Strona główna » Obyczajowe i romanse » Orlęta Lwowskie

Orlęta Lwowskie

5.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 978-83-7595-699-3

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Orlęta Lwowskie

 

Dumne Orlęta - świadkowie naszej przeszłości!

Orlęta Lwowskie - historia o nich nie zapomni!

Męstwo - poświęcenie – heroizm – Orlęta Lwowskie.

W hołdzie Orlętom Lwowskim


Orlęta Lwowskie to sfabularyzowana opowieść o obronie miasta Lwowa przez kilkunastoletnich jego mieszkańców w latach 1918-1919. Losy rodziny Potockich, głównych bohaterów, poznajemy na tle wydarzeń historycznych tamtego okresu. Bez ich heroicznej walki nie byłoby polskiego Lwowa i wielkiej legendy Orląt Lwowskich. To historia najwspanialszych czynów młodych bohaterów. To opowieść o męstwie i bohaterstwie, o polskich dążeniach do wolności i niepodległości. Wzruszająca, mądra. Wprowadza Czytelnika w fascynujący, a zarazem dramatyczny świat tamtych dni.

 

Polecane książki

Poradnik do Dead Rising 2 zawiera opis wszystkich misji głównych oraz pobocznych, wraz z poradami dotyczącymi najtrudniejszych walk. Istotne dla zadań miejsca, zostały dodatkowo zaznaczone na szczegółowych mapkach, każdego regionu Fortune City.Dead Rising 2 - PC - poradnik do gry zawiera poszukiwane...
Głównym zamierzeniem pracy jest sformułowanie poglądu na temat sensowności, racjonalności i prawdziwości dyskursu religijnego. Autor szuka inspiracji i podstaw dla swych przemyśleń w poglądach Hilarego Putnama, znanego i cenionego filozofa analitycznego. Książka składa się z trzech części – dwie...
Wiedzy związanej z obszarem finansów nie przekazano nam w szkole. Niektórzy uparcie wierzą, że jakimś przedziwnym sposobem zrodzi się ona w ich głowie sama i nie podejmują żadnych wysiłków, by ją zdobyć. Jednak autor chce przekazać ludziom jak najwięcej informacji, który...
Jako osoby objęte obowiązkowym ubezpieczeniem wypadkowym – poza uczniami i studentami w określonym wieku – zleceniobiorcy mają prawo do świadczeń wypadkowych. Składają się na nie świadczenia krótkoterminowe, jednorazowe odszkodowania oraz renty i dodatki do nich. Najpierw jednak dane zdarzenie musi ...
Autor dzieła jest powszechnie uważany za pisarza naturalistycznego, należącego do drugiego pokolenia polskich naturalistów, którzy podążali drogą wyznaczoną przez grupę literacką „Wędrowca” i którzy nawiązywali do wzorów francuskich twórców, przede wszystkim Zoli i jego uczniów. W interesującym...
Małżeństwo trzydziestolatków mieszka w małym wynajętym domku w spokojnej dzielnicy Tokio. Choć oboje pracują w domu i spędzają razem dużo czasu, nie mają już sobie zbyt wiele do powiedzenia. Pewnego dnia do ich życia wkracza Chibi – kotka, która każdego dnia zjawia się nieproszona w ich ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Jeno Szentivanyi

Strona redakcyjna

Tytuł oryginału: Lengyel sasfiókok

Korekta: Barbara Turnau Dariusz Godoś

Projekt okładki: Miłosz Lodowski

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo M,
Kraków 2013

© Copyright for the translation by Joanna Urbańska 2013

ISBN 978-83-7595-699-3

e-mail:mwydawnictwo@mwydawnictwo.pl

www.mwydawnictwo.pl

Publikację elektroniczną przygotował:

Pamięci tych wszystkich,
którzy życie swe dziecięce oddali za Ojczyznę

I

Chłodny, jesienny deszcz z twardym stukotem smagał
pogrążone w nocnym mroku ulice Lwowa. Jego bębnienie rozbrzmiewało
grzmiącym echem pomiędzy domami. Tafle pozamykanych okien przefiltrowywały jednakże ów huk w słaby pomruk, a w małym pokoiku nawet i ten
odgłos zdławiony został bez reszty przez trzask ognia płonącego w kaflowym
piecu. Blask płomieni przez uchylone drzwiczki pieca przenikał do wnętrza,
rozświetlając raz po raz czekające na swych właścicieli biało zasłane
łóżka oraz wiszący nad klęcznikiem obraz Matki Boskiej Częstochowskiej.
Lecz chybotliwe płomienie zdążyły sczeznąć już w popiół, nim drzwi
rozwarły się wreszcie przed dwójką chłopców. Starszy z nich zamknął je za
sobą z pasją i powrócił do swego wywodu w miejscu, w którym był go przed
momentem przerwał: — Ech, dużo gadania, a rezultatów niewiele! Marzy nam
się walka, wolna Polska, a tymczasem Austriak siedzi nam na karku,
Piłsudski w niewoli u Niemców, jego Legiony w obozach internowania lub we
Francji! Ale za to my perorujemy! Jak tak dalej pójdzie, długo jeszcze z austriackiego
Lemberga nie będzie na powrót polskiego Lwowa! Austriakom w głowie nie
postanie się stąd wycofać, choćby nawet przegrali wojnę. Policz tylko, w
iluż to już wojnach zostali pokonani od czasu ostatniego rozbioru Polski,
a czyż to nie oni są tu nadal panami?… Co robisz? — spojrzał ze
zdumieniem na sadowiącego się przy stole młodszego brata.

—  Tłumaczenie na łacinę — odparł wysmukły,
wąskolicy chłopiec i, odgarnąwszy do tyłu brązowe włosy, sięgnął po
słownik. — Nie zdążyłem odrobić lekcji przed kolacją.

Starszy brat wzruszył ramionami i widząc, iż od
takiego dzieciaka nie jest w stanie uzyskać odpowiedzi na nurtujące go
pytania, prędko się rozebrał i położył do łóżka.

Po kilku minutach spał już snem sprawiedliwego i nawet
się nie poruszył na dźwięk trzaskających z lekka drzwi. Do pokoju
wślizgnęła się ukradkiem siostra. Bez słowa przysiadła na skraju stołu.
Nim zdążyła się odezwać, uprzedził ją jej bliźniaczy brat:

—  Po pierwsze: nie pytaj, co robię, bo przecież
sama widzisz. Po drugie: Kazimierz śpi, zatem nie mów za głośno, jak to
masz na ogół w zwyczaju.

Maria roześmiała się. Śmiały się nie tylko jej usta,
ale i oczy, ba — całą jej trzynastoletnią istotę, aż po nasadę czarnych
włosów, przepełnił naraz wyborny humor.

