Strona główna » Dla dzieci i młodzieży » Ostrze nocy

Ostrze nocy

4.00 / 5.00
  • ISBN:
  • 9788381641081

Jeżeli nie widzisz powyżej porównywarki cenowej, oznacza to, że nie posiadamy informacji gdzie można zakupić tę publikację. Znalazłeś błąd w serwisie? Skontaktuj się z nami i przekaż swoje uwagi (zakładka kontakt).

Kilka słów o książce pt. “Ostrze nocy

Bogowie starożytnego Egiptu przetrwali tysiące wieków pogrążeni we śnie. Teraz odrodzili się w ciałach niczego nie podejrzewających nastolatków, by stawić czoła sekretom, które wstrząsną całym światem.

 

Briant zrobiłby wiele, by cofnąć czas i uchronić Sonię od śmierci. Zresztą nie tylko ją. Stracił już tak wiele w swoim życiu... Jedyne co mu teraz pozostało to zemsta na tych, którzy odebrali mu wszystko. Pogrążony w samotności zatraca się w swoim gniewie. Czy znajdzie sojusznika swoich działań? A co jeśli się okaże, że Sonia wcale nie zginęła…?

 

Co się stanie, gdy najpotężniejszy z przebudzonych bogów wyzwoli swoją moc?

Polecane książki

Street art jest dziś najbardziej popularnej i dynamicznie rozwijającą się na całym świecie sztuką, ma też największą liczbę odbiorców. Jest przy tym efemeryczny, zmienny i nie­ograniczony, podlega ciągłym procesom komercjalizacji, instytucjonalizacji, mediatyzacji. Jako owoc kultury remiksu korzysta...
„Książka najwyższych lotów poprawiająca nastrój” Femina W dniu swoich osiemnastych urodzin Anette Grankvist przyrzekła sobie, że zrobi w życiu trzy rzeczy: nauczy się jeździć na motocyklu, kupi dom i będzie samowystarczalna. Dziewiętnaście lat później rzeczywiście jest samowystarczalna, choć w tym ...
Rosie święcie wierzy w to, że szczęście można znaleźć na dnie miski do wyrabiania ciasta. Jednak nigdy nie spodziewała się, że ona, przeciętna dziewczyna z prowincjonalnego East Liberty w stanie Ohio, zostanie przyjęta do najbardziej prestiżowej na świecie szkoły gastronomicznej dla nastolatków, pro...
W Teksasie wszystko jest większe… nawet morderstwo. Przedstawiamy Tresa Navarre: amatora tequili, mistrza tai-chi, nielicencjonowanego prywatnego detektywa ze skłonnością do wpadania w tarapaty wielkości Teksasu. Jackson „Tres” Navarre i jego zajadający się enchiladami kot Robert Johnson zajeżd...
Julita przez wiele lat nosi maskę szczęśliwej żony i matki. Wierzy, że jej poświęcenie wystarczy do zbudowania trwałego małżeństwa oraz pełnej miłości rodziny. Elżbieta, bezdzietna, żyjąca samotnie lekarka, boryka się z myślami, które w jej głowie urastają do rangi problemu niepozwalającego cieszyć ...
Co zrobić, żeby się pozbierać i zacząć wszystko od początku, kiedy życie rozpada ci się na kawałki? Po serii dramatycznych przeżyć przyjaciółki Hayley i Dani umawiają się, że przed nimi „Rok mówienia Tak”. Obiecują sobie, że zrobią wszystko, by ich życie było szczęśliwsze. ...

Poniżej prezentujemy fragment książki autorstwa Eliza Drogosz

Copyright for the Polish Edition © 2019 Edipresse Kolekcje Sp. z o.o.

Copyright for text © 2019 Eliza Drogosz

Edipresse Kolekcje Sp. z o.o., ul. Wiejska 19, 00-480 Warszawa

Dyrektor Zarządzająca Segmentem Książek: Iga Rembiszewska

Senior Project Manager: Natalia Gowin

Produkcja: Klaudia Lis

Marketing i promocja: Renata Bogiel-Mikołajczyk, Beata Gontarska

Digital i projekty specjalne: Katarzyna Domańska

Dystrybucja i sprzedaż: Izabela Łazicka (tel. 22 584 23 51),

Beata Trochonowicz (tel. 22 584 25 73),

Andrzej Kosiński (tel. 22 584 24 43)

Redakcja: Słowne Babki

Korekta: Anna Godlewska, Klaudia Kulmińska

Projekt okładki i stron tytułowych: Anna Slotorsz/artnovo.pl

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

Skład i łamanie: Arkadiusz Zawadzki

Biuro Obsługi Klienta

www.hitsalonik.pl

mail: bok@edipresse.pl

tel.: 22 584 22 22

(pon.-pt. w godz. 8:00-17:00)

facebook.com/edipresseksiazki

facebook.com/pg/edipresseksiazki/shop

instagram.com/edipresseksiazki

ISBN: 978-83-8164-108-1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.

Dla moich Czytelników.

Uwierzyliście we mniei daliście mi powód,bym pisała dalej

KSIĘGI ANKH

Tysiące lat temu w delcie Nilu kwitła niezwykła cywilizacja kraju faraonów. Jej trwanie wydawało się wieczne, choć jej bogowie wiedzieli, że takie nie będzie. To oni jako pierwsi dostrzegli symptomy zbliżającego się upadku. W obawie o los zapomnianych bóstw skazanych na wegetację w nicości nieśmiertelni podjęli próbę zachowania swych mocy. Uśpieni przetrwali dziesiątki wieków. Teraz wreszcie ponownie nadszedł ich czas. Przebudzili się w ciałach współczesnych, niczego nieświadomych nastolatków, by…

Któż właściwie wie dlaczego?

Gdy Sonia Milewska otrzymuje zaproszenie na międzynarodowy obóz zorganizowany w Egipcie, nie ma o tym wszystkim pojęcia. Dopiero na miejscu okazuje się, że wokół niej zaczynają dziać się coraz dziwniejsze rzeczy. Na jej ręce pojawia się świetlisty znak, zostaje osaczona przed demony o płonących oczach, inni uczestnicy zdają się mieć nadnaturalne zdolności, a na dodatek jeden z nich wygląda dokładnie jak poszukiwany w całej Europie nieletni morderca.

Przypadek sprawia, że krzyżują się ze sobą drogi Soni i ukrywającego swą prawdziwą tożsamość Brianta de Ramena, wciąż niemogącego się pozbierać po tragedii, która przytrafiła się jego rodzinie, i po tym, jak winą za nią obarczono właśnie jego. Usilnie starając się nie rzucać w oczy i poskromić targający nim gniew, próbuje on odkryć, co ukrywa organizator obozu, Juan Mandara. Briant szczególnie podejrzliwie przygląda się prowadzonym przez niego poszukiwaniom Seta, boga pustyni. Czyli właśnie jego. Briant liczy też na to, że na terenie obozu trafi na ślad skradzionego mu skarbu, potężnego wisiora w kształcie krzyża Ankh – klucza życia, atrybutu umarłego Ozyrysa. Ma rozpaczliwą nadzieję, że krzyż mógłby mu pomóc wskrzesić tych, których odebrał mu brutalny los. Nie ma przy tym pojęcia, że nie wszyscy z jego bliskich zginęli…

Odzyskawszy Amulet Ozyrysa, ścigani przez straszliwego demona, Sonia i Briant uciekają na pustynię. I choć Sonia przeżywa prawdziwy wstrząs, odkrywszy, z kim naprawdę ma do czynienia, ostatecznie dociera do niej, że Briant nie może być tak zły, jak wszyscy myślą. Po tym, jak chłopak ratuje jej młodszą siostrę, Sonia postanawia mu zaufać i pomóc stawić czoła wrogom – prawdziwym mordercom jego rodziny.

Kolejne miesiące mijają im na próbach odkrycia, gdzie ponad dwa tysiące lat temu zostało ukryte Berło Zniszczenia – atrybut Seta, którego zdobycie jest niezbędne do tego, aby odzyskał on pełnię dawnej mocy. Nie jest to jednak łatwe, Briant bowiem niczego nie pamięta, a kapłani nie pozostawili mu żadnych wskazówek. Starając się unikać odrodzonych bogów, którzy przenoszą się do kwatery nad jeziorem Bajkał, Sonia i Briant prowadzą poszukiwania. Jednak choć sprawdzają w wielu miejscach – od przeklętego Miasta na Środku Pustyni po świątynię Ozyrysa w Abydos, ciągle są dalecy od odzyskania magicznego berła. Briant czyni w tym czasie Sonię swoją Wybraną, ofiarując jej Dar Iluzji. Co więcej, oboje zaczynają podejrzewać, że łącząca ich przyjaźń mogłaby stać się czymś więcej…

Ratując Sonię z rąk porywaczy, którzy okazują się Sługami Pustyni, potomkami starożytnych kapłanów Seta, Briant dowiaduje się, gdzie ukryto jego atrybut. Jest to zagubiona oaza, zwana Łzą Pustyni. W dniu swoich szesnastych urodzin udaje się wraz z Sonią po berło, oboje przepełnieni obawami, czy odzyskanie pełni mocy nie sprawi, że Briant zmieni się w kogoś zupełnie obcego, w starożytnego boga chaosu… Czekającą przed wejściem do skarbca Sonię atakują pozostali bogowie z Wyklętym na czele i próbują zmusić Seta, by poddał się w zamian za jej życie. Wybucha walka, a śmiertelnie zraniona przez demona Sonia umiera. Bogowie się wycofują, zrozpaczony Briant zaś robi wszystko, aby ją uratować. Zawiera nawet pakt z duchem Ozyrysa. Mimo jednak usilnych starań zawodzi – Sonia odeszła na zawsze…

PROLOG

Domofon zadźwięczał melodyjnie, odrywając ją od lektury.

