Ostatni Rosjanin. Jak ocalić ginący naród?
- Wydawca:
- Wydawnictwo RM
- Kategoria:
- Literatura faktu, reportaże, biografie
- Język:
- polski
- ISBN:
- 978-83-7773-553-4
- Rok wydania:
- 2016
- Słowa kluczowe:
- ginący
- głoszące
- historia
- latach
- naród
- narodu
- nastąpiło
- niezwykłego
- ocalić
- odbija
- ostatni
- państwo
- rosjanin
- systemów
- uznawały
- mobi
- kindle
- azw3
- epub
Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).
Kilka słów o książce pt. “Ostatni Rosjanin. Jak ocalić ginący naród?”
Temat alkoholizmu w Rosji znamy dzisiaj głównie z internetowych memów i zabawnych filmików ukazujących, że „Rosja to nie kraj, Rosja to styl życia”. Rzadko zastanawiamy się, jaka historia – i ludzka tragedia – kryje się za każdym z tych obrazów.
W latach 60. XX wieku, kiedy Związek Radziecki twierdził, że buduje niebo na ziemi, naród rosyjski zaczął zapijać się na śmierć. Przez jakiś czas dochody czerpane przez państwo z wódki były nawet wyższe niż zyski płynące z przemysłu naftowego. Teraz, pięćdziesiąt lat później, kiedy państwo sowieckie rozpadło się, mieszkańcy Moskwy nadal piją butelkę wódki przed śniadaniem, a Rosja jeszcze niedawno zmagała się z największym kryzysem demograficznym w historii.
W swojej książce Oliver Bullough docieka przyczyn tych zjawisk, ukazując je przez pryzmat historii ojca Dmitrija – niezwykłego prawosławnego popa, któremu udało się stworzyć zalążek prawdziwie chrześcijańskiej społeczności w sercu jednego z najbardziej zbrodniczych systemów w historii. Jego przesłanie głoszące, że jednym z największych nieszczęść Rosji jest alkohol, przysporzyło mu – oprócz rzeszy zwolenników – wielu wrogów wśród władz, które od czasów carskich uznawały alkohol za jedno z najważniejszych narzędzi manipulowania tłumem. Podążając śladami ojca Dmitrija, autor odtwarza świat, jakiego on doświadczył: klęskę głodu, okupację, wojnę, groźny bezkres gułagu, upadek komunizmu i lekkomyślne szastanie dobrami, jakie nastąpiło potem. W historii ojca Dmitrija odbija się historia całego narodu, a jego pamiętniki i kazania dają surowy, jedyny w swoim rodzaju wgląd w życie totalitarnego państwa.
Oliver Bullough oferuje portret Rosji, jakiego jeszcze nie było. Pokazuje, że w kraju tak chętnie miażdżącym własnych obywateli przetrwały odwaga, wytrwałość i – wreszcie – niewielkie, lecz wciąż tlące się przebłyski nadziei.
Polecane książki
Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Oliver Bullough
Ostatni Rosjanin. Jak ocalić ginący naród?
Oliver Bullough
Tłumaczenie: Patrycja Zarawska, TERKA
Original English language edition first published by Pengiun Books Ltd, London Text copyright © Oliver Bullough 2013 The author has asserted his moral rights All rights reserved
Copyright © 2016 by Wydawnictwo RM Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25 rm@rm.com.pl www.rm.com.pl
Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.
Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli.
Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.
ISBN 978-83-7773-463-6 ISBN 978-83-7773-553-4 (e-Pub) ISBN 978-83-7773-554-1 (mobi)
Redaktor prowadzący: Agnieszka Trzebska-CwalinaRedakcja: Ewa Kosiba, TERKAKorekta: Joanna Łagoda, TERKANadzór graficzny: Grażyna JędrzejecProjekt okładki: Tomasz BogusławskiProjekt graficzny książki: Grażyna JędrzejecOpracowanie wersji elektronicznej: Marcin FabijańskiWeryfikacja wersji elektronicznej: Justyna Mrowiec
W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: rm@rm.com.pl
Spis treści
Wprowadzenie: Pogrzebiemy was
Lato
1: Zabrali ziemię naszego dziadka
2: Podwójnie farbowany „Antysowiet”
3: Ojciec Dmitrij był numerem K-956
4: Pokolenie zmian
5: Czerwoni odsuwają od pracy buntowniczego kapłana
6: Zachowywali się jak wolni ludzie
7: Ideologiczny sabotaż
Zima
8: To jak plaga
9: Niegodny pop
10: KGB zrobiło swoje
11: Spoglądam w przyszłość z pesymizmem
12: Już im nie zależy
Wiosna?
13: Tworzenie nowego pokolenia
Postscriptum
Literatura źródłowa i bibliografia
Podziękowania
O Autorze
Wprowadzenie
Pogrzebiemy was
Pierwszego stycznia 2004 roku około południa zadzwonił do mnie Misza, zaprzyjaźniony dziennikarz. Przypuszczałem, że chce mi życzyć szczęśliwego nowego roku. Dla Rosjan Nowy Rok jest ważniejszym świętem niż na Zachodzie. Ludzie wręczają sobie prezenty i spełniają toasty za pomyślność w rozpoczynającym się roku. Przyjęte jest, że dzwoni się albo pisze do znajomych, choćby po to, żeby się wspólnie pośmiać.
Misza miał jednak inną sprawę. Od jego dziewczyny dowiedziałem się później, że już od dwóch dni ostro pił – przerywając tylko wtedy, gdy tracił przytomność – a potem ciągnął to jeszcze przez kolejne dwa.
– Słuchaj, Oliver, potrzebuję twojej pomocy. Co znaczy zombie hedgehog?
Mówił po rosyjsku, co prawda bełkotliwie, lecz zrozumiale. Ostatnie dwa słowa wypowiedział jednak po angielsku i najwyraźniej chciał, żebym mu je przetłumaczył. Zdumiony, zapytałem, o co mu chodzi. Po tamtej stronie na chwilę zapadła cisza, po czym Misza zaklął na coś czy kogoś w swoim pokoju i rozłączył się. Czekałem, sądząc, że zadzwoni jeszcze raz, ale tego nie zrobił. Gdy go spotkałem tydzień czy dwa później, nie przypominał sobie naszej rozmowy i nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego pytał o jeża zombie.
Misza miał problem alkoholowy. Kilka miesięcy później podczas wycieczki do Czeczenii wstaliśmy około wpół do szóstej rano, by dotrzeć do Groznego ze sporym zapasem czasu. Zamówiłem dla nas w hotelu wczesne śniadanie. Piłem herbatę i czekałem, aż usmażą się dla mnie jajka, kiedy do jadalni wszedł Misza. Kelnerka zapytała go, co podać do picia. Spojrzał na mnie.
– Napijesz się?
Potrząsnąłem głową. Chciałem być trzeźwy w pracy.
– Butelkę brandy – zażyczył sobie.
Kelnerka przyniosła alkohol z jedną szklaneczką na tej samej tacy co śniadanie. Misza opróżnił butelkę, wychylając kieliszek za kieliszkiem, a jednocześnie pochłaniając jajecznicę, kiełbasę i chleb. Gdy wychodziliśmy, kupił drugą. Zanim dojechaliśmy do granicy Czeczenii, zdążył już wszystko wypić – litr brandy przed dziewiątą rano – i nalegał, byśmy się zatrzymali na wódkę.
Nie jest to jedna z tych historii, w których dziennikarz przesadza z piciem, a potem znakomicie wykonuje swą pracę, mimo że ledwie się trzyma na nogach. (W Londynie opowiada się o fotografie z Fleet Street, który podobno spadł z drabiny, ale zanim gruchnął o ziemię, zdążył pstryknąć trzy idealne fotki). Nie. Podczas gdy ja tego dnia próbowałem pracować, Misza na przemian to zachowywał się obelżywie, to popadał w sentymentalizm. Wieczorem pogrążył się w wielkim otępieniu, toteż kilku z nas, dziennikarzy, skleciło jako taki materiał, który wysłaliśmy do Moskwy pod jego nazwiskiem.
Był to wprawdzie przypadek skrajny, ale bynajmniej nie odosobniony. Wielu moich kolegów po fachu pijało alkohol poza biurem, a dyrektorzy w całej Rosji nauczyli się ujmować w swoich planach czas stracony na picie. Kultura pijaństwa jest tak głęboko zakorzeniona w narodzie, że język zawiera liczne słowa opisujące różne stadia nietrzeźwości. Zapoj to wielodniowy ciąg pijacki – taki jak ten, w który wszedł Misza około Nowego Roku. Apochmielitsja oznacza wychylenie porannego klinika, jakim się zabija kaca, który jest nieodłącznym elementem kilkudniowego opilstwa. Pieriegar to woń alkoholu, którą pijakowi zionie rano z ust.
Pijaństwo nie dotyczy wyłącznie ludzi z nizin społecznych czy żyjących w nędzy. Misza był uznanym, utalentowanym i dobrze zarabiającym dziennikarzem. On i jego koledzy po fachu pili w sposób, z jakim nie spotkałem się nigdy dotąd. Ponadto – mimo że Rosjanie piją zdecydowanie więcej niż Rosjanki – w żadnym wypadku nie jest to problem wyłącznie męski. Każdy jadący rano do pracy moskiewskim metrem zobaczy dobrze ubrane, umalowane młode kobiety pijące piwo z puszek. W Rosji łatwiej kupić alkohol niż chleb. W kioskach całe ściany są zastawione wódką sprzedawaną zaledwie po trzy funty[1] za pół litra.
Wędrując przez dzikie bezdroża w rejonie syberyjskiego jeziora Bajkał, mój brat i ja spotkaliśmy grupę entuzjastów wypoczynku na świeżym powietrzu. Postanowiliśmy przenocować razem we wspólnym obozie. Byli to pierwsi ludzie, na jakich natknęliśmy się od kilku dni, toteż wyjęliśmy butelkę wódki, którą trzymaliśmy na taką okazję. Naszą propozycję przyjęto jednak nie z radością, lecz z naganą. Jeden z członków grupy, profesor uniwersytetu w Nowosybirsku, wyjaśnił, jakby przemawiał do dziecka, jak powinni się zachowywać prawdziwi wędrowcy. Otóż prawdziwi wędrowcy mają na uwadze każdy gram niesionego na plecach bagażu. W ich plecakach nie ma miejsca na takie używki jak wódka. Zacząłem się już zastanawiać, czy nie powinienem z bratem poszukać innego miejsca na obóz, kiedy profesor sięgnął za siebie.