—  Nie zrzędź, Stasiu! — uciszyła poirytowanego
brata. — Po co się śpieszysz? Wszak jutro święto! Zapomniałeś? No cóż,
wieczór obfitujący w tyle wrażeń najwyraźniej nie służy małym chłopcom! —
docięła mu łagodnie i, pogładziwszy głowę Stanisława, oddaliła się równie
raptownie, jak się pojawiła. Od progu odezwała się jeszcze cichutko:

— Połóż się spokojnie spać! Jutro razem odrobimy
zadanie. Bo moje, rzecz jasna, też jeszcze niegotowe. A nie może się
przecież zdarzyć, aby pani Potocka własnym dzieciom musiała dać czwórkę za
to, że nie nauczyły się lekcji!

Na tę myśl uśmiechnął się również i Stanisław.
Istotnie, to by dopiero było pośmiewisko, gdyby nauczycielka, jejmość pani
Potocka, akurat swoim pociechom zmuszona była postawić zły stopień. Matka
w roli nauczycielki jest niezwykle surowa, bodaj najbardziej surowa w
całym gimnazjum. To znaczy, ma się rozumieć, kiedy mowa o nich!… Po czym
Staś zamknął książkę, kilka minut zaś później zdmuchnął lampę.

Nie potrafił jednak usnąć. W pamięci rozbrzmiewało mu
każde słowo, jakie padło w trakcie wieczornego spotkania. Lokalni
przywódcy Polskiej Organizacji Wojskowej odbyli dziś u nich naradę pod
pretekstem proszonej kolacji, tak jak w ubiegłym tygodniu zebrali się byli
u ojca dyrektora szkoły. Zawsze gdzie indziej i zawsze w konspiracji, gdyż
odkąd sprzeciwili się temu, by Polska była królestwem zależnym od Austrii,
każdemu członkowi POW grozi więzienie, kimkolwiek by był: kobietą,
dziewczyną, mężczyzną czy dzieckiem…

Kiedy tak o tym myślał, nie potrafił zdławić w sobie
kolejnej fali wesołości, zaśmiał się więc w poduszkę, by nie zbudzić
starszego brata, Kazimierza. Ależ oni przecież nie dadzą się Austriakom
złapać! Na próżno Niemcy wtrącili pułkownika Piłsudskiego do więzienia,
daremne było rozwiązanie Legionów, organizacja bojowa żyje i działa dalej,
tak jak rozkazał pułkownik. Hasło: Czuwaj! Czuwaj i szykuj się na wielką
chwilę, na chwilę zmartwychwstania Polski. Więc się szykują! Mama w ramach
dodatkowej lekcji łaciny tak wspaniale potrafi uczyć tajników pracy
wywiadowczej. Skąd mieliby o tym wiedzieć Austriacy? I skąd mieliby mieć
pojęcie o tym, że matka już na długo przed wojną należała do centrali
polskich narodowych służb wywiadowczych i także teraz pracuje dla
ojczyzny? Toż to prawdziwa zabawa wdawać się w pogawędki z żołnierzami i
niepostrzeżenie wyciągać od nich mnóstwo drobnych informacji, które
następnie gdzieś — jeśli i kiedy będzie trzeba — złożone zostaną w spójną
całość i obrócone na rzecz wolnej polskiej ojczyzny. Z kolei zajęcia Kółka
Szachowego to także pierwszorzędna rozrywka. Dyrekcja gimnazjum na
potrzeby Kółka Szachowego przeznaczyć mogła niestety jedynie pomieszczenie
w suterenie. Niestety — nie ma tam bowiem nawet okna wychodzącego na
ulicę, jeśli więc człowiek długo w nim przebywa, zaczyna go boleć głowa i
musi wyjść na korytarz, by zaczerpnąć nieco powietrza. Zawsze trafi się
jeden czy dwóch chłopców, którzy akurat przewietrzają się na zewnątrz, a
jeśli zabłąka się do sutereny ktoś niewtajemniczony, wracają do klasy, jak
gdyby minął im już ból głowy. Kiedy odwiedzający wkracza na zajęcia Kółka,
nie znajduje tam więc niczego poza szachistami, co najwyżej pana
nauczyciela podczas nadzorowania gry. Po czym gość zostaje odprowadzony, a
gdy na horyzoncie nie ma już żadnego intruza, z czeluści szafy znów
wydobywane są ryciny, rysunki karabinu maszynowego i ręcznych granatów,
zaś pan nauczyciel gimnastyki kontynuuje ich objaśnianie. Oczywiście
byłoby lepiej, gdybyśmy mogli na prawdziwej broni uczyć się tego, jak się
z nią obchodzić, ale jeśli takiej nie ma, to cóż robić? Jeżeli człowiek
dobrze zakonotuje sobie w głowie teorię, to i w praktyce pójdzie mu łatwo,
kiedy już przyjdzie na to kolej.

W wyobraźni w lot staje Stasiowi przed oczyma ręczny
granat… Trzeba odkręcić z trzonka śrubę zabezpieczającą, wyciągnąć
zawleczkę, policzyć do trzech, potem rzucić z półobrotu, dokładnie tak,
jakby rzucało się maczugą gimnastyczną!… Proste, prawda?! Prosta jest
też nauka pierwszej pomocy. Ta akurat figuruje w szkolnym programie
nauczania i przyswajają ją sobie dobrze także i dziewczyny, na lekcjach
higieny i w drużynach harcerskich. Drużynom zaś wolno nawet strzelać do
celu. Wprawdzie wyłącznie takimi tam byle jakimi strzelbami Floberta!…
Ale jeśli ktoś jest sprytny, nawiąże dobre stosunki z jakimś żołnierzem, w
miarę możliwości z żołnierzem węgierskim, o którym pan nauczyciel historii
powiada, że jest Polakowi bratem, ten zaś, kiedy go ładnie poprosić,
pokaże i da do ręki manlichera. Węgrzy pomogą — nawet wówczas, gdy to
zabronione. Nie zapomnieli, że jak świat światem, Węgrzy i Polacy walczyli
zawsze razem… Także i ten podporucznik, który mieszka tu, u nich w domu,
Władysław Kiss, pan Laszi1, tak pięknie potrafi opowiadać o ojczulku
Bemie i o polskim Legionie walczącym podczas węgierskiej Wiosny Ludów, ma
poza tym pistolet Steyer, nawet dwa… Pozwala Stasiowi, by je czyścił, a
raz zabrał go na wojskową strzelnicę, gdzie wolno było mu oddać dziesięć
strzałów. Ośmioma kulami trafił do celu… a wówczas pan Laszi powiedział
po niemiecku: „Fiu, przyjacielu, to ty tak dobrze strzelasz? Wobec tego,
kiedy będziemy stąd wyjeżdżać, podaruję ci jeden z pistoletów na pamiątkę,
żebyś nigdy nie zapomniał swego pana brata Laciego!”. On zaś dotrzymuje
słowa; cokolwiek do tej pory obiecał, zawsze spełnił. A wówczas
organizacja wzbogaci się o kolejną sztukę broni. Bo akurat dzisiaj pan
doktor Krasiński powiedział, że lwowska POW ma bardzo niewiele broni, za
wszelką cenę trzeba zdobyć jej jeszcze całe multum, sytuacja bowiem jest
taka, iż w każdej chwili może wybić dla Polaków ich godzina. Pan Krasiński
wie to o wiele lepiej niż Kazimierz, który nie daje wiary niczemu, czego
nie zobaczy na własne oczy. On nawet raportów wywiadowców nie uznaje za
zgodne z rzeczywistością, tak jakby matka je przekazywała, gdyby nie były
prawdziwe! Według raportów zaś Austriakom wiedzie się na wojnie bardzo
źle! To, co teraz złe dla Austriaków, dobre jest dla Polaków — stwierdził
chłopiec półgłosem, podczas gdy powieki zaczynały już mu się sennie kleić.