– Zobaczcie, kto to – poprosił z kuchni tata. Jego głosowi towarzyszył dźwięk łyżki stukającej o brzeg metalowej miski.

Zerknęła na znudzonego brata, który od samego rana wylegiwał się na skórzanej sofie i z coraz większym zniechęceniem przerzucał kanały telewizyjne w poszukiwaniu czegoś nadającego się do oglądania. Brat odwzajemnił jej spojrzenie, a gdy popatrzyła na niego błagalnie, westchnął i niechętnie się podniósł. Zadowolona wróciła do książki.

– O rany, to Briant. – Niechętne mruknięcie z przedpokoju ponownie przerwało jej lekturę. – Przecież ma klucze, po co dzwoni.

Natychmiast zerwała się z parapetu.

– Briant wrócił?

Wpadła do przedpokoju akurat w momencie, gdy Rémi nacisnął czarny guzik i rzucił lodowato do mikrofonu:

– Czego chcesz?

– Zapomniałem kluczy, wpuść mnie.

Głos Brianta był zniekształcony przez wideodomofon, ale i tak sprawił, że na dobre już zapomniała o perypetiach głównej bohaterki i zamiast tego uśmiechnęła się szeroko. Obiecał, że kupi jej największą czekoladę, jaką znajdzie. Za to, że nie naskarżyła rodzicom, że to on zniszczył ogrodową rzeźbę.

Uwielbiała ich wspólne tajemnice.

– Otwórz mu, skoro już tu jesteś – poprosił Rémi i uciekł do salonu.

Czekała w uchylonych drzwiach, aż Briant wdrapie się na samą górę. Posłała mu promienny uśmiech, ale ten, który zajaśniał niepewnie na jego twarzy, nie był tym konspiracyjnym uśmiechem, który znała. Zamiast tego dostrzegła w jego oczach dziwny ognisty błysk. Nigdy wcześniej nie miał takiego wzroku.

Otworzyła szerzej drzwi, żeby go przepuścić.

– Mówiłeś, że wrócisz późnym popołudniem – zauważyła. Nie uszło jej uwadze, że w jego rękach nie było torby z zakupami.

– Zmieniłem plany.

– Ale naprawdę zapomniałeś kluczy czy po prostu liczyłeś, że to Rémi otworzy ci drzwi, i to wytrąci go z równowagi?

Widząc jego wahanie, parsknęła śmiechem. Zdecydowanie nie był dziś w formie, skoro jedynie lekko wzruszył ramionami. Powinien był się uśmiechnąć, tak jak się zawsze uśmiechał. Odrobinę złośliwie, ale i porozumiewawczo. Uwielbiała ten uśmiech.

– Mieliśmy umowę – przypomniała na pozór obojętnie, przekręcając za nim zamek w drzwiach. – Nie myśl, że zapomnę. Nie wybaczę ci, jeśli nie kupisz mi czekolady. I powiem o wszystkim mamie. Słyszysz?

Zmarszczył brwi i podążył za nią do salonu. Przystanął w wejściu, a ona na powrót wskoczyła na zarzucony bladoróżowymi poduszkami parapet. Wzięła do ręki porzuconą wcześniej książkę i schowała się za nią. Nie wróciła jednak do lektury, tylko spojrzała znad jej krawędzi na swojego ulubionego brata. Zgodnie z rytuałem powinien przyjść do niej, gdy gra obrażoną, i obiecać jej jeszcze więcej czekolady. A ona powinna udać, że się waha, by następnie łaskawie się zgodzić.

Tym razem jednak Briant nawet na nią nie zerknął. Przypatrywał się przez moment nachmurzonemu Rémiemu, a potem przeniósł wzrok na siedzącego przy stole Dena. Najstarszy z braci już dawno zrezygnował z pozornego chociażby studiowania książki do biologii i zamiast tego z zaintrygowaniem pochylał się nad ekranem najnowszego tabletu.

Wyczuwając wreszcie jej zainteresowanie, Briant rzucił siostrze niechętne spojrzenie, a potem luźno oparł się o framugę drzwi.

– Możemy porozmawiać? Wszyscy?

Rémi spojrzał na niego, jakby był obłąkany. Den nawet nie zareagował.

– O czym? – zapytała Élodie, zastanawiając się, dlaczego Briant był dzisiaj taki inny. Pełen wahania. Ostrożny?

Może po prostu rozważa, czy jechać na ten międzynarodowy obóz do Egiptu, na który go niedawno zaprosili. Znalazła zaproszenie, gdy wpadła do jego pokoju w ich odległym zamku, w którym spędzali weekend, żeby odzyskać ładowarkę do telefonu. Leżało na podłodze, wśród innych rzeczy, które Briant uznał za nieważne. Na jego miejscu pewnie by pojechała, taki wyjazd gwarantował przygodę. Jej brata wcale nie zaintrygował, przynajmniej wtedy. Może zmienił zdanie albo chociaż zamierza się ich poradzić? Nie przychodziła jej na myśl żadna inna sprawa, o której mógłby chcieć porozmawiać z całą rodziną.

– To ważne. Proszę.

Popatrzyli na niego zdziwieni tą niezwykłą dla niego prośbą. Nawet Den oderwał się od tabletu.

– Ty o coś prosisz? Dobrze się czujesz? – zapytał, wbijając w Brianta zdumione oczy.

Rémi parsknął cicho.

– Przestańcie, jesteście okropni! – zawołała Élodie, zsuwając się z parapetu. – Wyłącz ten telewizor i nie krzyw się tak paskudnie, bo ci zostanie.

Oczekiwała, że Briant chociaż tym razem mrugnie do niej porozumiewawczo, obiecując, że odwdzięczy jej się za to, że ściągnęła wszystkich do salonu, nawet zajętą swoim nowym artykułem mamę. On jednak znowu nawet na nią nie spojrzał. Trochę urażona, usiadła po turecku na wzorzystym perskim dywanie i przejęła miskę z winogronami, którą podał jej Den.

– No to o czym chciałeś porozmawiać? – zapytała mama, poprawiając zsuwające się z nosa okulary. Wciąż miała lekko nieobecny wzrok, jakby nie w pełni wróciła do rzeczywistości ze świata swoich nowych badań.

Briant obrzucił wszystkich niepewnym spojrzeniem. Élodie wydało się ono odrobinę nieszczere, ale tylko przez ułamek sekundy. Szybko też odgoniła podobne myśli. Bo przecież dlaczego miałoby być?

– Bo ja… – Zawahał się. – To zabrzmi dziwnie, ale proszę, nie śmiejcie się i potraktujcie to poważnie. Przysięgam, nie staram się was nabrać.

Wymieniła z Denem zdumione spojrzenia.

– No dobrze. Powiedz, o co chodzi.

Poruszył się niespokojnie.

– Ja… Od pewnego czasu mam wrażenie, że dzieje się ze mną coś dziwnego. Nie zauważyliście może czegoś, co… sam nie wiem. Proszę, pomyślcie.

– No, ja zauważyłem – prychnął Rémi, nim ktokolwiek zdążył zareagować. – Zrobiłeś się jeszcze bardziej nieznośny niż kiedyś. I złościsz się pięć razy częściej. Wciąż czekam na przeprosiny, baranie.

– Rémi. Uspokój się.

– Tato! Nie wiesz, o co chodzi. Należą mi się.

Briant rzucił Rémiemu nienawistne spojrzenie. Élodie aż wstrzymała oddech, tak przytłaczająco złego było to coś w jego oczach. Gdy jednak mrugnęła, iskra zgasła, jakby nigdy jej nie było. Briant ponownie wyglądał jedynie na zagubionego.

To była przecież tylko głupia kłótnia – pomyślała Élodie. Nic, co mogłoby sprawić, że nienawiść w oczach brata byłaby dla niej zrozumiała. Briant i Rémi kłócili się, od kiedy tylko sięgała pamięcią. Nigdy jednak sprzeczka nie wywołała w żadnym z nich prawdziwej niechęci. Musiało jej się przewidzieć.

– Naprawdę nie zauważyliście nic dziwnego? – drążył dalej Briant. – Musieliście zauważyć…

Rodzice wyglądali na zaniepokojonych.

– A… o co ci na przykład chodzi?

– No… Nie mówiłem ostatnio dziwnych rzeczy albo nie zachowywałem się inaczej? Nie działo się ze mną nic… niewytłumaczalnego?

Élodie przyjrzała się bratu uważniej, czując, jak przyspiesza jej tętno. Prawie umknęło jej uwadze, jak Den uniósł brwi, a Rémi skrzywił się dziwnie. Niewytłumaczalnego? Jak… co na przykład?

– Briant… Co się dzieje? – zmartwiła się mama. – Wszystko dobrze?

– Nie wiem. Nie mam pojęcia, co się dzieje wokół mnie.

– Dojrzewanie to podobno trudny okres – rzucił Den.

Briant spiorunował go wzrokiem.

– Wniosek jest prosty. On wariuje – podłapał natychmiast Rémi. – Wreszcie sam się do tego przyznał. Od zawsze mówiłem, że coś z nim nie tak. Ale teraz moja kolej. Skoro już jesteśmy wszyscy razem, porozmawiajmy o jachcie. Nadal uważam, że powinniśmy sobie jeden kupić.

Den wywrócił oczami.

– Niby czemu? Nie jest nam potrzebny.

– Jest!

– Nie!

– Czy możemy wrócić do… – wtrącił Briant.

– Nie! Idź do psychiatry, jeśli masz problemy. Kupmy jacht, błagam. Wszyscy liczący się ludzie je mają.

