem „chłopaka z sąsiedztwa”, tak samo ekscytującym jak lody waniliowe – i to z niezbyt szalonej odmiany wanilii.

– Okej, to… – Ruszam w stronę wyjścia.

– A, jasne – mówi. – Na razie.

W drzwiach dołącza do mnie ciotka Marissa. Zaczyna paplać o konferencji, na którą ma pojechać w połowie lata, czym tak mnie zajmuje, że nie mam nawet szansy, by zastanowić się, czemu w ogóle zatrzymałam się na pogawędkę z Linusem.

Stukam palcami w klawiaturę laptopa, przeglądając artykuły ze sklepu internetowego w koszyku: olej z oliwek, olejek kokosowy, olejek palmowy, olejek rycynowy, olejek z awokado (dużo tych olejków), wodorotlenek sodu w płatkach, mnóstwo różnych zapachów i jakieś piętnaście odcieni opalizującej miki.

To mniej więcej wszystko, czego potrzebuję na początek. Ręka mi drży, gdy widzę całkowity koszt tej imprezy. To dużo pieniędzy uzbieranych z pilnowania dzieciaków.

Ale może uda mi się je odzyskać? W końcu chyba o to w tym wszystkim chodzi, prawda? To jasna strona tego biznesu, o której wcześniej nie pomyślałam.

Nakierowuję kursor na ikonę „potwierdź”, zamykam oczy i klikam. Zerkając jednym okiem, widzę stronę potwierdzenia z paragonem do druku. Czując lekkie mdłości, wysyłam ją sobie na maila i zamykam laptopa.

Potrzebne gumowe rękawice kuchenne znalazłam pod zlewem, zakurzony blender, którego ciotka pozwoliła mi używać, w szafce w kuchni, a okulary ochronne kupiłam w sklepie żelaznym na naszej ulicy. Teraz muszę jeszcze tylko dokupić wagę i już będę miała wszystko.

Jest po jedenastej, ciotka Marissa się położyła, ale ja jestem zbyt nabuzowana po tym szaleństwie zakupów, żeby zasnąć. Może pójdę pobiegać? Wyglądam przez żaluzje i momentalnie zmieniam zdanie.

To nie jest metropolia jak ta, w której się wychowałam. Tu są niedźwiedzie. Pumy. I inne nocne stwory, których nazw chwilowo nie pamiętam, gotowe pożreć człowieka żywcem.

A na pisanie do Lauren jest zbyt późno. Nigdy nie była nocnym markiem.

W końcu kładę się w ubraniu na łóżku i gapię w sufit, rozmyślając, jak to mam w zwyczaju, gdy nic mnie nie rozprasza.

Jest tak cicho, tak spokojnie – idealne warunki, by zatopić się w myślach, powędrować w wyobraźni do czasów liceum i początku wakacji. Wciąż nie mogę do końca uwierzyć, że szkoła się skończyła. Jestem absolwentką; licealistka Riley odeszła. Jest tylko wspomnieniem. Kim teraz jestem?

Zawsze byłam „tą” dziewczyną. Wiecie, o czym mówię: cheerleaderka, samorząd szkolny, śmietanka towarzyska szkoły – pełen zestaw. Ambitna, ładna, energiczna i popularna. Kochana i nienawidzona, uwielbiany obiekt zazdrości.

Nie zrozumcie mnie źle – nie narzekam. Uwielbiam być tą dziewczyną, zawsze tak było, odkąd jako dziecko widziałam, jak w tę rolę weszła moja starsza siostra Harper. Miała cały świat u stóp, a ja poszłam w jej ślady.

Tak jak ona, zawsze miałam odpowiedniego chłopaka (oprócz tego małego potknięcia w klasie maturalnej, kiedy zauroczyłam się w Harrisonie) – zazwyczaj futbolistę albo piłkarza. Byłam superszczęśliwa, ale nigdy tak naprawdę się nie zakochałam. Mimo to ogólnie wiodłam idealne życie.

Ale czasami… czasami chcę być jak bohaterka jednej z moich ulubionych książek, która wpada w oko chłopakowi ze „złego towarzystwa”, który skrywa złote serce. Takiemu, który weekendami pracuje jako wolontariusz w schronisku albo przychodzi czytać starszym ludziom w domach opieki. A nocami marzy o pozornie niedościgłych celach życiowych (albo coś w tym guście).

Do tej pory nie spotkałam takiego chłopaka. To nieuchwytna istota, której nie można ot tak spotkać pod drzewem za szkołą, gdzie uczniowie palą papierosy. Wierzcie mi, tam znajdziecie tylko przetłuszczone włosy, kiepskie tatuaże, nadmiar nastoletniego buntu i potencjalnych stalkerów. Ale Zeke! To ucieleśnienie bohatera romansów. Wysoki, silny, o przeszywającym spojrzeniu czekoladowych oczu, od którego miękną kolana – jest ideałem faceta. Niewątpliwie nie jest chłopakiem, którego chciałoby się przyprowadzić do domu i przedstawić rodzicom.

Co się bardzo dobrze składa, bo mam już dość bycia dziewczyną, która podejmuje same rozsądne decyzje.

Rozdział 3

– Co to? – pyta Marissa, zaglądając mi przez ramię.