Na krótką chwilę zdołał jeszcze od siebie odpędzić
morzący go sen, by, opuściwszy cieplutkie łóżko, otworzyć okiennice i
wyrwać z kalendarza kartkę z minionym właśnie dniem. — 1 listopada 1918 —
spojrzał na kolejną datę, po czym złożył głowę na splecionych dłoniach i
zasnął…

Obudził się pod wpływem wrażenia, że drży pod nim
łóżko. Nie do końca jeszcze przytomny, z przymkniętymi powiekami oraz owym
osobliwym uczuciem, iż dopiero co był usnął, zastanawiał się, co to za
dziwy. Powoli odkrył, że nastał już świt i pokój wypełniło szare światło
brzasku, a ulica grzmi i huczy.

Zaciekawiony pognał do okna. Oczy i usta rozwarły mu
się szeroko ze zdumienia. Nieprzeliczona kolumna żołnierzy wiła się przed
domem i za rogiem, gdzie ulica dochodziła do Grodeckiej, dudniły koła
zaprzężonych do koni armat, od ich ciężaru trzęsły się mury budynków.
Austriacki garnizon dokądś wymaszerowywał, w pełnym rynsztunku, a od
strony dworca kolejowego dochodziło przeciągłe pogwizdywanie lokomotywy…

—  Wyjeżdżają! — nasunęła mu się myśl tak nagła,
że aż zaczął łapczywie chwytać powietrze, a serce podskoczyło mu do
gardła. Błyskawicznie przypadł do łóżka brata:

—  Kazimierzu, zbudź się! — wrzasnął. — Austriacy
odchodzą!

Kazimierzowi z trudem udało się oprzytomnieć:

—  Nie szalej! — rozespany ofuknął dzieciaka.
Niemniej jednak płonąca, czerwona jak rak twarz Stanisława i jego zwabiła
do okna. Wyjrzał i machnął ręką:

—  Na pewno idą na manewry! — mruknął gniewnie.
— Obudzić człowieka z takiego powodu! Miałbym ochotę zdzielić cię w kark!

Manewry? — Stanisław westchnął rozczarowany. — Tak, to
najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie! Skąd też przyszło mu do głowy,
że… że… Naturalnie stąd, że dotąd nigdy jeszcze nie maszerowali takim
hurmem… Zaczynał już żałować, że wstał, lecz pomimo to nie podążył za
przykładem Kazimierza, który skrył się na powrót pod kołdrą. Został przy
oknie i dalej przyglądał się maszerującym żołnierzom. Otworzył nawet na
oścież okno, żeby lepiej widzieć. Na koniach defilowały po ulicy znajome
postaci i wtem czyjaś ręka pomachała nieoczekiwanie w jego stronę ze
skraju kolumny marszowej. Uśmiechnąwszy się, odwzajemnił ów gest:

—  Éljen Laszi bácsi!2 — wykrzyknął półgłosem
pod adresem podporucznika, prezentując znajomość węgierskich słów, które
niegdyś zasłyszał. I zdziwił się, że jego dobry przyjaciel nie
rozpromienił się na owo pozdrowienie, lecz jedynie raz jeszcze mu
pomachał, zasalutował i obejrzał się za siebie jak ktoś, kto się żegna. —
Ejże, wyszedł bez śniadania! — przemknęło przez myśl Stasiowi. — Wieczorem
nie powiedział, że prosi o śniadanie wcześniej, a do tej pory zawsze
przecież o tym uprzedzał! Dlaczego? — i chwilę później chłopiec otwierał
już drzwi dzielące na pół olbrzymi przedpokój, aby zajrzeć do części
mieszkania, w której mieściła się kwatera podporucznika. Z emocji zaschło
mu w gardle. Ledwo omiótł wzrokiem pozostawiony w nieładzie pokój, w
którym wskutek wielkiego pośpiechu nie podomykano nawet szaf. Od razu
przypadł do bielącej się na stole paczuszki. Wyczuł palcami, co się kryje
pod opakowaniem. Z trudem łapiąc powietrze pod wpływem wielkiego
wzruszenia, niemal słaniał się na nogach, wracając do pokoju, który
zajmował wspólnie z bratem:

—  Spójrz tylko, spójrz! — ponownie potrząsnął
ramieniem Kazimierza. — A jednak odchodzą! — i, rozdarłszy opakowanie,
podetknął pistolet pod nos starszego brata. Przyczepiona doń była
karteczka:

„Stasiowi na pamiątkę — pan Laci” — przeczytał głośno,
po czym wyprostował się, jakby go ktoś gwałtownie poderwał w górę:

—  Niech żyje Polska! — wykrzyknął z rozpaloną
twarzą swoim dźwięcznym, dziecięcym głosikiem.

Do świadomości Kazimierza dotarło wreszcie, co się w
istocie dzieje. Odepchnął młodszego brata i zaczął się w pośpiechu
ubierać:

—  Wiesz, co to oznacza? — rzucił w uniesieniu w
stronę Stasia.

—  Lwów jest nasz!

Stanisławowi zdawało się, iż pędząc ulicą, słyszy, jak
obcasy jego butów wystukują owo zdanie na bruku.

Boczne uliczki już opustoszały i gdy gnali w stronę
Ratusza, nie spotkali na nich żywego ducha. Kiedy dotarli na skraj Rynku,
był już ranek. Zadyszani zatrzymali się nagle na widok sceny, jaka
rozgrywała się na środku placu. Na jezdni stał austriacki patrol konny.
Jego dowódca, z wodzami założonymi na ramię, rozmawiał z jakimś żołnierzem
w mundurze zielonym jak trawa i czapce o kształcie talerza, po czym
— przytknąwszy rękę do czapki — wskoczył na siodło i patrol, galopując,
zniknął w alei…

—  Kim oni są? To nie legioniści?! — zwrócił się
Stanisław do brata, marszcząc czoło.