– Kto tak mówi? Twoi znajomi? – zapytał coraz bardziej zniecierpliwiony tata.

– Wracam do siebie – oznajmiła niemal równocześnie mama, wstając z sofy. – Mam już powyżej uszu tego tematu.

– Ale…

– Den ma rację, niepotrzebny nam jacht – wycedziła Élodie, rzucając Rémiemu stalowe spojrzenie. – Masz głupich przyjaciół. Nie chciałabym mieć takich. Są puści i cię nie lubią. Gdybyś czekał na operację, żaden z nich by cię nie odwiedził. Oni nawet nie zauważyliby, że cię nie ma, chyba że brakowałoby im kogoś, kto zapłaci za nich w knajpie.

Rémi zdrętwiał.

– Élodie – szepnął. W jego głosie zabrzmiał strach. – Ja…

Pokręciła głową. Byle o tym nie myśleć… Byle nie widzieć tych obrazów… Nic jednak nie mogła na to poradzić. Oczy zapiekły, a dłonie zadrżały. Okropna pamięć wydobyła z otchłani wspomnień pulchną twarzyczkę przyjaciółki z klasy, która leżała nieprzytomna w jednym z paryskich szpitali, z włosami rozrzuconymi na poduszce i z wyrazem bólu zastygłym w rysach.

– Nie chciałem, ja…

– Wiem. – Zacisnęła dłonie w pięści i zmusiła się do odrzucenia strasznych wizji. – Będzie dobrze. Znaleźli już dawcę. Będzie dobrze. Musi być. Ona nie umrze. – Uniosła na Brianta zrozpaczony wzrok. – Prawda?

Prawie się rozpłakała, gdy zamiast milczącego wsparcia ujrzała w jego oczach coś innego. Dziwnego. Mrocznego.

– Dawcę? – zapytał niemal bezbarwnym głosem.

Tata spojrzał na niego karcąco, a Élodie odwróciła wzrok.

– Anne mówiła, że tak szybko, bo podobno jej rodzice zapłacili – powiedziała cicho. – Inaczej nie miałaby szans.

Niemal fizycznie poczuła na sobie płonące spojrzenie Brianta, ale je zignorowała. Nie rozumiała, co było z nim dziś nie tak. Zachowywał się zupełnie tak, jakby nie pocieszał jej nieprzerwanie przez parę godzin po tym, jak jej przyjaciółka wylądowała w szpitalu ledwie kilka dni wcześniej.

– Zapłacili? – warknął za to, czym jeszcze bardziej ją rozdrażnił.

– Przestań – syknął wściekle Rémi. – A co mieli zrobić? Zresztą ty byłbyś pierwszym, który zrobiłby to samo dla Élodie!

– Nie przejmuj się nimi – szepnął dziewczynie tata. Wyciągnął ku niej dłoń, jak robił to kiedyś, gdy była bardzo mała i gdy biegła do niego w poszukiwaniu ochrony przed burzą, której złowrogie pomruki przenikały ściany ich starego zamczyska.

Jej oczy wezbrały łzami. Sięgnęła po jego silną rękę.

Ale wtedy Briant warknął jakoś dziwnie. Zdążyła tylko trochę obrócić głowę. To jednak wystarczyło, by kątem oka ujrzała błyszczący w jego oczach ogień. By zrozumiała, że coś jest nie tak. W następnej sekundzie, tuż przed tym, gdy miała dosięgnąć ręki taty, wszystko się skończyło.

Świat wypełniły huk i wściekła, niszczycielska czerwień.

Krzyknęła przeraźliwie, gdy wybuch rzucił nią o ścianę. Błyskawica bólu przeszyła jej ramię, kiedy boleśnie obiła się o podłogę. Jej jęk zniknął wśród chaosu pożerającego świat. Uniosła wzrok znad spopielonej podłogi, jednak nie dojrzała już nikogo. Ani taty, ani Dena, ani Rémiego, ani Brianta. Była sama. Płomienie tańczyły wokół niej, wijąc się złowrogo i zagarniając coraz większą przestrzeń. Wypalając coraz większą dziurę w jej sercu.

Z trudem łykając powietrze, wsunęła się pod szafkę. Nie była w stanie zrobić nic innego. Wpatrując się w szalejący ogień i czując znajome mrowienie otulającej ją magii, wciąż tak żałośnie słabej, jakby jej nie było, nie mogła pozbyć się wspomnienia tego, jak oczy jej brata zapłonęły, by zniszczyć świat.

Nie, nie jej brata. Demona… Jak mogła, jak mogła go nie poznać? Ten ogień, ta nienawiść… Była tak ślepa. To nie był Briant. To był demon. Demon… Dlaczego podał się za jej brata? Dlaczego ich zaatakował…?

Skuliła się, rozpaczliwie szepcząc w otaczające ją piekło imiona rodziny. Imiona utracone na zawsze.

Gdy z tłumu przed kamienicą wyłonił się pobladły chłopiec i uniósł przerażone, ogromne oczy ku płomieniom buchającym z okien, Élodie coraz głębiej pogrążała się w martwej rozpaczy, obserwując spopielający meble i złuszczający farbę ze ścian żar. Nie mogła się z tym pogodzić. Nie chciała ponownie czuć bólu tak straszliwego jak ten, który zniszczył ją tysiące lat wcześniej.

Gdy upuszczona przez chłopca czekolada dotknęła chodnika, Élodie nie czuła już spływających jej po policzkach łez.

Gdy chłopiec rzucił się ku wejściu, Élodie zacisnęła powieki, nie wytrzymując naciskającego na nią ze wszystkich stron ciśnienia.

Gdy chłopiec próbował wyszarpać się z uścisku tłumu i rozpaczliwie wykrzykiwał jej imię, Élodie zaczęła się dusić od ciężkiego dymu, przysłaniającego jej świat.

Gdy siłą odciągnęli go od kamienicy, z której unosił się ku niebu czarny słup dymu, umarła w niej niewinna istota ludzka. Mocniej zapłonęło za to serce bogini. Skuliła się, otulona roziskrzonymi skrzydłami, i dopiero wtedy odpłynęła w ciemność czyhającą w jej duszy.

Nie obudziła się nigdy więcej.

A przynajmniej nie jako ta sama dziewczyna.

A prawdziwy Briant de Ramen nigdy nie wybaczył światu tego, co stało się z jego rodziną. Walcząc z przytrzymującym go tłumem, bezsilnie obserwując pożar trawiący jego dom, poprzysiągł, że zrobi wszystko, by ich pomścić.

Rozdział pierwszyPRZEBUDZONY

Nie widzieli go.

Siedzieli na pokrytych pyłem schodach, nachyleni ku sobie. Ich zabarwione niepokojem szepty były tak ciche, że niemal niesłyszalne. Zupełnie jakby wyczuwali w przepełnionym chłodem powietrzu napięcie. Co chwila zerkali na morze piasku, które otaczało ich ze wszystkich stron. Czujne, milczące. Ich broń, jakże śmiesznie bezużyteczna, była oparta o kamienne stopnie.

Byli nikim. Byli śmiertelni.

Gdzieś w górze gwiazdy migotały na mrocznej tafli nieba. Świat zdawał się trwać w bezruchu, wstrzymując oddech.

Wydawało się, jakby zaledwie wczoraj uciekł stąd ranny, przestraszony. Słaby, jak oni teraz. Uciekł z dziewczyną, tym samym wydając na nią wyrok śmierci. Ale to było dawno, bardzo dawno temu. A im dłużej wpatrywał się w zakurzone ciemne okna kompleksu, w którym odbył się kiedyś obóz „Na piaskach egipskiej pustyni”, tym bardziej odległe mu się to zdawało. Jak sen, który rozmazuje się coraz bardziej wraz z upływem kolejnych minut poranka. Tylko jedno uczucie było dziś równie silne jak wówczas. Wściekłość. Straszliwa, bezgraniczna, czająca się gdzieś wśród cieni jego duszy. Wszystko dookoła, każdy krzak i każdy kamień, nawoływało, by zrobił wreszcie to, po co przyszedł. By niszczył. By zabijał.

Jego usta wykrzywiły się w przerażającym uśmiechu. Było mu już wszystko jedno. Jego oczy zalśniły czerwienią, a posłuszna mu pustynia drgnęła. Nieliczne światła zgasły i pogrążyły świat w mroku. Piasek poruszył się, uwalniając czające się w jego odmętach upiory. Ich ślepia zapłonęły na tle znieruchomiałych wydm. Gdy nieśpiesznym krokiem sunęły w stronę próbujących uruchomić latarki strażników, znad pustyni zerwał się zimny wiatr. Gdy pierwszy z ludzi upadł na ziemię pociągnięty przez kościste, a ciężkie od boskiego gniewu powietrze przeciął przedśmiertny krzyk, król pustyni przymknął oczy. Gdy ziemia splamiła się krwią, z namaszczeniem wciągnął w płuca rozchodzący się zapach śmierci. Obserwując pochłaniający budynki i ludzi pożar, zatracał się w otaczającym go zniszczeniu. Na jego ustach błąkał się wciąż ten sam przerażający uśmiech, a oczy wypełniała ciemność. Odurzał się destrukcją.

I tylko jakieś blade wspomnienie jego dawnego ja błagało, żeby tego nie robił. By nie upajał się tym, czego brakowało mu od wieków. Żeby skupił się na czymś innym. Aby był kimś innym – komuś na tym kiedyś bardzo zależało. Ale komu i dlaczego – tego nie mógł już sobie przypomnieć. Zresztą wcale go to nie obchodziło.

Wreszcie czuł się w pełni sobą. Znowu wszystko było tak, jak miało być. W końcu miał się zemścić. Za wszystko. Za Astarte. Za detronizację. Za odrzucenie. Za demonizację. I za pożałowania godne życie jego ludzkiego wcielenia, które coraz bardziej zacierało mu się w pamięci.