– Oto czego wam trzeba – rzekł, wyciągając z plecaka brązową butelkę.
Był w niej czysty spirytus, rosyjski spirt. Wreszcie do mnie dotarło. Jeżeli chcesz się upić, po co marnować miejsce na wódkę – która w 62,5 procent zawiera wodę – skoro możesz nieść tę samą objętość alkoholu i rozcieńczyć go wodą ze strumienia.
Wieczorem tego dnia, w którym mój kolega Misza przesadził z piciem w Czeczenii, tłoczyliśmy się w ciasnej bazie wojskowej. Zagranicznym dziennikarzom nie wolno było wówczas podróżować po tym rejonie bez eskorty (chodziło zarówno o nasze bezpieczeństwo, jak i o to, żebyśmy nie zrobili czegoś nieodpowiedniego), toteż musieliśmy się znaleźć w koszarach na długo przed zachodem słońca i ewentualnym atakiem. Misza spał, ale ja czuwałem i wraz z jeszcze jednym dziennikarzem skracaliśmy sobie czas przed snem rozmową z Ilją Szabałkinem – pułkownikiem, który działał jako rzecznik sił federalnych – oraz kilkoma innymi oficerami. Szabałkin wyjął dwulitrową butelkę taniej, ale dającej się wypić wódki. Ja dołożyłem małą butelkę modnej wówczas w Moskwie Zielonej Pieczątki (zielionaja marka).
Szybko odpadłem. To, ile człowiek jest w stanie wypić, staje się miarą jego męskości. Rosjanie mają mnóstwo powiedzonek, którymi napiętnują każdego, kto chce się wcześnie wycofać albo opuścić kolejkę („Dzisiaj się z nami nie napijesz, jutro zdradzisz ojczyznę”). Na szczęście cudzoziemcom z reguły odpuszczają – to zrozumiałe, z góry wiadomo, że jesteśmy gorsi. Mogłem tylko patrzeć, jak ci czterej mężczyźni – trzej wysokiej rangi oficerowie rosyjskich sił zbrojnych oraz uznany reporter – osuszają butelki, jakby nastąpił odpływ. Kiedy się wlokłem do łóżka, na stole stały już trzy puste butelki i otwierano czwartą. To daje ponad sześć litrów wódki na pięć osób, z których jedna zaledwie zamoczyła usta, w zwykły powszedni dzień. A jeszcze nie skończyli.
Rosjanie, pijąc wódkę, nie sączą jej ani nie mieszają z sokiem. Wychylają jednym haustem kieliszek za kieliszkiem, zagryzając szybko kiszonym ogórkiem lub chlebem. Rosyjska wódka normalnie ma sztuczny, chemiczny posmak, niczym produkt nieudanego eksperymentu naukowego. W przeciwieństwie do whisky, wina czy piwa, producenci nie silą się, aby picie wódki uczynić czymś przyjemnym. Jest ona środkiem do celu, narzędziem do upicia się. Sam napiję się wódki, jeśli trzeba, ale rzadko to robię z wyboru. Gdy tylko mogę, wybieram piwo, co oznacza, że zazwyczaj następnego ranka pamiętam, co się wydarzyło w nocy.
Rosjanie zawsze słynęli z upodobania do wszelkiego alkoholu. Jedna z pierwszych historycznych wzmianek o początkach tego narodu mówi o władcy, który nie przyjął islamu, ponieważ religia ta zakazuje spożywania napojów alkoholowych. Przeciętny Rosjanin wypija trzy razy więcej, objętościowo, niż Niemiec i cztery razy więcej niż Portugalczyk, a to przecież tylko oficjalne statystyki[2]. Nikt nie ma pojęcia, ile wypija się pokątnie pędzonego bimbru, ale zapewne dużo, skoro zetknął się z nim każdy podróżnik odwiedzający ten kraj.
Jechałem raz nocnym pociągiem z Petersburga do Moskwy. Kupiłem najtańszy bilet i wraz z siedmioma innymi pasażerami siedziałem niewygodnie wyprostowany w mocno zapyziałym przedziale, podczas gdy pociąg toczył się przez ciemny las. Wszyscy zaopatrzyliśmy się na podróż w piwo, ale teraz butelki były już puste i przetaczały się bezładnie po podłodze. Półpijani, posępni, wpatrywaliśmy się w niewyraźne zarysy sylwetek siedzących naprzeciwko osób.
W pewnym momencie siedząca przy oknie staruszka wstała. Pogmerała w torbie leżącej na bagażowej półce i wydobyła z niej dwulitrową plastikową butelkę oraz jasnoniebieski kubek. Zaproponowała, żebyśmy się napili. Było za ciemno, by czytać, i zbyt niewygodnie, żeby spać, więc się zgodziłem. Podobnie jak pozostali. Kubek przechodził z rąk do rąk, aż zatoczywszy w przedziale kółko, wrócił do właścicielki. Każdy z nas upił łyk swojej działki, po czym chwilę oddychał przez rękaw, żeby przestało palić.
Smakowało jak biały spirytus, ale efekt był znakomity – cudowne uczucie napłynęło raptownie gdzieś z tyłu głowy.
Rozkręciła się rozmowa, jasnoniebieski kubek krążył raz za razem i zaczęliśmy się zachowywać bardziej hałaśliwie. Skoro zacząłem wraz z innymi, wycofanie się nie wchodziło w grę, szybko się więc upiłem. Poczułem ulgę, gdy ujrzałem, że staruszka wychyla ostatni kubek. Nie zhańbiłem się. Nikt nie mógł powiedzieć, że cudzoziemiec nie dotrzymał kroku Rosjanom. W tym momencie starowina znów się podniosła, sięgnęła na bagażową półkę i zdjęła z niej kanister.
Ledwie dawała sobie z nim radę, słyszałem plusk rozchlapującego się dookoła płynu. Oparła pojemnik na stoliku i ostrożnie napełniła butelkę ponownie, po czym odstawiła kanister na półkę. Nie było ucieczki. Piłem dalej, aż zszedłem.
Podobne sceny rozgrywają się w pociągach w Rosji co noc. Jednorazowe zdarzenie wydaje się zabawną anegdotą, ale rzecz powtarzająca się nieustannie jest chorobą, która toczy i zabija ten naród. W latach 1940–1980 ogółem spożycie napojów alkoholowych w kraju wzrosło ośmiokrotnie. Naród postanowił, najwyraźniej jednogłośnie, rzucić się w jeden wielki zapoj, a konsekwencje tego są katastrofalne.
W sercu rosyjskiego państwa, dawnym Księstwie Moskiewskim, które swego czasu skutecznie opierało się wojskom mongolskim, napoleońskim i hitlerowskim, dominuje obraz nędzy i rozpaczy. Tysiące wsi opustoszało. Tysiące kolejnych są zamieszkane jedynie przez garść emerytów i za kilkadziesiąt lat też zapewne będą świecić pustkami. W niektórych miasteczkach w ciągu ostatnich 20 lat liczba ludności zmalała o połowę. W roku 1950 – w szczytowym okresie stalinowskich wypaczeń, gdy kraj nie podniósł się jeszcze ze zniszczeń wojennych, a od narodu wymagano niewyobrażalnych wyrzeczeń – liczba urodzeń przewyższała liczbę zgonów o 1,7 miliona.
W 2010 roku liczba zgonów była większa od liczby urodzeń o 240 tysięcy, a był to najlepszy pod tym względem rok od kilkudziesięciu lat. W 1991 roku kraj zamieszkiwało 148,3 miliona ludzi. W 2010 liczba ta spadła do 141,9 miliona. Rosyjski naród kurczy się w zastraszającym tempie.
Nie chodzi o to, że rodzi się mało dzieci. Przeciwnie – zbyt wielu ludzi umiera. Dla przeciętnego Rosjanina urodzonego w 2010 roku przewidywana długość życia wynosi niespełna 63 lata. Rosjanie obu płci są statystycznie niemal cztery razy bardziej narażeni na śmierć z powodu chorób serca niż zachodni Europejczycy i ponad pięć razy bardziej – na śmierć z przyczyn zewnętrznych, takich jak: morderstwo, samobójstwo, utonięcie, zatrucie czy wypadek samochodowy. Porównywalne liczby nagłych zgonów notuje się w Angoli, Burundi, Kongu, Liberii czy Sierra Leone.
Rosja nie jest jedynym państwem dotkniętym kurczeniem się populacji. Na przykład we Włoszech i Niemczech przeciętna para ma mniej niż dwoje dzieci, co nieuchronnie prowadzi do zmniejszania się liczby ludności. Europejki z zachodnich krajów nie decydują się na tak liczne potomstwo, jak miały matki.
Sytuacja na zachodzie kontynentu jest kłopotliwa sama w sobie, choćby w zakresie systemów emerytalnych – ludzie żyją dłużej dzięki poprawie opieki medycznej, a z powodu spadku liczby urodzeń coraz mniej obywateli aktywnych zawodowo płaci składki, z których korzysta coraz więcej starszych osób. Sytuacja w Rosji jest jednak znacznie poważniejsza. Jej istotny element to wskaźnik śmiertelności, alarmujący zwłaszcza wśród ludzi czynnych zawodowo. Przeciętny Rosjanin nie dożywa wieku emerytalnego.
Powszechnie uważa się, że pijaństwo i drastyczny spadek liczebności populacji to problem posowiecki. Faktem jest, że nasilił się po upadku komunizmu i zbiegł się z ekonomicznymi przekształceniami, które wówczas nastąpiły. Inflacja błyskawicznie zjadła emerytury i oszczędności, zamknięto fabryki i miliony ludzi znalazły się bez pracy. Rosjanie pili, by choć na chwilę zapomnieć o ciężkich czasach, jakie przeżywali. Prawda jest jednak taka, że pili też przedtem.