Kazimierz również wpatrzył się badawczo przed siebie i
Staś spostrzegł, iż wargi starszego brata pobladły nagle aż po same kąciki
ust, jakby zdjęte potworną zgrozą. Zanim jednak Stanisław doczekał się
odpowiedzi, za plecami chłopców rozległ się lament:

—  Boże Przenajświętszy! — podpierając się dwoma
kulami, przekuśtykał obok nich kaleki, jednonogi oficer Legionów. Zatoczył
się do przodu, jakby ruszał do ataku na oddział nieprzyjaciela.

—  Hycle! To miasto jest nasze! Zdejmijcie tę
szmatę! — krzyczał aż do utraty głosu i, chwiejąc się, wskazywał kulą na
wieżę Ratusza.

Stanisław powiódł wzrokiem we wskazanym kierunku i
oparł się o pień drzewa, gdyż aż dech mu zaparło ze wzburzenia. Na maszcie
powiewała na wietrze ukraińska flaga.

—  Boże Przenajświętszy! — ból wydarł z jego
piersi te same słowa, które wykrzyknął legionista. Następnie ręką zakrył
sobie usta w geście przerażenia. Rozległ się suchy, bezduszny huk strzału
z rewolweru i oficer Legionów zaczął się chwiać. Nim runął na ziemię,
zamachnął się na Ukraińca kulami.

—  Naści, łajdaku!

Chłopcy, jak zahipnotyzowani, wpatrywali się w ciało
walące się na bruk i niemal zupełnie uszło ich uwadze, że tymczasem ściele
się przed nimi czyjś cień.

—  Zmiatajcie do domu! — rozległ się szorstki
rozkaz, poparty przez dwa bagnety, które zmusiły braci do pośpiechu.

Szli, dosłownie zataczając się po jezdni, pomiędzy
szpalerem przerażonych twarzy, które śledziły ich z okien. Dotarli już
prawie do domu, kiedy Kazimierz rzekł:

—  Za Lwów umarł oto pierwszy Polak!

Na ich dzwonek bramę otworzyła Wanda, służąca,
rozczochrana i drżąca na całym ciele. Ledwie przeszli kilka kroków po
korytarzu, gdy zatrzymało ich krótkie, zdecydowane stwierdzenie,
dobiegające z sąsiedniego mieszkania:

— Walka…

Równocześnie przekroczyli próg mieszkania.

II

Frycz, sędziwy, siedemdziesięciodwuletni emerytowany
pułkownik o postawie tak wyprostowanej, iż zadawała ona kłam jego
podeszłemu wiekowi, stał przed rozłożonym na stole planem miasta i w
zamyśleniu przesuwał palcem po mapie. W tym czasie doktor Krasiński rzucał
gorączkowo urywane zdania.

—  Dowództwo austriackie oddało miasto Ukraińcom!
— relacjonował doktor, raz po raz obcierając sobie czoło. — Ukraińcy
powołali się na prawo ludów do samostanowienia i zażądali Lwowa dla
siebie. Komendant przychylił się do ich argumentacji. Gdy się o tym
dowiedzieliśmy, było już za późno. Uzbrojeni naprędce Ukraińcy zajęli
wszystkie ważniejsze gmachy, a na ulicach zaroiło się od ich patroli.
Prawie nie sposób się przez nie poruszać po mieście! Ach, gdybyż tylko
wczoraj dotarła do nas była wieść o tym, że monarchia się rozpadła! Ale
posłaniec z meldunkiem z Warszawy przybył dopiero dziś rano. Po drodze go
zatrzymano… Tym sposobem ukraiński Komitet Wojskowy dowiedział się o tym
przed nami!

Dwaj chłopcy słuchali tej gorzkiej relacji, stojąc
obok drzwi. W pokoju siedziała też przy stole matka, na kanapie
przykucnęła Maria, oni jednak zdawali się nawet nie dostrzegać ich
obecności, całą swą uwagę skupiając na Krasińskim.

Pułkownik Frycz podniósł wreszcie wzrok znad mapy.
Jego twarda, koścista pięść powędrowała w górę, by niczym młot opaść na
blat stołu:

—  Niech piekło pochłonie wszystkich agresorów! —
przemówił przezeń niepohamowany gniew, a jego spiczasty siwy wąsik
nastroszył się. Kipiał ze złości niczym uosobienie furii, jego pięść raz
po raz uderzała w stół. — Lwów jest polski! Pokażemy im, jaka jest prawda!
— po czym tak gwałtownie jak wybuchnął oburzeniem, równie niespodzianie
ochłonął. Przesunął ręką po czole i rzekł, jakby zwracał się sam do
siebie:

—  Złość nas daleko nie zaprowadzi! Pomyślmy
więc!… — i na powrót pochylił się nad mapą. — Możliwe są dwa warianty —
zaczął z emfazą objaśniać swe założenia. — Albo odbijemy całe miasto, albo
zorganizujemy obronę w jednej z jego dzielnic, gdzie, jak w oblężonej
twierdzy, będziemy musieli dotrwać, dopóki nie przybędzie skądś odsiecz.
Rozumiecie państwo? Wszystko zależy od tego, czy uda nam się uderzyć z
zaskoczenia… Doktorze, ilu mamy ludzi?

Strapiony Krasiński machnął ze smutkiem ręką:

—  Garstkę! Garstkę ukrywających się, przybyłych
tu na rekonwalescencję legionistów oraz członków POW. Tysiąc, góra dwa
tysiące uzbrojonych ludzi. Najsilniejsza jest drużyna Żuławskiego…

—  Podporucznik Żuławski nie żyje! Zastrzelili go!
Widzieliśmy! — przerwał mu świszczący głos Stanisława.

Okrzyk jego zabrzmiał tak dziko, że wszyscy uczestnicy
narady odwrócili się jednocześnie w jego stronę, matka zaś nachyliła się
ku niemu z przestrachem. Jej dłoń wysunęła się mimowolnie, by go
pogłaskać, lecz Staś uciekł przed tą pieszczotą i, trzęsąc się jak w
febrze, wybiegł na korytarz.

Rodzeństwo dogoniło go w pokoju chłopców. Leżał na
łóżku i spazmatycznie szlochał. Starszy brat zamknął ostrożnie drzwi i po
krótkiej zadumie wzruszył ramionami.

—  Szczeniak! Ryczy… — wydusił z siebie z
przymusem, czuł bowiem, że jeśli czegoś nie powie, zaraz się udusi, urwał
jednak natychmiast w pół zdania i, blady jak ściana, zapatrzył się ponuro
w podłogę. Odżył weń obraz: huk wystrzału, Żuławski się chwieje, zamierza
się do ciosu, potem upada, by nigdy się już nie podnieść. A nad nim ten
rozkraczony, szczerzący się w triumfalnym uśmiechu żołnierz w zielonym
mundurze. — To było pospolite zabójstwo! — wydyszał ze wzburzeniem,
zaciśniętymi w pięści rękoma wypychając kieszenie płaszcza. — Uzbrojony
żołnierz przeciwko bezbronnemu inwalidzie…

Jego rozmyślania przerwała wnet matka:

—  Kaziu, stań przy bramie na straży! — pokazała
znacząco na korytarz, tam, gdzie z mieszkania pułkownika dochodziły
stłumione odgłosy rozmowy. Lokalne kierownictwo POW i dowództwo lwowskiego
Legionu zasiadło już tam do wspólnej narady wojennej.