Było wreszcie tak, jak miało być.

Nie rozumiał tylko, dlaczego jakiś cichy głos wciąż uparcie powtarzał, że to nie tak miało być. Wiedział jednak, że w końcu i on ucichnie. Z każdą godziną, z każdym dniem stawał się coraz słabszy. Coraz cichszy. Wystarczyło poczekać jeszcze trochę.

Rozdział drugiCZARNE DNI

Od razu poczuła, że to znów się działo. Przerażenie wypełniło jej umysł i nic nie było w stanie przegnać obrazów, które osaczyły ją ze wszystkich stron.

Świat wirował jej przed oczami, nie mogła nawet zebrać myśli. A potem nagle wszystko się zatrzymało. Z trudem złapawszy oddech, uniosła głowę. Głucha cisza zdawała się naciskać na nią zewsząd. Gdy wzrok jej się wyostrzył, to, co zobaczyła, sprawiło, że serce w niej zamarło. Chwiejąca się na tle złotych wydm Sonia osunęła się na ziemię, czerwona plama rozkwitła na jej piersi. Estera wydała z siebie rozpaczliwy krzyk i zerwała się z piasku. Ziemia chwiała się jej pod stopami, ale to nie mogło jej powstrzymać. Musiała pomóc Soni…

Ziemia zadrżała, wstrząs zwalił ją z nóg. Ostry podmuch wiatru chlasnął ją po twarzy. Straciła Sonię z oczu.

– Nie! – Zapłakała, próbując podnieść się mimo wyjącego wściekle wiatru.

– Przestań! – krzyczała Astrid, ciągnąc ją w drugą stronę. – Ona nie żyje! Nic nie zrobisz! Musimy iść!

Szarpnięciem wyswobodziła się z uścisku bogini zmarłych. Neftyda przepadła wśród burzy, a Estera pognała przed siebie, w kierunku ledwo widocznego wśród złotych tumanów bladego światła. Burza rozstąpiła się przed nią, ukazując jaskrawoczerwoną plamę krwi rozlaną wokół nieruchomej Soni. Estera upadła na ziemię.

– Nie! – zaszlochała. – Dlaczego?

Nie tylko ona pochylała się w rozpaczy nad ciałem Soni. Naprzeciw siebie Estera zobaczyła przestraszoną twarz młodej dziewczyny. Wiatr targał jej kruczoczarne włosy. Jej oczy jaśniały tak, że odbierało dech. Wpatrywała się prosto w Esterę.

– Estero, wróć! – Z trudem przekrzykiwała burzę, ściskając w palcach dłoń Soni. – Nie zostawiaj jej tutaj. Wróć do niej!

Sen rozbłysł tęczowym blaskiem, a Estera poderwała się na posłaniu. Spazmatycznie łapiąc oddech, wpatrywała się w przestrzeń. Sonia… Wciąż miała przed oczami jej śmierć. Krzyk czarnowłosej dziewczyny nadal odbijał się echem w jej sercu. Poczuła ucisk w gardle. Do oczu napłynęły łzy. Doprawdy, płakała tak dużo, że nie rozumiała, jak to możliwe, że jeszcze nie zabrakło jej łez. Zacisnęła zęby, by powstrzymać płacz. Nie chciała obudzić współlokatorek, nie chciała, by znowu pocieszały ją do rana. Nie chciała ich współczucia. Miała go dość. W gruncie rzeczy pragnęła wciąż na nowo rozpamiętywać to, co się stało. Co mogła zrobić, by temu zapobiec. Czego nie zrobiła.

Obróciła się na bok i skuliła, naciągając kołdrę pod sam nos. Gdzieś zza pleców dobiegał ją równy oddech śpiących dziewcząt. Księżyc niepewnie wyglądał zza chmur i oświetlał jej twarz. Zadrżała, gdy niechciane wspomnienia przywołały obraz księżyca w Egipcie, który podziwiały wieczorami z Sonią. Wtuliła twarz w poduszkę i wybuchła płaczem.

Zanim Sonia zginęła dokładnie trzy dni wcześniej, nie widziały się przez długie miesiące. Łącząca je wakacyjna przyjaźń osłabła, ale Estera nigdy nie przestała myśleć o krakowiance jako o przyjaciółce. Nawet mimo że nie rozumiała, dlaczego Izyda wybrała Sonię, zamiast zwrócić się do Estery. Teraz to nie było już ważne.

Jakaś część jej zdruzgotanego serca miała nadzieję, że Sonia również miło ją wspominała. To by jednak znaczyło, że tym bardziej liczyła na jej pomoc… Tam, na pustyni, gdy demon rzucił nią o piasek. Widok nadziei w przerażonych zielonych oczach prześladował Esterę nieustannie.

Zawiodła. Nie uchroniła Soni przed śmiercią… I choć nie śmiała już nazywać się jej przyjaciółką, czuła się tak, jakby straciła jedną z najbliższych sobie osób. Gdyby tylko zrobiła cokolwiek… Mogła ją uprzedzić, ochronić… Ale nic nie zrobiła. Przez miesiące nie zainteresowała się, co u niej, nie dowiedziała się, w czyje sidła wpadła. No i teraz Sonia nie żyła. To była jej wina.

I choć Astrid całymi godzinami powtarzała jej spokojnym głosem, że nie powinna się obwiniać, Estera wiedziała, że nie przestanie. Mogła uratować Sonię. Ale tego nie zrobiła.

* * *

Nie powinien był tu przychodzić.

Promienie wschodzącego słońca zabłysły u podstawy szklanej piramidy. Już po chwili światło odbijało się od niej, zalewając okoliczne wydmy migotliwymi refleksami. Sahara strzygła uszami, wsłuchując się w szepty pustyni. Briant nieruchomo wpatrywał się w przestrzeń.

Skoro chciał zniszczyć wszystko, co łączyło go z przeszłością, powinien przestać przychodzić tu codziennie. Spojrzał na piramidę. Iskrzyła się niczym wielki diament i bez wątpienia była najpiękniejszym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek widziała pustynia.

Nawet z daleka wydawało mu się, że dostrzega zarys ustawionego w centrum piramidy sarkofagu. Sarkofagu Soni, przypomniał sobie. Dlaczego więc coraz częściej łapał się na myśli, że… Astarte?

Pokręcił głową. Chyba naprawdę zaczynał zapominać. Odpychał od siebie echa śmiertelnego życia tak uporczywie, że rzeczywiście przestało ono dla niego cokolwiek znaczyć. I choć wspomnienie jej twarzy oraz głosu wciąż było tak żywe, jakby rozstali się zaledwie chwilę wcześniej, pewnego dnia ono również straci ostrość, a potem zniknie. Złoto włosów i zieleń oczu powoli, uparcie zmieszają się z ciemnością spowijającą tysiąclecia. Chociaż nawet gdy już zapomni o tym, co działo się przez ostatnie szesnaście lat, wspomnienie o niej nigdy nie zblednie całkowicie. Pozostanie miłym echem przeszłości. Tak samo jak pamięć o Astarte.

Zmarszczył brwi. Żadna z nich nie byłaby zachwycona tym, co zrobił tej nocy. I poprzedniej. Ani tym, co jeszcze miał zamiar zrobić. Sonia była zbyt dobra, by to pochwalić. Astarte za bardzo kochała ludzi, żeby to zaakceptować. Była wojowniczką, ale walczyła tylko przeciwko bogom. Obie były zbyt łagodne – i zbyt słabe – aby mogły go zrozumieć.

Cóż. Obie nie żyły. Czyż nie był to najlepszy dowód na to, że przetrwają tylko silni? Tylko bezduszni? Że w kontakcie z odrodzoną magią starożytności tylko tacy jak on mają szansę przeżyć?

„A co potem? – szeptał uparcie wiatr. – Co będzie potem? Czym będziesz karmić pustkę swojej duszy, gdy wreszcie dokonasz zemsty?”.

Zignorował go.

Odwrócił wzrok od grobowca i spojrzał na porzucony na piasku papirus. Rozwinął go i ponownie przyjrzał się schematom i drobnym uwagom, które naniósł na każdy wolny skrawek planów. Zmarszczył brwi, w wyobraźni ożywiając broń i sprawdzając wszystkie jej elementy. Sięgnął po pędzelek, zanurzył go w tuszu i naniósł na rysunek ostatni szczegół. Błyskawicznie dokonał w głowie nowych obliczeń. A potem uśmiechnął się z ponurą satysfakcją.

* * *

Sahara bezszelestnie stąpała u jego boku, gdy cicho jak cień przemierzał tętniące życiem ulice metropolii. Nawet nie znał jej nazwy. To demony, a nie położenie geograficzne, sprawiły, że go do siebie przyciągnęła. Nazwa nie była zresztą ważna. Nazwy były ulotne. Za sto lat być może nikt nie będzie znał tej obecnej. A czym było sto lat w perspektywie wieczności, która na niego czekała?

W nocnych ciemnościach był niewidoczny, gdy bacznie przyglądał się brudowi i moralnej zgniliźnie, które przenikały każdy centymetr budowli i ulic. Mijał skulonych w zaułkach żebraków, cuchnących pijaków, jaskrawo ubrane grupki imprezowiczów wybuchające rechotem, który ledwo można było nazwać ludzkim. Najgorsi byli jednak ci podpici, z ustami pełnymi frazesów o miłości i wierze, choć ich serca wypełniały nienawiść i agresja. Był zniesmaczony ich zakłamaniem. Tym, jak łatwo przychodziło im krzyczeć o ideałach, którym sprzeniewierzali się każdym swoim oddechem.