Dziś już nie pamięta się zbyt dobrze przełomu lat 50. i 60., gdy Związkiem Radzieckim rządził Nikita Chruszczow. Był to okres szczytowych osiągnięć tego państwa w wielu dziedzinach, a dla narodu czas ogromnej pewności siebie i wiary we własne możliwości. Nie tylko moskwianie wierzyli, że Związek Radziecki prześcignie kraje zachodnie pod względem produkcji i życiowych standardów. Obawiał się tego również Zachód. To wtedy ZSRR umieścił na orbicie pierwszego sztucznego satelitę – sputnik, wysłał w kosmos psa Łajkę oraz pierwszego człowieka, Jurija Gagarina. Gary Powers został nad Uralem zestrzelony w swoim szpiegowskim samolocie U-2 i wyglądało na to, że nawet najbardziej zaawansowana amerykańska broń znajduje się na łasce Rosjan.
Rzesze państwowych pracowników nieustannie nadzorowały rosnącą produkcję stali i uzbrojenia, a nad wszystkim czuwały legiony statystyków. Radzieckie czołgi, zwrócone na zachód, stały rozlokowane wzdłuż granicy Niemiec Wschodnich. Bezlitośnie stłumiono węgierskie powstanie z 1956 roku, zmierzające do zrzucenia moskiewskiej dominacji. Można zrozumieć, że rząd sowiecki gratulował sobie owych osiągnięć. Przyszłość rysowała się na czerwono. Chruszczow, zwracając się do zachodnich dyplomatów w 1956 roku, okazał im swe zadufanie i pogardę słynnym zdaniem: „Pogrzebiemy was”. Obywatele radzieccy przeżyją swoich zachodnich rywali, po czym wykopią dla nich groby.
Kryła się za tą przechwałką ironia, bo gdyby Chruszczow był czujny i dobrze poinformowany, zauważyłby pewien niepokojący trend. Otóż mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Gagarin jako pierwszy człowiek poleciał w kosmos – to triumf, z którego Rosjanie są dumni do dziś – rosyjski naród zaczął wymierać.
Na początek zmalała liczba urodzeń – do tego stopnia, że odbiło się to na liczbie ludności. Aby ta ostatnia utrzymywała się na stałym poziomie, na każdą kobietę musi przypadać 2,1 dzieci. Od 1965 roku Rosjanki rodzą mniej. I z grubsza w tym czasie Rosjanie zaczęli umierać młodziej. Na początku lat 60. oczekiwana długość życia przeciętnego Rosjanina wynosiła 69 lat – tyle samo co u przeciętnego Austriaka. W 2005 roku wartość ta w Austrii była o 15 lat większa, w Rosji zaś – o cztery lata mniejsza.
Mogłem się tylko domyślać, dlaczego Rosjanie tyle piją. Zastanawiałem się, czy nie działa po prostu dostępność. W Związku Radzieckim produkowano wódkę, więc się ją piło. Nie jest to jednak pełna odpowiedź. Nikt nie zapija się na śmierć tylko dlatego, że może. Gdy po butelkę sięga cała populacja, musi być na rzeczy coś poważniejszego. Może Rosjanie czuli, że własny los wymyka im się z rąk. Kraj popadł w stagnację i miał w niej pozostać, a nikt nie potrafił przewidzieć, jak długo to potrwa. Jeżeli jutro nie będzie lepsze niż dzisiaj, czemu nie osłodzić sobie dnia dzisiejszego pijaństwem?
Nie miałem nic więcej, jak tylko domysły. Badacze akademiccy z jakichś powodów nie interesowali się Rosją lat 60. i 70. XX wieku. Nie istnieje porządna biografia Leonida Breżniewa, mimo że stał on na czele największego państwa świata przez blisko dwie dekady. Nie ma też dobrej książki o Juriju Andropowie, chociaż kierował on KGB niemal tak samo długo, a przez dwa lata piastował stanowisko po Breżniewie. Ambitni młodzi historycy zdobywają szlify w innych tematach. Były to lata stagnacji i schyłku, znacznie mniej atrakcyjne od epoki Józefa Stalina, gdy Związek Radziecki rósł w siłę, czy od czasów Michaiła Gorbaczowa, kiedy imperium się rozpadło.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego mało pisze się o tym okresie. Są obecnie dostępne szczegółowe badania dotyczące szans życiowych w Rosji, ale nie mają swych odpowiedników pochodzących z dekad Breżniewa. W Związku Radzieckim wydawano przemowy przywódców partyjnych w milionach oprawionych egzemplarzy oraz tysiące propagandowych powieści rysujących przyszłość w świetlanych barwach. Nie publikowano jednak książek, które by pytały o to, dlaczego robotnicy z klasy pracującej coraz bardziej znieczulają się alkoholem. Branża wydawnicza podlegała cenzurze rządowej – Rosjanom wolno było czytać tylko teksty sławiące ich rzekomy dobrobyt.
Nawet tak rozwlekła powieść jak Doktor Żywago okazała się dla sowieckiego reżimu elektryzująco kontrowersyjna. Jej autor, Borys Pasternak, został zaszczuty i w 1960 roku przedwcześnie wpędzony do grobu przez to, że nie dostosował się do standardów obowiązujących sowieckiego pisarza i miał czelność opublikować swe dzieło za granicą.
Mimo że Pasternaka potraktowano w ten sposób, niewielka grupa pisarzy uparcie tworzyła po swojemu. Przemycanie maszynopisów za granicę było wyrazem protestu przeciwko reżimowi, który wymagał podporządkowania we wszystkim. W tamtych czasach każda forma twórczości musiała mieć pozwolenie od państwa, co oznaczało, że wszelkie nieprawomyślne próby były tłumione w zarodku. W pewnym momencie, w lutym 1966 roku, Andriej Siniawski i Julij Daniel, dwaj pisarze publikujący swoje książki na Zachodzie, zostali w wyniku pokazowego procesu skazani na lata łagrów, co dobitnie zaświadczało, że niezależność nie będzie tolerowana.
Pisarze ci nie byli prozachodni jako tacy, ale nie mogli znieść otaczającego ich ogłupienia, a ich proces stał się symbolem tego, przez co przechodziło całe pokolenie. „Ceną posłuszeństwa było napięcie, niepokój, który z upływem lat tylko narastał. On się urodził pisarzem, nie żołnierzem” – napisał pewien przyjaciel o Siniawskim. Żołnierze są posłuszni, pisarze zadają pytania, a ustrój totalitarny nie toleruje pytań.
Samodzielnie drukowane i rozprowadzane wydawnictwa podziemne (do czego nawiązuje ich rosyjska nazwa samizdat – „sam wydał”) są istotnym źródłem wiedzy o tym, co się naprawdę działo za fasadą sukcesu, którą Związek Radziecki pokazywał światu. Z braku innego źródła to właśnie w nich zacząłem poszukiwać wyjaśnienia powodów rosyjskiego powszechnego pijaństwa.
Poszukiwania zaprowadziły mnie jednak donikąd. Idee dysydentów były szczytne i godne podziwu – wolność wypowiedzi, swoboda emigrowania, prawo do niezawisłych sądów – ale nie wyglądało na to, by któraś z tych spraw mogła doprowadzić do masowej epidemii pijaństwa w narodzie. Potem natknąłem się na książkę Ludmiły Aleksiejewej, weteranki walk o prawa człowieka, od 1977 roku przebywającej na przymusowym wygnaniu. Może dzięki temu, że przez 15 lat mieszkała w Stanach Zjednoczonych, miała szerszy ogląd sytuacji i widziała również to, co działo się poza stolicą.
Aleksiejewa pisała, że Rosjanie wszędzie czuli się przygnębieni hipokryzją skorumpowanych urzędników, którzy innym obiecywali świetlaną przyszłość, podczas gdy sami cieszyli się owocami teraźniejszości. Państwo rosyjskie zabijało w człowieku nadzieję, a istota ludzka nie może bez niej przetrwać. W powstałej próżni ludzie sięgali po wszelkie dostępne iskierki nadziei, nie wyłączając Boga.
Głód religii (…) nie był rezultatem wysiłków czynionych przez osoby duchowne, lecz raczej upadku i rozpadu oficjalnej ideologii. Rozprzestrzenił się po całym kraju i wywarł wpływ na wszystkie grupy społeczne. Ogromne rzesze ludzi próbowały zapełnić duchową i intelektualną pustkę alkoholem; inni starali się ją wypełnić najrozmaitszymi zajęciami, od ogrodnictwa po filozofię.
Rosyjska Cerkiew prawosławna, podobnie jak oficjalne hierarchie działających w ZSRR wspólnot muzułmańskich, żydowskich i buddyjskich, została poddana infiltracji i podporządkowana państwu. Co prawda komuniści zaczęli od ataków na religię i prześladowania kapłanów, ale Stalin podczas II wojny światowej uświadomił sobie, że patriotyczny apel o obronę wiary to bardzo użyteczne narzędzie mobilizujące.
Cerkiew prawosławna nie była jednak monolitem. Wśród duchownych znaleźli się tacy, którzy nie szli w ślady biskupów i nie popierali niewolniczo władzy. Do tych kapłanów zaliczał się Dmitrij Dudko, dla przyjaciół ojciec Dmitrij. Aleksiejewa opisała go w swojej książce, więc przeczytałem jego prace. I szybko zdałem sobie sprawę z tego, że był wyjątkowym człowiekiem.