Kazimierz skinął głową i ruszył w stronę bramy. Pani
Potocka zaś, na krótką chwilę odsunąwszy wszystkie pozostałe troski na
dalszy plan, weszła do pokoju synów.

Stanisław siedział na parapecie okna. Dygocząc,
wpatrywał się w pustkę ponad dachami domów. Teraz nie wzbraniał się już
przed pogładzeniem po głowie.

—  Żal ci Żuławskiego? — zapytała Stasia matka,
pragnąc jakoś uśmierzyć jego ból.

Z oczu chłopca buchnęły niemalże płomienie.

—  Zal? Jego? Przecież to bohater! Jemu można
jedynie zazdrościć. Toteż mu zazdroszczę, wiesz? Boli mnie to, że nie
mogłem stanąć u jego boku. Gdybym tylko miał wówczas przy sobie swój
pistolet…

Spojrzenie pani Potockiej zatrzymało się na
spoczywającej na stole broni. Leżała na wyciągnięcie ręki wraz z listem od
węgierskiego oficera. Byłaby po nią sięgnęła, ale Stanisław ją uprzedził:

—  Nie zabieraj, proszę! Powiedzieliście, że
będzie walka! — szepnął błagalnie. — Ja i tak nie zostanę wtedy w domu!

Matka popatrzyła na niego w milczeniu. Wzięła głęboki
oddech, zanim zdobyła się na odpowiedź, i choć drżały jej oparte o stół
palce, w głosie jej nie czuło się zaniepokojenia.

—  Masz pojęcie, co to wojna?

—  Krew i śmierć. Dzisiaj widziałem! — odparł Staś
bez ogródek. — Ależ mamo, sama przecież uczyłaś w III A, że „dulce et
decorum est pro patria mori”3. I mówiłaś tak także kiedy indziej, wiele
razy, innym, kiedy myślałaś, że śpię. Pamiętam!…

Pani Potockiej głos uwiązł w gardle. Łza, która
zakręciła się jej w kąciku oka, wypłynęła prosto z jej serca. Nachyliła
się nagle przez stół i pocałowała syna, następnie pocałowała też
podchodzącą właśnie do niej Marię, po czym pośpiesznie wyszła.

Zdawać by się mogło, że w blasku sączącego się przez
okno wczesnozimowego światła sylwetki obojga dzieci jakby nagle zmężniały,
aby dopasować się do ich mądrości, o ileż dojrzalszej od ich trzynastu
lat. Mądrości, która stała się ich udziałem w czasie czterech lat wojny,
podczas wielu nieprzespanych nocy, kiedy to leżeli na swych miejscach w
pokoju, wprawdzie z przymkniętymi powiekami, lecz bezsennie. W
niezliczonych pokojach pomiędzy Lwowem a Wiedniem, tam, gdzie ich akurat
zagnała wojenna zawierucha. Czasem nocowali w stajni, innym razem w
hrabiowskim pałacu, niekiedy był wśród nich ojciec, przeważnie go jednak
nie było, ale czy był z nimi, czy też przebywał gdzieś daleko, nocą i za
dnia, jawnie lub w tajemnicy, przychodziło do nich mnóstwo obcych ludzi.
Przynosili bądź zabierali listy, salutowali przed matką i mówili: „Czekamy
na polecenia!”. A matka odpowiadała na przykład tymi słowy: „Heleno,
przemkniesz się przez rosyjskie linie, dostarczysz dynamit do Iwangorodu,
sama wiesz już gdzie. Trzeba wysadzić rosyjski skład amunicji
artyleryjskiej. Tego wymaga Organizacja Bojowa, to rozkaz!”. Helena
skinęła głową i odeszła. Była młoda, młodsza od matki, piękne blond włosy
nosiła zaczesane do tyłu, chodziła przedtem we Lwowie na uniwersytet.
Nigdy już nie wróciła. Później przyszła zamiast niej jakaś inna
dziewczyna, też w nocy. Usiadła, zmęczona, miała pod płaszczem przewiązane
ramię. „Helena została pojmana przez Rosjan i stracona. Ale ja wykonałam
rozkaz” — opowiadała matce podczas jedzenia. — „Tak, postrzelili mnie,
kiedy uciekałam przez front. Widzisz, trafili tylko w ramię. Człowiek
zniesie taką błahostkę dla ojczyzny”. Dla ojczyzny!!! To tym pocieszała
matka rodziców Heleny, kiedy się spotkali. „Helena zginęła za ojczyznę!” I
pozwoliła sobie na opłakiwanie jej dopiero wtedy, gdy sądziła, że nikt jej
nie widzi. Ale oni widzieli, bo podpatrywali ją spod kołdry. W ten sam
sposób płakała też czasem wtedy, kiedy przez dłuższy czas nie przynoszono
wieści o ojcu i myślała, że poległ na wojnie. Bo również ojciec bił się za
ojczyznę, za ojczyznę walczył w Legionach i za ojczyznę przebywa teraz z
pułkownikiem Piłsudskim w Magdeburgu, w niemieckiej niewoli. Ludzie żyją i
umierają za ojczyznę, za rozczłonkowaną polską ojczyznę, którą trzeba na
powrót scalić. Wszystko, ale to wszystko, o czym wiedzą, wydarzyło się dla
ojczyzny i obecnie też wszystko dzieje się dla niej. Śmierć podporucznika
Żuławskiego i narada w mieszkaniu pułkownika. Wszystkim działaniom
przyświecało zawsze to hasło: „Słodko i chwalebnie jest umrzeć za
ojczyznę!”.

Staś i Maria pomyśleli o tym jednocześnie i razem
głośno powtórzyli to po raz wtóry. Skoro wszyscy walczą za ojczyznę, to
jest rzeczą oczywistą, że walczyć będą także i oni, kiedy tylko przyjdzie
na nich kolej. Nie ma w tym niczego nadzwyczajnego, tak po prostu jest.
Matka o tym mówiła, matka tego uczyła…

Po czym roześmiali się niczym dwoje wspólników. Maria
wzięła brata pod rękę.

—  Chodź! — pociągnęła go delikatnie. — Musimy
ruszać do kościoła.

Kazimierz nie poszedł z nimi. Przechadzając się w tę i
z powrotem po chodniku, w dalszym ciągu trzymał straż przed bramą. Na
ulicach falował gęsty tłum, który burzył się za każdym razem, ilekroć
jezdnią przeciągał oddział rozglądających się dookoła z wrogością
ukraińskich żołnierzy. Maszerowali oni ze strzelbami na ramieniu,
poskramiając swym groźnym wyglądem szemrzących lwowian. Maria wydęła ze
wzgardą wargi.