Gdy tak szedł, mijając kolejne domy i podążając ku źródłu przenikającej powietrze woni demonów, porównywał te obrazy do wszystkiego, co widział w swoim nieśmiertelnym życiu. I coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że choć ten świat był pełen cudów technologii, choć zdawał się nad wyraz rozwinięty i piękny, był równie zepsuty jak wszystkie poprzednie. A może nawet bardziej.

– Współcześni ludzie z radością uznaliby boga chaosu i zniszczenia za swojego króla – mruknął do Salaawy, gdy mijali kolejną obskurną pijalnię. – Ale wątpię, żebym kiedyś upadł tak nisko, by chcieć ich uwielbienia.

Czuł na ramieniu ciężar nowej broni. Była perfekcyjna. Wypróbował ją podczas niszczenia kolejnej bazy fałszywego Ra, a konkretnie niewielkiego magazynu. Miał zaatakować to miejsce kiedy indziej, ale gdy zorientował się, że pilnował go samotny demon, natychmiast zmienił plany. To była doskonała okazja do przetestowania nowego wynalazku. Współczesna technologia dawała zadziwiające możliwości.

Broń sprawdziła się perfekcyjnie. Trafiony pociskiem demon skulił się na piasku, a jego skowyt był kwintesencją cierpienia. Gdy Briant przeszywał jego serce ostrzem Berła Zniszczenia, czuł satysfakcję, której nie doświadczył od bardzo dawna. Z równie wielką przyjemnością rzucił Saharze to, co zostało z jego dawnego sługi. Tę małą złotą grudkę – serce, które już zaczęło kiełkować. W momencie, w którym Sahara kłapnęła zębami i unicestwiła je na zawsze, demon umarł na dobre. Powrócił do Prachaosu, z którego powstało wszystko. Nie odrodzi się nigdy więcej.

Wyklętego czekał podobny los. Podobny, lecz dużo gorszy. Zginie w męczarniach, przy których ból demona wyda się pieszczotą. Tylko na taką śmierć zasłużył.

Briant przystanął w cieniu na wpół zrujnowanego budynku, w którego bramie przycupnęli bezdomni. Zwrócił wzrok ku olśniewającej, niedostępnej rezydencji naprzeciwko. Przyjrzał się ochronie i wślizgującym się do środka gościom, wyczuwając w powietrzu zapachy książąt demonów. Zacisnął pięści.

Wystarczyło mocne pchnięcie, by zawiasy pękły i drzwi runęły, ukazując zaniedbany hol. Bezdomni zaszemrali radośnie i wlali się za nim do środka niczym wyzwolone morze. Nie zwracając na nich najmniejszej uwagi, Władca Piasków znalazł schody i wbiegł na siódme piętro, z Saharą u boku. Zirytowało go trochę, że musiał iść jak jakiś śmiertelnik, ale demony były czujne. Jego aura sama w sobie była wystarczająco silna, by wzbudzić ich niepokój. Miał jednak nadzieję, że przypiszą to skupieniu w jednym budynku tylu mrocznych sił. Gdyby użył magii, choćby w najbardziej niewinnej postaci, natychmiast by go rozpoznali. A tego sobie nie życzył. Jeszcze nie.

Podszedł do wybitego okna i ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Tak jak się spodziewał, miał stąd świetny widok na ogromną salę bankietową. Przez jej wysokie okna mógł obserwować zgromadzonych wewnątrz gości. Odbezpieczył broń i zamarł w oczekiwaniu. Poczuł na sobie pełen nadziei wzrok przyczajonej w ciemności, głodnej Salaawy. Jednak choć czekał długo, przypatrując się przemawiającym po kolei demonom oraz krwawej uczcie, która potem nastąpiła, wśród obecnych nie dostrzegł tego, dla którego tu przybył. Nowy król demonów nie pojawił się na przyjęciu, które ponoć odbywało się na jego cześć.

Gdy niebo zaczęło blednąć, a pijackie okrzyki z okolicznych ulic cichnąć, bóg pustyni zacisnął zęby i zabezpieczył broń. Zarzucił ją na plecy i po raz ostatni spojrzał na rezydencję.

– I tak cię dopadnę – obiecał cicho. – Nie uciekniesz przede mną.

Położył dłoń na grzbiecie Sahary i razem rozpłynęli się w mroku. Nie dbał już o to, czy jego obecność zostanie zauważona. A może wręcz chciał, by demony wiedziały, że rozpoczął polowanie. Na mordercę. Największego wroga. I jak się okazało, również uzurpatora.

To Set był władcą demonów. Nie Wyklęty.

* * *

Odkąd wycięto piękne stare drzewa, które odgradzały rzędy grobów od zewnętrznego świata, dając mu cień latem, a ochronę zimą, cmentarz stał się bardzo smutnym miejscem. Zimnym pustkowiem, opuszczonym nawet przez naturę.

Białe kwiaty na grobie wciąż wyglądały na świeże, nawet przyprószone śniegiem i zamarznięte. Od wczoraj wypaliła się kolejna część zniczy, ale uzupełniła wkłady i na nowo rozkwitły w nich blade płomyki. Mroźny wiatr kłuł ją w twarz, a wciśnięte w kieszenie kurtki dłonie drżały, ale prawie tego nie zauważała.

Dziś po raz pierwszy, odkąd to się stało, poszła do szkoły. Nie mogła się jednak skupić na lekcjach i tylko wyczekiwała chwili, gdy będzie mogła się wymknąć. Denerwowało ją to, że szkoła się nie zmieniła. Że wszyscy byli radośni, tak niedorzecznie żywi. Że nauczycielki uśmiechały się promiennie jak zwykle, a jedynie od czasu do czasu zerkając na nią ze smutkiem. Po trzech lekcjach uciekła. Nie mogła tego wytrzymać. W autobusie napisała wiadomość do mamy, żeby się nie martwiła, i jak codziennie pojechała odwiedzić siostrę.

Patrzenie na jej grób bolało, zupełnie jakby ktoś znowu wyrywał Lilii serce, jakby ponownie przeżywała wstrząsającą wiadomość. Ale mimo to nie chciała być nigdzie indziej. Nie chciała jej zostawiać, zapomnieć o niej. Dom dziadków był teraz tak upiornie pustym miejscem. W powietrzu unosiła się pełna zgryzoty cisza, z kątów wyzierał smutek. Zamknięte drzwi pokoju Soni zdawały się krzyczeć. Wewnątrz wszystko pozostało nietknięte. Kopnięte pod łóżko nowe buty, których nie zdążyła włożyć, przewieszony przez krzesło sweter, rozrzucone na biurku książki. Poduszka nadal nią pachniała, jej kosmetyki wciąż stały w łazience. Nikt nie potrafił ich wyrzucić. Pozbycie się ich potwierdziłoby, że Sonia odeszła na zawsze. Oznaczałoby, że się z tym pogodzili. A na to nie byli jeszcze gotowi. Ani rodzice o poszarzałych, ściągniętych żałobą twarzach, ani bladzi dziadkowie, ani sama Lilia.

Dziewczynka skuliła się w sobie jeszcze bardziej. Nie chciała wracać do domu. Wolała być tutaj. Blisko Soni.

– Tęsknię za tobą – wyszeptała ściśniętym głosem, a wiatr porwał jej słowa i uniósł je w zimne niebo.

Napis na świeżym nagrobku stracił ostrość, zatarty przez wzbierające do oczu łzy, więc zamrugała. Prawie nie zauważyła, jak spłynęły jej po twarzy.

– Gdybyś tu była, może mogłabyś mi pomóc – powiedziała cicho, wpatrując się żałośnie w białe kwiaty. – Nie wiem, co się ze mną dzieje. Bałam się ci powiedzieć, gdy jeszcze… Gdy jeszcze ze mną byłaś. Ale powinnam była, od razu gdy tylko go zobaczyłam. Wiedziałam, kim jest Briant. Od zawsze. Tyle że… Pamiętasz, jak uratował mnie z pożaru? Nie tylko wyleczył moje rany. Zrobił ze mną coś więcej. I teraz… Widzę czasem dziwne rzeczy, wiesz? Słyszę głos jakiejś kobiety. A odkąd… Odkąd odeszłaś, ten głos stał się silniejszy. Odzywa się coraz częściej. Nie chcę robić tego, co mi każe. Nie chcę, by mnie zmieniała. Chciałabym, żebyś mogła mi pomóc… A on… Set nie chce mi pomóc. Nie słyszy moich próśb. Jestem sama. Czułaś się tak kiedyś, Soniu…?

Siedziała skulona na drewnianej ławeczce, prawie nie czując zimna. Z letargu wybudziło ją dopiero dziwne wrażenie, że jest obserwowana. Otarła łzy i obejrzała się przez ramię. W oddali, wśród rzędów krzyży, dostrzegła samotną postać. Jej ciężki, czarny płaszcz prawie się nie poruszał na wietrze, przez co wyglądała jak posąg. Lilia podniosła się z ławki, a widoczne nawet z daleka, jarzące się czerwienią oczy nieznajomego zabłysły jaśniej. Wydawało się, jakby płonęły.

Głos w głowie Lilii szeptał coś natarczywie, ale nie chciała go słuchać. Patrzyła na przybysza, a przybysz na nią. Widywała ich często. Przed śmiercią Soni tylko czasami, odkąd umarła – niemal ciągle. Obserwowali nie tylko ją, lecz także dom i rodziców. Chcieli się zbliżyć, i to nie raz. Dawniej, przed śmiercią jej siostry, chroniła ich magia boga pustyni, który teraz już o nich nie dbał. Jednak głos w duszy Lilii mówił jej dokładnie, co ma robić, by utrzymać ochronny czar. Bała się, co mogliby im zrobić, gdyby nie potrafiła ochronić swoich bliskich. Ogień w oczach przybyszy był przerażający.