Podczas gdy państwo zajmowało się wypuszczaniem raportów o tym, jak dobrze wiedzie się ludziom, a dysydenci starali się udowodnić, że to nieprawda, ojciec Dmitrij po cichu niósł pociechę nieszczęsnym i sponiewieranym. Nie zadowolił się rolą niepoprawnego pocieszyciela – był też nieprawomyślnym pisarzem. Zostały po nim notatniki, artykuły i kazania – setki tysięcy słów. Od relacji ze spowiedzi parafian, poprzez szkice autobiograficzne, po wiersze i kaznodziejskie mowy. Są dzisiaj bezcennym źródłem wiedzy dla tych, którzy usiłują zrozumieć, jak komunizm, ruch z założenia stawiający sobie za cel dobrobyt całej ludzkości, przeobraził się w system bazujący na ucisku i nędzy.
Opisany przez ojca Dmitrija komunizm – mimo zapewnień władzy – nie miał wiele wspólnego z ruchem dążącym do świetlanej przyszłości. Wręcz przeciwnie: państwo sowieckie było niemal idealnie zaprogramowane tak, by ludzi unieszczęśliwiać. Odbierało obywatelom nie tylko nadzieję, lecz także ufność. Każde działanie musiało być usankcjonowane przez władzę. Każda napotkana osoba mogła być donosicielem. Nie istniała żadna gwarancja, że cokolwiek przejdzie bez konsekwencji. Ojciec Dmitrij w swoich kazaniach nawoływał do przyjaźni, ciepła i wiary; zainspirował pokolenie ludzi, by żyli w człowieczeństwie, a nie jak tryby maszyny.
Ponadto ojciec Dmitrij – co uświadomiłem sobie, czytając jego książki i zagłębiając się w jego świat – był kimś więcej niż tylko świadkiem i działaczem. Historia jego życia – od momentu, gdy się urodził w rosyjskiej wiosce tuż po rewolucji, po śmierć w Moskwie w 2004 roku – jest także historią narodu. Przeżył kolektywizację rolnictwa, która dotknęła całe rosyjskie chłopstwo, to jest 80 procent społeczeństwa. Służył w wojsku podczas II wojny światowej, kiedy miliony chłopów zginęło, broniąc władzy, która ich wcześniej zgniotła. Spędził osiem lat w gułagu, czyli łagrach, jak nazywano obozy pracy tworzone po to, by złamać ducha tych, którzy nadal stawiali opór. Powstał znów, aby przemawiać do parafian w latach 60. i 70., starając się pomóc młodym Rosjanom w budowie bardziej wolnego i sprawiedliwszego społeczeństwa.
Dziś rzadko się pisze o tamtych dekadach, ale były one kluczowe dla kryzysu ludnościowego w Rosji i dlatego ta książka skupia się właśnie na nich. Nie jest to jednak biografia ojca Dmitrija ani historia dwudziestowiecznej Rosji – plasuje się gdzieś pośrodku. Żywot ojca Dmitrija jest dla mnie życiem jego narodu w skali mikrokosmosu. Śledząc jego koleje losu i okoliczności śmierci, podążam śladami życia i śmierci jego narodu.
Jak doszło do tego, że Rosja stała się krajem, w którym mój przyjaciel Misza uważa za normalne wychylanie litra brandy przed rozpoczęciem dnia pracy? Jak stała się krajem, w którym nikt się temu nie dziwi, krajem, gdzie alkohol sprzedaje się do śniadania wraz z jajecznicą, kiełbasą i chlebem? Alkoholizm jednego człowieka jest jego własną tragedią. Alkoholizm całego narodu to również tragedia, ale zarazem przejaw czegoś znacznie większego – zbiorowego załamania.
Życie publiczne w Rosji wciąż opiera się na nieuczciwości. Organizacja Transparency International, badająca, ujawniająca i zwalczająca praktyki korupcyjne, co roku sporządza ranking krajów, szeregując je według 10-stopniowej skali, w której 10 oznacza zupełną przejrzystość (łapówkarstwo nie istnieje), a przeciwnym biegunem jest 0 (łapówki są powszechne, a nawet obligatoryjne). W 2011 roku najwyższe noty uzyskała Nowa Zelandia (9,5), najniższe zaś Korea Północna (1). Rosja od lat 90. XX wieku mieści się w zakresie 2,1–2,8, tak samo jak Nigeria i Białoruś, poniżej takich państw, jak Syria, Pakistan czy Erytrea[3]. Rosjanie uważają się za cywilizowanych Europejczyków, ale na co dzień muszą znosić upokorzenia ze strony urzędników, którzy swoim postępowaniem wpisują się w etykę brudnej dyktatury.
Zapytałem kiedyś mojego przyjaciela Kolę, co by zrobił w pierwszej kolejności, gdyby został prezydentem. Kola to jowialny, wesoły kompan, spodziewałem się więc, że wygłosi coś zabawnego. Może zalegalizowałby poligamię dla ludzi, których imię zaczyna się na K.? On jednak rozmyślał w milczeniu przez ponad minutę. Wpatrywał się w swoją szklankę piwa i bawił papierosem.
– Zabiłbym się – odrzekł w końcu bez cienia uśmiechu.
Nie ma nic zaskakującego w tym, że Rosjanie dawno już stracili entuzjazm do polityki. W pewnym dorocznym sondażu przeprowadzanym przez ośrodek badania opinii publicznej Levada Center do wyboru są trzy opcje: „życie jest całkiem niezłe, da się przetrwać”, „życie jest złe, ale do zniesienia” i „nasza fatalna sytuacja jest zupełnie nie do wytrzymania”. W ciągu ostatnich 15 lat odnotowano wolny przepływ głosów z trzeciej kategorii do drugiej, ale sam fakt, że są tylko te trzy do wyboru, nie świadczy o tym, że kraj radośnie spogląda w przyszłość.
W tej książce pytam, jak do tego doszło. Nie jest to jednak tylko podróż w przeszłość, ponieważ kryzys ludnościowy może mieć ogromne konsekwencje także w przyszłości. W chińskiej prowincji Heilongjiang mieszka ponad 38 milionów osób. W graniczących z nią od północy rosyjskich jednostkach administracyjnych: obwodzie amurskim, Żydowskim Obwodzie Autonomicznym ze stolicą w Birobidżanie oraz Kraju Nadmorskim, które razem wzięte mają niewiele większą powierzchnię niż Heilongjiang, łącznie żyje około trzech milionów ludzi. Jeśli liczba ta nadal będzie spadać, nikt się zapewne nie zdziwi, jeżeli Chińczycy pomyślą, że Rosja nie potrzebuje tej ziemi, i postanowią ją dla siebie zagarnąć. Współczesny świat nigdy nie stanął wobec sytuacji, gdy jakiś kraj ma za mało mieszkańców, by go zaludnili i utrzymali.
Zatem w historii życia ojca Dmitrija poszukiwałem jeszcze czegoś – ewentualnej nadziei na przyszłość. Czy szkody wyrządzone narodowi rosyjskiemu są odwracalne? Czy nowe pokolenie, wychowane bez martwego dogmatu komunizmu, zapoczątkuje nowy rodzaj państwa, w którym ludzie będą wolni, aby być sobą?
Czy można sobie wyobrazić taki rodzaj państwa, w którym Rosjanie z radością żyliby, pracowali i dochowywali się dzieci – jedyny rodzaj państwa, jaki może liczyć na przyszłość. To właśnie próbował zbudować ojciec Dmitrij, gdy głosił kazania w moskiewskich cerkwiach i modlił się w łagrach. To dlatego wyruszyłem śladami jego i jego przyjaciół na północ do gułagu, na wschód w góry Ural, a w pierwszej kolejności na zachód, do wioski Bieriezino, w której się urodził, ukrytej w lasach w sercu Rosji.
[1] Około 17 zł (przypisy pochodzą od tłumaczki).
[2] Zgodnie z oficjalnymi statystykami z 2010 roku na Rosjanina przypada rocznie 15,1 litra czystego spirytusu, na Polaka – 12,5 litra, jeśli zaś weźmie się pod uwagę, że w Polsce wiele osób deklaruje, że nie pije (procentowo znacznie więcej niż w Rosji), na jednego przyznającego się do picia Polaka przypada 24,2 litra. Nie są to jednak dane miarodajne, choćby z powodu ogromnego spożycia samogonu w Rosji oraz faktu, że Polak twierdzący, że nie pije, bynajmniej nie jest abstynentem.
[3] Polska w 2012 roku uzyskała wskaźnik 5,8.
1
Zabrali ziemię naszego dziadka
I tak pewnego ranka latem 2010 roku obudziłem się w starym radzieckim hotelu w mieście Briańsk, daleko na zachód od Moskwy.
Było gorąco. Budynki zdawały się drżeć w upalnym powietrzu, jeszcze zanim opuściłem dworzec autobusowy, gdzie opaleni kierowcy bez koszul wykrzykiwali nazwy miejscowości, jakby mogli przekonać przybywających pasażerów, by porzucili swoje plany podróży i zamiast jechać tam, dokąd zamierzali, wsiedli do ich autobusów. Wyprawa do Bieriezina okazała się skomplikowana. Najpierw wsiadłem do zapakowanego minibusu, który zabrał mnie do dużego sklepu. Następnie sfatygowanym autobusem dotoczyłem się do miasteczka pokrytego szarym cementowym pyłem. To było Fokino. Kolejny autobus zawiózł mnie do samego Bieriezina. Zatrzymaliśmy się na skraju pylistego, prażącego się w słońcu podwórka, z górującym pięciopiętrowym blokiem mieszkalnym. Pod jego balkonami kłóciły się ze sobą dwie piersiaste kobiety.
Postawiłem sobie za cel odnalezienie żyjących krewnych ojca Dmitrija, ale do tej pory nie zastanawiałem się za bardzo nad tym, co zrobię, gdy dotrę na miejsce. Zazwyczaj w takich sytuacjach pojawiam się, staram się wzbudzić zainteresowanie i liczę na to, że ktoś się nade mną zlituje. Ruszyłem w kierunku kłócących się kobiet i minąłem je nieśpiesznie. Nie zwróciły na mnie uwagi. Na przystanku autobusowym ktoś jeszcze został, podążyłem więc w tamtą stronę, ponownie przechodząc obok kobiet. Znów nawet na mnie nie spojrzały.
– Co pan robi?