—  Tchórze! — rzuciła pod adresem kulących się na
widok broni mieszkańców miasta i za pomocą pięści i łokci utorowała sobie
i bratu drogę wśród gapiów, którzy studiowali jakiś afisz.

—  Obwieszczenie — zaczęło literować rodzeństwo. — Przejęliśmy władzę… porządek…
bezpieczeństwo… wykraczający przeciwko… sąd doraźny… kara śmierci…
Ukraińska Rada Narodowa — czytali pobieżnie,
opuszczając wyrazy i zdania. Wtem ich spojrzenia spotkały się i pojawił
się w nich identyczny błysk. Zgodnym ruchem sięgnęli po afisz i wspólnymi
siłami zdarli złowieszcze obwieszczenie z muru.

Jak gdyby nic się nie stało, ruszyli dalej.
Oszołomieni, zawstydzeni gapie rozstąpili się, robiąc przejście dla dwojga
wysmukłych dzieci w szkolnych mundurkach…

Kościół Sacré-Coeur był zatłoczony, co się jednak
tyczy grona pedagogicznego, w ławkach siedziało co najwyżej ćwierć tuzina
nauczycieli. W ogóle trudno było uświadczyć jakichkolwiek mężczyzn.
Obszerną nawę kościoła wypełniały kobiety i dzieci, lecz zamiast kojącej,
modlitewnej atmosfery w przepełnionym kadzidłem powietrzu falowało
niepokojące napięcie. Pater, sędziwy nauczyciel religii z gimnazjum, był
jedynym, którego oblicze pozostało wolne od oznak nasilającego się coraz
bardziej rozgorączkowania. Oderwawszy swe myśli od doczesnego świata,
pochylił się nad ołtarzem i z pokorą odprawił mszę świętą. Zakończywszy
finalną modlitwę, nie podniósł się jednak z klęczek, a jego wezwanie
zmusiło zbierających się już do odejścia wiernych do ponownego padnięcia
na kolana.

—  Módlmy się za naszego brata, który poniósł
bohaterską śmierć!

Nie wymagało to szerszych objaśnień. Cały Lwów obiegła
już do tego czasu wieść o tym, jak podporucznik Żuławski zginął przed
kamiennymi lwami Ratusza. Skoro tylko pomiędzy kolumnami rozległa się mowa
pożegnalna patera Juliana, szmer ucichł i cały kościół, aż po najmniejsze
zakamarki, wypełnił żar. Jednakże przy całej swej cichości grzmiał i
huczał niczym alarm bojowy, a w słowo „amen” wplótł się naraz polski hymn.
Nikt nie dyrygował. Czyjeś usta zaintonowały pierwsze słowa, kolejne
śpiewały już setki. Patera Juliana otoczyła zewsząd zwarta fala głosów.
Stał nieruchomo na stopniach ołtarza naprzeciwko tłumu dzieci.

Jego zmęczona, krucha sylwetka wyprostowała się;
obrócił się w stronę starszych uczniów i uniósł ręce do błogosławieństwa:

—  Idźcie!…

Nie ruszył się sprzed ołtarza nawet wówczas, gdy ci,
którzy pozostali najdłużej, opuścili już kościół. Pochylił się nieco do
przodu niczym człowiek, który śledzi nadciągającą z oddali burzę i ze
smutnym uśmiechem żegna się już z ukochanymi kwiatami ze swego ogrodu, wie
bowiem, że zawierucha wyrwie wraz z chwastami także i to, co w nim
najlepsze, i nie ma na to żadnej rady. Z wichurą można ulecieć, lecz nie
sposób się jej oprzeć!

Wszyscy pośpieszyli do gimnazjum. Zwyczajna droga,
którą przywykli przemierzać. Spotkanie Kółka Samokształceniowego, zajęcia
sportowe, zabawa na podwórzu, dla każdego coś na miarę jego możliwości. Po
odprowadzeniu Marii do siedziby harcerstwa dla dziewcząt Stanisław ruszył
do sutereny, na zajęcia Kółka Szachowego. Na schodach zagrodził mu drogę
umięśniony, pryszczaty nastolatek. Na próżno usiłował go wyminąć,
napierający nań chłopak zatarasował przejście. Był to ktoś, z kim od dawna
miał na pieńku, najgorszy uczeń w klasie, po raz trzeci powtarzający ten
sam rok Rusin Smirnoff, którego do tej pory Staś miał obowiązek
nadzorować, czy przygotował się do lekcji.

— No, to teraz koniec ze zgrywaniem się na bohatera.
Od dzisiaj my jesteśmy tu panami! — puszył się zaczepnie. — Masz za
szpiegowanie, ty nędzny Polaku! — powiedziawszy to, uniósł rękę do ciosu.

Pięść jego przeszyła tylko puste powietrze. Zanim dane
mu było pojąć, co się z nim dzieje, wił się już na ziemi pod gradem
uderzeń. Stanisław dosłownie go oplótł. Zmieniony do niepoznaki, walił
mocno gdzie popadnie, biorąc odwet za zniewagę. Koledzy otoczyli ich
zwartym kołem i bezczynnie przypatrywali się jednostronnej bójce, w której
Staś rozprawiał się ze znacznie od siebie silniejszym Smirnoffem.

Skręcający akurat w korytarz Kazimierz omal się nie
potknął o bijących się chłopców. Zmarszczył czoło i szybkim szarpnięciem
poderwał młodszego brata z ziemi. Stanisław zwrócił się w jego stronę z
zacietrzewieniem, sądząc, że to nowy napastnik. Unieszkodliwił go krzyk
Kazimierza. Starszy brat warknął złowieszczo na gramolącego się z trudem
na nogi oszołomionego Smirnoffa:

—  Zmiataj, pókim dobry! — i raczej zasyczał, niż
wyszeptał, zwracając się do brata: — Zwariowałeś? Wdawać się w bójkę w
takim momencie?! — jednocześnie w sposób nieznoszący sprzeciwu pociągnął
go za sobą w stronę pustej wnęki okiennej. Za nimi podążył ochoczo ich
nieodłączny przyjaciel, piątoklasista, rudowłosy, piegowaty Jerzy Kopera.

Kazimierz nie zważał na tłumaczenie się brata. Widząc,
iż oddalili się już na tyle, by inni nie mogli ich usłyszeć, zaczął
pośpiesznie wydawać polecenia:

—  Przekazać dalej: legioniści do szkoły
Sienkiewicza, członkowie PO W do Domu Techników, na zbiórkę. Rozkaz
pułkownika. A teraz już pędźcie!

Dawno już minęło południe, kiedy Stanisław mógł po
skończonym obchodzie ruszyć w stronę domu. Za uniwersytetem natknął się
ponownie na Jerzego. Tęgi chłopiec, oparłszy się o kratę ogrodu, krztusił
się ze śmiechu.

—  Z czego się śmiejesz? — zziajany Staś
przystanął przy koledze.