Dziś Lilia też słyszała ten kobiecy głos. Z każdym dniem stawał się coraz głośniejszy, coraz bardziej natarczywy. Stała nieruchomo wśród zimy, próbując mu nie ulec. Kiedy jednak postać w płaszczu postąpiła ostrożnie w jej stronę, Lilia nie mogła już powstrzymać właścicielki głosu, która przejęła kontrolę nad jej ciałem. Lilia drgnęła i mrugnęła, a gdyby ktoś jej się przyjrzał, dostrzegłby, że jej szare zazwyczaj oczy teraz wydawały się czarne. Ściągnięte smutkiem rysy młodziutkiej twarzy wyostrzyły się gwałtownie. Gdy Lilia wysyczała w stronę przybysza słowa w języku dawno wymarłych ludzi, demon nie miał wyboru. Przemienił się w kruka i odleciał spłoszony. Zniknął, jak zwykle. Magia, która krążyła w jej żyłach, była starsza i straszniejsza nawet od bogów. Wszyscy się jej bali.

I słusznie.

Lecz to nie demony ani wypełniająca ją potęga zajmowały myśli istoty, która zamieszkiwała w głębi serca Lilii. Istota ta nie zstąpiła na ziemię bez przyczyny. Musiała go odnaleźć. Musiała mu powiedzieć… Zanim będzie za późno.

Tylko gdzie on był? Dlaczego tak daleko od niej…?

* * *

Astrid narzuciła kaptur na kruczoczarne włosy i zamknęła za sobą drzwi. Świat wirował jej przed oczami, a w ciemności, której nie rozpraszały rozświetlone okna hotelu nad jeziorem Bajkał, wszystko zlewało się w jedno. Pogrążone w letargu drzewa zdawały się przebudzać, gdy przechodziła obok nich, i sięgać w jej stronę pozbawionymi liśćmi gałęziami, niczym palcami bez skóry. Wydychane przez nią obłoczki pary umykały w rozkołysany granat nieba. Grube, ciężkie płatki przysypywały pozostawione przez nią ślady.

Świat drżał w rytm jej oddechu. Słyszała niezliczone obce szepty, których nie była w stanie zrozumieć. Być może wołano jej imię. Być może wołano kogoś innego.

Zatoczyła się i nie mogąc dłużej ustać na nogach, upadła na zimną, pokrytą śniegiem ławkę obok nieczynnej fontanny. Uniosła głowę ku niebu, a w zimnej zieleni jej oczu pojawił się ciemniejący lód. Widmowe palce szarpnęły za jej serce. Drgnęła.

I wtedy je ujrzała. Obrazy z przeszłości.

Szła bezszelestnie wśród migotliwych cieni. Jej ciemne szaty stapiały się w jedność z mrokiem Krainy Umarłych. Słyszała zduszone, gniewne szepty pełne niezrozumienia. Wysunęła się z niezliczonej rzeszy bogów akurat w momencie, gdy serce Astarte przeważyło pióro prawdy i waga opadła, niemal wybijając dziurę w lśniącej posadzce z kamienia o barwie najczarniejszej nocy. Nawet z dala Neftyda widziała strach w pięknych oczach księżniczki śmiertelników. Gdy jednak władca pustyni powiedział coś cicho, Astarte spojrzała mu w oczy i zdołała się uśmiechnąć. Bogini zmarłych patrzyła nieruchomo, jak księżniczka szepcze coś gorączkowo, jak trzepocze się w niej dumne życie. Nie trwało to długo. Gdy Ammit pożarła serce zdrajczyni, Astarte zachwiała się i pobladła gwałtownie. Set objął ją ramieniem i wraz z nią osunął się na ziemię. Śmiertelniczka drżała, a jej skóra marszczyła się i przemieniała w popiół. Szeroko otwarte czarne oczy nie widziały już nic, szare usta na próżno próbowały złapać powietrze. Ignorując ostre spojrzenie stojącej obok Izydy, Neftyda ostrożnie ruszyła przed siebie. Bóg, którego kochała, ściskał szarą dłoń zdrajczyni i szeptał jej imię, jakby było największym skarbem na świecie.

Astarte wygięła się spazmatycznie po raz ostatni. Czerwone oczy jej męża zabłysły bólem tak strasznym, że światy wstrzymały oddech. Znieruchomiałe ciało księżniczki rozsypało się w proch.

Wreszcie Neftyda odważyła się podejść zupełnie blisko. Ukucnęła obok boga nocy, który wciąż wpatrywał się w miejsce, w którym zginęła Astarte. Tym razem na zawsze. Nie było drugiej Krainy Umarłych, do której mógłby po nią zstąpić. Nigdy więcej już jej nawet nie zobaczy.

– Bracie – szepnęła Neftyda zdławionym głosem.

Podniósł na nią wzrok. Jego oczy zdawały się być martwe. Przeraziły ją. Jednak gdzieś na dnie jego pogrążonej w mroku duszy tlił się ogień. Dostrzegała jego stłumiony blask i drżała na samą myśl o tym, co się stanie, gdy Set otrząśnie się z żałoby i zatraci się w nim bez końca. Bała się jego zemsty. Bała się o Ozyrysa. Set nigdy mu tego nie daruje.

– Chodźmy stąd – poprosiła, kładąc mu dłoń na ramieniu.

Znowu patrzył w pustą już posadzkę, zupełnie jakby jej nie zauważył. Wszyscy bogowie już dawno odeszli z sali sądu. Jedynie Ra czekał na nich w oddali. Bogini wyczuwała jego współczucie.

– Chodźmy już. Pomogę ci – szepnęła łagodnie Neftyda.

Gdy na nią spojrzał, w jego oczach nie było już martwej pustki.

– Nie potrzebuję twojej pomocy. – Jego głos był szorstki, straszny. – Gdzie byłaś, gdy potrzebowała jej moja żona?

Zdrętwiała. Set wstał i odszedł, wyniosły i gniewny. Jego kroki niosły się złowrogim echem, jak zapowiedź nadchodzącej burzy. Patrzyła za nim z rozpaczą, a drobiny popiołu wirowały wokół niej. Gdy posłyszała wśród nich szept, znieruchomiała. A potem zerwała się z posadzki i czym prędzej odeszła.

Tylko raz obejrzała się za siebie. Wydało jej się wówczas, że wśród znajomych cieni Krainy Umarłych przez mgnienie oka dostrzegła także coś innego. Mrok z najgłębszej czeluści Oceanu Prachaosu, podobny do cienia kobiety. Zdawał się obiecywać powrót.

Nie była pewna, czy wyszeptało to wspomnienie Astarte, czy może przemówił do niej sam Chaos, zwiastując prawdę, którą wszyscy znali.

Śnieg nadal padał. Astrid zmarszczyła brwi i wpatrzyła się w nocny ogród. Ciemność już po nią nie sięgała. Kontury świata znalazły się na swoim miejscu. Szepty umarłych ucichły.

Kolejna wizja. Kolejne wspomnienia.

Oparła się o lodowaty kamień fontanny, nie czując chłodu. Było jej wszystko jedno.

Astarte… Nigdy nie rozumiała, co miała w sobie ta czarnooka piękność z zamierzchłych czasów, czego nie miała ona. Neftyda była piękna i potężna. Bardzo przypominała Seta. Dlaczego więc nie mógł pokochać jej tak jak jakiejś śmiertelnej królowej?

Pokręciła głową, by wyrzucić rozżaloną dawną siebie z myśli. Przeszłość i teraźniejszość coraz bardziej mieszały jej się w głowie.

Starożytne wspomnienie nie potrafiło jednak odejść w niepamięć. Ból, mrok i gniew w zabarwionych czerwienią oczach… Takie same, jakie dostrzegła w spojrzeniu Brianta, gdy zginęła Sonia.

I choć przypuszczała, że odrodzony bóg chaosu znał Sonię zbyt krótko, by mogła stać się dla niego nową Astarte, być może wspomnienie dawnej królowej i jej jakże podobnego losu na nowo rozbudziło w nim pragnienie destrukcji. Zemsty. Najbardziej bała się jednak, że Set zniszczy nie tylko siebie samego, lecz także wszystko wokół. Gdyby nie ona i Ra, w tych zamierzchłych czasach… Może wszystko potoczyłoby się jeszcze gorzej. A teraz… Teraz młody bóg był sam.

Najgorsze było jednak to, że nie bardzo wiedziała, jak mu pomóc. Nie zaufałby żadnemu z odrodzonych, jej również. Nie chciał mieć już do czynienia ani z rodziną, ani ze swoim życiem jako człowiek.

Obejrzała się w stronę ciemnej bryły „Oka Syberii” i jasnych prostokątów okien. Gdyby tylko wiedziała, co planuje Ra… Ra, który za każdym razem, gdy go widziała, wydawał jej się coraz dziwniejszy. Coraz mniej pasujący do wspomnień z przeszłości.

Nie rozumiała na przykład, dlaczego uznał Władcę Piasków za swojego największego wroga. Przecież powinien pamiętać, czym to wszystko grozi…

Rozdział trzeciSŁUDZY PUSTYNI

Zadarł głowę i wpatrzył się w odległy szczyt odbijającego jaskrawe słońce wieżowca. Nie zdziwiło go ani trochę, że akurat to miejsce Słudzy Pustyni obrali na swoją siedzibę. Nawet on był pod wrażeniem piękna tego miasta, otoczonego przez pustynię i z pustyni wyrosłego. Nowoczesnego, ale równocześnie tradycyjnego. Bogatego. Na swój sposób niebezpiecznego.

Gdyby miał wybrać sobie nową stolicę, Abu Dhabi na pewno byłoby jedną z opcji.