Odwróciłem się i ujrzałem ładną, około 40-letnią kobietę mrużącą z rozbawieniem oczy. Mimo upału cała była ubrana na czarno. Siedziała na ławce w cieniu przystanku.
– Widziałam, jak pan przyjechał autobusem, potem chodził tam i z powrotem, a teraz stoi pan tutaj. Co pan robi?
Wyglądała przyjaźnie, więc wyjaśniłem jej cel mojej wizyty: szukam krewnych ojca Dmitrija i chcę zrozumieć, jak jego wychowanie sprawiło, że stał się taki, jaki był. Potrząsnęła głową. Nie ma tu żadnych Dudków. Ale ponieważ przez najbliższe kilka godzin nie miała nic do roboty, wzięła mnie za rękę i pomaszerowała ze mną przez prażącą się w skwarze równinę podwórka, żebym poznał jej matkę.
– Mam na imię Gala – przedstawiła się.
Dopiero po dość długim dzwonieniu do drzwi matki przypomniała sobie, że jest sobota. Jej matka, jak się okazało, należała do adwentystów dnia siódmego i teraz zapewne modliła się ze swoją siostrą, ciotką Gali. Zeszliśmy więc po schodach i udaliśmy się do drugiego bloku – ziemię pomiędzy nimi zajmowały grządki, na których warzywa dojrzewały wcześnie w upale – i tam znaleźliśmy dwie starsze panie. Obie w chustkach na głowie i zapiętych sweterkach, siedziały na starej kanapie z otwartą przed nimi Księgą Objawienia.
Nigdy nie słyszały o rodzinie Dudków, a mieszkały tu całe życie. Niedobrze. Postanowiłem jednak, że nie odjadę z niczym, i wyjąłem notatnik. Anna Wasiljewna, ciotka Gali, urodziła się w 1922 roku – tym samym co ojciec Dmitrij. Nina Wasiljewna, która oprócz Gali miała dwanaścioro dzieci, była o trzy lata młodsza. Pomyślałem, że przynajmniej będę miał szanse poznania życia pod okupacją. Niemcy zajęli cały ten obszar wkrótce po tym, jak Hitler uderzył na Rosję. Ojciec Dmitrij spędził dwa lata w rejonie okupowanym przez Niemców i wszyscy obecnie starsi ludzie zapewne będą mieli takie same doświadczenia z tamtego okresu.
Tyle że te dwie panie nie chciały o tym rozmawiać. Wolały mówić o swej wierze i o wnukach – właśnie w tej kolejności.
– Zaczęłam wierzyć w Boga w czasie wojny. Dokoła świstały kule. Wujek Matwiej przywiózł wiarę z wojska. Nie pił ani nie palił. Rzucił wódkę, przestał kraść i kłamać – zwierzała się ciotka.
Zerknąłem na Galę. Chichotała bezgłośnie. Zacząłem podejrzewać, że tym psikusem zabija nudę w wolnym czasie.
– Wszystko spalą – ciągnęła ciotka. – Teraz jest wolność wyznania. Jeżeli dożyjemy, rzymski pop przyjdzie i nas pozabija. – Miała zadowoloną minę, jakby ten sposób zakończenia życia bardzo jej odpowiadał.
Następnie matka Gali zaczęła wymieniać imiona.
– Wita, on był pierwszy. Niech pan pisze. Potem Ola, Natasza. – Skonsternowany, spojrzałem na swą przewodniczkę. Z ruchu jej ust odczytałem: „wnuki”. Zamrugałem i szybko uwieczniłem na papierze trzy imiona. – Tania, Swieta, Ira, Nina, Żenia, Wasia, Julia, Maksym, Igor, Denis. – Lista ciągnęła się w nieskończoność, aż wreszcie urwała się na: – Nadia, Weronika, Misza. Ile razem?
Policzyłem. Wyszło 28.
– Zgadza się. Dwadzieścia osiem. I osiemnaścioro prawnuków.
Wyniknął spór o to, czy jest ich 18 czy 19. Trzy razy sprawdziliśmy listę. Mąż ciotki zginął na wojnie, nie miała więc wnuków i w końcu zmęczyła się tą jałową sprzeczką. Wróciła do wiary, a mój umysł zaczął nieco dryfować. Przyjrzałem się pokoleniom: 13 dzieci, 28 wnuków i 18 prawnuków. Taka tendencja do kurczenia się zachodziła wszędzie w Rosji. Jeżeli każda para ma tylko jedno dziecko, wówczas młode pokolenie jest o połowę mniej liczebne od poprzedniego, a mniej więcej z tym miałem do czynienia tutaj.
W czasach, kiedy te dwie starsze kobiety przyszły na świat, zapewne niewiele się on różnił od naszego, dzisiejszego. W okresie przed rewolucją przemysł i kolej przyniosły Rosjanom możliwość przemieszczania się na niespotykaną dotąd skalę, ale wioski – takie jak ta – niewiele się zmieniły od średniowiecza. Płodność utrzymywała się na wysokim poziomie, porównywalnym do dzisiejszej Somalii, gdzie każda kobieta ma więcej niż sześcioro dzieci, a 80 procent ludności Rosji stanowili chłopi.
Mimo że pańszczyzna i poddaństwo chłopów – będące wschodnioeuropejską odmianą nowożytnego niewolnictwa, przywiązujące chłopów do danej wsi i dające ich panom niemal nieograniczoną władzę do wymierzania im kar – zostały zniesione w 1861 roku, wyzwoleni chłopi pańszczyźniani tak naprawdę nie dostali swobody przemieszczania się. Za otrzymaną wolność musieli zapłacić wykup, za który wspólna odpowiedzialność ciążyła na całej wsi. Tak czy inaczej, tylko nieliczni chcieli się wynieść. Więzi wiejskiej wspólnoty były tak silne, że kolejni „życzliwi” z obu końców politycznego spektrum wycofywali się jeden po drugim wobec upartego przywiązania chłopstwa do starego sposobu życia, corocznego podziału pól, cerkwi, ludowej medycyny.
Wskaźnik śmiertelności, podobnie jak płodność, utrzymywał się na wysokim poziomie. Matki dusiły niechciane potomstwo w łóżku. Niemowlęta zostawiano pod opieką nieco starszego rodzeństwa, które często tak mocno bujało kołyską, że malec wypadał z niej i umierał. Z biegunki leczono dzieci, chwytając je za nogi i potrząsając energicznie. Wystający na zewnątrz pępek malucha smarowano ciastem, by oskubały go myszy. W większości domostw ponad połowa dzieci umierała. Biedniejsze rodziny – według relacji naocznego świadka, który obserwował życie rosyjskiej wsi pod koniec XIX wieku – często kwitowały śmierć niemowląt słowami: „Bogu dzięki, tam będzie im lepiej”.
Było to życie w zabobonie i uprzedzeniu. Nie ufano żadnym przybyszom i stanowczo sprzeciwiano się im. Miejscowi urzędnicy za najmniejsze przewinienia mogli karać dorosłych chłostą wymierzaną w gołe pośladki. Arystokratka Olga Siemionowa Tian-Szanskaja opisała, że raz sama widziała, jak we wsi niedaleko jej domu świnie wykopały ciało zabitego niemowlęcia. „Nie poczyniono w związku z tym żadnych kroków. Chłopi nie lubią kryminalnych dochodzeń i milczą, nawet jeżeli coś wiedzą”.
Urzędnicy, jeśli im przyszła ochota, mogli żądać uiszczenia podatków jeszcze przed zbiorami, a jeżeli ktoś nie miał z czego zapłacić, konfiskowali jego własność. Rewolucja sprawiła, że chłopstwo powstało i przejęło ziemię panów, a także majątki tych sąsiadów, którzy się czegoś dorobili dzięki skromnym reformom rolnym wprowadzonym przed I wojną światową. Bolszewicy, zupełnie nieznający się na wiejskich realiach, wydali bogatszym chłopom wojnę, odebrali ziarno i spowodowali klęskę głodu. Szacuje się, że w ciągu czterech lat, jakie nastąpiły po 1917 roku, z głodu zmarło od 10 do 14 milionów ludzi[1].
Te starsze panie były żywymi świadkami historii swojego narodu, jego tragedii i triumfów, ale niestety nie miały zbytniej ochoty, by o tym rozmawiać.
– Teraz jest wolność religii, ale mało czasu. Kiedy zdemolowali cerkiew, popów wsadzili do więzienia – powiedziała ciotka Gali. Klepnęła mnie w nogę i zachichotała.
– Rzymski pop niedługo ogłosi spis religii – wtrąciła jej siostra.
Ciotka nie dała się pokonać. Nabrała powietrza i z głębi płuc zaintonowała:
– Przyjdą i nas pozabijają.
Obie staruszki wybuchnęły śmiechem. Gala nachyliła się i pocałowała je w blade policzki. Starowinki poprawiły chustki, a my wyszliśmy, zostawiając je siedzące na kanapie i rozprawiające o nieuchronnie nadchodzącej zagładzie. Zdjęcie, które pstryknąłem, równie dobrze mogło być zrobione 100 lat temu. Gala spojrzała na mnie, wzruszyła ramionami i zaśmiała się cicho.
Chciałem w tym momencie zarzucić poszukiwania i wrócić do Briańska, żeby przegrupować siły, lecz Gala miała inne plany. Wprawdzie urodziła się w tej miejscowości, ale rzadko ją odwiedzała i pragnęła pokazać tego dziwnego przybysza z Zachodu wszystkim starym przyjaciołom. Wsiedliśmy więc do kolejnego autobusu, który wkrótce zjechał z asfaltowej drogi i zawiózł nas do Pupkowa.
Od kilku tygodni nie padało. Bita droga miała postać bladego pylistego traktu z pożółkłym pasem trawy pośrodku. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak można się dostać do Pupkowa podczas odwilży, gdy cała zimowa czapa śniegu topi się w krótkim czasie, ale w tym morderczym skwarze nawet sama odwilż była trudna do wyobrażenia. Połacie pól po obu stronach drogi drgały w upale jak pustynny miraż.