Jerzy mrugnął w kierunku znajdującego się kilka domów
dalej, po drugiej stronie ulicy, uniwersyteckiego Kółka Czytelniczego,
sprzed którego odjeżdżała właśnie ciężarówka wypełniona ukraińskimi
żołnierzami.

—  Che, che, che… — bulgotał niemal na cały głos
— …naiwniacy, szukali w Kółku broni. Ale na próżno zrobili najazd,
zostali z niczym. Studentki wyniosły całą broń wcześniej pod płaszczami.
Wiadomość doszła na czas!

—  Skąd o tym wiesz? — zapytał go kompan zmęczonym
głosem.

Jerzy zaczął się krztusić ze zdwojoną mocą.

—  Nie rozśmieszaj mnie, no! Przecież sam im w tym
dopomogłem! — po czym, obróciwszy się ku Stanisławowi, ostrożnie rozchylił
poły okrycia. — Patrz! Zaniosę ojcu!

Pod marynarką skrywał przytwierdzony paskiem do
tułowia, rozłożony na dwie części karabin.

Chcąc nie chcąc, Stanisław również wybuchnął śmiechem,
którym Jerzy zarażał każdego, kto tylko znalazł się w jego pobliżu.

—  Jesteś skończony wariat. Tylko ty potrafisz
sterczeć z takim bagażem na środku ulicy i zanosić się śmiechem pod nosem
tych, których zrobiono w konia! — rzekł z nieudanym zamiarem zbesztania
przyjaciela. — Przecież gdyby cię złapali, gorzko byś tego pożałował!

Jerzy machnął lekceważąco ręką:

—  Gdzie tam! — i, zmarszczywszy nos, zmienił
zaraz temat. — Ojej, ale jestem głodny! Wiesz co, chodź do nas na obiad! U
nas już zupa na pewno jest na stole.

A jednak się pomylił. Zegar wybijał już czwartą, gdy
pan mecenas Kopera, Bóg wie skąd wracając, pojawił się wreszcie w domu.
Pomimo największych wysiłków nie zdołał ukryć swego zdenerwowania. Szeptem
zamienił kilka słów z żoną i zabrał się z pośpiechem do jedzenia zupy,
podczas gdy matka Jerzego na zmianę już to bladła, już to płonęła ognistą
czerwienią, po czym nagle zaniosła się gwałtownym płaczem i wstała
chwiejnie od stołu.

Mecenas nie mógł się doczekać, aż skończą jeść.
Odłożywszy serwetkę, nachylił się do Stanisława:

—  Synku, lepiej będzie, jeśli jak najszybciej
wrócisz do domu! — rzucił nerwowo. — Teraz… teraz miejsce dzieci jest w
domu. A… jeżeli… przypadkiem usłyszysz strzelaninę… nie przestrasz
się, ale też nie podbiegaj do okna… tylko raczej do takiego pokoju,
który wychodzi na podwórze… Zrozumiałeś!?

Jerzy wykrzyknął z entuzjazmem:

—  A zatem ruszamy na Ukraińców?

Mecenas, pobladłszy, zwrócił się do syna:

—  Co to znaczy, że ruszamy? — wycedził. — Jeszcze
czego! Nie waż się wyjść za próg, dopóki ci nie pozwolę!

— Ale…

—  Żadnego ale…

Więcej Stanisław już nie słyszał. Wstrzymując oddech,
pędził pogrążającymi się w mroku ulicami. Serce śpiewało mu w piersi.
Koniec jednodniowego ukraińskiego panowania! Podporucznik Żuławski już
jutro będzie mógł spocząć w pokoju! — rozmyślał z radością, bezgranicznie
współczując Jerzemu. Zamkną go w pokoju, zmuszą, by gryzł z żałości
pięści, podczas gdy na zewnątrz rozlegać się będą triumfalne wiwaty!

W mieście pojawiło się jeszcze więcej patroli, ale i
mieszkańcy, jakby wyprowadzeni ze swych domów mocą jakiejś komendy, na
przekór zakazom zaludnili chodniki. Stanisław zauważył już z daleka, że tu
i ówdzie, również przed ich domem, raz po raz ktoś się odłącza od rzeszy
spacerujących ludzi i pod dobroczynną osłoną tłumu znika w czeluści bramy.
Kiedy jednak tam dotarł, sień była zupełnie pusta i nie było śladu po
osobach, które do niej weszły. Zapukał do pułkownika, by jak zwykle życzyć
mu miłego wieczoru. Zamiast sędziwego żołnierza znalazł w jego mieszkaniu
matkę i znane mu ze szpitala dwie młodziutkie lekarki. Na stole parowała
herbata, przy niej zaś leżała robótka ręczna. Każdy przyzna, że zgodna to
para rekwizytów. Matka przyjęła pocałunek syna z westchnieniem ulgi.

—  Nareszcie jesteś!

—  Pan Frycz…?

—  Jest zajęty — odparła pani Potocka, znacząco
akcentując słowa.

Rozmowę przerwał Kazimierz:

—  Chodź no tu, braciszku! — zawołał do Stasia.

W tym samym momencie odrzwiami bramy wstrząsnął
potężny huk. Ktoś walił w nie kolbą karabinu. Obydwaj chłopcy wzdrygnęli
się na widok brodatej, dzikiej fizjonomii, która zajrzała do wnętrza.

—  Hej, zamykać! — zagrzmiał żołnierz i poszedł
dalej.

Kazimierz w lot pojął spojrzenie brata, który
rozglądał się wokół z wahaniem.

—  Możemy zamknąć. Wszyscy są w domu! — uspokoił
martwiącego się o przybyszy Stasia, po czym wzrok jego skierował się
mimowolnie ku zejściu do piwnicy.

Kiedy zaś wrócili do swego mieszkania, Kazimierz
sprawdził, czy okiennice są szczelnie pozamykane, a następnie podszedł do
swego łóżka i wyciągnął spod materaca karabin. Położywszy go sobie na
kolanach, począł go starannie oliwić, rzucając jednocześnie w stronę
Stanisława pojedyncze zdania:

—  Przebierz się w harcerski mundur. Zostałeś
przydzielony do oddziału służby pomocniczej — by zaś nieco złagodzić
niezadowolenie młodszego brata, dodał prędko: — Taka też musi przecież
być. Punkt opatrunkowy znajduje się tu, u nas.

—  Dwie lekarki? — Stanisław skinął głową. No tak,
mógł się tego spodziewać. Niepocieszony słuchał dalszych poleceń
Kazimierza:

—  Ruszysz zaraz za nami i będziesz tu przysyłał
rannych.

Maria miała już na sobie swój harcerski mundurek, jej ramię zdobiła biała opaska z czerwonym krzyżem.
Uwijała się teraz zwinnie, napełniając bidony herbatą.

—  Słyszałeś, co się stało w Kółku Czytelniczym? —
zapytała swego bliźniaczego brata, kiedy udało się jej dojść do głosu.