Skupił wzrok na przeszklonym wejściu do budynku. Wieżowiec na pozór wyglądał normalnie, jak wszystkie dookoła. W szklanych murach drzemał jednak duch starożytnej pustyni. Nikt nie wiedział tego lepiej od Seta. Pustynię miał we krwi.

Ignorując samochody, zeskoczył na jezdnię i ruszył do drzwi. Nawet nie drgnął, gdy sportowe auto zahamowało z piskiem opon i skręciło gwałtownie, by go ominąć. Prawie nie słyszał klaksonów. Nawet, co należało uznać za nietypowe, nie ucieszył się z zamieszania, które wywołał. Był zbyt skupiony na swoim celu. Poza tym… Miałby się bać ludzkich wynalazków?

Szklane drzwi rozsunęły się przed nim, wpuszczając go do klimatyzowanego holu. Przekroczył próg, a mrowienie skóry powiedziało mu, że przekroczył również magiczną granicę. Niewiele brakowało, by parsknął z rozbawieniem, rozpoznając czuwające Oko Ra. Ta marna bariera na nic się im nie przyda. Co z tego, że blokowała nawet boską magię? Set i bez niej był co najmniej równie niebezpieczny. Nie potrzebował magii, by osiągnąć to, po co tu przybył.

Pozornie nie zwracając uwagi na śledzących go uważnie ochroniarzy, pewnym siebie krokiem minął recepcję i wcisnął przycisk przywołujący windę. Złote drzwi rozsunęły się bezgłośnie i zaprosiły go do jasno oświetlonego wnętrza.

Winda zatrzymała się mniej więcej w połowie wysokości wieżowca. Briant wyszedł i rozejrzał się czujnie. Zmarszczył brwi. Za wysoko. Odnalazł schody i zbiegł dwa piętra niżej.

Podążał za zapachem eleganckim szarym korytarzem. Gwar rozmów stawał się coraz głośniejszy. Wreszcie Briant ujrzał podwójne metalowe drzwi. Pchnął oba skrzydła jednocześnie. Gdy wszedł do środka, część siedzących przy niezliczonych stolikach ludzi rzuciła mu przelotne spojrzenia. Błyskawicznie stracili nim zainteresowanie. A nie powinni byli.

Briant dostrzegł go natychmiast.

Jego cel siedział przy przeszklonej ścianie, obok dwóch młodych kapłanów. Set ruszył ku niemu pewnym krokiem królów.

Dopiero Antoine wyczuł, że coś jest nie tak. Ale wtedy było już za późno. Odwrócił się dokładnie w momencie, w którym Władca Piasków znalazł się tuż obok. Ich spojrzenia się spotkały.

– Antoine – rzekł starożytny bóg, uśmiechając się lekko. – Czyżbyś się nie spodziewał?

Chłopak z przerażeniem zerwał się z krzesła. Set uniósł brew.

– Czy siedzisz, czy stoisz, masz równie marne szanse, chyba zdajesz sobie z tego sprawę.

– Co tu robisz? – Niemal było słychać dudnienie serca młodego kapłana.

Briant przekrzywił głowę tak, jak zawsze robiła to Salaawa, gdy przypatrywała się swojej ofierze. Towarzysze kapłana ostrożnie wstali od stolika.

– Kim jesteś? – zapytał cicho jeden z nich.

– Przyszedłem porozmawiać – oznajmił, zwracając się do Antoine’a. Pozostałych zignorował.

– Porozmawiać?

– Tak. Ogłuchłeś?

– Kim jesteś? – powtórzył pytanie towarzysz Antoine’a.

Władca Piasków zwrócił na niego lodowate spojrzenie.

– Zabawne, że mnie nie poznajesz, kapłanie. Powinieneś paść przede mną na kolana. Kiedyś byś tak zrobił. I dziękowałbyś mi, że nie zabiłem cię za to, że ośmieliłeś się podnieść na mnie wzrok.

Pobledli i gwałtownie odsunęli się od stołu. Potrącone przez jednego z nich krzesło upadło z hukiem. Kapłani siedzący przy sąsiednich stolikach zerknęli w ich stronę. Jakby czuli, że w żyłach Brianta płynęła magia, którą tak uparcie starali się zniszczyć przez ostatnie dwa tysiące lat.

Jedynie Antoine nawet nie drgnął.

– Briant – powiedział cicho. – Co się stało?

Prawie się zaśmiał. Powstrzymał się jednak.

– Zwracaj się do mnie moim prawdziwym imieniem, śmiertelniku.

Rysy kapłana stężały.

– Po co przyszedłeś?

– Chcę rozmawiać. Z tobą. Teraz.

Antoine nadal patrzył na niego nieufnie.

– Och, nie ufasz mi, Antoine? – Coś zmieniło się w rysach jego twarzy, czyniąc ją bardziej drapieżną. – Słusznie. Powinieneś jednakże wiedzieć, że jeśli natychmiast nie pójdziesz ze mną z własnej woli, zmuszę cię do tego, ale wcześniej z prawdziwą przyjemnością zabiję kilku siedzących tu zdrajców.

– Nie możesz – zaprotestował natychmiast Antoine. – Oko Ra więzi twoją magię.

– I co, myślisz, że bez niej jestem słaby? Jeśli tak, z rozkoszą wyprowadzę cię z błędu. Nawet bez magii mogę zabić was wszystkich. Jesteśmy zresztą na pustyni, nieprawdaż? Nie możecie mi nic zrobić. Moja potęga otacza was ze wszystkich stron. Może należało znaleźć sobie miasto w dżungli, a nie tutaj? Tam mógłbym być słabszy… W Abu Dhabi jestem za to jeszcze silniejszy.

Antoine zdrętwiał.

– Mamy przewagę liczebną – zauważył.

– Owszem, macie. Ale ja mam to. – Uniósł dłoń, a tarcza zegarka na skórzanym pasku odbiła promienie słoneczne. Nie był to zegarek, który należał niegdyś do jego ojca, ale bardzo podobny. Tego prawdziwego nie udało mu się znaleźć, gdy dawno temu odwiedził swój poprzedni dom, piękny zamek w odległej Francji. Miał jednak nadzieję, że pewnego dnia go odzyska.

Antoine zmrużył podejrzliwie oczy.

– Zegarek?

Briant zerknął na niego rozbawiony.

– Nie. Bombę.

Jedno słowo sprawiło, że świat wstrzymał oddech.

– Kłamiesz – prychnął w końcu Antoine, ale coś w jego postawie zdradziło, że nie miał pewności.

– Nie – odparł Briant zadowolony. – Sam ją skonstruowałem. Ulepszyłem wasz ludzki wynalazek. Gdy żyje się samotnie na środku Sahary, ma się czas na wiele rzeczy.

– Jeśli wybuchnie, nikt nie będzie już z tobą rozmawiał – przestrzegł Antoine, a otaczający ich ludzie zaczęli się ostrożnie cofać. Czuł ich tłumiony strach, niezrozumienie, narastającą panikę. Poznali go. Wreszcie! – Poza tym mógłbyś zginąć.

– Jestem bogiem – przypomniał. – Nie mógłbym zginąć.

Ktoś zaklął w oddali.

– To co, jak będzie? – zapytał, obrzucając go oceniającym spojrzeniem. Jakby wybierał swoją pierwszą ofiarę. – Pójdziesz czy najpierw ktoś ma zginąć?

– Nie! Przestań! Pójdę.

– Świetnie.

Obrócił się i ruszył do drzwi, nie zaszczycając czujnych ludzi ani jednym spojrzeniem. Słyszał ciche kroki podążającego za nim Antoine’a. Jakże łatwo wszyscy się nabrali! Nie do wiary. Ten zegarek miałby być bombą?

– Tylko nie próbuj mnie oszukać – rzucił Briant, gdy zamknęły się za nimi drzwi windy i ruszyli w dół. – Ani zaatakować. Mam dla was propozycję, której na pewno nie odrzucicie.

Wyprostowany sztywno Antoine spojrzał na niego ponuro, jednak w jego oczach zabłysło zaciekawienie.

– Jaką?

– Dowiesz się, gdy tylko stąd wyjdziemy.

Gdy drzwi rozsunęły się na parterze, ich oczom ukazał się mur ochroniarzy, mierzących do nich z broni palnej. Intuicja podpowiedziała mu, że zamiast zwykłych kul znajdowały się w nich pociski z zatrutym kadzidłem. Kapłani byli zatem sprytniejsi, niż się spodziewał. Odrobinę mu tym zaimponowali. Ale tylko odrobinę.

– Ani drgnij – rozkazał jeden z uzbrojonych mężczyzn.

Set zaśmiał się i bez wahania ruszył przed siebie. Antoine rzucił coś krótko zdławionym głosem. Ochroniarze niepewnie opuścili broń, a bóg pustyni pchnął szklane drzwi. Gdy tylko przekroczył próg budynku, a wraz z nim granicę wyznaczaną przez Oko Ra, ponownie poczuł w sobie krążenie magii, a kontury otaczającego go świata wyostrzyły się na nowo. Ta bardziej ostrożna część jego duszy, odetchnęła z ulgą.

– Dokąd idziemy? – zapytał idący za nim Antoine.

Briant wskazał drugą stronę ulicy.

– Tam.

– Do kawiarni?

– Tak. To złe miejsce na atak, gdyby twoi bracia jednak postanowili zadziałać tak, jak powinni.

– Nikt nie będzie próbował.

Gdy znaleźli się wewnątrz ładnej sieciówki, Briant bez słowa podszedł do stolika znajdującego się dokładnie pośrodku pomieszczenia. Siedziały przy nim dwie plotkujące radośnie przyjaciółki, jednak gdy stanął nad nimi i obrzucił je morderczym wzrokiem, natychmiast umknęły.