Kiedy autobus zatrzymał się u wjazdu do wioski, naszym oczom ukazał się obraz spustoszenia. Stojący krzyż znaczył miejsce, w którym kiedyś była cerkiew zburzona przez komunistów. Napis na krzyżu głosił, że świątynia stała do 1937 roku, przemknęło mi więc przez myśl, że być może ojciec Dmitrij modlił się tutaj w dzieciństwie. Zeszliśmy po lekkiej pochyłości do wsi, której zabudowa okalała sztuczny staw. W wielu domach brakowało szyb w oknach, niektóre nie miały dachów. Osada była całkowicie opuszczona; najwyraźniej nie tylko Gala wyniosła się z Pupkowa.
– Tu był kiedyś klub – oznajmiła, wskazując na budynek stojący w obrębie dawnego kołchozu. Teraz się nie uśmiechała. – Ale nie ma już nikogo, kto by w nim tańczył.
Usłyszeliśmy jednak czyjś śmiech i okrążyliśmy staw, żeby podejść do małej chaty stojącej tuż nad jego brzegiem. Na zewnątrz stał lśniący niemiecki samochód. Błyszczący od potu mężczyzna w samych obcisłych szortach zaprosił nas do środka, przywitał Galę po imieniu i przełożył butelkę piwa do lewej ręki, żebym mógł mu uścisnąć prawą. Nie wstał jednakże z miejsca ani nie zrobił żadnego innego ruchu. To do niego należał drogi samochód zaparkowany przed domem. Wóz oraz wiszący na szyi mężczyzny duży złoty krzyżyk na złotym łańcuchu zaświadczały, że jest on zamożnym człowiekiem. Gala powiedziała mu o mojej misji. Tamten odwrócił się do swoich dwóch towarzyszy i do dziecka, które przewracało kiełbaski na grillu.
– Dudko? A kto to, bledź jego mać, ten Dudko? Nie był przypadkiem z Kaługi?
Mężczyźni zaczęli się głupio uśmiechać. Dziecko gapiło się tylko.
– Tak, był z obwodu kałuskiego. Dawaj, najmiemy leśną ciężarówkę. Napijcie się pieprzonego piwa i zjedzcie coś z grilla. To niedaleko stąd, bledź jego mać, przez las – powiedział z szerokim uśmiechem i wychylił się w stronę mojej przewodniczki.
Jej twarz ani drgnęła. Gala odrzuciła propozycję, nie dając mi nawet szansy na wymyślenie zadowalającego pretekstu. Stwierdziła, że mamy umówione spotkanie, i znów wzięła mnie za rękę.
– Gala, a czemu ty nie nosisz pieprzonego krzyżyka, co? Nie jesteś Rosjanką? Dokąd idziesz? Napij się piwa, do cholery.
Wyciągnęła mnie z chaty i odholowała z powrotem na ścieżkę. Jej dobry humor, już i tak skwaszony przez widok pustej rodzinnej wioski, teraz zupełnie zniknął.
– Widzisz – burknęła – jaki przykład daje synowi. Ten dzieciak tam w środku to jego syn. W domu ciężarna córka bez męża, a on siedzi tu sobie i pije piwo. Żadnego wykształcenia. Tacy ludzie jak on spalili mój dom, a on jeszcze krzyż nosi na piersi. O Rosjo, Rosjo.
Skręciliśmy w lewo. Gala poprowadziła mnie ścieżką przez pola lub raczej przez coś, co kiedyś było polami. Przylegały do wiejskich zagród, ale oprócz wybujałej trawy nic na nich nie rosło.
– Wszystko tu kiedyś uprawiano – mówiła moja przewodniczka. Głos miała napięty, szła szybkimi krokami. – Tutaj ziemniaki. Tam pomidory. Dalej buraki. A teraz nic. Pola w ruinie, jak cały kraj, a tamten siedzi sobie ze swoimi pieniędzmi i swoim piwem.
Przy ścieżce wyzierała spod zielska piaszczysta gleba, ale cała rolnicza kraina wyraźnie zdziczała. Nie było ani śladu ludzkiej obecności.
– Nikt tej trawy nie skosi. Po co się trudzić? I tak nie ma krowy ani koni, żeby jadły siano.
Ścieżka wiodła do kępy drzew, gdzie w cieniu stała mała kapliczka, zbudowana z desek, zadaszona plastikiem. W środku znajdowało się źródło ujęte w betonowe cembrowiny, teraz zapchane obrzydliwym zielonym śluzem. Straszne miejsce, jeżeli pomyśleć, że być może odbywały się tutaj chrzty.
– On to zbudował – poinformowała Gala i krótkim ruchem głowy wskazała na staw. – Betonowy biznes. – Przerwała, by się upewnić, że zrozumiałem. – Biznes – powtórzyła, ujmując to słowo w niewidzialny cudzysłów.
Z drugiej strony źródła plewił ścieżkę jakiś człowiek. Gala powitała go jako Wasilijewicza – syna Wasilija – i wytłumaczyła, jaki mam cel. Tamten na nazwisko Dudko wzruszył ramionami. Nie ma tu żadnych Dudków, rzekł, ale jeśli jestem zainteresowany, trzyma w domu jakieś papiery związane z lokalną historią. Był to pierwszy trop tego dnia, zgodziłem się więc z entuzjazmem. Przeszliśmy jeszcze raz obok stawu, spoconego grubasa, jego samochodu i gangu. Gala zignorowała nawoływania mężczyzn. Wieść o jej wizycie rozniosła się szybko po wiosce i podczas gdy czekaliśmy, aż Wasilijewicz przyniesie dokumenty, zebrało się kilka kobiet, starych przyjaciółek Gali. Poza tym we wsi nikogo nie było. Żadna z nich nie słyszała o Dudkach. Byłem mocno otępiały z powodu spiekoty i zaczynałem się zastanawiać, czy ojciec Dmitrij w ogóle istniał.
Cerkiewne dokumenty okazały się interesujące, ale nie dało się ich skopiować, przejrzałem je więc, zwróciłem i ruszyłem do wyjścia. Gala i ja musieliśmy wrócić pieszo do Bieriezina, żebym złapał autobus powrotny do Briańska. Z Pupkowa nie było już tego dnia żadnego połączenia.
Bity trakt biegł przez kolejne leżące odłogiem pola. Zupełnie nic tutaj nie uprawiano, rosła tylko trawa, ale nie było zwierząt, które by ją jadły; z rzadka trafiała się samotna krowa. Najwyraźniej cała ludność zarzuciła rolnictwo. Wtem usłyszeliśmy doganiający nas samochód. Za kierownicą siedział mężczyzna od dokumentów.
– Kiedy już poszliście, wstąpiła do nas przyjaciółka mojej żony – zwrócił się do Gali zamiast do mnie. – Pracowała kiedyś na poczcie. Czasami przychodziły do nas niewłaściwe listy. W obwodzie briańskim są dwa Bieriezina. Drugie koło Unieczy, blisko granicy z Białorusią, pisane przez „a” na końcu.
To miało sens. Nazwa pochodzi od słowa bierioza, oznaczającego brzozę, a w Rosji jest mnóstwo brzóz. Wiele wsi może się nazywać tak samo. Gala zerknęła na mnie. Powrócił jej chichot.
– Dwa Bieriezina? A pan przyjechał do niewłaściwego – zauważyła. Wyglądała na wielce rozbawioną. Zmarszczki w kącikach jej oczu pogłębiły się, buchnęła śmiechem i otoczyła mnie przyjaźnie ramieniem.
– Z jak daleka przyjechał pan do niewłaściwej wioski? Z Londynu?
Stałem jak głupi w tym słońcu i nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Wesołość Gali była przemożna. Przypuszczalnie stałem się lokalną legendą: durny cudzoziemiec z notesem, niepotrafiący czytać mapy.
– Wsiadajcie – odezwał się kierowca. – Podrzucę was na autobus. Przed panem długa droga, jeśli chce się pan dostać do Unieczy.
Gala, wciąż rozchichotana, zostawiła mnie na przystanku. Chciała porozmawiać z matką i miała nadzieję, że dwie staruszki już się zdążyły uspokoić. Kiedy się oddalała, ciągle słyszałem jej tłumiony śmiech. W końcu autobus przyjechał i podążyłem we właściwym kierunku.
* * *
Gdy po kolejnym dniu spędzonym w podróży wreszcie znalazłem wąską drogę wiodącą do prawdziwej wioski ojca Dmitrija, daleko na zachodzie Rosji, łatwo mogłem sobie wyobrazić, że nic się tutaj nie zmieniło, nie tylko odkąd się urodził w 1922 roku, lecz od wielu stuleci. Horyzont dookoła jeżył się czubkami choin. Z piaszczystej ziemi wyrastały ziemniaki. Tuż przy ścianach chatek wybudowanych z bali zaczynały się skąpe uprawy jęczmienia.
Lecz było to złudne wrażenie. Chłopi z zachodniej Rosji zaliczali się do najbardziej nieustraszonych wrogów, z jakimi bolszewicy mieli do czynienia. Trzeba ich było odciągać od pradawnych zwyczajów, jak odrywa się dziecko od matki. Zaatakowano ich bezlitośnie, ponieśli totalną klęskę, a ich życie zmieniło się raz na zawsze. W obliczu zaciekłej napaści chłopi kurczowo trzymali się tego, co mogli ocalić: swej wiary, prawosławia.
Praktykowanie religii prawosławnej opiera się na prastarych rytuałach, śpiewach i procesjach, w których wierni wspólnie się zatracają. Ikony, będące przedmiotem adoracji, w świątyni tworzą ikonostas – przegrodę, która osłania kapłana (popa) przed oczyma zgromadzonych w nawie wiernych, kiedy odprawia on Boską Liturgię w sanktuarium (swiatłyszcze). Wierni prawosławni twierdzą, że ich wyznanie wywodzi się od najwcześniejszego chrześcijaństwa, i dlatego są tak oporni na jakiekolwiek zmiany, co tym bardziej zaznaczyło się w Rosji na wsi, gdzie ludzie do tej pory nieufnie odnoszą się do reform.