Stanisław skinął z ożywieniem:

—  Pewnie! — po czym jego uwaga na powrót skupiła
się na tym, co ma się wydarzyć. — Wiesz, kiedy się zacznie? — wypytywał
Kazimierza.

—  Jakoś po północy — mruknął chłopak. — Sygnał da
czerwona rakieta. Uderzymy równocześnie na Dworzec Główny i Śródmieście.
No, ale dlaczego się nie szykujesz?

Do godziny ósmej wieczorem miasto zdążyło się już
pogrążyć w prawdziwym letargu i po lśniącym od deszczu, kamiennym bruku
ulic przemykał jedynie, miaucząc, ten lub ów bezpański kot. Wyglądające z
zaciemnionego pokoju rodzeństwo raczej to jednak słyszało, niźli widziało,
usiłując ustalić czas patroli.

—  Następują po sobie co kwadrans! — wyszeptał
Kazimierz, ażeby przerwać przytłaczające milczenie. — Czy aby pułkownik o
tym wie?

Po czym wszyscy na powrót pogrążyli się w ciszy,
opierając się nieruchomo o okienny parapet. Z takim napięciem śledzili to,
co dzieje się na zewnątrz, iż nie zauważyli, że od kilku dobrych minut
stoi za nimi na odległość ramienia matka, otulając całą ich trójkę swą
bezkresną miłością, a następnie, poruszywszy bezgłośnie ustami, odchodzi.

Staroświecki zegar ścienny wybił hałaśliwie dwunastą.
Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pokoje raptem zaludniły się.
W ciemności poruszały się czarne cienie, słychać było jedynie ich ciężkie
oddechy. Od czasu do czasu rozlegał się metaliczny szczęk broni, która
obiła się o jakiś mebel. Maria poruszyła się u boku Stanisława. Po omacku
przytwierdziła do jego paska bidony. Stanisław chciał unieść rękę, by z
wdzięcznością pogładzić włosy dziewczynki, lecz nie był w stanie nawet
drgnąć. Pod wpływem silnych emocji wszystkie członki ciążyły mu jak ołów,
a podniebienie spierzchło i wyschło na wiór.

—  Długo jeszcze?! — mruknął gdzieś za nim czyjś
ochrypły głos, Staś zaś zapatrzył się badawczo przed siebie, jako że na
bruku znowu rozległ się stukot wojskowych butów. Patrol dotarł akurat
przed ich dom — i właśnie wtedy wybuchła na niebie skwiercząca, szkarłatna
gwiazda.

Bummm… Drzwi rozwarły się z głośnym trzaskiem.
Chłopiec zobaczył jeszcze, jak łuna wystrzału wrzyna się w ciemność ulicy,
jezdnię zewsząd zalewają postaci, po czym świszczący rozkaz: „Naprzód!”
oderwał go od okna. Przy wyjściu mimowolnie się zawahał.

—  Niech Bóg ma cię w swojej opiece! — matka
wyszeptała mu do ucha słowa pożegnania i nakreśliła na czole znak krzyża.

Z naprzeciwka natarł na niego zimny wiatr. Był na
dworze. Wokół niego raz po raz świstało powietrze.

—  Kule! — pomyślał i jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki przestał się wreszcie trząść jak podczas ataku
febry. Pochylił się ku leżącemu u jego stóp ciału.

—  Nie żyje! Ukrainiec! — stwierdził, po czym
poderwał się i puścił pędem ulicą w kierunku, z którego co jakiś czas
dobiegał wielogłosowy okrzyk:

—  Czuwaj!

U jego paska kołatały głucho bidony, a ciężki pistolet
obijał się przy każdym kroku o udo.

Odgłosy wystrzałów zlały się już w jeden huk, zaś
pomiędzy pobliskimi domami terkotał z szyderczym chichotem karabin
maszynowy.

III

Stale narastał docierający zewsząd bezładny tumult, a
krótkie eksplozje w okolicach dzielnicy uniwersyteckiej potęgowały jeszcze
wielogłosowy zgiełk bitwy. Droga przed Stanisławem wciąż jeszcze była
wolna. Walka przeniosła się błyskawicznie dalej i gdyby nie walające się
na bruku łuski pocisków, które świadczyły o stoczonym tu dopiero co boju,
okolica sprawiałaby wrażenie idealnie spokojnej. Pod osłoną spuszczonych
żaluzji mieszkańcy stojących tu domów spali na pozór tak beztrosko, jak
gdyby nawet nie podejrzewali, że oto garstka rodaków przelewa właśnie za
nich krew.

Biegnący chłopiec czuł tę promieniującą spoza
pozamykanych okiennic małoduszność. Nie tyle się nawet domyślał, ile z
niezbitą pewnością wiedział, że większość ludzi nie ośmiela się poruszyć,
bo a nuż powstanie się nie uda i wówczas nastąpią represje… Dlatego
czekają oni ukryci pod kołdrami, zamiast wszyscy tłumnie wylec na ulice i
wesprzeć walczących. A przecież wtedy gołymi rękoma, bez uzbrojenia, samą
tylko swą masą starliby okupantów w proch! Lecz oni… śpią!

Stasia ogarnęło takie oburzenie, że wyciągnął w czasie
biegu swój pistolet. Będzie strzelał w okna, niechaj się dzięki temu
dowiedzą, co się dzieje na zewnątrz! Zaraz jednak opuścił broń; nie, kule
mogą się przydać gdzie indziej. Rozejrzał się wokół, by się zorientować, w
którą stronę ma iść. Znalazł się u zbiegu trzech ulic; na najbliższym rogu
łagodnym, niebieskim blaskiem płonęła ocalała bez uszczerbku lampa
posterunku policji. Bezwiednie zwrócił się w jej stronę, pozwalając się
prowadzić światłu. Zamiast jednak ruszyć w dalszą drogę, wzdrygnąwszy się
nagle, skrył się błyskawicznie w mrocznej bramie. Z lewej strony, zza
rogu, usłyszał bowiem stukot zbliżających się prędko kroków. Ktoś biegł co
sił w nogach w jego kierunku. Podczas gdy Stanisław klęczał przy kamiennym
narożniku gotowy do oddania strzału, znów ogarnęło go zdenerwowanie…
Wróg?

Czapka z wysokim denkiem. Uczeń.

Staś stanął przed nim, skinąwszy, i odezwał się doń
słowami, którymi zwykli się pozdrawiać:

—  Czuwaj!

—  Druhu… — zaczął starszy kolega, lecz nie dane
mu było skończyć. Z ostrym okrzykiem bólu upadł na chodnik. Z piętra
przeciwległego domu, jeden po drugim, huknęły trzy wystrzały. W odpowiedzi
na nie, niby smagnięcie biczem, trzasnął samotnie pistolet zwalonego z nóg
chłopaka. Nim Stanisław pojął, co się stało, potyczka była już zakończona. Ze znajdującego się naprzeciwko okna wypadła broń
atakującego z ukrycia napastnika.