Taszczę ogromne pudło do kuchni, kładę je na pokryty obrusem w kratę stół i biorę nóż do taśmy pakowej.

– Materiały do robienia mydła.

– Ostrożnie – mówi Marissa, jakbym wciąż była dziesięciolatką. – Tnij od siebie.

Posyłam jej znaczące spojrzenie, ale ona tylko się śmieje. Robię jednak, co każe, i otwieram pudło. Muszę przyznać, że jestem odrobinę podekscytowana. Kto by pomyślał?

W chwili gdy odsuwam tekturowe klapy, moje nozdrza owiewa silny gruszkowo-jabłkowy aromat.

– Wow. – Spoglądam przez ramię. – Pachnie naprawdę ładnie.

– Strasznie mocny zapach – mówi Marissa. – Coś się stłukło?

„O nie”.

Szperam w pudle, wyjmując tubki, słoiczki i torebki. W końcu dokopuję się do dna i rzeczywiście – spód pudełka i buteleczka olejku rycynowego są pokryte gęstą oleistą mazią.

– Fuj – mówię, wyciągając winowajcę całego bałaganu. Wygląda na to, że zakrętka nie została porządnie zakręcona, a folia się rozszczelniła.

– Połowa się wylała – mówię rozczarowana.

Marissa bąka wyrazy współczucia i zaczyna przeglądać towar. Bierze do ręki podwójnie opakowaną buteleczkę wodorotlenku sodu i, marszcząc brwi, czyta ostrzeżenie wypisane tłustym drukiem na etykiecie z boku.

– A to co?

Lekko niepewnie biorę od niej buteleczkę.

– Ług.

Patrzy na niego, ale już nic więcej nie mówi. Otwieramy pozostałe skarby, a moimi bezkonkurencyjnymi ulubieńcami zostają słoiczki z błyszczącą miką. Kupiłam ją we wszystkich dostępnych barwach.

– Będzie dużo sprzątania po wszystkim? – pyta w końcu Marissa.

Kiwam powoli głową.

– Obawiam się, że tak.

Na stole kuchennym już zapanował chaos, a przecież dopiero rozpakowałyśmy pudło.

– Moja przyjaciółka Susan pracuje w okręgu szkolnym. Są wakacje, więc może będziesz mogła zająć dawną pracownię gospodarstwa domowego w ogólniaku – mówi, rozglądając się nerwowo po kuchni. Wyjmuje z torebki komórkę i odchodzi. – Przedzwonię do niej – rzuca.

Gdy Marissa wita się z kimś przez telefon, ja czyszczę wszystko z olejku. Ciotka wchodzi do gabinetu w głębi domu i przestaję ją słyszeć. Po pozbyciu się rozlanego olejku zanoszę wszystko z powrotem do swojego pokoju.

Z bagażnikiem pełnym nowiutkich materiałów do wyrobu mydła siedzę w samochodzie na szkolnym parkingu i gapię się niepewnie w drzwi wejściowe. Susan zapewniła ciotkę Marissę, że mogę bez problemu korzystać z pracowni gospodarstwa domowego, o ile będę po sobie sprzątać, ale ja mam wątpliwości.

Zerkam na zegarek. Siedzę tak już od pięciu minut.

To śmieszne.

Chrząkając, otwieram bagażnik, wyjmuję rzeczy i ruszam w stronę budynku z dwoma ogromnymi płóciennymi torbami na ramieniu.

Dziwnie jest wrócić do liceum już kilka tygodni po zakończeniu szkoły. A jeszcze dziwniej czuję się w obcym ogólniaku. Najwidoczniej dziś odbywają się wakacyjne zajęcia, bo w biurze siedzi jakaś kobieta i czyta tani romans. Zauważywszy mnie, szybko odkłada książkę na biurko.

Tłumię śmiech i poprawiam swój ładunek.

– Mam na imię Riley. Mam zająć pracownię gospodarstwa domowego.

Kobieta się uśmiecha i wstaje.

– Naturalnie. – Wychodzi do mnie na korytarz. – Zaprowadzę cię.

Przemierzamy szkolne korytarze, aż w końcu wchodzimy do przestronnej sali z pięcioma aneksami kuchennymi. Podłoga jest pokryta ohydnym pożółkłym linoleum, a blaty są pomarańczowe. Przynajmniej wszystko wygląda na łatwe do czyszczenia, w razie gdyby coś poszło bardzo źle.

– Proszę – mówi kobieta. – Daj mi znać, jeśli będziesz czegoś potrzebować.

Zostawia mnie stojącą niepewnie na środku sali. Nie mam pojęcia, od czego zacząć. Biorę głęboki oddech i stawiam torby na jednym z blatów. Wybraną recepturę zapisałam sobie na tablecie i przed przystąpieniem do pracy jeszcze raz ją czytam.

Łatwizna.

Nie spiesząc się, wyjmuję składniki i ustawiam je w idealnym rządku. Dopiero gdy wszystkie są już na blacie, uświadamiam sobie, że zapomniałam kupić wagę.

Receptura podaje proporcje w uncjach, a wszędzie czytałam, że trzeba odważać składniki.

Jak mogłam o tym zapomnieć?

Marszczę brwi, patrząc na przepis, a potem zerkam na jedną z miarek, które ze sobą wzięłam. Są na niej kreski oznaczające uncje. Czy