Ojciec Dmitrij nigdy nie pisał wiele o swoim dzieciństwie, ale z jego nielicznych zapisków jasno wynika, że rodzina była głęboko religijna. Jego ojciec – zwykły rolnik, na którego twarzy na fotografiach maluje się upór – trzymał w domu Biblię. Mały syn podczytywał ją sobie w sekrecie. Bawił się w popa, brał rozżarzony węgielek i świeczkę, napełniając chatę dymem. Rozdawał przyjaciołom komunię ze szklanki wody, a oni – jak sam później wspominał – traktowali to niezwykle poważnie.
Czasy nie sprzyjały jednak beztroskiej zabawie. Młode bolszewickie państwo borykało się ze zniszczeniami wojennymi w gospodarce oraz z międzynarodową blokadą. Przed rewolucją władza niewiele się interesowała chłopami, jeżeli nie liczyć ściągania podatków. Kiedy poborcy znikali, przez rok jedynym przedstawicielem państwa, jakiego widywali chłopi, był stójkowy[2]. U Sowietów działo się inaczej.
Komunistyczni urzędnicy skonfiskowali chłopom plony, by wyżywić miasta. Mieli karabiny maszynowe, toteż rolnicy nie potrafili im stawić skutecznego oporu. Pewnej zimy funkcjonariusze przyszli i zabrali rodzinie ojca Dmitrija ostatnie ziarno – niezbędne do przeżycia i do wysiania na wiosnę. Jego ojciec – brodaty despota, który twardo rządził domostwem i czytał Biblię – teraz leżał na ziemi i ronił łzy. Dmitrij, jego bracia i matka też płakali.
Jego siostra była już wówczas zamężna. Jej mąż wyjechał na Ukrainę w poszukiwaniu żywności dla żony i maleńkiego dziecka, ale słuch po nim zaginął. Opuszczona, wybrała się z niemowlęciem do pobliskiego miasteczka Uniecza, aby tam żebrać o jedzenie. Dziecko płakało i płakało. Synek potrzebuje pokarmu, mówiła, jak kociak. Jej mleko wyschło i próbowała ukoić jego pragnienie wodą, lecz jeszcze bardziej płakał.
W końcu dziecko uspokoiło się i zasnęło. Nie udało jej się niczego użebrać i nie dała mu jeść, ale przynajmniej nie wywrzaskiwał już swoich głodnych niemowlęcych skarg. Dalej bezskutecznie poszukiwała jedzenia. Dopiero po powrocie do domu uświadomiła sobie, że synek nie żyje.
Zrozpaczona z żalu pobiegła do swojej matki. Chodziła dokoła rodzinnej chaty, aż znalazła w ogrodzie jadalną roślinę. Opadła na kolana, by się nią pożywić, ale Dmitrij okazał się szybszy. Wpadł do ogrodu z kijem i uderzył siostrę w głowę.
– Dlaczego to zrobiłeś? – spytała ostro matka.
– Wszyscy chcemy jeść – odparł. Później napisał, że był wtedy zadowolony z tego, że obronił ich zapasy jedzenia, choćby przed własną siostrą.
Rodzina po kryjomu posiała żyto i strzegła go zazdrośnie, czekając, aż będzie się nadawało do zjedzenia. Pewnego dnia dzieci obudziły się i przyłapały swoją babkę, która włamała się do ich ogrodu i wyjadała niedojrzałe ziarno. Z głodu ledwie się trzymała na nogach, lecz bracia odpędzili ją od swojego zagonu jak wronę. Wypchnęli ją za płot i zaczęli w nią rzucać grudami ziemi. Opadła na kolana i przeklinała własne wnuki.
Ich dziadek też był religijnym człowiekiem. Zbudował w polu prywatną cerkiewkę i recytował w niej zapamiętane fragmenty starych nabożeństw. Był głodny i żebrał o strawę. Sąsiedzi obili go i postradał zmysły. Dzieci potem droczyły się z nim i wyśmiewały go, obrzucając kamieniami. Jednego razu złapał Dmitrija i spuścił mu lanie.
Kiedy Dmitrij był już nastolatkiem, razem z ojcem obchodzili Wielkanoc, największe święto w prawosławnym kalendarzu. Chłopak trzymał domowej roboty krzyż, a ojciec czytał nabożeństwo. Władze stalinowskie zmuszały chłopów, by ci oddawali swoje niewielkie majątki i łączyli je w wielkie kolektywne gospodarstwa. Owe kołchozy – z założenia wydajne i zmechanizowane – miały dostarczyć radzieckiemu państwu nadwyżek żywności niezbędnych do industrializacji. W efekcie wyglądało to tak, że władza odebrała chłopom inwentarz i ziemię, po czym wyzyskała ich jeszcze do pracy, by skorzystał z tego ktoś inny.
Nie dziwi zatem, że wielu chłopów nie chciało mieć nic do czynienia z nowymi gospodarstwami. Rząd jednak był nieugięty. Na wieś wysyłano zastępy ludzi z miast, by zmusili chłopów do posłuszeństwa. Opornych obarczono podatkiem o 70 procent wyższym niż ten, który obowiązywał ich skolektywizowanych sąsiadów, tak że nawet po sprzedaniu wszystkiego, co mieli cennego, rzadko mogli nastarczyć wymogom stawianym przez państwo. To właśnie spotkało rodzinę Dmitrija, gdy ojciec odmówił dołączenia do kolektywizacji. Został oskarżony o uchylanie się od płacenia podatków. Do zarzutów dodano uparte trwanie przy starych obrzędach religijnych. Sądzono go według nowego kodeksu prawnego za „sianie religijnej propagandy”. Razem z Dmitrijem musiał przejść trzy kilometry do sądu mieszczącego się w innej wsi.
– Dlaczego nie płaciliście państwu? – zapytał młody sędzia.
– Nie zapłaciłem, tak… nie mam z czego zapłacić… żyję w biedzie – odparł ojciec.
– A czemu nie przystąpicie do kołchozu, tam będzie się wam żyło lepiej.
– No, jeśli muszę, to pójdę do kołchozu.
Sędzia dał mu dwa lata pozbawienia wolności. Ojciec Dmitrija był jednym z około 25 milionów represjonowanych obywateli radzieckich – zastrzelonych, deportowanych, uwięzionych, wygnanych w okresie stalinowskim, to jest od 1922 roku, kiedy Stalin doszedł do władzy, do 1953, gdy zmarł. To jedna ósma ludności ZSRR, w przybliżeniu dwie osoby na trzy rodziny. Kolejne kilkadziesiąt milionów cierpiało przez powiązanie z nimi. Krewni skazańców, nazywanych „wrogami ludu”, też byli pozbawieni licznych praw obywatelskich. Dla Dmitrija, syna „wroga klasowego”, kłopoty pod wieloma względami dopiero się zaczynały.
Po usłyszeniu wyroku ojciec i Dmitrij przez chwilę siedzieli w milczeniu. Gdy chłopak wrócił do domu sam, matka była niepocieszona. Owe dwa lata zamieniły się w cztery. Chłopcy żebrali i kradli jedzenie, by się utrzymać przy życiu.
Kołchozy i sowchozy[3] były kluczem w planach Stalina, który zamierzał przekształcić Związek Radziecki w nowoczesne, samowystarczalne państwo. Sowieci chcieli przełamać stare tradycje i nagiąć chłopów do woli państwa, by stali się uległymi proletariuszami. Chłopi mieli wyprodukować nadwyżki żywnościowe przeznaczone na eksport, który pozwoliłby na importowanie narzędzi i sprzętu potrzebnego do zmodernizowania gospodarki. W tym punkcie władzom się powiodło. Odebrały chłopom jedzenie i dzięki temu przeprowadziły intensywną industrializację. Jak mówili zwolennicy Stalina: zastał Rosję orzącą drewnianymi pługami, a zostawił ją z bombą wodorową. Na dłuższą metę kołchozy nie okazały się jednak sukcesem. Pod koniec epoki komunizmu Moskwa za importowane zboże płaciła tyle samo, ile zarabiała na eksporcie ropy naftowej. Wydajność produkcji zboża z hektara była trzy razy mniejsza niż w Niemczech, mimo że do Związku Radzieckiego należały jedne z najżyźniejszych ziem świata.
Z kulturowej i społecznej perspektywy sytuacja się wręcz pogarszała. Tak przynajmniej usłyszałem od Wasilija Giermangienowicza, powszechnie znanego jako Giermangienowicz ze wsi Kazaszczyna. Miejscowość ta leży kilka kilometrów na zachód od Bierieziny. Idąc na spotkanie z nim, minąłem bocianie gniazdo – parasol z gęsto splecionych patyków. Bociany podobno przynoszą szczęście, lecz ten akurat nie pomógł swej wiosce. Niemal każdy dom był tutaj zabity deskami lub próchniał w ruinie.
Giermangienowicz urodził się w 1926 roku, co czyniło go o cztery lata młodszym od ojca Dmitrija. Jeżeli był czymś zajęty, gdy przybyłem, nie dał tego po sobie poznać. Posadził mnie, właściwie wcisnął w siedzenie obok siebie i zaczął mówić, jakby czekał na ten moment przez całe życie.
Miał dziwnie wykrzywiony nos, okaleczony w taki sposób, że mogła to spowodować tylko poważna eksplozja. Siwe włosy były gęste, lecz sterczały w nieładzie. Miałem czas, by przyjrzeć mu się do woli, ponieważ postanowił nakreślić mi szeroki obraz własnych dziejów. Historia jego życia zaczęła się w momencie zwycięstwa Piotra Wielkiego nad Szwedami w bitwie pod Połtawą. A więc w roku 1709.
Giermangienowicz był Kozakiem i szczycił się tym. Pokazał mi wiszącą nad drzwiami reprodukcję obrazu przedstawiającego Kozaków piszących butny list do tureckiego sułtana[4]. Chciał mnie przekonać, że carowie byli dobrymi ludźmi, i opowiedział mi o tym w całej rozciągłości. Musiałem wszystko to spisywać – czekał, bym zanotował każde zdanie. W rezultacie mój notes zapełnił się informacjami o chłopach pańszczyźnianych epoki caratu, przywiązanych do swoich wiosek i zobligowanych prawem, aby trzy dni w tygodniu pracowali za darmo dla panów.