– Jesteś niemiły, rzucasz się w oczy – zauważył Antoine, ostrożnie siadając naprzeciw Władcy Piasków na opustoszałym krześle. – Nawet nic nie kupisz?

– Bogowie nie potrzebują ludzkiej strawy.

– Aha. No tak. – Kapłan przypatrywał mu się zdziwiony. – Widzę, że to prawda. Znalazłeś je? Berło? I odzyskałeś pełnię mocy?

– Bystry jesteś, brawo.

Antoine poruszył się niepewnie.

– A co u Soni? Nadal się z nią trzymasz?

Bóg chaosu zdrętwiał, a pustynia wstrzymała oddech. Zwrócił na kapłana wzrok, który wydał się przerażająco pusty. Tęczówki były jakby mniej czerwone. Antoine z trudem wytrzymał to spojrzenie. W oczach Seta było coś przerażającego. Coś bardzo mrocznego. Złego… Zupełnie jakby krył się w nich huragan, który – wyzwolony – zmiótłby cały świat.

– Nie żyje.

Antoine drgnął.

– J… jak to? Nie wiedziałem, przepra…

– Nie masz za co. To ja ją zabiłem.

Źrenice zdumionego kapłana się rozszerzyły. Briant niemal widział obracające się w jego umyśle trybiki.

– Nieprawda.

– Owszem.

– Nie, nie zrobiłbyś tego. Przecież ją lubiłeś. Wtedy, gdy ją porwaliśmy… Nie mogłeś jej zabić. Nie wierzę w to.

Bóg pustyni wzruszył ramionami.

– A jednak. Zresztą nie jestem już tak słaby jak wtedy. Znów jestem sobą.

Kapłan zmrużył oczy, przypatrując się jego twarzy, która nie przypominała już twarzy szesnastolatka. Wydawała się starsza. Wieczna. W głowie miał mętlik. Briant się zmienił, bardzo. Otaczała go aura, która sprawiała, że rozmowy cichły, a w sercach budziło się poczucie zagrożenia. Był w pewien sposób złowrogi. Zwłaszcza te oczy. Zimne i puste, ale czaiła się w nich furia.

Był jak pustynia. Zabójczy i nieprzewidywalny.

– Zabić kogoś jest bardzo łatwo – dodał po chwili milczenia Set, ale jakby bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. – Łatwiej, niż się niektórym wydaje. Wola odebrania życia nie jest niezbędna. Zabiłem ją i mam jej krew na rękach, nie tylko jej. Odebrałem życie wielu osobom i jeszcze wielu odbiorę. – Zwrócił czerwone oczy na kapłana. – Ludzie żyją krótko. Są ulotni. Zanim się obejrzę, ty też umrzesz. Sonia odeszłaby równie szybko. To nieuchronne.

Antoine zamrugał. Nim jednak zdążył się odezwać, Briant znowu spojrzał na niego groźnie, a kapłan poczuł, że mrowi go skóra od napięcia unoszącego się w powietrzu. Jakby zaraz niebo miało wypluć ze swoich czeluści błyskawicę.

– Nie potrzebuję twojej litości, kapłanie – rzekł Briant cicho. – To przegrani jej potrzebują. A ja nie przegrałem. Zniszczę innych bogów i wy mi w tym pomożecie.

– My?

– Wy. Jestem zainteresowany współpracą. Chcę poznać wszystkie informacje, jakie udało wam się zebrać na ich temat. Chcę wiedzieć, gdzie są i co robią. Chcę wiedzieć, gdzie pojawi się Wyklęty. Przekaż moje żądania najwyższym kapłanom. Niech podadzą swoją cenę. Ale od razu uprzedzam: nie oczekujcie za wiele. Sojusz z wami to nie konieczność. Poradzę sobie bez was, po prostu tak będzie wygodniej. Jeśli przesadzą z ceną, zrywam rozmowy. Niech rozważą to dobrze, mają jedną szansę. Zrozumiałeś?

– Tak, ale…

Bóg pustyni powstał z plastikowego krzesła, jego oczy zabłysły demonicznie.

– Świetnie. Macie trzy dni. Jeśli będziecie zainteresowani, trzeciego dnia o północy otwórzcie na oścież drzwi wejściowe. To będzie znak.

Nim Antoine zdążył jakkolwiek zareagować, Briant zniknął, przemieniając się w chmurę piasku. Ktoś krzyknął, dzbanek z herbatą rozprysł się o ziemię. Młody kapłan zerwał się od stolika, tłumiąc przekleństwo.

* * *

– Co tam u Estery? – zapytał John, tasując karty.

Astrid rzuciła mu ponure spojrzenie.

– Zgadnij.

– Czyli bez zmian. – Steve zmarszczył brwi. – Myślicie, że samotność na pewno jej służy? Ja bym ją zaprosił do gry.

– I koniecznie poczęstował kisielem – dodał John. – Nic tak nie poprawia nastroju jak coś niezdrowego.

Astrid zacisnęła zęby, a Anita położyła jej uspokajająco dłoń na ramieniu, jakby chciała powiedzieć: „Nie zwracaj na nich uwagi, przecież wiesz, że są głupi”.

– Tak, świetny pomysł – warknęła Amanda, nerwowo postukując różową szpilką o podłogę. – Bo wasz durny kisiel na pewno nie skojarzy jej się z obozem. Idealny sposób, żeby wpędzić ją w jeszcze głębszą depresję!

– Ojejku – mruknął Steve. – Przecież chcemy dobrze… Szkoda mi jej, nie powinna się tym tak przejmować. Nie jej wina przecież.

– Powiedz to Esterze – westchnęła smutno Bairre.

Zamyślony John wpatrzył się w stolik kawowy, wokół którego się zebrali.

– A co ona tam w ogóle robiła? – odezwał się w końcu, przerywając przygnębiającą ciszę. Gdy poczuł na sobie zdziwione spojrzenia, uniósł głowę.

– Estera? – Amanda skrzywiła się z politowaniem. – Przecież wiesz, że jako Izy…

– Nie! Nie Estera. – John wywrócił oczami. – Skąd wzięła się tam Sonia? Zabraliśmy ją na misję? To by było bez sensu. Set to zrobił? Po co, skoro ją potem zabił?

– On jej nie zabił – powiedziała cicho Astrid. Było w jej głosie coś takiego, że wszyscy znieruchomieli. Bracia zerknęli na nią z wytężoną uwagą. – I w tym cała rzecz. To nie on. To my ją zabiliśmy.

Współlokatorki Neftydy pobladły i spojrzały po sobie. Bracia zmarszczyli brwi w wyrazie, który zdradził, że myślą intensywnie.

– J…jak to? – wydukał w końcu Steve. – Ale…

Oczy Neftydy zapłonęły, gdy uniosła je znad kart.

– Byłam tam. Widziałam to na własne oczy. Ra kłamie. To Wyklęty ją zabił. A Briant… – Jej oczy straciły blask tak nagle, jak go nabrały. – Briant zrobiłby wszystko, żeby go powstrzymać.

– Astrid – powiedziała nerwowo Amanda i wstała z pufy. Z zadziwiającą gracją, z racji tego, że balansowała na kosmicznej wysokości szpilkach, wyminęła braci i sięgnęła ku ramieniu Neftydy. – Koniec gry. Chodźmy do pokoju.

Astrid wzruszyła ramionami i pozwoliła postawić się na nogi. Rin, marszcząc brwi, podążyła za nimi w stronę drzwi.

– No to chyba dokończymy kiedy indziej – westchnęła Bairre i rzuciła braciom przepraszające spojrzenie.

– Do zobaczenia na kolacji – zawtórowała Anita i obie zniknęły.

Gdy zostali już sami, bracia wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

– To co, może pójdziemy zrobić sobie kisiel? – zapytał John, leniwie rozglądając się po pomieszczeniu.

Na skórzanych kanapach stojących pod zaśnieżonymi oknami rozmawiali najbliżsi kierownikowi bogowie, sącząc kolorowe drinki z baru naprzeciw drzwi. Od razu odnalazł wzrokiem Anubisa i Ra. Thota nie było, ale o tej porze dnia lubił udawać się na dach, by w samotności myśleć o fizyce.

– Jestem za. – Steve przejął od brata karty i wsunął je do rozpadającego się pudełka. – Został mi jeszcze ostatni, ananasowy.

Niespiesznie wstali i ruszyli. Gdy znaleźli się w swoim pokoju i upewnili się, że Thota naprawdę w nim nie ma, uśmiechnęli się szeroko. John nalał wody do czajnika, a Steve przekręcił zamek w drzwiach i oparł się o nie.

– A więc to prawda – mruknął John, stukając paznokciem w termometr w odpowiednim rytmie.

Steve zmrużył oczy.

– Wiesz co mnie bawi najbardziej?

– Wiem. – John uśmiechnął się szeroko. – Że nawet Thot jest na tyle ślepy, by uważać nas za nierozgarnięte ofermy. A ponoć to najbystrzejszy z bogów.

– Jesteśmy za głupi, żeby zwracał na nas uwagę, nie?

Ze złośliwą satysfakcją zerknęli na łóżko pod oknem, zawalone notatkami z matematyki abstrakcyjnej.

– To dobrze.

Woda zaczęła bulgotać oszałamiająco głośno. Gdy z czajnika dobiegł cichy głos, dla niewprawnego ucha brzmiący jak gotująca się woda, John nachylił się bliżej.

– Łącz mnie z arcykapłanem – wymamrotał. – Mam ważne wieści.

Trzy dni później drzwi siedziby Sług Pustyni były otwarte tak szeroko, jak tylko było to możliwe.