– W tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym roku Stalin wprowadził kolejne poddaństwo. Zabrał ziemię, zabrał inwentarz i zostawił człowieka z ćwiercią hektara. A ludzie musieli teraz pracować nie trzy dni dla swoich panów, jak za caratu, tylko cały czas. Do tego zniszczono cerkwie i wyrzucono popów.
Mówił mi prosto w twarz, tak że patrzyłem na jego nos z bliska. Po obu stronach błyszczały żywo oczy.
– Pamiętam, jak zmuszali ludzi do kolektywizacji. Przewodniczący rady wiejskiej siedział przy stole z pistoletem, który, jak mówił, jest na wrogów ludu, czyli takich, co to nie chcą się przyłączyć do kołchozu. Miałem wtedy sześć lat i siedziałem na piecu.
Wskazał dłonią dominujący w izbie ogromny piec z legowiskiem na górze, pod powałą. Tradycyjne rosyjskie chaty, takie jak ta, budowano wokół tego rodzaju pieca. Sięgał on od środka do każdej izby i ogrzewał je w zimie. W trzaskające mrozy rodzina sypiała na piecu.
Kiedy przewodniczący skończył swoją przemowę i wszyscy zawołali: „Niech żyje Stalin, niech żyje rewolucja!”, babka Giermangienowicza powiedziała im, że są głupcami, że nic dobrego z tego nie wyniknie, że nie da się tak żyć, to pewna śmierć. Jej złorzeczenia niczego jednak nie zmieniły. Władza przejęła wszystkie stodoły, cały żywy inwentarz. Zabrała ludziom nawet ślubne obrączki, tak bardzo państwo potrzebowało kruszcu.
– Musieliśmy oddać państwu naszą krowę. Matka dostała za nią dwa i pół metra materiału, z którego szyła potem koszule dla ojca. To była cała zapłata za krowę: parę koszul. Gdy ojciec zabrał do kołchozu konia, my, dzieci, płakaliśmy. Wiedział, że koń tam zdechnie, bo nie będzie miał się nim kto opiekować. Nasz koń poszedł do wspólnej stajni, zabrali nam ziemię i stąd wziął się głód.
Rodzina Giermangienowicza składała się z siedmiu osób: rodziców, jego, trójki rodzeństwa i babki. Głodowali, jedli zioła i chwasty. Ich ojciec nie miał pieniędzy na zeszyty, do szkoły chodzili więc półnadzy, boso, nie mając w czym pisać.
– Dzieci były słabe, wiele nie miało siły iść na lekcje. Gołe i głodne, nie chciały wychodzić z domów. Jak możesz iść, gdy nogi odmawiają posłuszeństwa? W szkole dawali chleb. Mieli listę i rozdzielali według niej. Najbiedniejsi uczniowie dostawali chleb, ale ja i mój brat byliśmy średniorolni, więc nic nam nie przysługiwało.
Średniorolnymi nazywano chłopów plasujących się pomiędzy kułakami (zdaniem Sowietów byli to bogaci ciemięzcy, a tak naprawdę przeważnie zwyczajni rolnicy, którzy ciężką pracą dorobili się czegoś więcej niż ich sąsiedzi; kułaków władze zsyłały na Syberię i na północ, by tam zmarli) a wiejską biedotą, grupą faworyzowaną przez bolszewików.
Klasyfikację oparto na raporcie, który Lenin napisał pod koniec XIX wieku. Wódz był zdeklarowanym marksistą i wszędzie wokół siebie widział walkę klas. To doprowadziło go do błędnego przekonania, że w wyniku zniesienia pańszczyzny i innych ograniczonych reform rolnych chłopstwo dzieli się na klasy: kułaków, średniorolnych i biedotę.
W rzeczywistości chłopi w Rosji rozdzielali wioskowe grunty co roku od nowa. Każda rodzina otrzymywała bowiem ziemię w ilości proporcjonalnej do liczby osób w domostwie. To pociągało za sobą równość, a zaobserwowane przez Lenina różnice były przemijającym zjawiskiem wynikającym z czasowego powiększenia niektórych rodzin. Nierówności niwelowały się w momencie, gdy młodzi ludzie opuszczali dom rodzinny lub kiedy umierali starsi.
Rolnicy, którym przypiął etykietkę bogatych, rzadko byli na tyle zamożni, by zatrudniać pracowników, a tak czy inaczej, rosyjski chłop nie ufał zwyczajom niezbędnym do prowadzenia takich interesów. Poza tym, jak zauważyła Olga Siemionowa Tian-Szanskaja, wszelkie wypracowane nadwyżki na ogół wydawano na wódkę, przez co chwilowo wzbogaceni dość szybko wracali w szeregi biedoty.
Nawet jeżeli stratyfikacja wiejskich społeczności faktycznie istniała, została zmieciona przez rewolucję i będące jej następstwem niepokoje. Chłopi rozkradli majątki ziemiaństwa, a potem bolszewicy zabrali, co pozostało. Nie było żadnych kułaków, żadnych średniorolnych ani żadnej biedoty wiejskiej. Byli po prostu chłopi i wszyscy znajdowali się w pożałowania godnym stanie.
Dla bolszewików jednak liczyło się tylko to, co napisał Lenin, nie podważano prawdziwości jego słów. Komunistyczna władza ustaliła więc z góry, ilu kułaków należy „zdekułakizować”, aby zaprowadzić w kraju sprawiedliwość. W samym czerwcu 1931 roku wysiedlono z ojcowizny 101 184 rodziny i przeniesiono je do odległych rejonów. W ciągu niespełna trzech miesięcy liczba ludności w Kraju Narymskim na Syberii wzrosła ze 120 tysięcy do 300 tysięcy. Przesiedlono tam rzekomych kułaków, nie zapewniając im jednak żadnych możliwości wyżywienia czy przetrwania srogiej syberyjskiej zimy.
Do kułaków zaliczono chłopów o największych zdolnościach rzemieślniczych. Kiedy zostali wywiezieni, wsie straciły swoich najbardziej utalentowanych i wartościowych mieszkańców, a także znaczną część żywego inwentarza, jako że wielu chłopów wolało pozabijać swoje zwierzęta niż oddać je państwu. Zabrakło więc siły pociągowej oraz źródła obornika – jedynego dostępnego wówczas nawozu. W konsekwencji zbiory zaczęły maleć, lecz nie zaprzestano ściągania kontyngentów. Spowodowało to nową klęskę głodu.
Giermangienowicz podszedł do kredensu i odkroił z bochenka skibkę chleba – kwadrat o boku dziewięciu centymetrów, nieco większy od paczki papierosów, ale nie tak gruby. Była to porcja, jaka mu nie przysługiwała w dzieciństwie. Kromki leżały w szkole na tacy, jednak przeznaczone tylko dla uczniów z biednych rodzin.
– Mój brat poprosił o chleb, ale mu odmówili. Porwał więc dwie kromki z tacy i uciekł. Zjadł jedną, podczas gdy go ścigali, a drugą schował za pazuchą dla mnie. To był prawdziwy brat.
Władze przemieściły wielu wieśniaków setki kilometrów dalej, na Ukrainę, gdzie podobno były dla nich praca i żywność. Wchodzili do przypisanych im domów, w których czekały zastawione stoły i posłane łóżka. Ukraińcy pomarli z głodu i ich pola leżały odłogiem.
Zimą z 1932 roku na 1933 rok śmiertelność w niektórych częściach Ukrainy była 13 razy większa niż normalnie. W Rosji działo się nieco lepiej, ale to nie znaczy, że dobrze. W rejonach najbardziej dotkniętych głodem śmiertelność była dziewięć razy większa niż zwykle. W latach 1932–1933 zmarło od pięciu do sześciu milionów osób; większe straty w ludziach spowodowane klęską głodową odnotowano dopiero w 1958 roku w Chinach[5]. Produkcja ziarna w tym okresie wyniosła 60 milionów ton, ale plan pięcioletni wymagał 106 milionów i nie można go było zmienić, toteż urzędnicy odbierali gospodarstwom ziarno mimo wyraźnej klęski głodu. Zdesperowani chłopi uciekali do miast, gdzie początkowo mogli liczyć na lepsze możliwości. Rząd jednak przywrócił zniesione wcześniej, po rewolucji, wewnętrzne paszporty (dowody osobiste), zmuszając chłopów do powrotu na wieś i zabraniając im podróżowania bez zezwoleń. Teraz tylko mieszczanie mieli prawo do życia w miastach, chłopi – nie mając dokumentów, których lokalne władze nie chciały im wystawiać – zostali ponownie przywiązani do ziemi. Zdaniem Giermangienowicza był to powrót dawnego poddaństwa w nowej formie.
Brak współczucia ze strony Stalina dla głodujących chłopów – nazywał ich „chłopami” w cudzysłowie, oskarżając o podszywanie się pod prawdziwych mieszkańców wsi – przejawił się w pewnej prywatnej depeszy, w której wódz stwierdził, że ci rzekomi chłopi to polscy agenci usiłujący oczernić dobre imię Związku Radzieckiego. Ukraińscy urzędnicy wzięli z niego wzór i utrzymywali, że wieśniacy głodują, ponieważ są leniwi. W tym samym czasie jakieś 21 tysięcy oficjeli miało dostęp do specjalnych sklepów w miastach, w których wciąż można było kupić artykuły delikatesowe. Zamknięty dla normalnych obywateli Sklep numer 1 obsługiwał moskiewską elitę. Podczas gdy wysocy urzędnicy zajadali się kawiorem, mały Giermangienowicz tłukł robactwo, próbując ocalić choć resztki pozostałego ziarna.
– Kazano nam zabijać myszy. Kto przyniósł sto mysich ogonów, dostawał książkę. Była wtedy plaga gryzoni – wspominał. – I tak żyliśmy. Do wybuchu wojny.